- Opowiadanie: yazonite - de Nevere cz.3

de Nevere cz.3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

de Nevere cz.3

3.

Władza jest jak kapryśna ladacznica, nie przed każdym rozłoży nogi, a jak przyjdzie do rzeczy, trzeba jej dużo zapłacić. Władza w mieście Brandenberg miała dwóch gachów, jednym z nich był baron Perington. Zdzierał on pieniądze z szanownych obywateli jego pięknego miasta, którzy próbowali żyć uczciwie. Natomiast był też jeszcze jeden człowiek, samozwańczy król przestępczego półświatka, Del Reyna. On też kochał władzę i pieniądze, dlatego zdzierał je od złodziei, pobierał haracz i procent od każdego, miesięcznego łupu. Złodzieje z kolei okradali uczciwych mieszczan. Brandenberg było miastem tonącym w długach, lecz pieniędzmi obracano tam bez przerwy.

List, który de Nevere dostał od Pryszcza, miał następującą treść:

 

Ostatni raz korzystamy z twoich usług.

Nikt nie może wiedzieć, co działo się w tamtej piwnicy, inaczej zginiesz.

Zapłatę znajdziesz w ustalonym miejscu.

 

Jednak nie treść była najważniejsza, tylko pieczęć Dela Reyny, widniejąca pod tekstem. Samozwańczy król oraz jego ludzie kontrolowali wszelką szemraną działalność w mieście tak, aby w późniejszym czasie pobrać odpowiedni procent. Każdego, kto działał bez ich zgody, czekała szybka śmierć i pochówek w ściekach miasta. Mimo, iż Reyna oraz Perington byli w ciągłej i wiecznej wojnie, raczej sobie nie przeszkadzali. Oczywiście bójki między czarnymi koszulami a ludźmi Dela odbywały się na początku dziennym. Lecz mimo to, żaden z nich nie chciał atakować drugiego. Obaj byli potwierdzeniem swego rodzaju stabilizacji w mieście.

 

– Czego tu? – Warknął jeden z pilnujących wejścia do kwater Dela.

– Del jest mi winien przysługę. – Jedna rzecz była choć trochę cenniejsza dla podziemnego światka Branderberga niż pieniądze, które można było zawsze zdobyć.

 

Walutą, niestety dość szybko tracącą na wartości lecz wciąż opartą na honorze, były przysługi. Jeszcze parę lat temu nikt, ale to naprawdę nikt nie mógł odmówić wykonania wcześniej obiecanej przysługi. W przeciwnym przypadku groziło mu wyrzucenie z podziemnego świata interesów, wygnanie i zapomnienie przez dawnych kompanów. Dlatego gdy de Nevere powołał się na przysługę, strażnik od razu poprowadził go do komnaty samozwańczego króla, myśląc iż sam Del najwyżej zabije bezczelnego szelmę.

Del Reyna w swoich włościach gościł najważniejszych członków każdej z rodzin, band czy grup złodziejskich, jakie działały na terenie jego miasta. Trzeba przyznać, że rządził nimi twardą ręką, nie pozwalał na bunty i bezwzględnie od każdego zdzierał procent. Sala, do której właśnie wszedł de Nevere, zbudowana była na planie koła. Strażnicy zaprowadzili go na sam środek, gdzie pod stopami poczuł chybotliwe deski. Cała centralna część komnaty mogła w każdej chwili opaść, posyłając nieszczęśnika do nieznanej, najstarszej części katakumb w mieście. Za swojego panowania Reyna posłał tam wielu nieszczęśników, lecz nikt jeszcze stamtąd nie wrócił. Sam Del i jego dziesięciu przybocznych ochroniarzy i jednocześnie urzędników, siedzieli na podwyższeniu naprzeciw wejścia. Oczywiście najwyżej siedział Reyna, a każdy z jego pomocników o jeden stopień niżej po obu stronach władcy.

 

– Ten człowiek powołuję się przysługę Waszej Wysokości! – Rzekł ochroniarz, po czym szybko się oddalił. Powinien raczej powiedzieć, waszej szerokości, pomyślał złodziej. Del był ogromnym człowiekiem, lecz nie o wzrost tutaj chodzi. Lata spędzone na panowaniu miastem zrobiły swoje. Grubymi jak kiełbasy palcami samozwańczy król dudnił w balustradę, jaka oddzielała dwie części sali. Na każdym paluchu widniały po dwa ogromne pierścienie, a na szyi dyndał złoty łańcuszek z krzyżem. Jednak biżuteria samozwańczego króla na tym się kończyła. Czarne jak smoła włosy z jego brody splecione były w kilka warkoczyków, a na każdym z warkoczyków wisiało najmniej po cztery pierścienie. Pomimo upływu lat, stary Del nadal budził grozę, a jego wzrok wręcz przewiercał stojących przed nim ludzi.

– Nie jestem ci nic winien człowieku! – Zagrzmiał tubalnym głosem, a echo poniosło się po zakamarkach ciemnej i ponurej komnaty.

– Siedem lat temu Del, przypomnij sobie.

– Nikt nie ma prawa mówić mi po imieniu!! – Krzyknął, aż ściany zadygotały ze strachu przed jego gniewem. Lecz gdy de Nevere zdjął kaptur z głowy, Del Reyna zamarł i wycedził przez zęby.

– Ty… miałem nadzieję, że nie żyjesz.

– Masz u mnie długi. – Spokojnie wyjaśnił złodziej. – Przyszedłem odebrać jedną przysługę.

– Mów, czego chcesz.

– Co się działo w ciągu ostatnich tygodni w infirmerii, dokładniej w jednej z piwnic?

 

Del Reyna skinął na Vincenta, jednego ze swoich ochroniarzy, odpowiedzialnego za sprawy związane w tamtej części miasta. Kiedy ten kartkował jedną z ksiąg złodziej oraz król mierzyli się wzrokiem. Jasne, niebieskie oczy przeciw przekrwionym, wręcz czerwonym ślepiom. Niektórzy uważali, że Del to diabeł wcielony.

– Z tego co nam wiadomo, nic się tam nie dzieje… – Przerwał ciszę Vincent. Del uśmiechnął się pod nosem. Straciłeś jedną przysługę psubracie, pomyślał. Wtedy jednak de Nevere pokazał im list. Pieczęć, która na nim spoczywała, oznaczała w tym przypadku potwierdzenie zakończenia działań na terenie infirmerii. Bez takiej pieczęci, nikt nie zgodziłby się pracować dla tajemniczych oprawców. Jedna myśl przyszła samozwańczemu królowi do głowy.

– Ktoś dorabia sobie na boku, Del. – Złodziej wypowiedział ją na głos. – Ktoś z twoich najbardziej zaufanych ludzi, ktoś z tej sali. – Dokończył dobitnie. De Nevere powoli zaczynał wyczuwać strach, lecz był jeszcze zbyt słaby, by mógł określić kto jest jego źródłem. – Co mu zrobisz, jak już go znajdziesz, Del?

– Wypruje mu wszystkie flaki, z kurwy synowi jednemu, oddam go na galery jako męską ladacznice, albo… – Del Reyna zacharczał ze złości. Z każdym kolejnym słowem, przekleństwem i obietnicą męczarni, strach w komnacie narastał. Ściany zaczynały wibrować, gniew tego człowieka był naprawdę potworny. W sali, znajdującej się kilka metrów pod ulicami piątej dzielnicy, zaczęły powoli gasnąć pochodnie, co tylko potęgowało strach dziesięciu ochroniarzy. Niestety Del trochę przesadził, teraz wszyscy jego pomocnicy czuli zimne dreszcze przerażenia. Lecz wtedy samozwańczy król przyszedł z pomocą.

 

– Nie! – Huknął pięścią w balustradę, drewno zaskrzypiało upiornie, zgasły kolejne światła. – Jeżeli któryś z was się nie przyzna, każe wychędożyć całą dziesiątkę gorącym żelazem, a potem oddam do Katowni. Natomiast jeśli ten który to zrobił przyzna się, ujdzie z życiem. Daje mu dwie minuty. Czy będzie na tyle bezczelny i niehonorowy by skazać współbraci, przyjaciół na niewyobrażalne męki? Przyznaj się psubracie jeden, piekielny pomiocie w rzyć chędożony, a daruję ci życie! – Po raz kolejny walnął pięścią w nieszczęsne drewno.

De Nevere zastanawiał się, kiedy balustrada pęknie i sam jego wielmożny pan, spadnie na środek sali. Z jego wagą groziłoby to śmiercią. Del Reyna opadł ciężko na fotel, jego tłusty kałdun zafalował obrzydliwie, niczym… Nie, złodziej nie znalazł żadnego porównania. Dwie minuty dłużyły się w nieskończoność, niechybnie prowadząc do śmierci lub życia. Kilku z pomocników Reyny zaczęło wiercić się niespokojnie na swoich fotelach. De Nevere był ciekaw, czy któryś z nich się poświęci, gdy prawdziwy zdrajca się nie przyzna. Dwie minuty wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Grobową ciszę zakłócał świszczący i szybki oddech Dela. Złodziej, a czasem morderca słyszał jak tłukły serca jego pomocników, jak przełykali z trudem ostatnie kropelki śliny w wysuszonych jak wiór gardłach. Ciężki, lodowaty pot pojawił się na ich czołach. Dwie minuty, ile czasu już minęło, wydaje się jakby lata. Patrzyli na siebie przerażeni, próbowali wzrokiem znaleźć winowajcę, wzrokiem zmusić go do przyznania. Dwie minuty i śmierć. Dwie minuty i życie.

W końcu czas dobiegł końca, Del Reyna wstał z fotela. Wtem jeden z ochroniarzy, siedzący po lewej stronie sali na najniższym stopniu zerwał się na nogi z płaczem.

– To ja panie, wybacz mi, nie zabijaj, błagam cię!

– Antoine? – Del spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Jak mogłeś? Traktowałem cię jak syna, kiedy twoja sucza matka zostawiła cię na śmierć przed moim domem. Ty niewdzięczna psia kuśko! – Samozwańczy król obrzucił biednego chłopaka stosem obelg, pomiędzy którymi kazał pozostałym wrzucić go na środek sali. Po chwili zdrajca z hukiem upadł pod nogi złodzieja. Zgasły kolejne światła, izbę oświetlały już tylko trzy pochodnie, znajdujące się pod balkonem Dela. Antoine łkał i beczał jak zarzynana koza, lecz nadal miał nadzieję na przeżycie.

– Nigdy cię nie znałem, nigdy u mnie nie pracowałeś, nigdy nie było twojego stanowiska a ty nigdy nie istniałeś. Nie chcę już nigdy cię widzieć, bo zabije. – Wszystko to Del Reyna mówił bardzo spokojnie, za spokojnie, pomyślał de Nevere. Opadł z rumorem na fotel i dyskretnie, o ile to było możliwe przy jego tuszy, sięgnął gdzieś ręką. Gdy tylko opadła podłoga, otwierając pod sobą mroczne i zabójcze podziemia, w komnacie zapanowała kompletna ciemność.

– Do stu tysięcy diabłów, co się dzieje? Zapalić pochodnie, ruszać się psubraty pókim was nie zechcę ukarać!

Gdy po dłuższej chwili światło rozjaśniło izbę, podłoga była już podniesiona i pusta. Del zakrył ręką twarz i odesłał swoich ochroniarzy. Nigdy nie spodziewał się zdrady ze strony Antoine`a.

– Chyba nie myślałeś, że się mnie tak łatwo pozbędziesz, Del? – Reyna aż podskoczył wprawiając swoje sadło w niebezpieczne falowanie. De Nevere zastanawiał się, kiedy w końcu pęknie jego szata, napięta chyba do granic możliwości. Jednak król nie odezwał się ani słowem.

– Wisisz mi kolejną przysługę, za wskazanie zdrajcy. – Oznajmił wesoło złodziej.

– Idź, przepadnij… – Mruknął samozwańczy król.

– Wedle twojej woli, o najgrubszy. – Odparł radośnie de Nevere i zanim Reyna zdążył się na niego rzucić, uskoczył na środek sali i wybiegł na miasto.

 

****

Drugie piętro infirmerii świętego Kamila przeznaczone było dla pacjentów przewlekle i często nieuleczalnie chorych. Od dzisiejszego poranka było także nowym domem dla Anne Riley, śpiącej małżonki starego bankiera. Albert już od jakiegoś czasu zastanawiał się nad takim rozwiązaniem, lecz nigdy nie miał odwagi, aby zostawić żonę. Choć wcześniej nie miał także inwestycji, którymi musiał się zająć. Nie wiedział, czy będzie na siłach dalej opiekować się śpiąca, i czy nie będzie to zbyt duży obowiązek dla Mary.

 

Dlatego, gdy poprzedniego wieczoru przyszedł do niego pracownik infirmerii, z propozycją leczenia żony, stary bankier nie zastanawiał się zbyt długo. Być może także obecność czarnej gorzałki w organizmie przyczyniła się do takiej decyzji. Nieznajomy namiętnie i z pasją opowiadał o nowej metodzie leczenia, która przypłynęła aż zza oceanu, z której pan Riley nic już dziś nie pamiętał.

Drugie piętro było przygnębiające, smutne, umierało razem z pacjentami. Śmierć była tu wyraźna, obecna bardziej niż na frontach wojennych. Stary bankier stał na ostatnim stopniu schodów, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. Widział zakurzone, tłuste ściany, dziury z których złowieszczo wyglądały cegły niczym zęby potwora pożerającego pacjentów. Widział gęste rzędy pochodni, z których tylko co trzecia była zapalona. Nawet tutaj, a może przede wszystkim tutaj należało oszczędzać dukaty. Im dalej w głąb korytarza, tym coraz ciemniej, jakbym wchodził do własnego grobowca, pomyślał Albert.

 

Mimo wszystko przezwyciężył strach i ruszył w kierunku komnaty, gdzie została umieszczona jego małżonka. Miał tylko nadzieję, iż nie obudzi się nagle i nie zacznie krzyczeć i narzekać na swój los, jak potrafiła za życia. Przecież wcale nie umarła, skarcił się w myślach bankier. Choć żywa też do końca nie jest, pomyślał zaraz.

Leżała spokojnie na łóżku, oddychała delikatnie, zupełnie jakby dopiero zasnęła. Jednak spała już cztery długie lata. Za zmęczonym panem Riley wszedł do komnaty jeden z medyków.

– Witam, panie Riley.

– O! – Bankier odwrócił się nerwowo. – Rozmawialiśmy wczoraj?

– Zgadza się, ja przekonałem pana, by powierzyć zdrowie i życie małżonki w nasze ręce. Będzie miała najlepszą opiekę, jakiej nie ma żaden inny pacjent. – Albert Riley zachodził w głowę, czy naprawdę widział już tego człowieka. Był stary, miał białe włosy i twarz pokrytą licznymi zmarszczkami. Brązowe oczy patrzyły na bankiera badawczo, być może z zaciekawieniem, lecz błysk pojawiał się w nich tylko wtedy, gdy widziały Anne.

– Czy mogę z nią chwilę posiedzieć?

– Oczywiście, byle nie za długo. Zaraz zabierzemy ją na pierwsze zabiegi.

– Dokąd, jeżeli mogę wiedzieć?

– Na sam dół, panie Riley, lecz tam mają wstęp tylko medycy. Teraz zostawię państwa samych i wrócę za parę chwil.

Gdy medyk wyszedł, Albert pocałował swoją żonę w czoło i przeprosił. Był już bardzo zmęczony i chciał pozbyć się ciężaru, choć na kilka tygodni. Akurat w tym czasie uda mu się zrealizować z pomocą sir Edmunda weksle i będzie mógł zapewnić jej dodatkową opiekę. Poza tym chciał także spędzić kilka chwil z Mary. Widział jak na niego patrzy, a wspólne posiłki coraz bardziej mu się podobały. Fantazjował o jej ciele, ukrytym pod ubiorem kucharki, lub sprzątaczki, śnił jak zrywa z niej te ciuszki, jak razem opadają na…

Nie było dane mu dokończyć tej myśli, ani tym bardziej spełnić fantazji, gdy po wyjściu z budynku poczuł silne uderzenie z tył głowy a świat zawirował i znikł za czarną mgłą.

 

****

 

Ludwik Aqila, papieski diakon i wysłannik został właśnie wprowadzony na siódme, przedostatnie piętro pałacu Branderberga. Czekali tam na niego strojni i dumni przedstawiciele Rady, ubrany w najprzedniejsze jedwabie baron Perignton oraz odstający od reszty, skromnie ubrany ojciec Gustaw. Kiedy otworzyły się drzwi do izby, ich oczom ukazał się siwiejący już kapłan, o surowej i poważnej twarzy. Bystry wzrok zlustrował wszystkich obecnych, po czym diakon podszedł do barona, dając do zrozumienia, kogo ceni tu najbardziej. Gustaw wiedział od początku, że były to pieniądze.

– Witajcie w naszym zacnym mieście, Wasza Ekscelencjo.

– Rad jestem tu być baronie Perington. – Głos diakona był wyjątkowo silny jak na jego wiek. Tymczasem członkowie rady po kolei witali się ze sługą kościelnym. Gustaw nie czuł się upokorzony, choć taki był pewnie zamysł diakona. Obaj byli na siebie skazani przez najbliższe dni, choć będą starali ograniczać swoje kontakty do niezbędnego minimum. W końcu nadeszła kolej na Gustawa.

– Witam cię, księże biskupie.

– Witajcie, diakonie. To prawdziwy zaszczyt móc was gościć w naszym skromnym mieście. Jak minęła wam podróż?

– Szybko i bez żadnych przeszkód.

– Dziękujmy za to Bogu.

– Gloria Patri, et Filio, et Spiritui Sancto, sicut erat in principio et nunc et semper et in saecula saeculorum. Amen.

– Amen. – Rzekli wszyscy, nawet świeżo nawrócony baron Perington. Potem natomiast odbyło się uroczyste przekazanie prezentów, dla barona oraz całej Rady. Nie zapomniano także o biskupie Gustawie, choć wykonany z pereł i złotych łańcuszków różaniec dostał jako ostatni.

 

Gdy dostojnicy kościelni wyszli, aby wspólnie odprawić sumę w kościele Gustawa, baron wezwał do siebie Piotra.

– Złapaliście ich?

– Mamy już siedmiu, zostało dwóch.

– Dobrze, dziś w nocy się z nimi rozmówimy. Każcie przygotować lochy, dużo będzie się tam działo.

Polak skinął głową i uśmiechnął się lekko. Być może przyda się jego małodobre doświadczenie.

 

Tymczasem obaj księża przeszli całą drogę do kościoła w milczeniu. Ludwik odprawił swoich pomocników pod pretekstem przygotowania się do mszy w samotności, po czym ojciec Gustaw zaprowadził go na zachrystię.

– Witaj przyjacielu! Wybacz mi moje zachowanie, ale musiałem. – Ludwik Aqila objął biskupa. Kiedy Gustaw odwzajemnił przyjacielski uścisk odparł.

– Rozumiem, nie martw się. Lepiej powiedz, z czym przyjeżdżasz, gdyż nie uwierzę żeby tylko doglądać owieczek kościoła w tym mieście. – Po tych słowach, na jednym ze stołów pojawiła się karafka przedniego francuskiego wina.

– Oficjalnie nadal nie należysz do papieskich ulubieńców, choć nieoficjalnie Jego Świątobliwość cieszy się, że udaje wam się prowadzić kościół skromnie i przymyka oko na takie zachowanie. – Aqila upił łyk wina. – Ale wina nadal masz przednie, przyjacielu.

– A więc Rzym nie będzie na mnie narzekał?

– Oczywiście, że będzie. Pamiętaj, że Rzym to nie tylko papież. Kardynałowie, biskupi, patriarchowie oraz cała reszta miłościwie tam urzędująca jest przeciwna twoim działaniom. Nadal uważają, że skromny kościół oraz duchowny nie mogą prawdziwie służyć Bogu, i po drugie, maluczkich należy do wiary nakłaniać strachem. – Przerwał na moment i dopił do końca kielich wina. Skinieniem głowy podziękował za kolejny i zaczął mówić dalej. – Twój przypadek nie jest jedyny. Jest jeszcze paru księży, którzy podobnie prowadzą swoje kościoły. Rzym kręci na to nosem z jeszcze jednego powodu.

– Pieniądze. – Mruknął Gustaw.

 

– Jakżeby inaczej. Więcej podobnych tobie oznacza mniejsze wpływy. Co bardziej radykalni kardynałowie zaczynają proponować, aby takimi księżmi zajęło się Święte Oficjum, więc możesz mieć kłopoty. – Biskup nie poruszył się ani o milimetr. – Całe szczęście, że inkwizycja nie ma w Brandenbergu swojego klasztoru, zanim tu przyjadą, zdążysz uciec.

– Nigdzie nie będę uciekał. – Odparł twardo Gustaw i zastanowił się, czy nieobecność inkwizytorów była naprawdę atutem, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia. Od razu po rozmowie z Patrickiem wysłał gołębia do Orentii, klasztoru stanowiącego główną siedzibę współczesnej inkwizycji.

– Powinieneś poważnie przemyśleć sprawę ucieczki. Niestety Ojciec Święty coraz bardziej skarży się na zdrowie, a nasi medycy nie wiedzą, co poradzić. Mogę ci natomiast zagwarantować, że konklawe nie wybierze nikogo, kto będzie tolerował taka sytuację. Niektórzy już wieszczą możliwy rozłam oraz konieczność przeciwdziałania. A przecież sam wiesz, jak Rzym przeciwdziała swoim problemom.

– Jestem już stary, wiele lat minęło zanim zrozumiałem, na czym polega służba u Boga. Na służbie u ludzi oraz służbie ludziom, tak aby umożliwić im kontakt z Bogiem. On nie chce, by ludzie się go bali, ani nie chce by ludzi do czegokolwiek zmuszać. Nie jest mściwy, wybacza każdemu kto pożałuje za grzechy. Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy, oprócz utrzymania kościoła. Kapłan, mimo iż stoi między ludźmi a Bogiem, nie może być wrogiem ludzi a prawdziwym pośrednikiem. Cieszę się, że w końcu to zrozumiałem.

Aqila słuchał biskupa w spokoju.

– Rozumiem cię, i jestem rozdarty. Póki jestem w Rzymie muszę być przeciwko tobie, lecz tutaj, jako twój przyjaciel popieram cię w zupełności. Jednak kościół nie jest miejscem, gdzie można myśleć po swojemu.

– Wiem. Ale nie czas na to, zaraz musimy rozpocząć sumę.

– Słyszałem, że dziś w mieście będzie jakieś święto.

– Baron Perington pragnie udowodnić, co wolą zwykli ludzie. Na samym środku targu w naszej dzielnicy stoją dyby. Dzisiaj zakują w nie dwie ladacznice, które ośmieliły się obrażać członków Rady. Oczywiście obie, ku radości tłumu, opowiedzą którzy radcy i w jaki sposób korzystali z ich usług.

– I u was to jest święto?

– Jeszcze się zdziwisz jak wielu mieszczan przyjdzie posłuchać.

 

****

 

Zanim Antoine spadł w mroczne czeluści katakumb, de Nevere pokrył salę cieniem tak gęstym, aż im obu udało się stanąć. Co prawda cały czas pogrążali się w nim, jak w złowrogim, czarnym, zgniłym piasku, lecz nie spadali. W ciągu tych kilku chwil, złodziej dowiedział się o człowieku, który płacił za fałszowanie pieczęci Dela Reyny. Okazało się, że ten tajemniczy człowiek często wspominał o domu starego bankiera Alberta Riley.

Właśnie teraz, wyczerpany cieniem złodziej szedł w kierunku nowego domu państwa Riley. Zmęczenie dawało mu się we znaki, lecz śpieszył się gdyż czuł że jest coraz bliżej odnalezienia małej Emily. Przyspieszył kroku pokonując właśnie Długą Drogę, po prawej miał drugą a po lewej trzecią dzielnicę. Mijał tragarzy, spóźnionych na targ kupców, drobnych złodziejaszków szukających tam łatwego łupu. Mijał także zwykłych mieszczan, chcących wytargować dobrą cenę za kawałek materiału, za wędzone ryby, suszone mięso, gorzałkę, jakieś meble, ubrania. Na targu w Branderbergu handlowało się wszystkim, co dało się sprzedać. Jeszcze trochę i zacznie się handel niewolnikami lub ladacznicami, pomyślał de Nevere.

 

Już widział początek pierwszej, a także plac targowy wciśnięty w sam kąt dzielnicy, naokoło którego biegła Długa Droga. Na środku stały dyby, a w nich dwie ladacznice. Obie były naprawdę pociągające, szkoda takich na pastwę ludzi, zauważył złodziej. W tej chwili zebrany tłum wiwatował na wieść, w jaki sposób chędożyli je radcy miejscy, który ma najkrótszą kuśkę i kto wedle słów ladacznic zachowuje się jak prawdziwy sodomita.

De Nevere nie miał na to czasu, jego oczom ukazała się brama wiodąca do dwóch górnych dzielnic, księżycowej i słonecznej. Mur, który oddzielał dwie części miasta sięgał wysoko w niebo, tak aby nikt nie mógł przejść bez pozwolenia. I nie było w nim dziur, wyłomów, czy miejsc gdzie łatwo się wspiąć. Do zadań czarnych koszul należało ciągłe sprawdzanie muru a także doraźne naprawy. Do górnego miasta można było się dostać tędy, poprzez Szeroką Bramę, lub Bramą Słońca i prowadzącą doń Słoneczną Aleją.

Złodziej przystanął za ostatnim zakrętem i zerknął, kto dziś pełni wartę. Po obu stronach bramy unosiły się dwie wieże, ze strażnikiem na każdej. Także przed i za, zazwyczaj stali strażnicy, jednak dziś de Nevere miał dużo szczęścia. Zamieszanie powodowane przez ladacznice na targu zwabiło strażników do krawędzi Długiej Drogi, które przy wejściu do najbogatszej części miasta górowało nad targiem. Strażnicy na wieżach również obserwowali targ zamiast wypatrywać zbliżających się ludzi. Co więcej, brama była uchylona, gdyż przed chwilą przechodzili przez nią strażnicy z drugiej strony. Wobec czego złodziej, po cichu i całkiem szybko przeskoczył na drugą stronę. Nigdy nie było to takie łatwe.

 

Od razu po drugiej stronie powitała go twarda, zbudowana z równo przyciętych kamieni, Ulica Wielu Księżyców, nazwana tak na cześć wszelkich karczm, sklepów, szynków, z których każdy miał w nazwie Księżyc. Były tam Gospoda pod Czarnym Księżycem, sklep Księżycowa Poświata, Mały i Duży Księżyc gdzie bankierom można było powierzyć pieniądze, i tak dalej. Mieszkańcy Księżycowej Dzielnicy nie mogli poszczycić się oryginalnością i inwencją.

Cała dzielnica ułożona była w zasadzie na planie prostokąta, a główna ulica łączyła wschodni kraniec z zachodnim, po drodze rozwidlając się na dwie części. Pierwsze skrzyżowanie było tuż przy Szerokiej bramie, a prawa odnoga prowadziła prosto do nowego domu pana Riley. Lewa odnoga biegła blisko południowej krawędzi dzielnicy i ponownie łączyła się ze swoją drugą częścią niedaleko starego domu bankiera, blisko zachodniej części miasta. Na szczęście dla złodzieja, nawet w ciągu dnia panował tutaj półmrok, jakby słońce było cały czas za chmurami. Wąska dzielnica otoczona była z dwóch stron murami, pierwszy oddzielał ją od niższego miasta, drugi od dzielnicy barona, a zabudowa była tu dość gęsta. Partoli także było niewiele, więc złodziej bez większych przeszkód dotarł do celu.

Drzwi otworzyła mu służąca Mary. Była zapłakana.

– Witajcie pani, mogę mówić z panem Riley.

– Niestety panie… – Ledwo powstrzymywała łzy. – … Czarne koszule go zabrały.

– Jakże to?

– Clarrisa, służąca w pałacu barona, to moja dobra znajoma. Widziała jak koszule wnosiły go do pałacu tylnym wejściem. – Załkała głośno, po czy wtuliła głowę w fartuch. Poważnie komplikowało to sytuację złodzieja.

– Nie martw się pani, pomogę mu.

– Naprawdę? – Mary była prawdziwie zdziwiona. – Nawet pana nie znamy.

– Powiedz mi pani, czy nie wiesz o niczym dziwnym w waszym starym domu?

– Nie panie, znam tam wszystkie pomieszczenia jak własną kieckę.

– Nigdy nie zauważyłaś niczego dziwnego, ukrytego przejścia, dziwnych komnat, nieścisłości w układzie ścian, czegokolwiek?

– Nie panie, pracuję tam przeszło dziesięć lat i nigdy niczego nie znalazłam.

– Dziękuję pani.

De Nevere zaczął się zastanawiać, czemu koszule porwały bankiera. Po pierwsze wnieśli go tylnym wejściem, aby nikt się nie dowiedział. Po drugie, połowa miasta jest na mszy diakona, a druga połowa na targu. Perington chciał więc rozegrać to po cichu. Martwiło go także, że służąca nie wiedziała nic o domu. Nic, co mogłoby się przydać. Jeżeli ona nie wiedziała, mogła być to tajemnica pana Riley, lecz jeżeli było to coś ważnego dla rodziny, czemu sprzedał dom. I co z tym wszystkim ma wspólnego piwnica w infirmerii a także zaginięcie chorej Emily? Zbyt wiele pytań i stanowczo za mało odpowiedzi.

Na początek należało dostać się do bankiera i w miarę możliwości uratować go. Złodziej nie miał pojęcia jak to zrobić, ale był pewien że uda mu się. Powoli wracał do sił, jego zmysły się wyostrzały, poczuł na razie delikatnie, ale zawsze, jak cień spowijający jego serce staje się mocniejszy. Oddech złodzieja uspokajał się a zmęczenie powoli ustępowało.

Po chwili poczuł na sobie czyjś wzrok, ktoś obserwował go z ukrycia. Rozejrzał się uważnie, lecz nikogo nie zauważył. Ruszył, więc w kierunku Słonecznej Dzielnicy.

Pierwszą ulicą w słonecznej była Zielona Aleja, nazwana tak oczywiście od ilości roślin posadzonych naokoło jej. Była to jedyna dzielnica w mieście, gdzie każdy wolny skrawek ziemi pokrywała trawa, krzewy i drzewa. Budynków, mimo że dzielnica ta była ponad dwa razy większa od księżycowej, było mniej. De Nevere czuł się tutaj nieswojo, ciężko było tutaj prześlizgnąć się niezauważalnie. Ratował się krzewami oraz drzewami, gdyż tutaj patroli było już więcej. Minął budynek sądów po lewej i dom pana Dusery po prawej i dotarł do rozwidlenia dróg. W prawo prowadziła do Słonecznej Bramy ulica Bankowa, w lewo do Złotej Bramy można było dojść Stromą. Na wprost natomiast prowadził nad dużym, umieszczonym na środku dzielnicy oczkiem wodnym, Most Barona. Złodziej ruszył w stronę Złotej Bramy, chcąc dostać się do dzielnicy barona.

 

****

 

Kiedy osiem osób zostało brutalnie wrzuconych do biura barona, Perington nawet nie drgnął tylko spokojnie popijał krwawe piwo. Wszyscy wiedzieli, że nie tylko tak objawi się dziś jego żądza krwi. Nikt z obecnych nie mógł być do końca pewien, co wymyśli baron. Siedział przy południowym oknie, spoglądając leniwie na miasto, które już nie było do końca jego. Czarne koszule pilnowały więźniów, Piotr natomiast stał blisko swego pracodawcy. Po dłuższej chwili baron rzekł.

– Jeżeli ktoś odezwie się bez pozwolenia, spotka go kara. Jeżeli ktoś będzie próbował stąd uciec, spotka go kara. Zadam wam kilka pytań, od którym będzie zależeć wasze życie. Mam nadzieję, że jesteście na to gotowi.

– Nie mam nic do ukrycia. – Rzucił jeden z odważniejszych. Baron skinął głową na Piotra, który bez chwili wahania podszedł i kilka razy uderzył mężczyznę w twarz. Polała się krew ze złamanego nosa i zakrwawiła dywan barona. Pobity opadł na kolana, lecz koszule zaraz podciągnęły go z powrotem na nogi.

– Myślałem, że wyraziłem się jasno. – Mruknął baron. W tej chwili do komnaty wtargnął sir Edmund Swift. Rozejrzał się po sali i zakrzyknął.

– Co tu się u licha dzieje?! – Rzucił groźne spojrzenie baronowi.

– Przesłuchanie w sprawie bezpieczeństwa miasta.

– Jakie przesłuchanie? Do sądu nie wpłynął żaden wniosek, Rada nic o tym nie wie! Nawet ty nie możesz porywać tych ludzi!

– Nawet sobie nie wyobrażasz, co tak naprawdę mogę. – Odparł zupełnie spokojnie.

– To niezgodne z prawem!!! – Krzyknął wściekły sędzia.

– Ja jestem prawem w tym mieście. – Mruknął baron, po czym skinął na Piotra. Były małodobry ruszył w kierunku sędziego.

– Dotknij mnie, a jeszcze dziś zawiśniesz! – Groźba nie zrobiła na Polaku najmniejszego wrażenia. Złapał Edmunda za poły surduta i wyrzucił go z izby.

– To się tak łatwo nie skończy!!! – Więźniowie usłyszeli ostatnie słowa sędziego dochodzące zza zamkniętych drzwi. Powoli tracili nadzieję na sprawiedliwe zakończenie tej sytuacji. Baron w tym czasie nawet się nie poruszył, jego wzrok prześlizgiwał się po kolejnych dzielnicach. Z siódmego piętra miał doskonały widok. Tymczasem więźniowie zauważyli stół na środku komnaty, przykryty zaplamioną tkaniną, pod którą dało się zauważyć zarysy jakiś przedmiotów. Niektórzy od razu zrozumieli, co tam było.

 

Gdy wrócił Piotr, baron rzekł krótko.

– Skąd znacie von Bonnelmana? Mówić po kolei. – Pierwszą osobą w szeregu był pobity wcześniej sklepikarz, Arnold. Jego sklep znajdował się w Słonecznej, na ulicy Stromej, naprzeciwko jeziorka. Wedle tego co mówił, Żyd przyszedł do niego kilka miesięcy temu i zaproponował sprzedaż sklepu. Obiecywał wielką intratę oraz ogromne widoki na przyszłość. Jako że Arnold miał już dość prowadzenia sklepu, a także miał już swoje lata, zgodził się po dość krótkich negocjacjach. Żyd zapłacił mu wekslem gwarantowanym przez Radę, którą to własność Arnold zrealizował gdy dłużnik okazał się niewypłacalny. Jakiś miesiąc, dwa później znowu zawitał do niego Bonnelman, tym razem proponując sprzedaż gruntu, jaki Arnold uzyskał od Rady. Sklepikarz zgodził się w zamian za udziały z intraty w dwóch różnych sklepach w mieście i jeden słuszny mieszek dukatów.

Druga była Alicja, właścicielka karczmy w dzielnicy księżycowej. Do niej von Bonnelman przyszedł niedawno, jakieś cztery tygodnie temu. Wszystko potoczyło się podobnie.

Wśród porwanych był także pan Couyp, jeden z dwóch byłych właścicieli infirmerii św. Kamila. Do nich Żyd przyszedł jakieś dwa lata temu i także zaproponował sprzedaż budynku. Obaj właściciele szybko się zgodzili, pozbywając się także kłopotu egzekwowania długów. W tamtym okresie infirmeria prowadziła także działania pożyczkowe, co na dzień dzisiejszy było fatalne w skutkach.

Baron Perington po wysłuchaniu tych informacji, a także po wieściach, jakie przyniósł mu La Chifree powoli zaczynał rozumieć jak działał Żyd. Dwa lata temu wziął w banku pożyczkę na jakaś ogromną kwotę oraz na długi okres spłaty. Dzięki temu miał pieniądze na wykup infirmerii razem z jej długami. Z egzekucji długów miał pieniądze był spłacać kredyt, a także by kupować dalsze budynki. Początkowo pewnie obracał długami, jak próbował to robić pan Riley, który bezczelnie śmiał wyciągać rękę po moje pieniądze, pomyślał baron. Dalej schemat działania był taki sam, tyle że kolejne kroki były rozrzucone w czasie. Von Bonnelman zdobywał w tajemniczy sposób weksle gwarantowane lub zastawione własnościami gruntowymi Rady Miasta. Skąd je brał pozostawało nadal wielką niewiadomą. W zamian za te weksle, kupował sklepy, zamtuzy, karczmy i inne budynki w mieście. Następnie ludzie, w dużych odstępach czasu, domagali się wykonania weksli, co w okresie powszechnego braku pieniędzy kończyło się w Radzie. Niestety, odstępy czasu były tak duże, że nikt nie zauważył jak własności opuszczają pałac barona. W swoim kolejnym kroku Żyd znowu zwracał się do tych samych ludzi, z propozycją kupna ich własności gruntowych. W zamian oferował im spore, niekiedy dochodzące do połowy udziały w intracie ze sklepów, zamtuzów czy karczm, które wcześniej kupił. Mało kto oparłby się wizji pieniędzy płynących do kieszeni w zasadzie za nic. Tak oto von Bonnelman wchodził w posiadanie własności gruntowych w całym mieście. Co gorsza Żyd ukrywa się teraz i nikt nie może go znaleźć.

– Za przestępstwa zagrażające bezpieczeństwu miasta, zostajecie skazani na śmierć przez powieszenie… – Zawyrokował po chwili baron. Niech to będzie nauczka dla innych, chcących kraść jego miasto, a także znak dla Żyda. Niech się boi.

Czarne koszule szybko wyprowadziły krzyczących więźniów, pomagając sobie licznym uderzeniami i kopniakami, łamiąc przy tym wiele żeber oraz nosów.

– Czy to, aby nie za sroga kara? – Zapytał La Chifree gdy wszyscy wyszli.

– Niech wiedzą, kto rządzi w tym mieście. Nie pozwolę sobą pomiatać, nie pozwolę się oszukiwać, pamiętaj o tym. – La Chifree zadrżał pod srogim spojrzeniem barona.

 

****

 

Złodziej a czasem morderca ukrywał się właśnie w jednym kącie hollu pałacu barona, gdy z daleka usłyszał głos.

– Ten przeklęty Perington! Za kogo on się uważa! – De Nevere postanowił wyjść z ukrycia i zapytał.

– Wybacz panie, ale szukam mojego druha, bankiera Riley.

– Ten suczy syn kazał go ściąć. Właśnie idę do lochu z pismem od Rady by uwolnić twojego bankiera. Możesz iść pan ze mną. – Złodziej skinął głową, po czym podążył za zdenerwowanym sędzią. Po chwili jednak ten starszy człowiek zaskoczył go niezmiernie.

– Wiem, kim jesteś, de Nevere. Przychodząc tutaj wiele ryzykujesz, a chcąc odbić bankiera koszulom, zaleziesz im za skórę.

– Już dawno mam z nimi na pieńku, panie sędzio.

– Normalnie kazałbym cię zatrzymać, ale dziś dzieje się większa niesprawiedliwość. Baron uważa, że jest ponad prawem.

Złodziej tylko skinął głową, nie przerywając marszu. Byli już na schodach oświetlonych lichą pochodnia, prowadzących w dół. De Nevere zauważył łudzące podobieństwo między nimi, a schodami w infirmerii. Napotkali na nich pierwszego strażnika.

– W imię Rady przepuść nas! – Krzyknął sędzia, przyspieszając kroku. Złodziej cicho przeskoczył za plecami strażnika, trzymając się z dala od źródła światła. Strażnik obejrzał się tylko zdezorientowany. Jakich nas, pomyślał i podrapał się w głowę.

Na drugim posterunku, ostatnim przed lochami spotkali Polaka. De Nevere przykucnął za plecami sędziego, tak aby nikt go nie zauważył.

– Mam rozkazy od barona, na wypadek waszego przybycia. – Zaczął Piotr. – Dobrze wam radzę, zawróćcie póki możecie chodzić.

– A ja ci dobrze radzę, odsuń się, zanim każę cię ściąć. Mam tu dokument Rady upoważniający mnie…

– Tutaj dokumentami Rady możecie się podetrzeć, wasza miłość.

 

Podczas gdy obaj mężczyźni się kłócili, de Nevere prześlizgnął się koło nich, kradnąc jednocześnie Polakowi klucze. Będąc już za plecami byłego małodobrego dał sędziemu znak, i zniknął za drzwiami lochu. Po drugiej stronie był szereg pomieszczeń do przetrzymywania więźniów czekających na śmierć, a także do prowadzenia profesjonalnych przesłuchań, przy wtórze krzyków i błagań o litość. Światła i strażników było tu tak mało, że de Nevere mógł spokojnie iść środkiem korytarza. Otwierał kolejne drzwi, za którymi ku jego wielkiemu zaskoczeniu, było całkiem pusto. Spodziewał się wielu udręczonych nieszczęśników, a tymczasem trafiał na puste ściany. Czyżby baron trzymał ich w jakimś innym miejscu? Złodziej otworzył kolejne drzwi.

– Bankier Riley?

– Kim jesteś? – Z mroku wydobyło się ciche pytanie.

– Pomogę ci się stąd wydostać. Jestem Patrick de Nevere. – Rzekł podchodząc do więźnia. Chwycił go pod ramię i zdecydowanym ruchem poderwał bankiera na nogi. Gdy wyszli z celi zobaczyli trzymającego się za zakrwawiony nos Piotra. Obok stał uśmiechnięty sędzia.

– Nadal coś potrafię. – Rzucił ochoczo. – Chodźcie, ten tutaj nie będzie sprawiał kłopotów. – Wskazał skinieniem głowy małodobrego, po czym cała trójka wyszła z lochów. Po drodze Riley zaprzeczył domysłom złodzieja o tajemniczych komnatach w jego domu. Jednak przypomniał sobie jak poprzedni właściciel wspominał o starych księgach zapisanych w nieznanym mu języku. Księgi liczyły sobie wiele lat, były zniszczone, lecz możliwe że wspominały o konstrukcji domu. W nich złodziej upatrzył szansę rozwikłania zagadki zniknięcia małej Emily.

Koniec
Nowa Fantastyka