- Opowiadanie: Uajkoniak - Był sobie złodziej (1)

Był sobie złodziej (1)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Był sobie złodziej (1)

Lustus podniósł kości ze stołu. Nie było w nich nic szczególnego. Małe, drewniane, z niewyraźnymi oczkami, ufajdane jakimś tłuszczem, czy bogowie tylko wiedzą czym. Beznadzieja, jak do tego w ogóle przymocować ciężarki? Przecież zaraz się ześlizgną. Odetchnął głęboko. W sumie, to tylko dwaj przygłupi strażnicy. Dobrze, że w ogóle mają kości. Mogli podawać nawzajem numerki i obstawiać, kto wymyśli większą liczbę. Dobrze jest, poradzę sobie. Nie pierwszy raz będę przecież kantował, prawda?

Spojrzał uważnie na wpatrzonych w niego oponentów i uśmiechnął się złośliwie. Złożył ręce, chuchnął w nie i roztarł kości, jakby chciał nadać im jakieś magiczne moce. W rzeczywistości zręcznie poprzyklejał niewielkie odważniki na odpowiednich ściankach. Żaden z pozostałych graczy nie zauważył nic podejrzanego w błyskawicznych ruchach elfa, więc Lustus spokojnie wyrzucił kości na stół. Potoczyły się zgodnie z planem. Jeden z pozostałych graczy zaśmiał się głośno.

– No to co, panie elfie? Teraz masz pan dwie opcje – stwierdził. – Albo będziesz miał pan ogromne szczęście, albo pan przegrasz te ostatnie miedziaki, cośmy je tutaj w depozyt wzięli. Została ostatnia szansa, a trzeba ułożyć wszystkie kości oczkami po kolei. Poddajesz się pan?

Ten drugi zawtórował mu śmiechem, wyczuwając łatwą wygraną. Lustus przybrał najbardziej zakłopotaną minę, jaką udało mu się z siebie wykrzesać i pokręcił niepewnie głową.

– Nic nie rozumiem – wyjąkał. – Zawsze jakoś wygrywałem, a dzisiaj mi wybitnie nic nie wychodzi. Nawet nie wiem jak te kości teraz poukładać.

Jego przeciwnik, gruby strażnik o skrzekliwym głosie, zaśmiał się paskudnie i tak donośnie, że aż ściany lochu zadrżały.

– A możeś po prostu zadarł z lepszymi od siebie, co? – zagrzmiał, szturchając swego kompana łokciem w bok. – Chybaś pan nigdy nie mierzył się z takimi jak my! Ale bez mazgajenia się. Poddajesz się, albo masz jeszcze dwa rzuty tymi kośćmi. Dawaj pan!

W długim kamiennym korytarzu, oświetlonym jedynie przez nieliczne latarnie, przy stoliku siedziało dwóch strażników. Chyba każdy, kto choć raz gościł we freońskim lochu, znał tę parkę. Nawet zmiany, jakie nastąpiły po rewolucji, nie były w stanie wykurzyć ich ze swoich ciepłych stołków, w piwnicach zamku. Ten grubszy, ze skrzekliwym głosem to Franek, zwany Plującym. Ksywkę zawdzięczał brakowi dwóch przednich zębów, co powodowało, że każde wypowiedziane przez niego zdanie, skutkowało zroszeniem rozmówcy znaczną ilością śliny. Stary, poczciwy, chciwy drań, nikt tu na niego nie narzekał. Jego partner, Marek, był największym partaczem i nieudacznikiem, jaki nosił kiedykolwiek błękitny mundur straży. Szybko stał się pośmiewiskiem zarówno więźniów, jak i kolegów po fachu. Nikt nie wiedział, dlaczego tych dwóch, dobrało się razem. Lustusa to nie obchodziło, ważne było tylko to, że doskonale zdawał sobie sprawę jak ich wykiwać. Musiał sam przed sobą przyznać, że plan był dość głupi, a jeżeli się powiedzie, długo będzie co opowiadać na mieście. Nie widział zbyt wiele przez niewielki, zakratowany otwór w drzwiach, przysunął się więc bliżej.

– Dobrze – stwierdził niepewnym głosem po chwili – zaryzykuję… chyba, ale muszą mi łaskawi panowie podać kości, bo nie dosięgnę. Tamte dwie z jedynkami.

Plujący Franek uśmiechnął się szyderczo, wyczuwając słabe posunięcie przeciwnika. Podał Lustusowi kości i obserwował. Był to pojedynek pomiędzy nim i elfem. Marek jedynie obserwował całe zajście, jako niezależny sędzia. Grali w klasyczne kości, w jakie gra się w spelunach i tawernach Sudemii i Ostreadu i nikt nie potrzebował tak naprawdę sędziego, toteż chłopak, przesuwał jedynie od czasu do czasu kamyki w liczydle i nadzorował czy żaden z graczy nie oszukuje. Lustus przyznał w duchu, że Marek nawet do tego się nie nadawał.

Elf wykonał ponownie cały rytuał i rzucił kośćmi. Poturlały się niedaleko, a gdy tylko się zatrzymały, Lustus natychmiast porwał je z powrotem. Wciągnął jedną rękę do celi i podrapał się w tył głowy. Plujący Franek wciąż wpatrywał się w niego intensywnie, więc więzień szybko wyrzucił kości na stół. Wszyscy zamarli. Marek i Franek uważnie przypatrywali się migoczącym przed nimi w blasku pochodni tłustym sześcianom. Lustus szybko sięgnął pod szatę i sprawdził, czy przemycona przez niego złota moneta, znajduje się na swoim miejscu. Jest, zaraz się przyda. Wystawił jedną rękę przez kraty i czekał na efekt. Jedna z kości jeszcze chwilę kręciła się na stole, jednak już po chwili zwolniła i graczom ukazały się znowu dwie jedynki. Franek wybuchł śmiechem i zagarnął tłustą dłonią kilka miedziaków.

– Przegrałeś, panie elf! – huknął zanosząc się śmiechem.

Lustus jęknął cicho. Z niedowierzaniem spoglądał na leżące na stole drewniane kostki.

– To niemożliwe! Miejcie litość, kochani – łkał – dajcie się odegrać.

– Z czego odegrać? – zaśmiał się strażnik. – Właśnie przegrałeś ostatnie miedziaki, jakie miałeś w depozycie.

Więzień chwycił się krat i przyciągnął twarz bliżej, spojrzał na nich swoimi wściekle żółtymi oczyma. Niemal błagał ich wzrokiem.

– To nie wszystko! Naprawdę! Mam więcej!

– Zabieraj tą swoją myszowatą gębę mi sprzed nosa, panie elf! – oburzył się Franek. – Przecież my cię przeszukalim. Twierdzisz, że tam na górze o czymś zapomnieli?

– Nie chce nikogo obrazić! Absolutnie! Bardzo dobrze mnie przeszukali, ale udało mi się coś przemycić.

Plujący Franek wciąż patrzył na niego złowrogo, więc elf wyciągnął rękę i upuścił na stół dużą, złotą monetę. Odbiła się od spróchniałego drewna i potoczyła nierówno po blacie. Była niekształtna i brudna, ale z pewnością złota. Strażnikowi zaświeciły się oczy.

– On ją przemycił, sierżancie – wtrącił niepewnie Marek. – Powinien dostać dodatkową chłostę.

Franek podniósł monetę i ugryzł ją. Wynik tej prymitywnej analizy najwyraźniej go zadowolił, bo uśmiechnął się wciąż wpatrzony w pokaźnej wielkości kawałek czystego złota. Lustus już wiedział, że ma strażnika w garści. Tłuścioch zrobi teraz wszystko dla tej monety. Do tego myśli, że zdobędzie ją bez najmniejszego problemu. Ha! Wygrał parę razy i uważa się za wielkiego gracza. Zaraz zobaczymy.

– Powinien dostać dodatkową chłostę – przypomniał Marek. – Tak jest w regulaminie.

– Pieprzyć regulamin – powiedział cicho Franek, niemal nieobecny.

– Słucham?

– Gramy, panie elf! – huknął gruby strażnik, kończąc dyskusję. Przesunął na środek stołu stos miedzianych monet i spojrzał wyczekująco na Lustusa. Elf podrapał się niepewnie po podbródku i przyjrzał się obu strażnikom.

– Ale tak chyba nie będziemy grali? Stawka musi być równa. Te miedziaki nie równoważą przecież mojej złotej monety.

Franek spojrzał na niego krzywo.

– Nie wiem kto tu jest na straconej pozycji, panie elf, ale na pewno nie ja. Moneta już leży na stole. To moja łaska, że w ogóle jeszcze gramy. Ciesz się, że tego złota po prostu nie zabiorę.

Lustus przybliżył się ponownie do zakratowanego okna.

– Postawmy wszystko na szalę! – jęknął. – Mówię wam, że jestem mistrzem kości. Jestem w stanie dzisiaj wygrać!

Plującemu Frankowi aż zaświeciły oczy, gdy usłyszał żałosne błagania elfa. Zaśmiał się donośnie, prezentując w całej okazałości szczerbate uzębienie. Obrócił w palcach złotą monetę i rzucił ją na stos miedziaków, które zabrzęczały wdzięcznie.

– Chyba się przeceniasz, panie elf – stwierdził strażnik tłumiąc śmiech, a Marek tylko wpatrywał się w niego niepewnie. – Graliśmy jak dotąd czternaście razy i wszystkoś pan przegrał. Chcesz, żebyśmy coś dołożyli? Co za różnica, skoro i tak wygramy? – zaśmiał się znowu i szturchnął kolegę w bok – Zgoda, panie elf! Co zrównoważy tę waszą monetę?

Lustus rozglądnął się po słabo oświetlonym korytarzu, jakby się zastanawiał nad odpowiedzią. Podrapał się po brodzie i spojrzał na strażników.

– Może… nie to głupie. To nawet nie ma sensu.

– Co nie ma sensu?

– Wygląda to tak, że jedyną rzeczą u was, która jest w stanie zrównoważyć moją monetę, są wasze klucze. Ale to przecież nie ma sensu, nie możemy grać o wasze klucze.

Franek wyglądał na oburzonego.

– Jak to nie możemy?

– Wiecie, są wartościowe ze względu na materiał, z jakiego są wykonane, na ich wagę, myślę, że wraz z miedziakami, mogłyby wyrównać stawkę, tylko że to… głupie. Nie możecie przecież postawić na szali swojego narzędzia pracy.

Franek poderwał się na równe nogi, przewracając stołek, na którym siedział. Cały był czerwony, co było wyraźnie widoczne, nawet przy tak słabym oświetleniu. Sapał jak po długim biegu, a z oczu sączył się w kierunku elfa czysty gniew i mord. Swoim tłustym, parówkowatym palcem wskazywał prosto na Lustusa, tak że więzień musiał się cofnąć, by nie stracić oka.

– Słuchaj no, mądralo! Sugerujesz, że nie mam odpowiedniej władzy, tak? Posłuchaj uważnie. Jestem tutaj szefem tego całego burdelu i to ja tu rządzę, a nie te cholerne elfy, które teraz narobiły tej rewolucji, czy czego tam. I to ja, panie elf, decyduję, co mogę dorzucić do puli gry, a czego nie! – przerwał na chwilę zasapany, ale wcale nie zamierzał na tym zakończyć. – Nie mogę zagrać w kości o kluczę do celi? Mogę! Ha! Mało tego, ja o nie zagram! Tu i teraz, z tobą, panie elf. A jak pan wygrasz, to je dostaniesz. Ale nie wygrasz pan!

Podniósł krzesło, które przewrócił i opadł na nie zmęczony. Drewno zaskrzypiało żałośnie i przez moment było zagrożenie, że nie wytrzyma i gruby strażnik runie na ziemię, jednak nic takiego się nie zdarzyło. Marek delikatnie pociągnął rękaw starszego kolegi.

– Ale sierżancie, nie jestem pewien…

– Czego nie jesteś pewien, smarku, co? Czy możemy, tak? Weź sobie teraz te małą książeczkę i poszukaj – zagrzmiał Franek, a jego skrzekliwy głos potoczył się echem po pustych, więziennych korytarzach. Rzucił na blat jakiś, podarty plik papierów z pożółkłą okładką, na której prostą czcionką wybito słowo „regulamin". – Powiedz mi jak znajdziesz taki paragraf, w którym pisze: Nie wolno grać o służbowe klucze w kości. Kiedy mnie w ten sposób przekonasz, to może cię nawet posłucham. Teraz zamierzam sobie wygrać tę oto złotą monetę, od tego oto pana elfa.

Marek spojrzał żałośnie na swojego przełożonego, potem na książeczkę leżącą na stole i potulnie wrócił do swojego miejsca przy liczydle. Lustusowi zaświeciły się oczy. Aż do tej pory nie wierzył, że ta sztuczka może zadziałać, ale teraz wszystko wskazywało na to, że za parę godzin wyjdzie z tej celi. Kiedy się tylko stąd wydostanie, ukradnie jakiegoś konia i więcej go tu nie zobaczą. Ulokuje się bezpiecznie w Madash i będzie miał spokój do reszty swoich dni. Zmieni się, przestanie kraść, stanie się przykładnym obywatelem. No, może to lekka przesada. W każdym razie, zmieni się.

– Zaczynasz, panie elf! – huknął Franek, obficie opluwając Lustusa śliną. – Zwycięzca bierze wszystko, przegrany zostaje z niczym!

Strażnik rzucił na stół ciężki pęk kluczy, sprawiając, że miedziaki potoczyły się na różne strony. Z pobliskich cel, zerkały na nich oczy innych skazańców, zaciekawionych przedstawieniem. Lustus wziął do reki kości i rozmasował je miedzy dłońmi, skrycie mocując odważniki w odpowiednich miejscach. Taki specjalistyczny sprzęt szulera był dość drogi i prawie dorównywał wartością owej monecie na stole. Szybko się też zużywał, bo był tak zaprojektowany, że odpadał po pierwszym rzucie, by przeciwnik się nie zorientował, jednak efekty jakie przynosił we wprawnych rękach, zdecydowanie przewyższały jego cenę. Dobra, a teraz rzut. Lepiej zacząć od niskich figur, żeby niczego nie podejrzewali, później poleci kilka generałów i będzie po sprawie. A potem się zmienię. Na pewno.

Na końcu korytarza trzasnęły metalowe drzwi. Strażnicy poderwali się na równe nogi i szybko przeciągnęli stół na drugą stronę korytarza. Lustus zamarł z kośćmi pomiędzy dłońmi. Franek zgarnął miedziaki i złotą monetę do kieszeni a Marek niezbyt sprytnie zakamuflował liczydło siadając na nim. Jego mina wszystko zdradzała. Po korytarzu rozniósł się dźwięk kroków.

– Kontrola, panie elf. Dokończymy, jak sobie pójdą – szepnął Plujący Franek.

– A twoje słowa, że masz tu władzę i żaden elf nie będzie ci mówił, co masz robić? – wyrzucił mu Lustus.

– Nazwijmy to równym układem – szepnął strażnik zakłopotany, plując przy tym na podłogę. – Oni mi nie mówią, co mam robić, pod warunkiem, że ja im nie mówię, co robiłem do tej pory. A teraz schowaj się, panie elf. Jakby co, do niczego tu nie doszło.

Lustus zrezygnowany, schował kości do kieszeni. Odgłos kroków stał się głośniejszy.

– Dajcie go tu – rozkazał znajomy głos.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i dwóch strażników wzięło Lustusa pod ręce, wyciągając go na korytarz. Postawili go przed wysokim elfem w eleganckim, ale wygodnym mundurze. W błękitną szatę bardzo sprawnie i gustownie wpleciono ozdobne elementy w kształcie podłużnych liści, symbol Królestwa Ostreadzkiego. Nie nosił żadnych odznaczeń, jedynie naszywki na rękawach. Więzień uśmiechnął się do niego przymilnie.

– Dzień dobry, kapitanie – powiedział, po czym zawahał się na chwilę. – Albo dobry wieczór. Nie jestem do końca pewien. Już trzeci dzień siedzę w prawie zupełnych ciemnościach.

Kapitan nie odwzajemnił uśmiechu. Jego płaska, kocia twarz nie wyrażała żadnych emocji. Lustus przeklął w duchu całą tę Freońską rewolucję, która miała miejsce zaledwie kilka tygodni temu. Gdyby nie ona, w straży dalej pracowałaby wyłącznie banda opieszałych ludzi. Im zawsze było łatwo uciec, omamić ich chciwością, pograć na ich dumie, czy po prostu oszukać. Ale teraz są jeszcze elfy, z nimi już jest ciężej, a kapitan Eldar, był najlepszym tego przykładem. Lustus żałował, że od samego początku tej przygody, musiał trafić właśnie na niego.

– Dobrze pan wie, jaką porę teraz mamy – stwierdził kapitan. – Cała ta szopka, nie jest konieczna.

Lustus wzruszył ramionami.

– Zboczenie zawodowe – przyznał. – Nie przyszedłeś czasem mnie uwolnić? Mam nadzieję, że wytłumaczyłeś tym u góry, że ta cała kradzież była twoim pomysłem, że ja byłem tylko małą rządową marionetką.

Wyraz twarzy Eldara nie uległ zmianie. Lustus zastanowił się, czy to prawdziwa facjata kapitana, czy może nosi jakąś maskę. Każdy przecież musi wyrażać jakoś emocje. Kapitan nie zdradzał żadnych i więzień nie był w stanie tego pojąć.

– Nie mogę tego zrobić. Wyraźnie zaznaczyłem na początku naszej współpracy, że doskonale wiem, jakie stanowisko powinienem zając w razie wpadki. Nie pozostawia mi pan wyboru.

– Ale nie było żadnej wpadki – oburzył się Lustus. – Wszystko poszło zgodnie z planem.

– Niech pan nie udaje, że nie wie, o czym mówię.

– Nie wiem, o czym mówisz – skłamał złodziej. – Jeżeli jednak już mówimy o wpadkach, to miałbym pewne zastrzeżenia odnośnie naszej współpracy. Wiesz, to całe szpiegowanie, ponaglanie, zupełny brak kontaktu. Nie wiem czy zauważyłeś, że choć znamy się już chwilę, a ja zwracam się do ciebie, jak do kolegi, ty ciągle tylko pan i pan…

– Będziesz mógł się jeszcze wygadać – przerwał mu strażnik.

Skinął na Marka i Franka, którzy znowu chwycili go pod boki i poprowadzili go korytarzem, aż do wielkich schodów. Nie byli zbyt delikatni, ale nie szarpali też zbyt mocno. Podejrzewał, że gra w kości wzbudziła u nich coś na kształt sympatii do niego, jednak starali się wypełniać swoje obowiązki jak najlepiej, gdy obserwuje ich przełożony.

– Przykro mi, panie elf – wypluł z siebie Franek – ale chyba nie dokończymy naszej rozgrywki.

Lustus spojrzał na niego rozkojarzonym wzrokiem.

– Ale chyba dacie się odegrać, co? – spytał z nadzieją. – Wciąż macie moją złotą monetę w depozycie.

– Nie do końca jest to prawda. Oficjalnie, nikt jej do tego depozytu nie złożył, rozumie pan. Nie mamy jej w żadnych papierach, a jak to dzisiaj jest w tym nowym, elfim rządzie, czego nie ma w papierach, to nie istnieje. Zgadza się Marek?

Drugi strażnik chrząknął niepewnie. Lustus skarcił się w duchu, za swoją głupotę. Oczywiście, że mógł to przewidzieć. Nie wpadł jednak na to, że ktoś przerwie im grę, zanim skończą.

– Tak, chyba tak, sierżancie – wyjąkał Marek.

– No widzi pan, że mamy związane ręce – kontynuował Franek. -Mamy różne zmiany wyznaczone, więc nie wiadomo czy się znowu spotkamy tutaj, żeby ją panu oddać. A skoro nie ma tego w papierach, więc nie mogę tego wrzucić do pana depozytu.

– Zgadza się – wtrącił rozochocony Marek.

Lustus westchnął. Wchodzili teraz stromymi schodami do górnych komnat freońskiego pałacu. Strażnicy potykali się co chwilę i klęli jak szewc na „te elfie szumowiny, co to, to projektowały". Schody, jak i cały zamek, budowany był przez elfów i dla elfów, znacznie zwinniejszych niż ludzie, ci więc przez ponad dwieście lat panowania w tym kraju, musieli borykać się z nie lada trudnościami i nierzadko zdarzało się, że ginęli gubiąc się w licznych, zawiłych korytarzach, czy spadając ze zbyt stromych stopni. Szubko przeszli przez ogromne, wysokie korytarze, pełne listnych i kwiatowych wzorów, kierując się w stronę wschodniego skrzydła pałacu. Światło zaatakowało wrażliwe oczy Lustusa, zaraz po wyjściu z podziemi. Po trzech dniach, spędzonych w niemal zupełnych ciemnościach, ostre promienie słońca bardziej przypomniało mu jakieś tortury, niż zbawienie, jakiego się spodziewał. Snopy światła spływały od okien na posadzkę, oświetlając zimne marmury, po których stąpali. Elfy nie używały dywanów. Były one raczej domeną sudemskich willi niż elfich włości. Tutaj na podłodze można było spotkać jedynie gładki, zimny marmur lub granit rzeźbiony w misterne wzory listne, nierzadko zręcznie wplecione w sceny z historii Ostreadu.

Wkrótce dotarli do korytarza pełnego drewnianych drzwi. Eldar, który cały czas szedł za nimi, wskazując im drogę, otworzył jedne z nich i wpuścił ich do środka. Natychmiast otoczył ich gwar. Lustus zawsze odbierał to za dobry znak. Lubił tłum, ludzi, zatłoczone ulice, bo tam zawsze czuł się anonimowy, niezauważany i bardziej niedostrzegany, niż jakby skradał się w nocy pod osłoną czapki niewidki. W tłumie mógł ukraść wszystko, oszukać kogo chciał. Teraz jednak ten gwar nie wydał mu się przyjazny. Przez półprzymknięte powieki zauważył, że wszyscy uważnie się w niego wpatrują.

Strażnicy wepchnęli go do środka prostego pokoju, utrzymanego jednak w typowym dla elfów przepychu. Przez środek prowadziła jakby ścieżka, pomiędzy dwoma rzędami ławek, w których tłoczyli się oburzeni ludzie. Głównie ludzie, niewielu dostrzegał tu elfów. Na przeciwległej ścianie znajdowało się wysokie, kamienne podium. Poprowadzono go pomiędzy gawiedzią, do jednej z przednich ławek, gdzie siedział młody elf w wytwornej szacie, najwyraźniej syn jakiegoś szlachcica.

– Witam, nazywam się Arvel – przedstawił się uśmiechając się promiennie. Lustus zanotował to jako zły znak. Ludzie doświadczeni i kompetentni nie uśmiechają się tak głupkowato. Zawodowcy zwykle zachowują poważną minę i przede wszystkim, nie trzęsą się im tak ręce. – Jestem… znaczy, zostałem do pana przydzielony, jako obrońca. Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze pracowało. Dopiero się uczę, jednak jestem niemal pewien, że uda nam się wspólnymi siłami pana stąd wyciągnąć.

Lustus przewrócił oczami i otrzepał z kurzu swoje pobrudzone ubranie. Wciąż miał na sobie tą niewygodną, długą, purpurową szatę, jaką założył, by wpasować się w stereotyp szanowanego medyka. Zabrali mu wprawdzie ten śmieszny turban i to dziwne szkiełko na oko, jednak wciąż czuł się jak kuglarz na targu. Podwinął szatę i usiadł obok młodzieńca.

Inaczej wyobrażał sobie sąd we Freonie. Rozważał raczej jakieś zgromadzenie mędrców, które osobno będzie przesłuchiwać świadków w odizolowanej, zamkniętej auli, a następnie podejmą sprawiedliwy werdykt. Tak to działało chyba w starym państwie elfów, jednak tutaj wygląda na to, że proces będzie bardziej publiczny i otwarty, a decyzję podejmie jedna osoba. Podobnie było w Twierdzy Dargór. Ponad dwieście lat rządów ludzi, musiało odcisnąć swoje piętno na Freonie. Lustus spojrzał w prawo, gdzie, jak pamiętał, powinno znajdować się oskarżenie. Na ławie siedział niezbyt dostojnie ubrany, siwy człowiek w podeszłym wieku – kupiec Stanisław Możny. Staruszek nie patrzył na niego, jednak elf czuł bijącą od niego nienawiść. Nic dziwnego, po tym co Lustus mu zgotował. Możny był teraz zdecydowanie uboższy, jeżeli nie całkowicie bankrutem. Do tego dochodziła, jeszcze kwestia jego brata. Więźniowi nie udało się dowiedzieć, czy Józef przeżył w końcu tę przygodę. O to jednak nikt nie powinien mieć do niego pretensji. Przecież nie zabił go osobiście! A śmierć podczas tak doskonale przeprowadzonej kradzieży, to chyba najlepsze zejście, jakie mogło się mu przytrafić.

Obok staruszka siedział nieco grubawy człowiek, w mniej wytwornej wersji szaty Arvela. Więzień odetchnął. Zastanowił się ilu dziennikarzy jest na sali. Zapowiadała się sądowa bitwa rasowa, której on nie spodziewał się zwyciężyć.

Kapitan Eldar, który stał przy oknie zaraz obok ławy oskarżenia, nakazał powstanie i tym samym rozpoczął posiedzenie. Do sali wkroczył podstarzały elf w czarnej szacie. Mimo wieku, nie stracił jednak gracji i dumnej postawy, typowej dla swojej rasy. Usiadł za kamiennym podium i spojrzał przed siebie.

– Spotykamy się tutaj, by orzec o winie lub niewinności Lustusa Lif'ate, który dopuścił się zuchwałej kradzieży dóbr Stanisława Możnego i mimo zatrzymania, nie wyjawił miejsca ukrycia majątku szacowanego na… – sędzia spojrzał na kartkę, którą położył przed sobą na podium, sprawdził kwotę raz jeszcze, po czym kontynuował. – …na ponad pół miliona złociszy. Oskarżony proszony jest o powstanie.

Lustus wstał posłusznie i spojrzał na sędziego, który wciąż wpatrywał się jedynie przed siebie.

– Czy oskarżony przyznaje się do zarzuconych mu czynów? – spytał beznamiętnym tonem.

– Nie – odparł złodziej bez namysłu – jestem niewinny. Mogę już iść?

Sędzia zignorował jego uwagę.

– Może pan usiąść. Prosi się oskarżenie, o zabranie głosu.

Lustus usiadł. Zastanawiał się, czy ten sędzia w ogóle słucha, czy tylko tak gada po próżnicy te swoje wyuczone kwestie, nie zwracając uwagi na otaczający go świat. Z ławy wstał grubszy człowiek, siedzący obok Możnego. W pełnej krasie był doprawdy zabawnym widokiem. Wyglądał jak duża, ubrana kuleczka z rączkami i nóżkami, jakie często sprzedaje się dzieciom do zabawy. Jego ostra bródka i gęste bokobrody tylko potęgowały to wrażenie. Twarz miał równie czerwoną, co Plujący Franek, kiedy wpadł w złość.

– Dziękuję, wysoki sądzie – powiedział tubalnym głosem. – Chciałbym zrezygnować z przedmowy i od razu przejść do powołania na świadka Lustusa Lif'ate. Myślę, że jego słowa, same przemówią, za jego winą. Ja nie muszę nic dodawać.

Arvel wypchnął Lustusa do przodu, szepcząc mu do ucha „wspieram cię", co nie za bardzo wydawało się pomocne. Złodziej zastanowił się chwilę, czy można by obrócić pychę i pewność siebie tego oskarżyciela przeciwko niemu. Ktoś tak zarozumiały by założyć od razu wynik procesu, nie mógł być trudny do oszukania najprostszymi sztuczkami słownymi. Powoli usiadł na podium, przeznaczonym dla świadka. Oskarżyciel niby od niechcenia wskazał na jego purpurowy strój.

– Widzę, że wciąż ma pan na sobie szatę, w której popełnił pan zbrodnię – rozpoczął. – Podszywał się pan pod światowej sławy medyka, by mamić mojego klienta. Czy zdaje sobie oskarżony sprawę, że już za samo to można trafić na dość długi czas do więzienia?

– W takim razie cele musiałyby być pełne aktorów teatralnych – odparł Lustus.

Po sali rozszedł się przytłumiony chichot. Sędzia szybko uspokoił tłum.

– Nie widzę nic złego, w tym jak się ubrałem -kontynuował elf. – Może po za tym, że nie jest to zbyt wygodna szata. Czy mógłby pan przejść do rzeczy?

Przez chwilę oczy oskarżyciela zapłonęły złością, jednak szybko się opanował i przeszedł się spokojnym krokiem po sali.

– Wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli to pan przejdzie do rzeczy. Najlepszym rozwiązaniem, będzie opowiedzenie nam od początku do końca, pańskiej wersji wydarzeń. Ta, którą pan przedstawił zaraz po zatrzymaniu, była podobno dość niedorzeczna. Chcielibyśmy ją usłyszeć. Rozjaśni nam to na pewno nasze mniemanie o panu, jako o oszuście i łgarzu.

Lustus spojrzał mu prosto w oczy.

– Och, to było wstrząsające przeżycie – westchnął. – Byłem poniewierany, poniżany, niesłusznie oskarżany. Nawet najgorszemu wrogowi, nie życzyłbym takich katuszy. Wszystko zaczęło się zaraz po zakończeniu XVI Wojny. Postanowiłem wtedy rozpocząć nowe życie i jako jeden z żółnierzy, po zasłużonym zwycięstwie, wracałem w chwale do odmienionej przez rewolucję stolicy Ostreadu…

 

* * *

 

Lustus poprawił kolczugę, która trochę się obsunęła, kiedy schylał się po raz kolejny. Armia nie mogła sobie pozwolić na duże wydatki, więc uniform żołnierza był zdecydowanie bardziej strojem do walki, niż kostiumem reprezentacyjnym. Prosta tunika w kolorze błękitu z herbem Ostreadu na piersi i przewiązana prostym sznurkiem w pasie, to jedyne na co mógł liczyć uczciwy żołnierz. Co bardziej niemoralni, podkradali co piękniejsze elementy ubioru oficerom, jednak Lustus do nich nie należał. Jako przykładny obywatel, nosił jedynie prosty hełm, skórzane buty i koszulkę kolczą, którą dostał z przydziału. Swój zasłużony miecz, musiał zakupić z własnych pieniędzy. Nie miał jednak o to pretensji do rządu. Ciężko jest, wyżywić i ubrać tak potężną armię, przed którą drżą inne narody. Lustus wyprał wcześniej starannie swój mundur, jednak krew wrogów, których powalił, wciąż plamiła błękitną tunikę. Reszta żołnierzy ruszyła prostą drogą do Freaonu, by w chwale zostać przywitana w nowym ustroju, jaki powstał po rewolucji w mieście. On jednak nie pragnął chwały, więc wybrał się na łąki znajdujące się od wschodniej strony stolicy, między murami i lustrzanym lasem, by nazbierać najpiękniejsze kwiaty, dla swojej ukochanej, która czekała na niego po powrocie do domu. Teraz miał w rękach już cały bukiet wonnych bławatków i kilka dzikich róż, ruszył więc zadowolony w stronę miejskich murów.

Nagle potknął się o coś i runął jak długi na ziemię. Jako przykładny obywatel nie zaklął jednak, a jedynie odwrócił się by spojrzeć, co spowodowało jego upadek. Pod nogami miał płócienny worek dość pokaźnych rozmiarów. Podniósł się powoli i ostrożnie szturchnął dziwny obiekt. W środku coś zabrzęczało. Delikatnie rozchylił płótno i aż oniemiał. Przetarł z niedowierzaniem oczy i rozejrzał się dookoła. Jedyne co dostrzegł, to przepiękny lustrzany las i majestatyczne mury, wspaniałego miasta Freonu. Nie było w okolicy nikogo, kto mógłby ten worek zgubić czy zostawić. Spojrzał jeszcze raz do środka. Tysiące złotych monet oślepiły go na chwilę. Co tu robić? Lustus podniósł się powoli i otrzepał kolana z ziemi. Zarzucił sobie worek na plecy. Zamierzał oddać te pieniądze straży, oni na pewno znajdą prawowitego właściciela.

Dziarsko wkroczył przez wschodnią bramę miasta. Już od progu przywitał go dawno wytęskniony zapach cywilizacji. Woń pieczonych potraw, kwiaciarni i wyperfumowanych dam uderzyła jego nozdrza. Lustus odetchnął pełną piersią i ruszył naprzód. Nie odszedł daleko, gdy dojrzał dwóch strażników, patrolujących okolice bramy. Podbiegł do nich tak szybko, jak tylko był w stanie z ciężkim workiem na plecach.

– Witajcie, szanowni funkcjonariusze! – zawołał jeszcze z daleka. – Jak mi miło, że was spotkałem.

Strażnicy popatrzyli na niego zdziwieni i grzecznie zasalutowali. Lustus zrzucił z ramion worek i ukazał jego zawartość gwardzistom. Spojrzeli na niego podejrzliwie, po czym bez zastanowienia rzucili się na niego i związali mu ręce.

– Panowie, to jakieś nieporozumienie! – łkał elf. – Znalazłem te pieniądze na łące przed bramami miasta. Niosłem je wam, żebyście znaleźli prawowitego właściciela.

Jeden ze strażników, silny i wysoki, zaśmiał się mu w twarz.

– Myślisz, że damy się nabrać na taką marną bajeczkę? – spytał. – Pieniędzy nie znajduje się leżących pod nogami. Na pewno nie w takich ilościach. Jesteś złodziejem i pójdziesz za to siedzieć.

Związanego wzięli pod ręce i zaczęli ciągnąć ulicą. Lustus szarpał się, ale strażnicy byli zbyt silni.

– Przecież to nie ma sensu – nawoływał zrozpaczony. – Gdybym był złodziejem, to nie pokazałbym wam tych pieniędzy. Nie jestem przecież głupi.

Strażnicy uśmiechnęli się szyderczo. Ten silniejszy podniósł go jak piórko na wysokość swojej twarzy.

– Lepiej zamilcz, cwaniaczku – stwierdził patrząc mu prosto w oczy. Lustus przełknął ślinę. – Znamy takich jak ty. Złotousty, tak? Próbujesz nas omamić swoją gadką, tak? Tłumaczyć to się będziesz sędziemu.

Obniżył go i wciąż łkającego, zawlókł po śliskim bruku na komisariat. Ludzie wychylali się z okien i wskazywali go palcami, a on myślał tylko o swojej ukochanej, która na niego czekała i o kwiatach, które leżały rozsypane w miejscu, w którym pochwycili go strażnicy.

 

* * *

 

Oskarżyciel, przez całą opowieść, patrzył na niego badawczo. Lustus zauważył, że Arvel uśmiecha się do niego głupkowato i potakuje. Eldar stał w swoim miejscu niewzruszony, bez oznaki żadnych emocji na twarzy.

– Przecież to nie ma sensu – stwierdził oskarżyciel. – Znalazł pan worek złota przed bramą? Skąd się tam niby wziął?

– Skąd ja mam to wiedzieć? – odparł Lustus. – Mówie jak było. Po prostu leżał tam, a ja się o niego potknąłem.

Gruby mężczyzna mógłby w tym momencie zabijać wzrokiem. Elfowi zdawało się nawet, że poczerwieniał jeszcze bardziej, co od samego początku wydawało mu się niemożliwe. Kupiec Możny wcale nie wyglądał lepiej. Lustus wcale się mu nie dziwił, po tym co właśnie usłyszał. Był pewien, że jego wersja wydarzeń byłaby zupełnie inna i zapewne o wiele bliższa prawdy niż jego.

– To największy stek bzdur, jaki słyszałem w swoim życiu! – wybuchnął oskarżyciel. – Już nawet nie czepiając się absurdalności całej sytuacji. Przecież przed wschodnią bramą nie ma żadnej łąki. A zbieranie kwiatów? Jedyne co można nazbierać przed bramami miasta to to, co przylepi ci się do butów. Do tego pańska nieudolnie zmyślona wersja nie wyjaśnia nawet skąd wziął się ten cholerny, purpurowy strój!

Lustus skrzyżował ręce na piersi.

– Wysoki sądzie, prosiłbym uprzejmie, żeby ten człowiek nie wydzierał się tak na mnie. Jestem obywatelem tego miasta i nie życzę sobie traktowania w taki sposób.

Oskarżyciel wyglądał, jakby miał za chwilę eksplodować. Mało brakowało, żeby z uszu zaczęła mu ulatywać para. Sędzia podniósł mały młoteczek z blatu i zastukał kilka razy, wciąż wpatrując się w pustkę nad drzwiami.

– Oskarżenie proszone jest o zachowanie spokoju – powiedział beznamiętnie.

– Przepraszam, wysoki sądzie.

– Wracając do mojej szaty – kontynuował Lustus. – Wydaję mi się, że nie dokończyłem jeszcze mojej opowieści.

– Ciekawe, co teraz pan wymyśli? Może strażnicy pana tak przebrali?

– Proszę o trochę kultury – powiedział spokojnie elf. – Wydaję mi się, że gdzieś zagubił pan swoje maniery. Proszę o nieco cierpliwości i ogłady. Obaj jesteśmy cywilizowanymi ludźmi.

Lustus stwierdził, że taka zabawa, z tym grubym człowieczkiem, jest całkiem interesująca i nie zamierzał jej przerywać. Zamyślił się znowu i sięgnął po pokłady swojej wyobraźni.

 

* * *

 

Strażnicy ciągnęli zmaltretowanego elfa dłuższą drogą. Mieli obawy, że jeżeli faktycznie jest niewinny, to sędzia zaraz go wypuści, a oni nie będą mieli czasu się nad nim poznęcać. Zamiast podążać prosto ulicą Bohaterów III Wojny Światowej, skręcili w Basztową i ciągnęli go teraz po ostrych, źle ubitych kamieniach alei Złotników. Szata Lustusa podarła się i zaczynała nasiąkać świeżą krwią, która sączyła się z jego ran. Elf spojrzał spod półprzymkniętych powiek wprost nad siebie. Zauważył, że jakaś kobieta wieszała właśnie pranie. Aleja Złotników nie należała do najszerszych traktów we Freonie i budynki były w niewielkich odstępach od siebie. Sznurki do wieszania prania przerzucono więc na wysokości dachu, nad ulicą, tak że woda skapująca z ubrań, trafiała prosto na ulicę tworząc kałuże i błoto. Mundur Lustusa był już całkiem brudny i elf postanowił działać.

– Dobra kobieto! – zawołał do niewiasty rozwieszającej pranie. – Czy nie mogłabyś użyczyć mi jednej z sukien? Niedługo mam stanąć przed sądem i nie chciałbym by uznali mnie za obdartusa i żebraka.

Kobieta był dobrą obywatelką i miała złote serce, jednak widząc skazańca ciągniętego przez straż zawahała się.

– Nie mogę pomóc złoczyńcy – zawołała. – Do tego, sama mam niewiele ubrań. Jeśli dam tobie, to nie starczy ani dla mnie ani dla ciebie.

Lustus spuścił nieszczęśnie głowę, aż kobiecie zrobiło się go żal, a była ona niezwykłej urody.

– Zapewniam cię, dobra kobieta, iż to tylko omyłka i nie jestem żadnym złoczyńcą. Gdy tylko zostanę uniewinniony, zadośćuczynię tobie i twej rodzinie, za gest twojego miłosierdzia.

Kobieta uradowała się wielce słysząc te słowa i bez dalszego wahania, rzuciła mu jedną ze swych szat. A była ona purpurowa, jak krew, która wylewała się z ran umęczonego elfa.

 

* * *

 

– Dość tego! – wykrzyknął kupiec Możny. – Nie zniosę dłużej tych kłamstw.

Wszyscy wpatrywali się w niego więc uspokoił się, usiadł z powrotem i ograniczył się do kilku wyjątkowo paskudnych przekleństw, pod adresem Lustusa, wymamrotanych pod nosem. Sędzia uderzył znów kilkukrotnie młoteczkiem.

– Im więcej pan mówi, tym coraz mniejszy ma to sens – powiedział oskarżyciel do Lustusa, ledwo opanowując drgawki. – Miał pan na sobie kolczugę i hełm, a oni śmiertelnie pana poranili przez samo ciągnięcie po bruku. Musieliby być jakimiś pieprzonymi końmi wyścigowymi!

Sędzia ponownie zastukał młoteczkiem.

– Proszę, o nie używanie wulgaryzmów – powiedział beznamiętnym tonem.

Oskarżyciel pospacerował chwilę po sali. Uspokoił się trochę i jego twarz zmieniła kolor z purpury z powrotem na bladą czerwień.

– Do tego jak był pan w stanie założyć tą szatę, ciągnięty za ręce przez dwa konie wyścigowe? Jak pan ją nawet złapał? – zrobił krótką pauzę wpatrując się w elfa. Nie doczekał się jednak żadnej odpowiedzi – Jest pan oszustem i łgarzem. Dokładnie tak jak twierdziłem.

Lustus uśmiechnął się złośliwie i przybliżył swoją smukłą twarz do grubego człowieka.

– A ja z przyjemnością to panu udowodniłem.

Twarz oskarżyciela ponownie przybrała kolor purpury, kiedy odskoczył jak oparzony od wciąż uśmiechniętego elfa. Ledwo trzymał się na nogach. Targała nim złość.

– Dość tego! – krzyknął. – Żądam, żeby oskarżony zeznawał pod przysięgą!

Sędzia zastukał młotkiem prosząc o ciszę.

– Wniosek uznaję za przyjęty, ale pana, panie Brodawski, muszę ponownie poprosić o zachowanie spokoju – sędzia po raz pierwszy spojrzał w inny punkt niż ściana naprzeciwko, czy kartka przed nim, skupiając swój wzrok na oskarżycielu. – Jest to moje ostatnie ostrzeżenie. Czy zrozumiał pan ?

Brodawski uspokoił się, gdy tylko sędzia zgodził się na zeznania pod przysięgą. Przytaknął teraz jedynie na znak, że zrozumiał i odwrócił się do oskarżonego.

– Obawiam się jednak, że nie wierzę w żadnego boga, bym mógł na niego przysięgać – stwierdził uśmiechnięty Lustus, wciąż bawiący się porywczym charakterem oskarżyciela i próbujący go wyprowadzić z równowagi. – Nie mam też rodziny i wydaje mi się, że raczej pogardzam większością ogólnie przyjętych wartości moralnych.

– Wreszcie zaczynasz mówić prawdę – odparł nieco spokojniej Brodawski. – Zupełnie kłóci się to z tym, co mówiłeś wcześniej. Mówiłem żeś łgarz!

Lustus przekrzywił lekko głowę, jak zaciekawione dziecko.

– Na co więc mam przysięgać?

Tym razem to Brodawski przybliżył się do niego.

– Będziesz przysięgał na swoje uszy – wyszeptał. – Bo jak tylko się dowiem, że skłamałeś to ci je obetnę. A uwierz mi, mam władzę, by to uczynić, nawet jeśli uznają cię niewinnym.

Lustus odwrócił głowę i spojrzał w oczy oskarżyciela. Przez chwilę powietrze buzowało energią wściekłości. Elf wciąż się uśmiechał paskudnie, a Brodawski był tak czerwony i rozpalony, że kropelki potu na jego twarzy niemal zaczynały parować.

– A jeżeli będę dobrze kłamał? – powiedział Lustus już na głos. – To jak pan to stwierdzi? Skąd pan będzie wiedział czy mówię prawdę, czy nie?

– Ja to stwierdzę – znajomy głos z lewej strony Lustusa sprawił, że elf pobladł w przeciągu kilku sekund. Kapitan Eldar odwrócił w ich stronę swą beznamiętną twarz.– Znam całą sprawę od początku do końca. Będę wiedział, kiedy pan skłamie.

Dokładnie w tym momencie więzień zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie nic zrobić, aby wyłgać się z tego wszystkiego. Nie chodziło tu o kapitana, który będzie zeznawał przeciwko niemu. Uosobienie sprawiedliwości się znalazło! To oczywiste, że Eldar będzie kłamał, żeby tylko pogrążyć złodzieja i uratować honor rewolucji. Pieprzone dobro ogółu. Ale nie tu leżał pies pogrzebany. Raczej chodziło tu o błędy, jakie popełnił Lustus. Pozwolił by zbyt wiele osób go widziało, zapamiętało. Wszystko świadczyło przeciwko niemu. Pozostało mu tylko powiedzieć całą prawdę i liczyć, że sędzia mu uwierzy. Lustus przełknął głośno ślinę. Brodawski zauważył wahanie elfa i oddalił się uśmiechnięty.

– Więc może teraz pan nam powie prawdę, panie Lif'ate?

Lustus oparł łokcie o blat swojego podium. Odchrząknął, zachował jednak swój niezmieniony uśmiech. Spokojnym głosem zaczął opowiadać.

 

* * *

 

Był jeszcze wczesny świt i mgła leżała nisko przy śliskim bruku ulicy Leśnej. Lustus musiał przyznać, że nie za bardzo pasowała do niej ta nazwa. Nie było tu żadnej roślinności, a zapach był daleki od świeżości. Tylko grzyby się chyba zgadzały. W rynsztoku nieopodal jakiś szczur przerwał właśnie dojadanie czyjejś kolacji, pisnął gdy zbliżył się elf i uciekł w popłochu między pobliskie budynki. Na pierwszy rzut oka było widać, że ta dzielnica miasta, została wybudowana przez ludzi. Elfy zawsze dbały o swoje włości, dzieląc swój majątek tak, by przynajmniej zachować pozory dostatniego życia. Tutaj nikt nic nie udawał. Domy pobudowane były z czego tylko się dało. Najczęstszym budulcem była słoma, kamienie i błoto, zlepione ze sobą razem i dające jedynie częściową ochronę przed wiatrem i deszczem. Co wymyślniejsi używali starych ubrań, kłód przytachanych znad rzeki, czy co gorszych resztek desek czy glinianych cegieł, pokradzionych z bogatszych dzielnic. Najgorszy był jednak zapach. Za czasów panowania elfów, zawsze ustanawiano jakiś porządek, służby czystości, które zajmowały się wywozem odpadów, czy nawet zwykłymi pozorami kanalizacji. Gdy władzę przejęli ludzie, uznano, że można te służby zlikwidować z paru dzielnic, zaoszczędzając dość sporą ilość pieniędzy. Na ulicy Leśnej panował zwyczaj wyrzucania śmieci i ekskrementów przez okna, co skłoniło Lustusa do chodzenia jak najdalej od budynków i omijania co bardziej podejrzanych kałuży.

Slalomem podszedł do jednej z lepianek. Chciał zapukać, ale w porę zorientował się, że to co w porannej szarzyźnie wziął za solidne drzwi, jest jedynie kotarą z jakiegoś postrzępionego materiału.

– Szukam niejakiej pani Różewskiej – zawołał.

Przez chwilę nic się nie działo, tak że słyszał dobiegającą zza rogu walkę bezdomnych psów. Przestąpił z nogi na nogę i nasłuchiwał dalej. Z wnętrza lepianki zaczęły dobiegać gorączkowe szepty i kroki jakiejś osoby krzątającej się po izbie.

– Chwileczkę, już idę – powiedział jakiś słaby, kobiecy głos o wdzięcznej barwie.

Lustus poprawił swój błękitny mundur. Elf poddał go dość drastycznym przeróbkom. Liczne zdobienia gnieździły się teraz od góry aż po sam dół w iście elfiej modzie. Na ramionach i mankietach pojawiły się naszywki, które świadczyły o wysokiej pozycji wojskowej. Pas wieńczyła teraz ozdobna klamra, a szabla spoczywała w posrebrzanej pochwie.

Kotara uchyliła się i w drzwiach stanęła dość młoda dziewczyna, od stóp do głów pokryta sadzą. Lustus stwierdził, że pod tą warstwą brudu, musi się kryć całkiem niebrzydka twarzyczka. Gdy dziewczyna zauważyła wojskowy mundur poprawiła kwiecistą chustkę na głowie i dygnęła spuszczając wzrok.

– Pani nazywa się Różewska? – spytał elf salutując.

– Tak, proszę pana, to ja – odparła, nieśmiało podnosząc wzrok.

Lustus odepchnął ją na bok i wkroczył pewnie do izby. Dziewczyna weszła zaraz za nim, zasuwając za sobą kotarę. W całym budynku było tylko jedna pomieszczenie. Na podłodze, w rogu pokoju, leżał siennik, na którym pod wątłym kocem tłoczyła się trójka dzieci w różnym wieku. Na środku izby znajdowało się palenisko i krzywy stół. Po całym budynku krzątały się kury, które stanowiły najpewniej dość sporą część dobytku domowników. Elf przyglądał się wszystkiemu sztywno, z typową oficerską wyniosłością. Po paru krokach obrócił się na pięcie.

– Czy wiadomo coś już o moim mężu? – spytała dziewczyna.

– Przyszedłem właśnie w tej sprawie – odparł elf.

Zwycięska armia wróciła do Freonu już przed tygodniem, ale z powodu zamieszania, związanego z rewolucją, w mieście panowała wciąż wielka dezinformacja. Lustus dzięki kilku swoim sztuczkom i kilku trunkom podanym odpowiednim ludziom, dotarł do listy zaginionych i teraz wykorzystywał ją najlepiej jak potrafił.

– Pani mąż był jednym ze szczęśliwców, wybranym do misji stabilizacyjnej – kontynuował swoje kłamstwo elf, patrząc na dziewczynę z góry. – Pilnuje porządku, jaki zaprowadziliśmy w tym barbarzyńskim Estrolu.

Przeszedł się nieco po izbie i znowu odwrócił się, wodząc wzrokiem po ścianach. Uśmiechnął się do kobiety przyjaźnie.

– Mam też dobrą wiadomość. Wiemy jak ciężkie jest takie pilnowanie porządku, zwłaszcza po horrorze wojny, jaki wcześniej przeżył pani mąż. Niedługo wyślemy świeżych ludzi na zmianę. Kiedy tylko tam dotrą, pan Różewski rozpocznie wędrówkę powrotną do domu.

Dziewczyna pisnęła z radości i rzuciła się na szyję niskiego elfa. Lustus delikatnie poklepał ją po plecach.

– Dziękuję – wykrztusiła przez łzy. – Naprawdę dziękuję.

– To jeszcze trochę potrwa.– dodał elf zakłopotany. – Wie pani, droga w dwie strony. Nie będzie tu prędzej niż za trzy do czterech tygodni.

Uwolnił się z jej objęć i wrócił do żołnierskiej postawy. Trochę mu było nawet jej szkoda, ale zawsze tak miał, tuż przed ostatnią fazą kradzieży. Stres objawiał się jako sumienie. Chyba nigdy się z tego nie wyleczy.

– Rząd nie może sobie jednak pozwolić na kolejne wydatki – dodał ze smutkiem. – Rewolucja i wojna to za wiele, jak na jeden miesiąc. Nie jesteśmy pewni, czy będziemy w stanie zapewnić pani mężowi pożywienia, na czas podróży. I tak już tniemy po kosztach, jak tylko możemy.

Kobieta posmutniała, jednak zaraz wpadła na jakiś pomysł i pobiegła do jednej z szafek i wyciągnęła z niej dwa placki drożdżowe owinięte w lnianą ściereczkę. Nie było to dużo, jednak Lustus od razu domyślił się, że jest to prawdopodobnie całe pożywienie tej rodziny na najbliższy tydzień. Dziewczyna wyciągnęła chleb w stronę elfa.

– Niech pan to weźmie i mu da. Niech pan mu przekaże, że to ode mnie – powiedziała uradowana, że może jakoś wspomóc swojego męża w wyprawie.

Lustus pokręcił zrezygnowany głową. Dzieci wyskoczyły spod koca i podbiegły do matki. Elf ocenił ich wiek na maksymalnie trzy do pięciu lat. Uczepiły się nóg matki i spojrzały na nią pytająco. Kilka kur zagdakało żywiej, gdy dzieci przebiegły obok nich.

– Mamo? Cza tatuś wróci niedługo? – spytało najstarsze.

Lustus przełknął głośno ślinę. Te cholerne dzieci, zawsze utrudniały sprawę. Ktoś powinien im zabronić, wtrącania się i mieszania szyków złodziejskiego fachu. Niestety nie powstała jak dotąd żadna instytucja, broniąca praw oszustów i łotrów. Cholera, jakie to trudne. Wyciągnął ręce, odpychając wyciągnięty ku niemu chleb.

– To nie ma sensu – zaczął. – Zanim chleb by tam dotarł, byłby już stary. Potrzebne są nam pieniądze. Tylko w ten sposób zapewnimy pani mężowi godny i bezpieczny powrót.

Dziewczyna posmutniała.

– Nie mamy za wiele – przyznała.

Lustus położył jej dłonie na ramionach.

– Jestem pewien, że te kilka miedziaków od pani, będzie dla pana Różewskiego warte więcej, niż fortuny byłych lordów Freonu.

Kobieta uśmiechnęła się nieśmiało i zaczerwieniła się zawstydzona. Odgoniła dzieci od nóg i podeszła do tej samej szafki, co wcześniej. Bachory stały w miejscu i przyglądały się z otwartymi ustami elfowi. Lustus uśmiechnął się do nich półgębkiem.

– Ile goblinów pan zabił? – spytało najstarsze z potomków zmarłego Różewskiego.

– Dzieci, nie męczcie pana oficera – dziewczyna powróciła trzymając małe zawiniątko przyciśnięte do piersi. Miała na ustach taki dziwny, smutny rodzaj uśmiechu. – To wszystko, co mamy. Wykorzystajcie je dobrze.

Podała Lustusowi lnianą szmatkę. W środku brzęczało kilka miedziaków. Nie ma nawet na porządnej sakiewki, pomyślał elf, a ja ją okradam. Przeklął sam siebie, za to, że w ogóle zdecydował się właśnie na ten dom. Zdecydowanie łatwiej było okradać bogatych. Mniej doskwierało sumienie. Tylko, że ci bogatsi byli lepiej poinformowani i ciężej im było wcisnąć taki kit. Lustus podziękował, zasalutował grzecznie i czym prędzej opuścił izbę, próbując nie patrzeć już żadnemu z domowników w oczy.

Wypadł na ulicę i skierował się do centrum miasta, gdzie miał złożyć kolejną wizytę pewnej średniozamożnej wdowie. Ona sama nie miała oczywiście jeszcze pojęcia, że jest wdową. Szedł szybko, rozkopując stopami mgłę. Śliski bruk zmienił się w równo wycięte granitowe bloki, gdy dotarł do głównej ulicy, którą budowały jeszcze elfy. Małe zawiniątko brzęczało w rytm jego kroków. Nie mogło być tam więcej jak dwadzieścia miedziaków. Ale to się nie liczyło. Taką miał pracę. Niektórzy byli piekarzami, inni cieślami, a on kradł. Kradł i oszukiwał zawodowo. Szczerze, to nie chodziło tu nawet o pieniądze. To była sztuka, pasja, liczyło się zastosowane kłamstwo, a nie korzyści, jakie dzięki niemu zyskał. Nie był robotnikiem, był artystą. Powtarzał to w myślach jak mantrę.

W miarę jak docierał bliżej centrum, coraz bardziej się uspakajał. Szedł równym, dumnym krokiem oficera, jedynie oszczędnym salutem pozdrawiając kolejne patrole straży. Budynki szybko zmieniły się z rozwalających lepianek w gustowne, dwupiętrowe bloki, złączone szeregowo trójkami. Zaułki pomiędzy nimi były pełne śmieci i odpadków. Było to nic w porównaniu z ubóstwem i brudem ulicy Leśnej, jednak nieprzyjemnie kontrastowało to z solidnymi kamienicami i równo ułożonym brukiem elfickiego miasta. Lustus miał nadzieję, że po rewolucji władze to zmienią, było jednak wciąż za wcześnie i rząd musiał się najpierw uporać z długami poprzedniego ustroju, a dopiero później wziąć się za porządki. Zmiany miały nastąpić z czasem.

Zza rogu wyłonił się kolejny patrol straży. Na ich czele maszerował jasnowłosy, wysoki elf o płaskiej twarzy i, sądząc po naszywkach, wysokim stanowisku. Lustus zasalutował im grzecznie, ku jego zdziwieniu nie odwzajemnili jego powitania i niebezpiecznie szybko zbliżali się do niego. Złodziej, nauczony wieloletnim doświadczeniem, nawet nie pomyślał o ucieczce. Zawsze gonią to, co ucieka.

– Mogę w czymś pomóc, panowie? – spytał uprzejmie.

Dwóch strażników natychmiast dopadło do niego, wykręciło mu boleśnie ręce do tyłu i związało je razem. Lustus próbował się wyrwać, jednak tamci trzymali go mocniej, niż ślusarskie imadło. Powróz zaczął boleśnie obcierać mu nadgarstki, więc przestał się szarpać i uspokoił oddech. Podejrzewał, że działają zbyt pewnie, jak na kogoś bez wsparcia, zrezygnował więc z pomysłu wyswobodzenia się i ucieczki ze związanymi rekami. Jego jedyną bronią pozostał jego język i bystry umysł. Strażnicy wykręcili go tak, że stanął twarzą w twarz z ich wysokim dowódcą.

– To jakieś horrendalne nieporozumienie – wystękał. – Nie macie pojęcia kim jestem!

Na twarzy jasnowłosego elfa nie drgnął żaden mięsień. Z irytująco idealną miną pokerzysty wpatrywał się w złodzieja. Miał jeszcze bardziej ozdobny strój niż Lustus, a naszywki na jego ramionach, świadczyły o posiadanym przez niego stopniu kapitana.

– Doskonale wiemy, kim pan jest – odparł spokojnie. – Jest pan aresztowany.

Skinął delikatnie głową do dwóch strażników, którzy trzymali złodzieja. Jeden z nich chwycił pałkę, którą miał przy pasie i uderzył Lustusa w kark, szybko pozbawiając go przytomności. Wzięli go pod ręce i pociągnęli za sobą w dół ulicy Handlowej. Na przedzie szedł wysoki kapitan.

 

* * *

 

Powoli otworzył oczy. Związany i poobijany, leżał na ziemi w jakimś niewielkim, zimnym i słabo oświetlonym pomieszczeniu. Lustus uniósł powoli głowę, odrywając policzek od mokrej podłogi. Z wielkim wysiłkiem usiadł i rozglądnął się w poszukiwaniu jakiegoś słabego punktu pomieszczenia, czegoś, dzięki czemu mógłby się stąd wydostać. Cały mundur miał poszarpany i ubłocony. Nie wiedział w jakim stopniu jest to bród ulicy, a w jakim to, co zebrał z podłogi tego pomieszczenia. Jedynym źródłem oświetlenia było małe, zakratowane okienko, które przepuszczało jedynie kilka zagubionych promieni słonecznych. Na jednej z wilgotnych kamiennych ścian, Lustus dostrzegł zarysy solidnych, drewnianych drzwi. Elf sprawnie poderwał się na nogi i pokuśtykał do niewielkiego okna.

– Jest tu ktoś?

Okno wychodziło na jakiś zaniedbany, pusty zaułek. Jedynymi jego lokatorami były dwa bezpańskie psy, które zawzięcie walczyły właśnie o niewielki skrawek mięsa, wyrzucony zapewne przez kogoś, jako resztka z obiadu. Na zewnątrz panował gwar, ale złodziej nie spostrzegł żadnych ludzi. Wyglądało na to, że nikt go nie usłyszał. Westchnął zrezygnowany i rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu, w poszukiwaniu czegoś ostrego, czym mógłby przeciąć więzy.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do celi wpadli dwaj strażnicy, których złodziej rozpoznał, jako tych, którzy go pojmali i ogłuszyli. Jeden z nich położył proste, drewniane krzesło na środku pokoju, podczas gdy drugi podbiegł do Lustusa. Ten próbował się jeszcze bronić, jednak niewiele mógł zrobić skrępowany i zmęczony. Strażnik chwycił go w żelazny uścisk i przymusem usadowił na twardym krześle. Złodziej opadł bez sił.

– Nie macie prawa mnie więzić – wysapał. – Jestem wysokiej rangi oficerem wojskowym!

– Rzecz w tym, panie Lif'ate – powiedział ktoś, gdzieś z lewej strony – że wcale nie jest pan oficerem wojskowym.

Do pomieszczenia swobodnym, pewnym krokiem, wszedł owy wysoki kapitan, który odpowiadał za pojmanie Lustusa. Złodziej przyglądał mu się spode łba. Wysoki elf przechadzał się powoli przed jego nosem, głośno tupiąc obcasami o mokrą podłogę.

– Prawdę mówiąc, z armią ma pan niewiele wspólnego – kontynuował. – Przypadkiem natknął się pan na nią na trakcie do Madash, gdzie uciekał pan wraz ze swoim wspólnikiem, po zuchwałym i bardzo owocnym rabunku.

Lustus śledził każdy ruch swojego oprawcy. W głowie mu nieco szumiało. Nie miał pojęcia, co tamci wyrabiali z nim zanim się obudził. Strażnicy stali za jego plecami niewzruszeni. Z sufitu kapnęła na podłogę pojedyncza kropla niezbyt czystej wody.

– Wiemy o tobie wszystko, drogi Lustusie. Naprawdę pan myślał, że można zagarnąć sobie czyjś cały majątek, odjechać w stronę zachodzącego słońca i nikt tego nie zauważy? Strażnicy z Twierdzy Dargór śledzą pana już od kilku tygodni. Poznał ich już pan z pewnością. Choć z tego jak pana traktowali, wnioskuję, że nie przypadliście sobie zbytnio do gustu.

Lustus czuł na sobie wzrok tamtych dwóch. Nie raz przypominał Malkolmowi, że to niemożliwe, by nikt ich nie ścigał, lecz ten go za każdym razem wyśmiewał. Teraz Malkolm nie żył, a on siedział związany i pobity w jakiejś ciemnej piwnicy. Nie udało mu się nawet odzyskać dziesiątej części tamtego łupu. Większość zainkasowała sudemska armia, na którą się natknęli.

– W stronę południowego słońca – wtrącił.

– Słucham?

– Zmierzaliśmy na południe, nie na zachód – wyjaśnił Lustus.

Złodziej nie zaobserwował żadnej zmiany na pokerowej twarzy strażnika. Zastanawiał się czy on w ogóle ma jakieś uczucia.

– Bardzo słuszna uwaga – stwierdził sucho kapitan. – Podejrzewam, że jednak zupełnie nieistotna dla całej sprawy. Po pańskiej zuchwałej dezercji, mieliśmy niemałe problemy z odszukaniem pana. Żołnierze, od których wygrał pan wolność w karty, byli chętni do rozmowy, jednak niewiele wiedzieli o miejscu, w którym mógłby pan przebywać. Dopiero niedawno wpadłem na ślad. I to w swoim własnym mieście. Zadziwiające, nieprawdaż? Tuż pod moim nosem oszukiwał pan niewinnych ludzi, podając się za, jak pan to ujął, wysokiej rangi oficera.

– Przyprowadziłeś mnie tutaj tylko po to, żeby mi opowiedzieć mój życiorys? Kim ty w ogóle jesteś?

Kolejna kropla spadła na jasne włosy kapitana, ten jednak nie zareagował na to w żaden sposób.

– Proszę wybaczyć mój brak kultury – powiedział wysoki elf skłaniając się nisko. – Nazywam się Neatriel Eldar i jestem nowym kapitanem straży w tym mieście. Podejrzewam, że słyszał pan o mnie już wiele dobrego.

Lustus przełknął ślinę. W rzeczywistości to co słyszał o Eldarze nie było zbyt przyjemne. Jeszcze podczas rewolucji, wyróżniał się wśród elfich bojówek swym niespotykanym okrucieństwem wobec przeciwnika. Jako kapitan, starał się utrzymać cały przestępczy półświatek w żelaznym uścisku. Wielu zrezygnowało ze swojego fachu, gdy tylko dowiedziało się o jego nominacji.

– Opowiedziałem panu to wszystko po to, by zdał sobie pan sprawę, jak wiele wiemy. Do tego, ważne jest by dowiedział się pan, że przestępstwa, które wymieniłem, są na tyle poważne, że jesteśmy w stanie skazać pana na karę śmierci bez zbędnych ceregieli. Każdy sąd przyzna nam rację.

Lustus spróbował usadowić się wygodniej na krześle, jednak okazało się to niemożliwe. Oparł się więc jedynie by móc spoglądać swojemu rozmówcy w oczy.

– Dlaczego więc tego nie zrobicie, zamiast tego katując mnie boleśnie.

Kapitan przestał się na chwilę przechadzać po pomieszczeniu i odwzajemnił badawcze spojrzenie złodzieja. Przez chwilę żaden z nich się nie poruszył. Kilka kropel z pluskiem opadło na posadzkę.

– Nikt pana nie katował. Raz czy dwa przypadkiem wymsknął się pan nam na schodach. Musisz, drogi Lustusie, darować moim kolegom po fachu, te niedopatrzenie. Byli dość podekscytowani, że wreszcie cię znaleźli, po tak długim pościgu.

Złodziej splunął krwią na ziemię. Wszystko go bolało. Znał taktykę wysmykiwania się po schodach. Związany delikwent staczał się bezwładnie, po czym wnosiło się go na górę i powtarzało całą procedurę. Zdarzało mu się już ją stosować przy kilku okazjach, jednak on preferował bardziej subtelne formy perswazji.

– Przyprowadziliśmy pana tutaj, by złożyć pewną propozycję.

Lustus splunął ponownie na podłogę.

– Zamieniam się w słuch.

– Zna pan może kupca Możnego? Głupie pytanie, prawda? Każdy szanujący się złodziej musi znać co bogatszych kupców na pamięć, tak po prostu, żeby nie wypaść z wprawy. Mam rację, Lustusie? O majątku Możnego krążą legendy.

Złodziej nie odezwał się, próbując skojarzyć, dlaczego kapitan go o to pyta, nie znalazł w swojej głowie, żadnego sensownego wytłumaczenia.

– Słyszał pan też zapewne o rządowych kłopotach z finansami, prawda? – kontynuował swój wywód kapitan. – Wyprawiliśmy dość sporą armię w ostatniej wojnie. Estrol nie miał z nami szans. Byliśmy dobrze uzbrojeni, wyszkoleni. Problem w tym, że ta wyprawa kosztowała dawnych rządców miasta więcej, niż się spodziewali. Musieliśmy więc dość sporo pożyczyć od sułtana Sudemii. Sytuację pogorszył jeszcze fakt, że cała ta wojna wypadła akurat na sierpień. Podejrzewam, że poprzedni rząd popełnił jedną z największych pomyłek gospodarczych w dziejach Ostreadu. Decyzja wypowiadania wojny w czasie zbiorów była tak nierozsądna, że wśród ludzi zaczęły krążyć plotki, że jakaś boska moc była w to zamieszana. Więc musieliśmy zaciągnąć kolejne długi.

Kilka kolejnych kropel wody pospadało, w losowe punkty podłogi. Kapitan zaczął znowu chodzić wokół krzesła Lustusa, tak że ten nie mógł utrzymać z nim stałego kontaktu wzrokowego. Wysoki elf był dla niego zagadką. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, a sposób, w jaki mówił, tylko odwodził od głównego tematu rozmowy. Nie mógł znaleźć żadnego słabego punktu w jego psychice, niczego, co mógł potem wykorzystać w omamieniu go jedną ze swoich sztuczek. Zdawało się, że kapitan Eldar będzie ciężkim przeciwnikiem.

– Rewolucja była jedną z lepszych decyzji króla Wilhelma IV. Obalenie sekretnej rady ludzkich Lordów okazało się bardzo dobrym krokiem, jednak postawiła nas w dość ciężkiej pozycji. Wyswobodziliśmy naszą rasę spod ludzkiej okupacji, jednak pozostawili nam oni w spadku wszystkie swoje długi. Uzbierało się tego dość dużo, może pan mi uwierzyć. Do tego mają do nas jeszcze pretensje. Słyszał pan może, że rozmowy z nimi wciąż trwają. Chcą nas jeszcze trochę ograbić. A dziurę budżetową trzeba czymś załatać. Jakimś dość dużym majątkiem.

W tym momencie Lustus znalazł związek, między tym, co mówił kapitan, a tym o czym wspomniał wcześniej. To łączyło się w taką wielką, zagmatwaną aluzję, w której cały czas omija się słowa kluczowe. Najpierw Eldar zaznaczył, że Lustus jest złodziejem, potem wspomniał o wielkim majątku kupca Możnego, a teraz prawił, że trzeba czymś załatać dziurę budżetową. Tylko, że to nie miało sensu. Zawsze mówiło się, że ci tam u władzy to banda złodziei, jednak raczej miało to bardziej przenośny sens.

– Chcecie okraść Możnego, by zatkać jego pieniędzmi dziurę po wydatkach wojennych – bardziej stwierdził niż spytał.

Na twarzy Eldara nie drgnął żaden mięsień, choć złodziej zobaczył w jego oczach coś na kształt szyderczego uśmiechu. To było zdecydowanie gorsze niż jakby mu splunął w twarz.

– Brawo, panie Lif'ate – powiedział spokojnie kapitan. – Nareszcie pan załapał. Już myślałem, że będę musiał tak owijać w bawełnę do wieczora. Pański wniosek ma jednak jedną małą nieścisłość. My nic nie zrobimy. To pan okradnie kupca Możnego.

– A potem przyniosę wam pieniądze pod drzwi, jak grzeczny, ugłaskany piesek.

Lustus uśmiechnął się zrezygnowany. Nikt mu nie odpowiedział. Nie chcą tego przyznać wprost, jakby bali się jakiś konsekwencji wypowiedzenia tego na głos, jakby ktoś to podsłuchiwał. Nawet jeśli ktoś ich słyszał, to ta rozmowa była wystarczająco jednoznaczna. Takie oplatanie aluzjami nie miało żadnego sensu.

– Nie macie jakiś innych sposobów na problemy finansowe? – spytał jakby od niechcenia. – Podniesienie podatków, odcięcie racji żywieniowej chłopów, czy bogowie wiedzą, co wy tam zwykle robicie?

Eldar zatrzymał się przy oknie i zapatrzył się na zaułek za nim. Nie spojrzał na złodzieja, kiedy przemówił.

– Rewolucja wybuchła, obiecując ludziom lepszy byt. Gdybyśmy teraz podnieśli podatki czy obniżyli racje żywieniowe, lordowie szybko odzyskaliby władzę. To że wygraliśmy raz, nie oznacza, że zwyciężymy powtórnie – kapitan spojrzał na Lustusa przeciągle. – Ludzi jest więcej niż nas.

Złodziej przewrócił oczami.

– Mam już po dziurki w nosie, tego twojego patetycznego tonu. To wszystko i tak nie ma sensu. Posiadłość Możnego to istna twierdza. Nie moglibyście tego majątku mu zarekwirować, albo wytoczyć machin oblężniczych?

Było mu strasznie niewygodnie i irytowała go ta cała zabawa. Zwykle to on pogrywał z innymi w gierki słowne. Nie lubił kiedy sytuacje się odwracały.

– Chyba jednak nie do końca pan zrozumiał – stwierdził kapitan. – Nie możemy robić takich rzeczy oficjalnie. Dobrze, żeby pan sobie to zapamiętał. Straż miejska będzie wiedziała, po której stronie ma stanąć, gdyby popełnił pan jakiś błąd.

– Nie ułatwiacie mi sprawy.

– Nikt nie powiedział, że będzie łatwo.

Najwyraźniej uznał, że ich spotkanie dobiegło końca, bo skinął głową na dwóch strażników, a oni postawili Lustusa na nogi przecięli mu więzy. Nikt nie pytał go o zdanie. Wszystko było już uzgodnione, a on i tak nie miał wyboru. Nie zamierzał odmawiać. Gdy przyjdzie czas, po prostu ucieknie. Złodziej rozmasował obolałe nadgarstki i otarł podartym rękawem twarz z błota.

– Niech pan dobrze zapamięta drogę do tego miejsca – powiedział kapitan, wskazując na drzwi. – Zostawi pan w tej piwnicy pieniądze, kiedy pan skończy.

Lustus po raz pierwszy przyjrzał się mu stojąc wyprostowany. Był ponad głowę niższy od strażnika i w tym momencie wyglądał przy nim bardziej jak żebrak, niż jak równy oponent.

– Nie dowiedziałem się jeszcze, co dostanę w zamian za to – stwierdził Lustus.

– Wydawało mi się, że wyraziłem się wystarczająco jasno.

Lustus uśmiechnął się złośliwie w swoim stylu, choć zupełnie nie miał ku temu powodów.

– Wyłapałem z tych aluzji coś o darowaniu moich wcześniejszych win – stwierdził przekrzywiając głowę. – Nie obiecałeś mi jednak tego wprost.

Kapitan spojrzał mu w oczy.

– Nie mogę ci tego obiecać.

Skinął głową i jeden ze strażników przytrzymał go, a drugi założył mu na szyję skórzaną obrożę wysadzaną klejnotami. Lustus próbował się wyszarpać, jednak gwardziści znów okazali się zbyt silni. Jeden z nich zamknął obrożę na zamek i rzucił złoty kluczyk Eldarowi. Ten złapał go zręcznie, chuchnął na niego i włożył go do kieszeni. Złodziej szamotał się jak ryba wyrzucona na brzeg, więc puścili go. Odwrócił się do nich i poczęstował ich promiennym uśmiechem. Zbadał rękami ozdobną obrożę, którą zawiesili mu na szyi. Wydawała się być wykona z jakiejś wyjątkowo mocnej skóry. Kamienie były umieszczone dość gęsto, otoczone metalową ozdobą. Całość zwieńczona była misternie grawerowanym zamkiem.

– Co to jest? – spytał bardziej zaciekawiony, niż zirytowany. – Obroża? Jak dla jakiegoś psa?

– Jest to pewne zabezpieczenie – odparł kapitan.

– Wygląda na cenne. Nie mogliście tego sprzedać i tak załatać dziury budżetowej?

– Niektórych rzeczy lepiej nie sprzedawać. Zwłaszcza nieodpowiednim osobom. Rozumie pan?

Lustus uśmiechnął się, choć zupełnie nie rozumiał takich pojęć. Jeżeli coś ma wartość, to znaczy, że można to sprzedać. Tak zresztą zamierzał zrobić z tą obrożą w najbliższym czasie. Wypchnęli go przez drzwi, wyprowadzili z piwnicy obskurnymi schodami i wykopali na ulicę. Złodziej podniósł się na nogi i poprawił swój podarty strój. Spojrzał jeszcze chwilę na budynek, próbując go zapamiętać. Nie było to trudne. Niski, przysadzisty, kamienny dom, z pomalowanymi na niebiesko drzwiami wyróżniał się w okolicy pełnej raczej zadbanych, ceglanych, wysokich budynków. Rozejrzał się dookoła próbując określić w jakiej części miasta się znajduje. Na równym, granitowym bruku porozkładano liczne stragany, wszędzie krzątali się ludzie, a sprzedawcy przekrzykiwali się, czyj towar jest lepszy. Znajdował się w jednej z bocznych ulic dzielnicy Handlowej, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Przynajmniej nie było stąd daleko do posiadłości Możnego. W jednym z zaułków uliczek zauważył wciąż te same psy, walczące o kolejną porcję mięsa. Tym razem Lustus doszedł do wniosku, że raczej musiały go podwędzić z jednego ze straganów. Panował tu tak wielki rumor, że złodziej przestał się dziwić, że nikt go wcześniej nie słyszał.

– Kup pan kiełbasę! Tanio! Tanio!

– Dwie koszule za srebrnika! Tylko dzisiaj, tylko u mnie!

– Owoce, jarzyny sprzedaję! Ludzie, prawie darmo daję!

Tłumy ludzi ubranych w najróżniejsze stroje, przepływały miarowo miedzy licznymi stoiskami. Nozdrza Lustusa zaatakowała woń przypraw, balsamów, smażonych kiełbasek i bogowie tylko wiedzą, czego jeszcze.

Szybko zdjął poszarpany mundur i rzucił nim w psy, które natychmiast rozdzieliły się. Zręcznie wtopił się w tłum. Wyciągnął spod kolczugi małą sakiewkę, którą ukradł jednemu ze strażników, kiedy zakładali mu obrożę i przejrzał jej zawartość. Ze trzy złote monety, jedna srebrna i kilka miedziaków – powinno starczyć na nowy start w jakimś innym mieście. Na jednym ze straganów dostał za swoją kolczugę trzy srebrniki, na innym udało mu się ukraść spory kawałek białego płótna. Szybko owinął się nim i nikt nie zauważył nawet, że na stoisku czegoś brakuje. Przygarbił się lekko i powoli przedzierał się przez tłum. Ludzie posłusznie ustępowali drogi schorowanej staruszce. Nie uważał przebierania się za kobietę za coś złego. Straże miały zawszę stosunkowo niewielkie ciągoty do sprawdzania, a tym bardziej do aresztowania, niewinnych, schorowanych staruszek, co stawiało te przebranie wysoko w jego rankingu kamuflaży. Powoli kierował się do wschodniej bramy miasta. Bez większych przeszkód dotarł do celu. Na warcie stało kilku strażników. Lustus podejrzewał, że Eldar rozesłał jego opis po okolicznych bramach. Kapitan straży nie wyglądał na głupiego i z pewnością nie był skłonny tak łatwo dać mu uciec. Zasłonił dokładniej twarz.

Przez bramę przedostał się bez większych problemów, co było dla niego niemałym zaskoczeniem. Akurat przechodziła tamtędy grupka jakiś rozgadanych kobiet. Z tego co się Lustus dowiedział, zmierzały gdzieś do pobliskiej wioski, na ślub kogoś ważnego, z kimś mało ważnym, nie zwrócił jednak na to większej uwagi. Przeszedł przez bramę trzymając się blisko nich. Nikt nie zainteresował się grupką gaworzących staruszek. Gdy tylko skręcili za róg, zrzucił z siebie płótno. Było mu trochę zimno w lichej koszuli i jedwabnych, błękitnych spodniach, które były kompletem do jego munduru. Chłodny, jesienny wiatr owiał mu twarz. Związał nieco ciaśniej proste, brązowe włosy i ruszył przed siebie. Nie wiedział gdzie się uda, ale całkiem podobała mu się perspektywa podróży do Madash. Zmieni się. Tak, na pewno się zmieni. Zacznie nowe, uczciwe życie, w pełnym południowego słońca mieście. Dziarsko ruszył naprzód.

Nagle jakaś dziwna siła pociągnęła go za szyję, podcinając mu nogi. Runął jak długi na ziemię, próbując zerwać z siebie tajemniczą obrożę. Na próżno. Tajemnicza siła ciągnęła go do tyłu, z powrotem do bramy. Szarpał się i wyrywał, jednak powodowało to tylko wznoszenie się większej ilości pyłu, na suchej po ostatniej suszy ścieżce. Ktoś chwycił go od tyłu za szaty i postawił na nogi. Lustus odwrócił się, stając twarzą w twarz z kapitanem Eldarem.

– Szedłem tylko na grzyby – wypalił.

Kapitan spojrzał na niego z ukosa. Jak zwykle nic nie można było wyczytać z jego twarzy.

– Podoba się panu obroża? – spytał.

Lustus spróbował jeszcze raz zerwać ją z szyi. Uśmiechnął się niewinnie.

– Wygląda na solidną.

– Zdecydowanie – potwierdził kapitan. – Nie zdoła jej pan rozciąć żadnym znanym panu sposobem.

Złodziej zastanowił się chwilę.

– Słyszałem, że ceny takich magicznych artefaktów mocno podskoczyły ostatnio.

– Niewyobrażalnie – powiedział Eldar. – Za każdym razem, gdy podejmują kolejną, nieudaną próbę przywrócenia magii, ceny ostatnich artefaktów skaczą jak oszalałe. Na szczęście ten jest we władaniu rodziny królewskiej od pokoleń i nikomu nie przyszło do głowy go sprzedawać. Teraz przysłuży się dobrej sprawie i bez zbędnych kosztów.

Wskazał mu gestem bramę miasta i razem weszli do Freonu, kierując się z powrotem do dzielnicy handlowej. Tłum rozbijał się na nich, niczym rzeka na wysepce, gdy stąpali po nierównym, śliskim bruku biednych terenów podmiejskich.

– Zadziwiające jak prosta jest zasada działania tego artefaktu – stwierdził po chwili wysoki elf. – Dwie Obroże Nierozłączki, powodujące, że jedna od drugiej nie może się oddalić na więcej niż dwie mile. Wymyślono je dla pewnej pary zakochanych, którzy nie chcieli się rozstawać po wieki. Piękna historia, ze smutnym zakończeniem.

Lustus przeskoczył jedną z paskudniej wyglądających kałuż na ulicy.

– A gdzie ta druga obroża – spytał jakby od niechcenia.

– Oddałem na przechowanie do majątku kupca Możnego. Leży bezpiecznie wraz z parą kluczyków. Stwierdziłem, że w jego legendarnych zabezpieczeniach będzie bezpieczniejsza, niż w jakimkolwiek depozycie czy banku.

Lustus przygryzł wargę zmieszany. Teraz miał go już całkiem w szachu. Nie mógł stąd uciec dopóki nie okradnie Możnego. Nie mógł też bezpiecznie tu zostać, bez podejmowania się tego zadania. Przecież musi być jakieś inne wyjście, nigdy mu się to nie uda. W Twierdzy Dargór planowali zadanie z trzymiesięcznym wyprzedzeniem. Infiltrowali, Malkolm wkupił się w łaski właściciela jako przykładny strażnik, poznali miejsce położenia sejfu, zwerbowali nawet Breoninga, wielkiego barbarzyńcę z północnych plemion, by odsunął wielki kamień, zagradzający drogę do skarbca. Teraz nie miał nic. Gdy mu się nie powiedzie, straż miejska szlachetnie go ujmie, nie przyznając się do żadnych konszachtów z nim, on pójdzie wisieć, a oni będą czyści. Nawet jeśli będzie miał uczciwy proces, to kto w to uwierzy? I tak wszystko zatają.

– Dajcie mi chociaż jakieś minimalne fundusze do dyspozycji – poprosił.

Kapitan zatrzymał się i złodziej musiał to zrobić razem z nim.

– Wydaję mi się, że zostały panu jeszcze jakieś pieniądze po ostatnim skoku, na Smoczym Przedgórzu – odparł spokojnie.

Lustus otworzył szerzej oczy.

– Nie zostało mi wiele z Dargór. Niewiele w ogóle udało mi się odzyskać. Mam pakować jeszcze w to przedsięwzięcie własny kapitał?

– To niewielka cena za ocalone życie – odparł Eladar, utrzymując idealnie beznamiętny wyraz twarzy. Bez pożegnania odwrócił się i odszedł, znikając w rozstępującym się przed nim tłumie.

Lustus stał jeszcze chwilę w miejscu.

– Oczywiście – wymruczał do siebie. – Musiał odejść w dramatycznym stylu.

Odwrócił się i pomaszerował do swojej kryjówki w dzielnicy Nadrzecznej. Miał tylko nadzieję, że nie znajduje się dalej niż dwie mile od posiadłości Możnego. Czekało go ciężkie zadanie. Trzeba będzie oszukiwać, przebierać się, udawać kogoś innego, wyłudzać informacje, zakradać się do strzeżonego budynku. A wszystko tylko po to, żeby ukraść mnóstwo złota, od jakiegoś nadętego, bogatego dupka. Uśmiechnął się złośliwie, co kilku przechodniów odebrało jako zły znak. Zaczynało mu się podobać to zadanie. To może być całkiem zabawne.

Koniec

Komentarze

Na razie przeczytałam do pierwszych gwiazdek, ale z pewnością dokończę, bo mi się, cholibka, podoba. :) Właściwa ocena po zakończeniu lektury, na razie parę byków:

Cała ta szopka, nie jest konieczna. - przecinek zbędny
Szubko przeszli przez ogromne - szybko
Światło zaatakowało wrażliwe oczy Lustusa, zaraz po wyjściu z podziemi.  - przecinek zbędny
przypomniało mu jakieś tortury, niż zbawienie - przed ,,niż" nie stawia się przecinków
jego słowa, same przemówią, za jego winą. - tu nawet dwa zbędne przecinki
Ktoś tak zarozumiały by założyć - zarozumiały, przecinek
jak się ubrałem -kontynuował - zabrakło spacji po myślniku
jako jeden z żółnierzy - o ile to nie jest jakiś żargon/gwara, a chyba nie jest, to ,,żołnierzy"
jakie stanowisko powinienem zając - polski znak, wcześniej też widziałam gdzieś ,,chce" zamiast ,,chcę"

Jest to pierwsza część historii. Jeżeli się podoba, to mam nadzieję, że dotrwasz do jej zakończenia. Niestety nie mam już możliwości edycji, więc wymienione błędy mogę jedynie poprawić w swojej wersji na dysku. W miarę dalszego czytania, natrafisz jeszcze na wiele problemów z przecinkami, mam z tym problem. Natomiast zaskoczyły mnie literówki - zdawało mi się, że już wszystkie wyeliminowałem. 
Dzięki za uwagi.
Pozdrawiam. 

Uajkoniaku, to nie jest złe, ale zachwycić mnie nie zachwyciło. 
Akcja nie wciąga. Ciężko jest skupić się na tekście. Chociaż może to tylko moje odczucie? Trudno jest mi wskazać przyczynę, ale wydaje mi się, że niepotrzebnie przeciągasz to opisy, to dialogi. Lepiej chyba dać wszystkiego po trochu. Poza tym, skoro już bawisz się w przygodówkę, to częste ZWROTY AKCJI są konieczne.

Imiona Franek/Marek trochę drażnią obok "Lustusa".
Wiem, że już nie masz edycji błędów, ale może w przyszłości się przyda:

Wkrótce dotarli do korytarza pełnego drewnianych drzwi. - Tak nie można powiedzieć. Jeśli nie jesteś pewien kolokacji, to najprostszym sposobem jest wpisanie swojego zdania/części zdania w google. Jeżeli nic podobnego nie wyskoczy albo pojawią się tylko fora dla nastolatków, to znaczy, że połączenie wyrazów nie jest zbyt fortunne.

Nie było tu żadnej roślinności, a zapach był daleki od świeżości. - Nie rymujemy:) 

Uajkoniaku, jestem:) Szczera krytyka będzie

Najpierw o fabule. Bardzo rozwlekłeś całą opowieść i stała się ona przez to trochę mdła. Bo od pewnego momentu stało się to trochę nudne. Nie podoba mi się też trochę samo przedstawienie świata bo niby średniowiecze(lub coś na ten kształt) a za chwilę wyskakujesz sędzią upraszającym o nie przeklinanie czy o kulturę. Ja rozumiem, że tak mogło być ale jakoś mi się to kłóci ze sobą. Zgadzam się z Seleną co do użycia imion. Mnie ten Marek jakoś oburzył wręcz:)

Dużo tu nieścisłości i czasami brak logiki. Majątek kupca ma załatać dziurę budżetową? I bohater to wynosi w worku? Powinieneś to przemyśleć.

Co do poprawności językowej to muszę przyznać, że nie jestem jakimś specjalistą. Ale co wiem to Ci napiszę.

Wszechobecna zaimkoza - "Pozostało mu tylko powiedzieć całą prawdę i liczyć, że sędzia mu uwierzy. " To samo tyczy się "swojej", "swej" itp.

O przecinkach nic nie powiem bo sam mam z tym problem:)

Pojawiają się dziwne sformułowania - "Stary, poczciwy, chciwy drań, nikt tu na niego nie narzekał." - to jaki był? poczciwy czy chciwy? Ja na chciwych drani narzekam:) Jest tego sporo ale to zaznaczę Ci w pliku tekstowym bo wypisywanie nie ma sensu.

Trochę powtórzeń.

Wiesz tekst inaczej by się prezentował gdyby oszlifować zdania, pozbyć się zbędnych zwrotów, wszystko to ugładzić.

Tutaj tyle. Spiszemy się na mailu. Mam go w profilu.

Pozdrawiam serdecznie i życzę wytrwałości, bo pisać lubisz i umiesz(Twój fragment opowieści w odcinkach prezentuje się bardzo dobrze) ale tutaj niestety nie wyszło dobrze.

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Tekst był pisany przed opowieścią w odcinkach. Człowiek zmienia się z każdym dniem.

Akcja rozwija się powoli, zdaję sobie z tego sprawę. Przyczyna jest prosta - został napisany z jako część 70-stronicowej, że tak to nazwę "minipowieści", którą się pisze mniej dynamicznie niż krótkie opowiadania. Błędów logicznych się nie wystrzegłem, ciężko je zauważyć autorowi (ten z workiem do nich nie należy, pierwsze opowieści Lustusa są po prostu wyssane z palca). Imiona i sala sądowa, były po prostu pewnym pomysłem na świat przedstawiony. Jak widać błędnym, co oczywiście wezmę pod uwagę.

Całość opowieści jest już dawno napisana, a poprawianie jej nie ma już sensu (chodzi mi głównie o konstrukcję zdań), bo wiązałoby się z pisaniem tekstu całkowicie od nowa. Myślę, że po prostu na drugiej częsci zakończy się moja przygoda z dodawaniem tego tekstu na NF. Jakby kogoś mimo wszystko zainteresowało, to całość jest u mnie i się upomni. Ja tymczasem zajmę się innymi tekstami. To znaczy, nie tak od razu. Sesja już puka do drzwi. Chociaż nie, ona łomocze. I jeszcze kopie. Głośno. Obcasami. Cholera, powinienem się uczyć!

Odpowiem na komenta Seleny z drugiej części tutaj, bo i tak to zauważy. Nie ma znaczenia czy preferujesz ten rodzaj tekstów czy nie. Jeżeli coś jest dobre, to się podoba i kropka.

Na wasze HAREMOWE spojrzę oczywiście. W wolnym czasie.

No i oczywiście dziękuję za opinię.

Pozdrawiam.

Nie ma znaczenia czy preferujesz ten rodzaj tekstów czy nie. Jeżeli coś jest dobre, to się podoba i kropka. - Też racja. Fantasy w wykonaniu Le Guin i Kinga bardzo lubię. Że o Mistrzu nie wspomnę...

Całość opowieści jest już dawno napisana, a poprawianie jej nie ma już sensu (chodzi mi głównie o konstrukcję zdań), bo wiązałoby się z pisaniem tekstu całkowicie od nowa. - Zdziwiłbyś się, ile tekstów powstaje w ten właśnie sposób. Jedna z pisarek nagrodzonych nagrodą Bookera pisała swoją powieść przez 20 lat:)

Nowa Fantastyka