- Opowiadanie: andrzejtrybula - Vamok (HAREM 2011)

Vamok (HAREM 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Vamok (HAREM 2011)

Mam nadzieję, że przejście do lądownika było ostatnią przesiadką w tej podróży. Ile to już razy mnie budzili: dziewięć, dziesięć? Przestałem liczyć tak gdzieś w okolicy Układu Margala, nie ma sensu. Przyjechać, zrobić swoje i jak najszybciej wracać do domu, najlepiej w najbliższym możliwym oknie startowym. To jest mój cel. Jedyny i najważniejszy, nic innego się nie liczy. Pieprzyć magazyn! Pieprzyć cholerny Vamok i pieprzyć głupiego Bruno Glocka! Niech mnie wywali z roboty albo sam pisze sobie ten durny artykuł. Przechodząc próg ze złości uderzam w przepierzenie zapominając, że jest zrobione z najtwardszych form grentowych. Rozeźlony siadam w fotelu szamocząc się nerwowo z uprzężą – prawa ręka boli jak cholera.

 

No i dopadła mnie chandra. – Prawie rok w przestrzeni – jęczę cicho z trudem powstrzymując łzy. Do dzisiaj nie wiem czy ten wyjazd to kara, czy nagroda. Dlaczego ja?… Przecież byli inni, młodsi? Zbieram się w sobie dopiero, gdy lądownik opuszcza stację. Przez chwilę odczuwam lekkie drgania, które znikają wraz z wyjściem poza zasięg gravu. Przez przedni bulaj widzę wyłaniającą się Marlinę. Wreszcie coś ciekawego. Jedyna prywatna planeta jąka znam. A właściwie to nie znam, dopiero mam poznać. Korporacja Pralax zazdrośnie strzeże swych tajemnic. Zainteresowanie tracę po jakichś dwudziestu minutach. W sumie nic ciekawego. Kolejna Ziemia, widziałem takich już dziesiątki. Teraz czeka mnie dwugodzinny dryf opadający po orbicie. Znudzony sięgam po komunik. Zdumiewające, przekaz wyprzedził mnie o dwa tygodnie! Na pewno będzie coś nowego, Bruno lubi dozować napięcie.

 

Jaskrawe światło zwiastuje początek transmisji. Siedzę w poczekalni i czekam – niedługo. Po chwili słyszę kroki a zaraz potem wchodzi Glock. Ekstrawagancki i szokujący jak zwykle. Znowu zmienił kolor skóry, tym razem na błękitny. Miało być chyba symbolicznie a wyszło… jak zwykle. Z burzą ognistorudych pukli opadających na ramiona wygląda jak jakaś groteskowa Schwantzfetka ze starych niemieckich bajek porno. Korzystając z pasu anty wzbija się w górę i sunie w moją stronę niczym zjawa. Długi, obszyty piórami płaszcz rozwija się, falując za nim jak muślinowy welon na wietrze.

 

– Witam mojego ulubionego redaktorka. Jak tam samopoczucie, podróż służy? – szczerzy zęby w uśmiechu, drocząc się przy tym jak zwykle. – Ooo! Widzę, że coś niezbyt. Trzeba pocieszyć biednego Tadeuska? Mam coś, co powinno podnieść ci trochę ciśnienie. Skończyliśmy zwiastun i okładkę a ja nie wiem, co mam z tym zrobić. Wyobraź sobie, wszyscy mi kadzą! Ktoś musi wreszcie ocenić to dzieło krytycznym okiem fachowca.

 

– No to dawaj, nie dręcz mnie więcej – odpowiadam, umiejętnie udając zaciekawienie.

 

Bruno znika. Zamiast niego pojawia się obraz. Jakieś pomieszczenie – normalne, ascetycznie wyposażone wnętrze wyraźnie stylizowane na standardowy komunal. Jedynym elementem ozdobnym pokoju jest stojące pośrodku wielkie łoże – ciekawa koncepcja? Na łożu leży Cora Lavigna, nasza gwiazda. Kamera daje zbliżenie jej pięknej, wyuzdanej do granic twarzy dwudziestolatki (Efekt permanentnej charakteryzacji plastycznej, ale widz przecież o tym nie wie) Cora udaje, że śpi, śniąc swoje zwykłe fantazje. Muszę przyznać, że w tym, co robi jest cholernie dobra, najlepsza. Zdecydowanie warta milionów, które zarabia. Coś się zaczyna dziać. Zwiększam percepcję zwracając uwagę na szczegóły. Nozdrza Lavigny drżą niepokojąco. Nabrzmiałe wargi pociągane lubieżnie zębami ścierają się jedna o drugą, jak w walce. Palec wskazujący lewej dłoni ląduje na ustach wsysany i wysysany do wnętrza jak najlepsze narzędzie miłości – przez chwilę tańczy z oplatającą go końcówką języka, kreśli wokół niej zmysłowe elipsy i linie. Z gardła Cory dobiega pierwszy, zduszony jęk rozkoszy, zapowiedź tego co ma się dopiero wydarzyć. Kamera robi powolny odjazd do tyłu. Delikatna narzuta z naturalnego jedwabiu zsuwa się w dół odsłaniając coraz więcej z wdzięków pięknego, kobiecego ciała. Dłonie aktorki ściskają jędrne piersi w przedziwnym połączeniu siły i delikatności. Długie palce szczypią i ciągną do góry sterczące jak samotne szczyty ciemne sutki, znacząco kontrastujące z mlecznobiałą cerą reszty ciała. Prawa ręka schodzi coraz niżej. Miękkie uda rozchylają się zapraszając do środka, między siebie. Lavigna pręży ciało z rozkoszy, wygina plecy. Przewraca się na brzuch. Wypina, pokazując wszystkie swoje wdzięki. Wreszcie nie wytrzymuje, sięga po leżące na poduszce, małe, niebieskie pastylki. Bierze jedną do ust. Opada na łoże w oczekiwaniu zmiany. To, co dzieje się później to już zupełny odlot. Orgiastyczne szaleństwo wizji nawiedzonego reżysera. Szare ściany odpadają na boki jak zmiecione pstryknięciem trójwymiarowe puzzle, Mały, skromny pokój w jednej chwili zmienia się w olbrzymią salę balową Pałacu Lazeriańskiego wypełnioną tysiącem splątanych ciał kotłujących się na podłodze. Cora jest Tetrarchinią, uprawia seks na tronie z tuzinem niewolników naraz. Jej głośne jęki odbijają się echem od wysokich sklepień łukowych. Obrazy skaczą jak szalone, przenosząc widza z miejsca na miejsce. Kojarzę większość z nich, same kultowe ikony turystyki. Są, więc luksusowe wnętrza wielkiego liniowca Petronius. Upiorne i duszne jaskinie Flugorii. Długie korytarze domu kobiet na Venus III. Złociste plaże Mangusty i wielki kanion księżyca Pygret Six. Scena finałowa rozgrywa się na Krwawej Arenie korsarzy z Kordelii. Cora Lavigna w otoczeniu plejady gwiazd z branży, największe zbiorowe szczytowanie w historii filmu. Obraz zanika powoli, wracam do poczekalni.

 

– Kto to zrobił? – pytam, nie chcąc tracić czasu.

 

– Lazlo, …i jak, podoba się? – Bruno Glock wierci się w oczekiwaniu na werdykt jak kapryśne dziecko.

 

– Powiedz Madziarowi, że jak na budżet z siedmioma zerami to się nie popisał – przez chwilę wyobrażam sobie minę Glocka gdy odbierze przekaz. – A tak naprawdę, złóż mu ode mnie gratulacje. Świetna, profesjonalna robota. Szczególnie podoba mi się to przejście z szarej rzeczywistości do świata marzeń, jest naprawdę… nowatorskie. Lazlo się wreszcie postarał, chociaż nie ustrzegł się drobnych błędów.

 

Nie bez satysfakcji, przez kolejne pięć minut wymieniam wszystkie uchybienia, jakie zauważyłem. Chyba zarobiłem na chleb, Ale o tym dowiem się dopiero za pół roku.

 

– Muszę kończyć! – Bruno jest znudzony. Tyle czasu przy jednej czynności to dla niego zdecydowanie za długo. – Mamy już film i większość materiału na magazyn, do szczęścia, brakuje tylko twojego tekstu z fabryki. Spisz się dobrze, to cię ozłocę. Pamiętaj, że mi zależy, dlatego wysłałem właśnie ciebie. Kontrakt z Pralaxem to życiowa szansa, wreszcie możemy wejść do pierwszej ligi. Już czuję ten zapach, sławy i pieniędzy? Wracaj szybko i nie szalej za bardzo, pa!

 

Kontakt zanika. Ściągam komunik w milczeniu. Obraz Marliny wypełnia całą przestrzeń bulaja. Na chwilę odzyskuję spokój.

*

 

– Pan Tadeus Krall z magazynu Glock?

 

Kobieta od razu robi na mnie wrażenie. Nigdy wcześniej nie spotkałem prawdziwego naukowca. Tylko modelki w okularach przebrane w kitle, ale to się chyba nie liczy. Jest inna, intrygująca. Lekko niedbały wygląd dodaje jej tylko uroku. Twarz trzydziestolatki – normalna, wcale nie kryje pierwszych zmarszczek. Delikatny makijaż podkreśla naturalne piękno zielonych, lekko zamglonych oczu. Długi fartuch narzucony na obcisły, służbowy garnitur, niezbyt skutecznie ukrywa całkiem zgrabną figurę sportsmanki. Kobieco rozchylona w dekolcie bluzka odsłania uwodzicielsko sam wierzch mocno opalonych piersi.

 

– Doktor An March główny botanik, czekaliśmy na pana – przedstawia się z uśmiechem.

 

Przyjmuję wyciągniętą dłoń pąsowiejąc na twarzy jak uczniak przed piękną panią profesor. Gwałtowna erekcja mało nie rozwala mi spodni. Fala szybkich skurczy podbrzusza prawie przygina do ziemi, wstrzymuje dech w piersiach. Na udach czuję wyraźnie rozchodzące się ciepło płynu. Z zażenowania spuszczam wzrok na podłogę. Doktor March uśmiecha się lekko pod nosem. Jak ktoś, komu udał się świetny dowcip.

 

– Niech się pan nie przejmuje – wyraźnie powstrzymuje się od śmiechu. – Nie zdążyłam uprzedzić. Marlina w specyficzny sposób działa na ludzi, jej atmosfera jest przesiąknięta Vamokiem jak powietrze tlenem. Sama o mało nie miałam przed chwilą orgazmu. Dla swojego dobra musi pan cały czas używać stopera, nadmiar dopaminy może nawet zabić.

 

Już całkiem na poważnie podaje mi mały dozownik substancji blokującej. Cierpliwie pokazuje jak przymocować go do ramienia.

 

– Jak to działa? – wyduszam z siebie pierwsze ciche słowa. Cholera, cała pewność siebie spłynęła mi w spodnie wraz z nasieniem.

 

– Dawka starcza na dwa tygodnie, potem trzeba wymienić dozownik. W pokoju znajdzie pan zapas na pół roku. Proszę nigdy tego nie zdejmować, nawet we śnie.

 

Odprowadza mnie do kwatery. Na szczęście po drodze nie spotykamy nikogo więcej z personelu. Z mokrą plamą na spodniach chyba spaliłbym się ze wstydu. Dziwne skrupuły jak na kogoś z tej branży.

 

Umówiliśmy się w stołówce, w porze lunchu. Odświeżony, ze stoperem na ramieniu i nową parą spodni czuję, że powoli odzyskuję dawny wigor. Z narastającym entuzjazmem turysty podążam w ślad za Robem zmierzając najkrótszą drogą do celu, przynajmniej taką mam nadzieję. Ten Rob jest jakiś dziwny, nie reagował, gdy chciałem programować go głosem – sam ruszył. Widocznie wersje używane w przemyśle różnią się znacznie od tych zwykłych, ulicznych, do których tak przywykłem w mieście. Na szczęście nie muszę iść daleko, już za pierwszym zakrętem widać wejście do transszybu. Trochę większe niż standardowe, ale charakterystyczne czerwone guziki wszędzie są takie same. Drzwi otwierają się z cichym sykiem. Wchodzę do środka patrząc na mapę przejazdu. Kantyna jest na samej górze. Znowu nie musze nic mówić, po prostu jadę.

 

W stołówce jest jakieś dwadzieścia osób. Mijając poszczególne stoliki wyraźnie czuję złośliwy wzrok na plecach. Słyszę ciche chichoty, czyżby już wiedzieli? Razem z Doktor March czeka na mnie jakiś dziwak. Włochaty gość postury niedźwiedzia, ubrany w coś, co od biedy można porównać ze strojem hutnika. Gęsty zarost prawie w całości wypełnia miejsce twarzy. Spod krzaczastych brwi patrzą na mnie świdrująco niebieskie oczy.

 

– Jestem Marvel, kierownik tutejszej placówki – przedstawia się krótko, gdy siadam obok nich.

 

­– Krall – odpowiadam równie obcesowo, co on. – Kiedy mogę zacząć zwiedzanie fabryki? Chciałbym to zrobić jak najszybciej.

 

– No właśnie, jest pewien problem – drapie się po brodzie w zakłopotaniu. – Tu, w środku możesz chodzić sobie gdzie chcesz. An cię oprowadzi. Niestety, na plantacje na razie nie możemy cię wypuścić.

 

– Zapewniono mnie, że będę miał dostęp do wszystkiego? – pytam udając oburzenie.

 

– Mamy kwarantannę. Wychodzenie na zewnątrz jest zbyt niebezpieczne – wtrąca An. – W okresie ostatniego miesiąca aktywność biologiczna Marliny wzrosła ponad tysiąckrotnie.

 

– Co jest przyczyną? – rzucam przytomnie, rezygnując z maniery wymagającego turysty.

 

– Nie wiemy na pewno – dopowiada. – Podejrzewamy, że może mieć to coś wspólnego z Cyklem Krojana, specyficzną koniunkcją planet tutejszego układu występującą raz na sto dziewięćdziesiąt trzy lata, ale na razie są to tylko przypuszczenia. Wszystko ostatecznie wyjaśni się za dwa tygodnie, podczas apogeum. Na razie na zewnątrz pracują tylko maszyny.

 

– Nie za bardzo rozumiem, a jeśli koniunkcja nie będzie miała nic wspólnego ze wzrostem aktywności planety? – pytam, patrząc na Marvela

 

– Przeszedłeś chrzest. Na własnej skórze poznałeś jak Marlina działa na ludzi. Żyjemy w miarę normalnie tylko dlatego, że trzykrotnie zwiększyliśmy dawkę stopera, a w nocy, dodatkowo rozprowadzamy go razem z powietrzem. Jeśli za dwa tygodnie nasączenie związków Vamoku w atmosferze nie zacznie spadać czeka nas tylko jedno. Jak najszybsza ewakuacja, i oby nie było za późno?

*

 

Następny dzień w całości spędzam na zwiedzaniu fabryki. Mimo zagrożenia muszę normalnie pracować. An okazuje się wielce przydatnym przewodnikiem. Jest inteligentna, dowcipna a przy tym dysponuje olbrzymią wiedzą na temat uprawy Vamoku. Pozytywnie zmęczeni wracamy wieczorem do kwatery. Podsumowuję świeżo nabyte informacje. Co wiem? Marlina jest planetą lunarną. Dzięki szczególnej odmianie fotosyntezy CAM ponad dziewięćdziesiąt pięć procent procesów życiowych zachodzi tu właśnie w okresie nocnym. Słynna niebieska pigułka, to tak naprawdę bardzo silny alkaloid wydzielany przez wierzchnie warstwy rogowego naskórka miejscowych rośliny zwanych Pędem Grela. Vamok zbiera się tylko w nocy. Rośliny puchną wtedy, wyśliniając żywicę tworzącą nową, wierzchnią warstwę ochronną, wytrzymałą na tyle by skutecznie chronić organizm przez cały następny, upalny i suchy dzień. To naturalne zjawisko wykorzystała korporacja Pralax tworząc na planecie pola uprawne z areałem przekraczającym pięćdziesiąt milionów hektarów. Potęga.

 

– Żałuj, że nie widziałeś żniw – An staje w zadumie, patrząc przed siebie. – To najpiękniejsze przeżycie, jakiego mogłam doświadczyć. Najpierw jest cicho, jakby świat nie istniał. Cała planeta tonie spowita lekkim woalem gazu z parujących roślin, promienie słońca odbite w lustrze tutejszego księżyca zabarwiają mgłę na krwisto czerwony kolor. Jest niesamowicie. Wielkie jak miasta kombajny suną majestatycznie przez bezkresne pola, tworząc nurt wyginający wiotkie rośliny w kierunku przejścia. Pola falują jak morze, to w jedną to w drugą stronę; przypływ – odpływ, przypływ – odpływ. Patrząc zapominasz, że to obcy świat. A potem… rośliny zaczynają śpiewać.

 

– Śpiewać?

 

– Tak! Człowiek niby wie, że krzepnący Vamok odparowuje gazy, ale śpiew jest… jak ludzki. Przy tym przejmujący i dziwny. Jednocześnie przepiękny i groźny, wesoły i smutny, nieokreślony, ale piękny – działający na zmysły. Wszystko znika o świcie. Znów jest cicho. Pola nieruchomieją. Pierwsze promienie wschodzącego słońca w jednej chwili zmieniają wiotkie istoty roślin w twarde głazy, zdolne do przeżycia roku bez kropli wody. Kombajny kończą swój powolny, jednostajny ruch do przodu. Świat zamiera

 

Zauroczony opowieścią patrzę jej prosto w oczy. Jeśli moje źrenice błyszczą tak wyraźnie jak te, które widzę przed sobą, to oboje musimy być chorzy lub szaleni. Wyraźnie czuję gorący oddech na swej twarzy. Po plecach przechodzą mi dreszcze – falami, jedna po drugiej. Czuję, że głupieję całkowicie poddając się pożądaniu. Nie bacząc na konsekwencje zewnętrzną częścią dłoni dotykam jej policzka – drży.

 

Rzucamy się na siebie jednocześnie, nim jeszcze drzwi kwatery zdążyły zamknąć się na dobre. Jesteśmy jak wyposzczone zwierzęta w rui. Prymitywnie pospieszni i zachłanni, spragnieni fizycznej bliskości jak wody czy powietrza. Pierwsze namiętne pocałunki miażdżą usta swą nieokiełznaną siłą, odbierają oddech. Chaotycznie zrywamy z siebie ubrania znacząc na podłodze przebytą drogę – od ściany w przedpokoju, przez fotel, do biurka stojącego w rogu. Stojąca na drodze do szczęścia lampka nocna, z hukiem ląduje na podłodze ustępując miejsca plecom An. Zdecydowanym ruchem obracam ją i przygniatam brzuchem do blatu. Przez chwilę całuję po szyi, plecach, zjeżdżając,… powoli,… śliskim, gorącym jak ogień językiem,… wzdłuż kręgosłupa,… w kierunku pośladków,… pomiędzy,… i niżej. Moje palce podążają za głową delikatnie gładząc jej skórę. Pieszczę długo i namiętnie, z każdą upływającą chwilą coraz bardziej otumaniony ostrym zapachem kobiety gotowej na spełnienie. Wreszcie nie mogę już wytrzymać, podnoszę się. An wyczuwa wyraźnie chwilę, podsuwa się, wypina biodra. Kolanami rozsuwam jej nogi na bok i wchodzę… Głośny jęk oznajmia światu, że zostałem przyjęty. Czuję jakbym odleciał. Jakbym nie był istotą myślącą tylko zlepkiem mięsni i ścięgien, wprawianych w ruch siłą żądzy. Nie myślę, działam instynktownie. Moje ciało jest jak solidna maszyna biologiczna zaprogramowana w milionach lat ewolucji na jeden cel. An nie pozostaje bezczynna, lekko unosi tułów do góry. Lewą rękę kładzie mi na pośladku, dociskając do siebie w rytm naszych ruchów. Unosi się jeszcze bardziej, odchyla głowę. Nasze usta znów łączą się w pocałunku, języki splatają jak oślizłe węże w tańcu. Ciała lgną do siebie, spajając w jedno. Przytulam ją, mocno ściskając nabrzmiałe z rozkoszy piersi. Nasz wspólny rytm przyspiesza, teraz działamy jak dobrze zsynchronizowane zegarki tuż przed wybiciem pełnej godziny. Odgłosy jęków, stęków, achów łączą się ze sobą w jedną wielką kakafonię miłości. Tempo ruchów staje się coraz szybsze, zawrotne, grozi zgubieniem rytmu. Nie mam już siły. Zaraz, zaraz, jeszcze trochę, jeszcze tylko chwil… . An dochodzi jako pierwsza, odpada ode mnie łapiąc się kurczowo za brzeg biurka. Cała drży w środku, kurczy się i rozkurcza. Fala wstrząsów targa jej ciałem przechodząc w głośny krzyk rozkoszy. Resztką sił, zachłannie dopycha się do mnie, jakby było jej mało: mocniej, głębiej. Przenikam na samo dno jej źródeł i… wybucham.

 

Przez małą chwilę, ułamek sekundy (a może całą wieczność?) nie jestem sobą. Jestem czymś innym, sam nie wiem? Nie jednością – wielością. Z otchłani ciemnej jak puste przestrzenie kosmosu patrzę spalany pragnieniem bliskości na wielką, niebieską kulę płynącą leniwie tuż nade mną. Otwieram dziób w żałosnym ryku miliarda gardeł. Tęsknota jest tak wielka, że aż rozrywa ciało. Rozpościeram błoniaste odnóża spinając je w jeden wielki płaszcz drganiowy. Ból znika, fale kontaktu przenikają mnie/nas/ich błogim ciepłem rozkoszy. Rozpalają wewnętrznie dodając sił do lotu, przyzywają… . Omam znika, znów jestem sobą. Wyprany całkowicie z sił życiowych zwalam się na łóżko z głośnym jękiem. An czeka tam na mnie skulona, powoli wyrównując oddech. To dopiero vamokowe szaleństwo!

*

 

– To wszystko nie wygląda najlepiej!

 

– Taaa? – pytam leniwie, zainteresowany bardziej kontemplowaniem słodkich krągłości tyłeczka An, niż tym co ma do powiedzenia. Z lubością gładzę ją po aksamicie wewnętrznej części uda, patrząc jak krótkie, białe włoski stają na baczność, zbudzone elektryczną magią opuszków palców. Mimo przesytu, w głowie dalej mam tylko jedno. Dziesięć dni ostrego wyuzdania z rzadka przerywane przykrą koniecznością wykonania normalnych, codziennych obowiązków. Dziesięć nocy, spędzonych prawie w całości na eksperymentalnych formach poznawania fizycznych możliwości ludzkiego ciała. Po takim maratonie powinienem być strzępem człowieka, dogorywającym wrakiem spokojnie czekającym na zejście. Cieniem dawnego ja. Upiorem z podkrążonymi, przekrwionymi oczami marzącym jedynie o śnie wiecznym. Tymczasem czuję się jak nigdy dotąd. Jakbym znowu miał dwadzieścia lat. Wypoczęty, silny, beztroski, sprawny, a przede wszystkim cały czas, na okrągło gotowy na seks.

 

– Z tą planetą związana jest pewna tajemnica, której nie rozumiemy.

 

-Jaka tajemnica? – zwykła ludzka ciekawość poparta dziennikarskim zmysłem wykrywania sensacji bierze górę nad pierwotnym instynktem. An siada na łóżku (Jezu, co za piersi!).

 

– Słuchaj, od trzech dni mamy tu „noc polarną". Planety skutecznie pokryły słońce i wszystkie linie komunikacyjne. Nie mamy łączności i nic nie wiemy. Jesteśmy kompletnie odcięci od świata. Wcześniej prosiliśmy centralę o szczegółowe informacje na temat Cyklu Krojana, ale niczego nie dostaliśmy. Wczoraj Marvel się wkurzył, wziął za dupę Cynthiana z łączności każąc mu włamać się do zastrzeżonej części centralnej bazy danych, i wiesz co?

 

– Co?

 

– Nic, nic tam nie ma? Cholera, możesz to sobie wyobrazić!? Marlina to najważniejsza inwestycja Pralaxa. Jedyna planeta klasy Ziemi będąca prywatną własnością, od stu lat poważne źródło zysków a w centralnej bazie danych nic nie ma?

 

– Podejrzane!

 

– No właśnie, też od razu tak pomyśleliśmy. Cynthian zrobił obejście, specjalny podprogram przeszukujący strzępy informacji i znaleźliśmy.

 

– Co znaleźliście? – tym razem ja też siadam w kucki na pościeli. Nagie ciało An już nie przeszkadza mi myśleć.

 

– Jeszcze dwieście lat temu Marlina należała do Galaktycznych Zasobów Rządu Ziemi ze statusem Kolonii. Idealnie się do tego przecież nadaje. Ciśnienie, temperatura, skład powietrza – cała atmosfera podobna do ziemskiej. Rząd założył tu nawet specjalna placówkę badawczą mającą przygotować planetę do zasiedlenia i nagle ciach, wszystko się kończy. Dwadzieścia lat później właścicielem całego układu jest już Pralax.

 

– A co w tym dziwnego? – trochę się uspokajam, przerywając An. – Pralax to gigant, według ostatnich danych Galstatu kontroluje już ponad trzydzieści procent miedzyświatowego handlu, produkcji i usług. Posiada własną armię i służby dyplomatyczne. Nawet wywiad i kontrwywiad. Spokojnie mogli kupić dziesięć takich układów jak ten. Wiesz jak to jest, interes. Ktoś w Rządzie Światowym dostał w łapę i tyle, albo kupili cały Rząd. Już wtedy musieli wiedzieć, że jest tu Vamok.

 

– Nie o to chodzi. To, że Pralax kupił cały układ nikogo nie dziwi. Co innego jest niepokojące? Pogrzebaliśmy dokładnie i sprawdziliśmy nazwiska wszystkich członków dawnej placówki badawczej.

 

– I co? – nagłe ukłucie strachu przeszywa mi serce.

 

– Nikt, nigdy nie wrócił z Marliny. Ponad trzysta osób.

*

 

Znowu sen, a raczej zwid na jawie. Niebieska kula jest tuż pode mną – spadam gwałtownie. Płomienie liżą skórę, lecz nie czynią krzywdy, łaskoczą. Rozpiera mnie wszechogarniająca, euforyczna radość. Poczucie bliskości spełnienia. Napinam się cały przyjmując kształt grota, przyspieszam…

 

Rozdzierający uszy gwizd syreny zrywa nas z łóżka szybko stawiając na nogi. Drzwi rozsuwają się z sykiem w trybie awaryjnym. Na korytarzu migają czerwone światła, słychać tupot biegnących nóg – krzyki. W drzwiach staje Marvel z szalonym błyskiem w oczach.

 

– Grel oszalał! – wrzeszczy. – Niekontrolowany rozrost. Wszystkie bariery pękają, tunel zawalony. Za pięć minut wszyscy przy Grazach. Ewakuacja!

 

Wrzucamy na siebie to, co mamy pod ręką. Pędzimy korytarzem razem z innymi. Niektórzy są w szoku, całkiem nadzy. Jestem szybszy od An, łapię ją za rękę i ciągnę mimo dojmującego bólu w kroczu. Za nami słychać zgrzyt i trzask pękającej konstrukcji, huk spadających elementów, wrzaski ludzi. Nie oglądamy się do tyłu. Do hangaru wpadamy w grupie. Kilka Grazów jest jeszcze wolnych, operatorzy machają na nas poganiając rękami. W pełnym pędzie wbiegamy przez właz do środka – fotel, uprząż. Siódmy, ósmy – czternasty, piętnasty, jest pełna obsada. Klapa zapada z hermetycznym szczękiem obejmy. Jest cicho, czy już jesteśmy bezpieczni? Grazy są pełne, przez pancerne szyby patrzymy w stronę korytarza, nikt więcej nie przybędzie? Formuje się konwój, do przebycia jest tylko/aż dziesięć kilometrów otwartej przestrzeni, potem platforma i wolność. Nikt nie wie, co nas czeka na zewnątrz. Wielkie drzwi hangaru powoli zaczynają sunąć w górę. Reakcja Grela jest błyskawiczna, chyba reaguje na ruch. Pierwsze, wielkie jak drzewo pędy wślizgują się od spodu dając miejsce następnym. Grube na pięść ściany mną się jak papier w ręku dziecka, trzaskają zawiasy. Drzwi rozerwane siłą miliona pras nikną w czerwonej ciemności. Przed nami nie ma przestrzeni, jest nieprzenikniony las pędów. Pulsuje złowrogo czekając na odpowiedni moment.

 

– Reflektor! Włącz reflektor! – krzyk dochodzi chyba z mojego gardła.

 

Usłyszeli. Cały konwój tonie w tysiącach luksów czystego światła. Grel cofa się poza zasięg, przed nami otwiera się coś na kształt alei węży gigantów. Ruszamy pełną mocą, zdobywamy teren, rośliny są w odwrocie. Już blisko, widać instalacje. Pierwszy Graz wylatuje w górę w gwałtownej erupcji drogi rozwalanej potężną siłą od spodu. Ląduje na boku, reflektory gasną w ostatnich podrygach mocy. Pnącza szaleją, rozszczelniają kadłub, porywają ludzi, rozrywają złapane ciała na części. W powietrzu walczą ze sobą o łupy, by potem delikatnie, wręcz pieszczotliwie owinąć je w małe kokony. Drugi Graz wystrzeliwuje w górę jak piłka, z przodu, z tyłu – następny i następny. Cała droga upstrzona kraterami jak Księżyc. Operator robi, co może by utrzymać pojazd na kursie. Ludzie wrzeszczą skuleni ze strachu w fotelach. Łapią się za głowy. Kolej na nas.

 

Piskliwy wrzask niezliczonej ilości gardeł o mało nie rozsadza mi czaszki. Rośliny odpuszczają, zwracają się w innym kierunku. Pobudzony, z obłędem wymalowanym na twarzy spoglądam w niebo przypatrując się tej cudownej odsieczy. Poznaję! Istoty ze snów, kamienne ptaki kosmosu. Miliardy, zasnuły całe niebo. Kołują by opaść chmurą wprost na drgające w ekstazie końcówki pędów. Pikują, rozszarpując i tnąc zielone fałdy pazurami na strzępy. Grel szaleje jak wzburzony ocean. Pojedyncze jęzory wystrzeliwują co chwilę w górę łapiąc swą cenną zdobycz w locie. Potem powoli owijają się wokół i tak splecione zastygają w konwulsjach. Bitwa, czy taniec zalotników? Sam nie wiem. Najważniejsze, że droga jest przejezdna.

 

Wjeżdżamy pod platformę – tylko trzy Grazy. Zrezygnowani, spoceni, w zupełnej ciszy, ze spuszczonymi głowami zajmujemy miejsca w lądownikach.

 

Start – bez problemów.

 

Mam tylko nadzieję, że opuszczam vamokową krainę śmierci, raz na zawsze. Ze wstrętem odwracam się od prześwitu bulaja. Ktoś na mnie patrzy. Pierwszy raz widzę zmęczone oczy An – są przepiękne. Uśmiecha się przez łzy.

 

– Chyba nie pozwolą ci o tym napisać!

Koniec

Komentarze

No i stało się. 24951 znaków - na styk. Cholera, jestem dobry! Zapraszam wszystkich do czytania. Warto!

Potwierdzam :) Jesteś dobry.

Erotyka pierwsza klasa :) gratuluję.
To samo świat - bardzo zgrabnie zarysowany i ciekawy.

Samo zakończenie jest jednak rozczarowujące. Chciałoby się jakiejś wiekszej tajemnicy. W dodatku poza szaleństwem rośliny, któego w żaden sposób nie tłumaczysz pojawia się wątek kamiennych ptaków i wszystko staje się dla mnie zbyt zawiłe. Szczerze mówiąc mam wrażenie, że kończąc, pilnowałeś limitu znaków i dośc gwałtownie scinałeś swoje pomysły.

Masz rację. gdybym miał do dyspozycji 40k ( U mnie standard) byłoby więcej wyjaśnień, choć fabuła nie uległaby zasadniczej zmianie. Końcówka byłaby troche inna, mniej dramatyczna. Ale i tak jest dobrze. Tekst pozostawia duże pole do przemyśleń u czytelnika. Dzięki za opinię.

Tekst przyjemny, dobrze napisany, chociaz szkielet opowiadania nowatorski nie jest.

Osobiście nie przekonał mnie wspominany Cykl Krojana i wynikajacy z tego dziwny układ planet. Bo owszekm, takie rzeczy się oczywiście zdarzaja, chociaż:
Planety skutecznie pokryły słońce i wszystkie linie komunikacyjne
słowo pokryć nie wydaje się być dobre. Ale najgorsze jest to, że ciemno jest z tej przyczyny kilka dni (jeśli dni planetarnych, które trwaja po dwie ziemskie godziny to ok). To troszkę koliduje z mechaniką nieba.

Inna kwestia to:
Cały konwój tonie w tysiącach watów czystego światła.
Wat to jednostka mocy, która w odniesieniu do źródeł oświetlenia wcale nie musi ozdwierciedlać strumienia światła. Jeśli już to lepiej uzyć jednoski lumen, czyli miary strumienia świetlnego w SI (lumen = kandela * steradian).

Oczywiscie to co wytykam, to drobiazgi i raz jeszcze powtórzę, że całość, a szczególnie sceny erotyczne, fajna.
Pozdr

OK, do konkursu.

Dzięki za komentarz.Trzeba bedzie uzupełnić braki z astronomii i mechaniki nieba. Swoją droga ciekawe czy za czterysta, pięćset lat naukowe poglądy na temat mechaniki nieba będą takie same jak obecnie? Coś mi się widzi, że jednak nie. Co do watów i pokrycia slońca to masz rację. Zwłaszcza to "pokrycie słońca" nie jest za bardzo fortunne. A chciałem poczekać do poniedziałku, niecierpliwośc mnie kiedys zgubi. Krytykę przyjmuję z należnym szacunkiem. Pozdrawiam. 

Ibastro:) Korzystając z twoich dobrych rad i możliwości korekty szybko przerobiłem waty na luksy. Jeszcze raz wielkie dzięki.  

Andrzeju, mnie się wszystko podobało: opisy, historia, bohater. Bardzo dobrze Ci wyszła pierwszosobowa narracja. Mignęło kilka literówek, ale sobie nie zapisałam:)

Wielkie dzięki. 

,,Warto!", ,,Tekst pozostawia duże pole do przemyśleń u czytelnika" - kurde, facet, aleś ty skromny. ;D

W sumie opowiadanie oceniłabym na ,,nawet dobre" z paroma ale:

1) ,,SEX"!!! - pierdyliard wykrzykników, bo wkurza mnie to niezmiernie. W Polsce, w języku polskim, to słowo pisze się przez ,,KS"! To nie tani pornol... Przynajmniej w założeniu... A tak między nami, to nieumiejętność pisania słowa ,,seks" wydaje mi się strasznie niedojrzałe, jakby komuś się wydawało, że ,,sex" jest wersją ocenzurowaną czy mniej ważną (bo wszędzie jej pełno).
2) Przy lubieżnych scenach dwa razy przyuważyłam dziwne zjawisko wielokropkowe, mianowicie samotną kropkę po wielokropku. Takoż ze dwa razy zabrakło kropki na końcu zdania, akurat tam, gdzie robiłeś podwójne entery celem zwiększenia czytelności.
3) To, o czym wspomniał Yelonek: jakie kamienne ptaki? Co, skąd, po co, dlaczego? Trochę zbyt gwałtowna ta końcówka, ale cóż poradzić na limity. ;)
4) W lubieżnych scenach bawiły mnie zwroty takie jak: ,,namiętne pocałunki miażdżą usta swą nieokiełznaną siłą", ,,śliskim, gorącym jak ogień językiem", ,,języki splatają jak oślizłe węże w tańcu". Ubolewam, że nie słyszałam słynnej prelekcji ,,Jak spieprzyć scenę erotyczną" na którymś konwencie, ale te fragmenty nadają się na przykład do takowej. ;P Prócz tego wkradło się coś takiego: ,,Kolanami rozsuwam jaj nogi" - gdzie te jaja? :) Poza tym erotyka była w porządku.
5) Tekst nie zostawił mi zbyt wielkiego pola do przemyśleń. ;P Było, minęło.

Ale, jak wspomniałam, było ok. Ocena wygląda jak wygląda, bo łatwiej mi mówić o wadach niż zaletach. Mea culpa.

Mnie również się bardzo podobało. Szczególnie pewien pomysł. Ale fantastyka pełną gębą. 5,No i gratulacje za znaki,to naprawde sztuka. Wiem coś o tym[))))

 

Winky, Moja opinia o twoim opowiadaniu chyba nie była aż tak niepochlebna. Dalej uważam, że trochę spłyciłaś końcówkę. Pewnie w wyniku braku cierpliwości. Dzięki za wytknięcie błędów. Już je poprawiłem. Nie ma to jak dobra korekta. Ja też nie słyszałem tej słynnej prelekcji ale z chęcią bym posłuchał. jak ją masz to wyslij jakiś link. nauki nigdy nie za wiele. Może bym się zastosował a może nie. Jeszcze raz dzięki. 

Ale co ma do tego moje opowiadanie? Nie robię tu żadnych wycieczek osobistych, oceniam wszystko na równi, niezależnie od tego, jak autor mówi o moich tekstach. Chyba trochę brak ci dystansu do siebie i swojej twórczości. :>

Poszukałam trochę, ale niestety nie znalazłam żadnych zapisów tej prelekcji, jeno dowiedziałam się, że wygłosiła ją Ewa Białołęcka na zeszłorocznym Triconie.

Brdzo dobry tekst. W ogóle w tym konkursie spora większość trzyma naprawdę wysoki poziom. Ciekawe tylko kiedy w końcu ktoś napisze jakieś prostackie, schizoidalne porno :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fas, a Twój tekst kiedy będzie??:)

Nie wiem czy w ogóle będzie. Pomysł niby jest, ale po pierwsze termin, a po drugie nie wiem, czy moje chore wizją mają jakiekolwiek szanse w tym konkursie.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Wiesz, tu nie chodzi tylko o konkurs, ale też żeby się sprawdzić w temacie.
Już kilka tygodni temu doszłam do wniosku, że "tekst, który mam na myśli" jest pewnikiem i na pewno go nie przeskoczę, ale napisać tych kilku stron na pewno nie zaszkodzi. 

I właśnie przed chwilą przypomniałem sobie o pomysle, który kiedyś spisałem na straty. A na konkurs będzie jak znalazł, więc siadam do pisania :) A ten z chorymi wizjami wrzucę kiedys tam jako ciekawostkę.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Kochani, chyba wam nie przeszkadzam. Randka w internecie albo Seks w internecie, albo inne związki internetowe to tez dobry temat na opowiadanie, chociaż od czasu "Samotności w sieci" trochę oklepany. Ale gdyby, ktoś napisał go w konwencji schizoidalnego porno mogłoby być ciekawie. fasoletti też czekam na twój tekst. mam takie przeczucie, że będzie naprawdę dobry. Dzięki za opinię.

Pomysł wydaje mi się dobry, a przynajmniej odmienny od tego, co jak narazie na konkurs wpadlo. A czy tekst taki będzie, to zobaczymy :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Jaka znowu randka w sieci??;>
Andrzeju, sorki za offtopa, ale był na temat:)
Fas, to czekamy. 

No i następna perełka :) Scenka seksu była rewelacyjna - taka akurat, już sugestywnie, jeszcze nie porno. Przez tekst płynie się lekko i z przyjemnością - aż trudno uwierzyć, że to prawie 25k. 5 

Jak dla mnie opowiadanie przypomina Pitch Black, tylko zamiast krwiożerczych ptaszków, są dziwnie rozmnażające się roślinki, które wzięły ludzi za organizmy kopulacyjne.

Nie miałem kłopotów z końcówką, wszystko pięknie gra i buczy. Jest eros, a nie pornos. Należy się solidna piątka.

A wiesz, że pisząc końcówkę miałem w głowie wlaśnie scenki z Pitch black. Nawet chciałem uzyc takiego zwrotu kamienne pterodaktyle kosmosu. Gratuluje spostrzegawczości.

Świat opisany realistycznie, interesująca historia, postacie wyraziste, nawet rzekłbym krwiste, aż tu nagle, zakończenie zachwiało konstrukcją opka, odbierając mu wisienkę:). Inaczej mówiąc opek miodny, ale zakońćzenie rozczarowuje...

Jakkolwiek mocne 5.

Pozdrawiam, Elfinder

Zasłużone zwycięstwo w konkursie. Najszczersze gratulacje!   ;))))

Nowa Fantastyka