- Opowiadanie: adam sangreal - Atramentowy (I)

Atramentowy (I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Atramentowy (I)

Atramentowy

Już od ponad godziny ślęczałem nad białą kartką papieru, próbując zapisać ją swoim koślawym pismem. Litery lekko pochylone w lewą stronę, dość znaczne odstępy między wyrazami, drukowane „s", kropki ciut za wysoko, wyrazy ściśnięte, jakby tylko we własnym gronie czuły się bezpiecznie. Z całą pewnością możecie nazwać mnie mordercą. Z premedytacją chciałem dokonać obrzydliwej rzezi na niewinnej kaligrafii. A pozbycie się takiej atramentowej krwi, która trysnęła z tętnicy szyjnej litery „S" wymaga odrobinę zachodu. Podobno najlepszym sposobem na splamione zbrodnią dłonie będzie sok ze świeżych pomidorów. Dywan z wełny, najsprawniej wyczyścimy podejrzaną jak motywy naszego czynu, mieszanką octu, spirytusu i mleka, zaś na białą koszule w stu procentach zadziała zaledwie pięcioprocentowy roztwór amoniaku. Ale nie o higienę mordu tu chodzi, przejdźmy zatem do rzeczy.

 

Zanurzyłem gęsie pióro w kałamarzu, wypełnionym po brzegi granatowym atramentem, lecz zamiast logicznego ciągu znaków, będącego krystalizacją moich myśli, na kartce pojawił się paskudny kleks. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby ta zmora wszelkiej maści estetów, zachowywała się jak na plamę atramentu przystało. Nic podobnego nie miało jednak miejsca. Malutka, granatowa kałuża, swym wyglądem przypominająca nocne niebo, została wchłonięta przez biały papier. W zamian, zupełnie jakby była to transakcja wiązana, na kartce pojawił się niewyraźny schemat. Niewiele myśląc, złapałem w dłoń kałamarz i wylałem całą jego zawartość na sam środek spragnionej kartki, która łapczywie chłonęła każdą, nawet najmniejszą, kroplę. Po kilku chwilach, z dziwną mieszaniną niedowierzania i ekscytacji, trzymałem w drżących dłoniach pożółkłą, tajemniczą mapę, gdzie centralnym punktem była figura w kształcie stylizowanego kwiatu lilii.

 

Co to za mapa? Dokąd prowadzi? I dlaczego pojawiła się w dłoniach, nie ma się co oszukiwać, dość miernego nauczyciela magii obronnej? To tylko kilka pierwszych, z mnożących się w zatrważającym tempie pytań, na które chciałbym znać odpowiedź. Zatem po kolei.

Swego czasu doszły mnie słuchy, że na dworcu kolejowym jest malutki sklepik zwany „Rupieciarnią" – jedno z niewielu miejsc, w którym znaleźć można prawdziwe rarytasy. Korzystając z faktu, iż pociąg, jak poinformował przyjemny kobiecy głos, nie miał najmniejszego zamiaru (a pewnie i ochoty) pojawić się na dworcu w ciągu najbliższych trzydziestu minut, postanowiłem odwiedzić, tą tak bardzo zachwalaną, magiczną graciarnie. Absolutnie przypadkowo trafiłem tam na bardzo rzadki okaz dzieła profesora Wyszymira Czerwińskiego „Obrona przed mrokiem". To tysiącstronicowa rozprawa nieżyjącego już maga ze wschodu, wielkiego autorytetu w dziedzinie magii obronnej. Sprzedawca, niewysoki jegomość w zielonym kapeluszu, ze spokojem przyjął dosyć zaniżoną cenę jaką zaproponowałem i po krótkich, aczkolwiek intensywnych negocjacjach, doszliśmy wreszcie do konsensusu, w wyniku którego za całkiem uczciwe pieniądze, stałem się szczęśliwym posiadaczem grubej księgi w oprawie z czerwonej skóry. I właśnie między starymi kartami dzieła profesora Czerwińskiego, trafiłem na złożoną w pół, białą kartkę papieru. Nie miałem pojęcia jak się tam znalazła, a szczerze powiedziawszy niewiele mnie to obchodziło (idealnie sprawdzała się jaka zakładka), a przynamniej do czasu, kiedy próbując zapisać na niej magiczną formułkę, będącą dość ekstrawaganckim (no chyba że jest się kobietą w ciąży) połączeniem kilku zaklęć pasujących do siebie jak bita śmietana do grillowanej kiełbasy, przypadkowo odkryłem mapę.

 

Przez głowę przegalopowało mi rozwścieczone stado najróżniejszych myśli – od tych najbardziej ewentualnych, do absurdalnie wyimaginowanych scenariuszy, z których jeden wyjątkowo przypadł mi do gustu. W końcu musiało istnieć jakieś nikłe prawdopodobieństwo, że pewien starszy, schorowany człowiek (który zbił małą fortunkę inwestując w kopalnie eteru na Dalekim Wschodzie, w czasach gdy oczy wszystkich wciąż, bardzo mocno, zwrócone były w stronę czarnego złota), podróżując po świecie kupował najrzadsze okazy magicznych ksiąg, jakie tylko wpadały mu do rąk. Czy to był mały stragan na istambulskim targowisku, czy też zakurzony antykwariat w sercu Moskwy – niewiadomo. Nie podlega natomiast dyskusji fakt, że pamiątką jednej z takich wypraw była rozprawa Wyszymira Czerwińskiego. Staruszek, chociaż sam nie miał za grosz talentu do magii, uwielbiał czytać do poduszki skupowane, z najdalszych zakamarków globu, księgi. Na jego nieszczęście, fortuna kołem się toczy. Kilka nietrafionych inwestycji, zbyt kreatywna księgowa i nie do końca uczciwy wspólnik, w zupełności wystarczyły, by góra pieniędzy stopniała do zaledwie garści monet. Później trzeba było odprawić służbę, wystawić na licytacje zbyt duży, zbyt drogi w utrzymaniu dom i kupić jednopokojowe mieszkanko w betonowym molochu, a na końcu, gdy zupa ze starego kalosza przestała sycić, systematycznie pozbywać się, jedna po drugiej, ukochanych ksiąg. W końcu przyszedł również czas na „Obronę przed mrokiem", która przechodząc następnie z rąk do rąk, trafiła wreszcie do dworcowej „Rupieciarni". Jakkolwiek by nie było, dywagacje na temat tułaczki księgi po świecie, w najmniejszym nawet stopniu nie przybliżały mnie do sedna sprawy, a mianowicie zdemaskowania, ukrytych pod kwiatem lilii, tajemnic.

 

Mapa, gdy pozbyłem się resztek zaklęcia maskującego, wyglądała niczym nadpalony, kruchy kawałek papieru, w odcieniu mocnej herbaty, z wyraźnymi śladami zagięć. Bacznie przyglądałem się labiryntowi ulic, pajęczynie rzek i niezliczonej ilości budynków, próbując rozpoznać chociaż jeden znany mi punkt odniesienia, za którym mógłbym podążać. Bez rezultatu. Lekko poirytowany własną bezsilnością, wyjąłem z szuflady lupę i niczym detektyw z Baker Street 221B, analizowałem, kawałek po kawałku, każdy, najdrobniejszy nawet szczegół. Po chwili wpatrywania się w szkoło powiększające, dostrzegłem na jednym z budynków, ledwo widoczny, napis. Był niczym przypadkowo usłyszany w radio fragment skądinąd znanej piosenki, która nie daje człowiekowi spokoju, panosząc się po głowie, a jedynym ratunkiem w takiej sytuacji jest zdemaskowanie przebiegłego Rumpelstickina.

 

Kiedy zegar wybił północ, a ja wciąż nie potrafiłem odsłonić chociażby rąbka tajemnicy, musiałem spojrzeć prawdzie prosto w oczy. Najwyższy czas odwiedzić Dział Ksiąg Zakurzonych.

Koniec

Komentarze

Za długie zdania niewiem też czy nawiązania do wiadomo czego są celowe czy też nie.

(...) wypełnionym po brzegi granatowym atramentem - w sumie nie błąd, czepiam się, ale równie dobrze można napisać, że granat jest koloru atramentu. Dziwaczne zestawienie.
Dokąd prowadzi? - Skąd założenie, że mapa dokądś prowadzi?
(...) tak bardzo zachwalaną, magiczną graciarnie. Tę, graciarnię.
Trzeci od końca akapit do przeredagowania.

Sęk w tym, że nawet jeżeli nawiązania niebyly by celowe, to i tak przesada...

Kopiowanie pomysłów innych jest całkowicie nudne i nie daje efektu - żadnego! Można co najwyżej pośmiać się z parodii w wersji short. No ale chwila - zastanawiam się, sprawdzam w archiwum pamięciowym co działo się przed kilkoma latami... tu właśnie stopnie schodów się kończą. Przed nami rozciąga się przepaść - tam wszystkie parodie znanego nam tytułu leżą i nienależy ich wyciągać. G'woli ścisłości to tyle.

Kontakt na poziomie Autor-czytelnik jest w dobry.

Nie oceniam już tekstu, bo właściwie niewiem jaki przyświecał Tobie cel, Autorze.

Wszystko, zależy jak ten pmysł się rozwinie. Może biorąc trochę z tekstów, które juz się sprawdzily i twórczo je wykorzystując, stworzy się coś ciekawego? Ja osobiście czekam na kolejne części. Czyta sie w sumie lekko.
Pozdrawiam

Błędów nie wyłapałam, bo i po prawdzie nie bardzo mi się chciało wyłapywać, ale gdyby były jakieś rażące, z pewnością zwróciłabym uwagę. Co do treści, ciężko mi się wypowiedzieć, bo trochę mało jak na początek. Ale jako że czytało się przyjemnie, ocenię w dalszej części. ;)

Dzięki za odwiedziny.

Jedno jest pewne, nie jestem aż tak zdolny, żeby zadowolić wszystkich, więc skupię się na zadowalaniu samego siebie.

Może i za mną nie wszystko jest w porządku, ale jakoś nie widzę tu nawiązań aż do przesady. Jeśli się mylę, proszę o przykłady.

Pytanie, którego nienawidzę - po co autor napisał to co napisał? Jaki miał cel?
Odpowiedź: a czemu nie?

A tekst podąża nieubłaganie w kierunku Smaku soczystej pomarańczy http://www.fantastyka.pl/4,2477.html
(w pewnym momencie wydarzenia się zazębią)

Pozdrawiam,
Graal

Nowa Fantastyka