- Opowiadanie: mierzwo - Izydor Bolesny

Izydor Bolesny

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Izydor Bolesny

 

„A Książę stał ponoć w ten czas na wzgórzu, przyglądał się wszystkiemu zachłannie…”

Sykstus Pisarz „Zmierzch sądów Bolesnych”

 

 

Czarowi dawnych wspomnień uległ tego ranka Izydor, kiedy impulsem jakowymś z nagła tknięty, zszedł był do lochów usytuowanych pod rozległą posiadłością ojca. Ujrzał tam bowiem tatowe narzędzia, które zrazu kojarzyć mu się jęły z młodzieńczymi laty, z bolesnym, ale jakże rozkosznym dzieciństwem, z zapachem szczyn własnych oraz paskudnym oddechem ojca – ów miał w zwyczaju chuchać Izydorowi w twarz i pytać o gatunki spożytych owoców morza. Wówczas, gdy Izydor odpowiadał źle, a źle odpowiadał zawsze (zapach dochodzący z paszczęki seniora nijak miał się do małży i krewetek – zgniły fetor poczerniałych zębów krył całunem inne wyziewy), brał go ojciec na kowadło, po czym sił nie szczędząc tłukł młotkiem gdzie popadnie. Zapatrzył się teraz Izydor w to kowadło, pieścił je dotykiem, muskał delikatnie pełen szacunku oraz czci nabożnej, pełen miłości wielkiej, choć przecie nigdy nie wysłowionej oraz cierpienia i rozkoszy – żywych, drenujących lędźwia raz po raz. I z tego zapatrzenia jął Izydor wracać pamięcią jeszcze dalej, do czasów zupełnie niemowlęcych, do wspomnień pierwszych i dziewiczych, które, niby sen niedawny, lęgły się pod powiekami sekwencją obrazów. Wyłuskawszy z nich te, które mógł jako tako odtworzyć, począł dla własnej przyjemności snuć opowieści, to i owo dopowiadając, kiedy czas w pamięci zbyt wielkie poczynił spustoszenia.

Opowiadał wpierw o prętach, bo pręty jawiły mu się wspomnieniem najpierwszym, przed ewolucyjnym jeszcze. Pamiętał jak tato rozklepywał je na kowadle podług własnego zamysłu już w ten czas znamionującego geniusz, po czym gorące jeszcze upychał w ciało Izydorowe, w niemowlęce żyły i arterie nie znaczone do tej pory żelazem – Izydor począł ewoluować. Pamiętał ból, który owego dnia wypełnił go po brzegi, a który od tej chwili wypełniać miał go zawsze. Z czasem nauczył się popadać w rodzaj transu, dzięki czemu ból stawał się bardziej znośny, ale ojciec zabronił mu tych swoistych ucieczek kategorycznie. Dopóki Izydor nie zbratał się z cierpieniem, odczuwał je jako stan wielce dokuczliwy, uniemożliwiający wręcz normalną egzystencję.

Aż przyszedł taki dzień (a był to czas pierwszego podkuwania Izydora – ojciec zrobił piękne podkowy, kształtem idealnie korelujące z siedmioletnią stopą), kiedy poczuł coś jeszcze – rozkosz niewysłowioną. Od tej pory wszystkim ojcowskim zabiegom poddawał się z wielka ochotą, radując tym samym kochającego rodziciela, którego usta niegdyś w wieczną krechę zaciśnięte, krzywić się jęły i falować, osiągnąwszy w końcu stan grymasu idealnego. Piękno owej miny zwanej przez Izydora poetycko odwróconą łódką, zawarł był senior w licznych pamiętnikach, stosując tamże nieco inne określenie, kto wie czy nie bardziej trafione: łuk ze szczęścia strzelający w niebo. I tak strzelał ojciec Izydora w niebo raz po raz – już to obijając syna blachą nierdzewną, już to odwierty w kościach czyniąc pod stal gorącą i płynną, czy też oczy wyłuskując – wpierw lewe, potem prawe – pod lśniące łożyskowe kulki. Izydor rzygał z bólu, a im większego bólu doświadczał, im większy strach nastawał na jego gardło – tym większej zaznawał rozkoszy. Bał się bólu i bólu pożądał, a kiedy przestał pożądać (po skończonych zabiegach ojca cierpienie zalęgło się w nim na dobre), był bólem.

Był bólem i samą swoją obecnością, samym głosem swoim sprawiał, iż lud prosty cząstkę owych męczarni na się brał mimowolnie i cierpiał wraz z nim, rozkoszy wszak żadnej z obecności Izydora nie czerpiąc. Musiał tedy Izydor czas jakiś ludu prostego unikać, przed ludem prostym się chować, czekając chwili oficjalnego potwierdzenia własnej bolesności. Fakt ów miał miejsce dzień po jego osiemnastych urodzinach. To wówczas zmarł ojciec Izydora (przed odejściem pobłogosławił synowi jeszcze, znaki jakoweś czyniąc rozżarzonym pogrzebaczem), wówczas też przyjął Izydor z rąk Królewskiego Alchemika tytuł Bolesnego, nasłuchawszy się uprzednio o własnej wyjątkowości i o tym, że tego roku Bolesnymi obrodziło wyjątkowo słabo – dwóch chłopców pomarło nim Alchemik zdarzył przyjechać (nawet gdyby żyli i tak nie byłoby z nich wielkiego pożytku), dwóch innych na dobre pogrążyło się w szaleństwie, choć ojciec obydwu – mistrz cechu stolarskiego – przebąkiwał coś bez sensu o przejściowości umysłowych aberracji synów. Mówił Alchemik również (po tym, jak walcząc z narastającym bólem wszystkich członków, przyjrzał się Izydorowi staranniej), iż nie często się dziś zdarza, aby ojciec uczynił syna tak doskonale Bolesnym, i że przedwczesna śmierć mistrza, to niepowetowana strata dla całego królestwa – wiele mógł jeszcze kobiet usynowić, niejednego syna uczynić Bolesnym. Połechtany tymi słowy poczuł Izydor coś na kształt synowskiej dumy, która rozpełzła się rozkosznym bólem po całym jego ciele – od stóp podkutych starannie, zjeżonych wkrętami i drutem kolczastym, po czubek głowy, gdzie niespokojna korona cierniowa, co i rusz wprawiana w ruch przemyślnym systemem trybów i przekładni, bezlitośnie perforowała Izydorową czaszkę. Takiego natężenia bólu falami bijącego od Izydora, Alchemik już nie strzymał, i choć szkolony był na okoliczność przebywania sam na sam z Bolesnym, padł na posadzkę niesiony drgawkami. Pamiętał Izydor krew buchającą z nosa królewskiego namiestnika oraz pianę, którą toczył niby zajeżdżany koń

I byłby Izydor dalej snuł opowieści dla własnej przyjemności, bo lubił ból swojego głosu, gdyby nie znajome szuranie butów na schodach – to stary Walerian, majordomus i wieloletni przyjaciel ojca, świadek kaźni syna, zgięty w pół bliskością Izydora, szedł doń powoli, radosny i cierpiący. Izydor pospiesznie wessał w siebie tę cześć łuny bolesnej, która wypchnięta spod stalowych ograniczników wspomnieniem dawnych czasów, rozpełzła się po lochu czekając tylko bliskości człowieka. Nie chciał niepotrzebnie krzywdzić starego zarządcy, choć ów pewnikiem, latami hartowany obecnością Izydora, zniósłby w milczeniu i tę torturę. Ból jednak byłby ogromny.

Walerian przystanął w bezpiecznym miejscu, to uśmiechając się, to znów krzywiąc usta w bolesnych grymasach, Izydor tymczasem zaczął uruchamiać projektor – zabulgotało mu w trzewiach, skłębiona masa stalowo – organicznych flaków poczęła zeń wyłazić i nim scaliła się ostatecznie kształtem bliska piramidzie, obraz już się krystalizował. Tymczasem Walerian, całym sobą skupiony na zaciskaniu powiek (widok ruchomych, nie scalonych jeszcze trzewi Bolesnego przyprawił niegdyś samego Króla, z Bolesnymi obcującego przecie na co dzień, o cierpienia niesłychane), otwierał je teraz powoli. Obraz, który ujrzał przedstawiał kościół – falujący, rozedrgany, spływający krwią – a w nim Izydor oraz trzech jemu podobnych – w pozach manekinowych, z członkami usztywnionymi, drgający, drgający niczym w febrze. A zaraz potem ujrzał Walerian, jak świątynia ustępuje miejsca splątanemu ze ścięgien znakowi zapytania i jak znak ów przedziwny oddaje pole zegarowi, którego wskazówki, ostre niczym brzytwy, nabrawszy przyspieszenia siekają poszczególne godziny, by na koniec prędkość całą wytracić – wybiła dwunasta.

– Tak, Izydorku, już czas. – Skrzywiony bólem służący przytaknął niemo kilka razy, jakby same słowa nie niosły dostatecznej wartości. Ale tak trzeba było z Bolesnymi – gest i słowo, gest i słowo, taki panował obyczaj.

Izydor przewrócił stalą w oczodołach i zaraz jął wyrzucać z siebie obrazy nowe: walizka z ludzkiej skóry (tu sekundowa retrospekcja: ktoś ściąga skórę jak ubranie, ktoś inny za nią płaci), obok parujący stos wnętrzności, w których rozpoznać można płaszcz i spodnie, buty, melonik i wymięty krawat. Potem kareta z podebranych żywym wisielcom kości, mknąca na złamanie kół – czerepów, na koniec zaś szeroko otwarte bramy miasta, a za nimi światło – jasne, ciepłe, bezbolesne.

Na ten widok stary majordomus westchnął tylko, po czym z wolna pokręcił głową.

– Postanowiłem jednak nie wyjeżdżać – rzekł smutno zawzięcie gestykulując. – Wiem jak zakończą się dzisiejsze sądy. Gdyby o zwykłą karę szło, o zwykły ból, nie kazałbyś mi salwować się ucieczką. Tyle lat przy tobie spędziłem, mój chłopcze, tyle lat… Myślisz, że nie przeżyłbym zwyczajowej kary za morderstwo? Że byle ból w krzyżu zapędziłby mnie przed oblicze Pana? Niektórych z tej hołoty zapędziłby z pewnością, ale mnie, który urodził się by cierpieniu służyć, by codziennie się z nim zmagać i w końcu pokochać?

Izydor otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, lecz zreflektował się po chwili i zwarł stalowe szczęki. Gdyby tylko mógł rzec cokolwiek, gdyby Walerian, ten stary, wierny pies zdzierżył bolesną melodie jego głosu, nie popadając przy tym w szaleństwo lub, co gorsza, nie tracąc głowy dosłownie (nieszczęśnikom wsłuchującym się w mowę Bolesnych łby pękały na ćwierci), w ten czas może… Ale nie, rozdzierającego cierpienia tej charczącej mowy nikt by nie strzymał. Nawet Walerian, nawet Król z Papieżem pospołu. Nawet ojciec Izydora mocnymi klamrami mentalnych barier spinać musiał swój umysł, kiedy z synem rozmawiał. Jedynie kontakt z innym Bolesnym pozwalał na swobodną wymianę zdań.

– Chodzi o coś więcej, prawda? – Walerian widząc, że projektor niczego nie wyświetla, postanowił kontynuować. Ból w kolanach i zębach wzmagał się z każdą chwilą. – Kogóż takiego, za kogo należałaby się kara bardziej niż surowa, ostatnim czasy podle zarąbano, a? Niech no zgadnę: Piątą nałożnice Księcia? Baronika z sąsiedniego miasteczka? Hm? Może tego bawidamka, jak mu tam, von Kepflera? Owszem, słyszałem, że zakłuci, ale na Boga, toć to nikt aż tak znaczny, nikt, kogo śmierć mogłaby w jakikolwiek sposób… – Urwał nagle widząc jak Izydorowy projektor błyska fleszami krwawych obrazów.

– Więc jednak nałożnica – zadumał się służący. – I Król na to przystał? Przyklepał karę rozkoszy? Bo przecie tylko taki wyrok sprawić mógł, że namawiał mnie będziesz do wyjazdu. Wiesz, że całe miasto szlag trafi? Ha, pewnie, że wiesz, któż inny jak nie ty.

Projektor ożył raz jeszcze: serce w koronie przebite kościana strzałą – książę się zakochał, – po czym zgasł nagle i zniknął wessany w trzewia Bolesnego. Stary Walerian ledwie zdążył osłonić oczy.

– Miłość, miłość – rzekł rozwarłszy zaciśnięte powieki. – Oby była tak wielka, jak okrutna będzie książęca pomsta – Przykucnął, wymasował kolana. Rwały niemiłosiernie. – Idź już chłopcze, ja zostaje, to moje miasto. Poza tym chce to poczuć.

I poszedł był Izydor Bolesny, omijając szerokim łukiem majordomusa (ten i tak walczył z nowymi paroksyzmami bólu, mimo Izydorowej ostrożności), lecz nim posiadłość tatową na dobre opuścił, przyjrzał się jeszcze całemu domostwu, każdy pokój odwiedził, w każdy kąt zajrzał i obraz każdy z osobną cal po calu raz jeszcze obejrzał. Czuł ból.

 

 

Iglice Katedry Pod Wezwaniem już dawno przedarły się przez chmury i rosły ponoć dalej, niesione siłą modlitwy biczowników krążących dzień i noc wokół budynku. Tego dnia jednak, zarówno biczowników, jak i zwykłych mieszkańców w pobliżu Katedry nie było – teren wokół oraz przyległe ulice zamknięto na czas sądu.

Izydor szedł niespiesznie, a każdy jego krok, każdy gest nieświadomy ręka zakutaną w stal, prowokował koronę cierniową do ruchu po nowej elipsie – skrzesane iskry można by w snopy wiązać. To samo działo się w sercu – tatowy wiatrak o łopatach niczym brzytwy, ciął stale odrastający mięsień pod najróżniejszymi kątami, zależnymi od mowy ciała. Wirniki w kolanach i łokciach, (przy czym w stawach miały jeno bazę – miażdżyły kości na całej długości kończyn) dodano już po ogłoszeniu Izydora Bolesnym. Mógł je od czasu do czasu dezaktywować, ale nie robił tego nigdy – ból był rozkoszny.

Nie spieszył się zanadto, bo spieszno do głosowań nad z góry ustalonym wyrokiem wcale mu nie było. A te zdarzały się coraz częściej – Król, zawsze Król. Miał Anastazy VI niemal całkowita władze nad Bolesnymi i wykorzystywał ją coraz częściej w sposób zupełnie niegodny sprawiedliwego władcy. Podszepty i kaprysy Księcia, którego Król ukochał był ślepa miłością, nie pierwszy raz sprowadzały Bolesnych do roli marionetek w rękach dworu. A jednak lud nadal wierzył w nieomylność ich sądów z zasady ufając, iż kara nałożona przez Bolesnych zawsze współmierną będzie do popełnionych czynów. Po raz kolejny współmierną nie była, umrzeć miało całe miasto – stad pochodził Izydor, tu wychowali się owi dwaj nieszczęśnicy, którzy swoim czynem sprowokowali szalonego Księcia do mordu na masową skalę. Izydor zastanawiał się, co też chcieli zabójcy osiągnąć, pozbawiając życia osóbkę o zerowym niemal znaczeniu dla państwa. Bo w książęcą miłość wątpił od samego początku – za bardzo był Książę wyrachowany, zbyt inteligentny, aby dać się jakiejkolwiek niewieście do tego stopnia omotać. Wyglądało to wszystko Izydorowi na wielka politykę bardziej, niźli ślepą zemstę zrozpaczonego kochanka. Wina samych oskarżonych podobnych wątpliwości nie pozostawiała – skupiwszy na nich myśli, widział Izydor oczami projektora, jak dokonują morderstwa, torturując wpierw dziewczynę ohydnie – mdlała z bólu, jeszcze większym bólem ją cucono. Po wszystkim wyglądała niby schab zanadto przed smażeniem obity. Karą za ten czyn, według zakolebań sercowego wiatraka oraz ruchów korony cierniowej (dostrojone do siebie nieomylnie wskazywały rozwiązanie właściwie) było zamknięcie morderców w okowach szalonego bólu, a co za tym idzie niechybna śmierć tymże bólem spowodowana. O rodzinach sprawców i kilku osobach wybranych losowo spośród całej populacji miasta, Izydorowe instrumenta rzekły tyle, iż właściwą dla tych ludzi karą będą rok trwające bóle punktów umiejscowionych poza ciałem, w fotelu dajmy na to – dziwne to były cierpienia, mniej odpornych psychicznie popychały niekiedy do samobójstwa. Książe na powyższy wymiar kary, zgodny przecie z prawem i sumieniem Bolesnych, nie przystałby nigdy, a i sam Izydor nie bardzo miał jak się nakazom stolicy sprzeciwić, gdyż sprzeciw takowy równałby się zakwestionowaniu zwierzchnictwa Korony – jak w ten czas skończyłby Izydor? Poza tym dzisiejsze głosowanie (jak zresztą każde inne) wymagało od Bolesnych jednomyślności sercowych wiatraków i cierniowych koron. Wiedział Izydor, iż żadnym sposobem nie narzuci pozostałym swojego zdania, i że to raczej oni bez problemu narzucą swoje, siłą wchłaniając ruchy jego kolców i stalowych łopat w rozpędzone kłamstwem wiatraki i korony – po chwili będzie wirował razem z nimi, konsensus zostanie ogłoszony. Tak czy inaczej, rozsądnego wyjścia z sytuacji nie było, z czym Izydor, nie mając właściwie pola manewru, powoli zaczynał się godzić. Bolał jedynie nad losem Waleriana, który choć odporny na wszelakie cierpienia (od bólu zębów począwszy, na wariacjach jelita grubego skończywszy), temu cierpieniu z pewnością nie podoła, ducha wyzionie jak inni. Ale przecie mógł wyjechać, mógł forsować łuny bolesne bez owego strachu, jaki towarzyszy maluczkim. Walerian nie takie boleści znosił dzielnie, zaś po odjęciu łuny Izydora – ów wessałby ją niepostrzeżenie na czas ucieczki służącego – miałby ogromne szanse przebić się przez kordon bólu otaczający miasto nas czas sądów. Tyle, że Walerian nie miał zamiaru uciekać, Walerian chciał poczuć. Trudno. Poczuje.

Ogrody Katedry Pod Wezwaniem (Izydor celowo nadłożył drogi idąc właśnie tędy) wypełnione zazwyczaj projekcjami rozmaitych ostrokrzewów i rosiczek, były teraz miejscem, skąd olbrzymie, naprędce zmontowane słupy projekcyjne obwieszczały całemu miastu przybycie Bolesnych – i tak już od wielu godzin. Nie musiał Izydor głowy zadzierać, (choć z miejsca, w którym stał nawet tejże zadarcie nie równałoby się z zobaczeniem czegokolwiek – słupy sięgały zbyt wysoko) żeby stwierdzić, iż stoi tam pod niebem, w pozie o tyle władczej, co komicznej, niby jakiś półbóg felerny. Tym samym felerem obarczono Olimpie z Głogowa, której grube niczym bale ręce, pełne przemyślnie struganych klinów i drzazg, strzelały gdzieś bez sensu, jakby chciała Bolesna sięgnąć gwiazd. Eligiusz Trzasny prezentował się jeszcze jako tako, choć i jego Królewscy specjaliści odrobinę skrzywdzili, dodając uśmiech od ucha do ucha. Izydor podobnych grymasów nigdy u niego nie stwierdził, podejrzewał nawet, że Eligiusz nie byłby zdolny do ekspresji tak dalece zaawansowanej, a to, dlatego, iż usta miał z powiekami powiązane na stałe.

Nie mogąc dłużej odwlekać posiedzenia, wszedł Izydor do Katedry, oddaliwszy wpierw od siebie błahe myśli tyczące prezencji własnej oraz kompanów. Jedynie nieliczni mogli ową projekcje wytrzymać nie doznając poważnego uszczerbku na zdrowiu (nawet od takich sielskich widoków ludziom potrafiły pękać oczy), dlatego Izydor przestał tym sobie zaprzątać głowę i dziwił się nawet, że zamiast myśleć o czekającym go głosowaniu w ogóle zaprzątał.

W środku panował półmrok, Olimpia z Eligiuszem wstali. Niemal natychmiast trzy korony cierniowe ruszyły do wspólnego tańca, niemal natychmiast osiągnęły pełną synchronizacje.

 

 

Czuciowcy czekają. Trzy lata temu, kiedy Boleśni zawitali do miasta, czekali również. Wielu obywateli, zdałoby się prawych i uczciwych, skazano w ten czas na ogromne cierpienia, wielu skazano też takich, o których całe miasto wiedziało, iż zbójami są ponad wszelką wątpliwość, a na bóle toczące ich ciała do dzisiaj z pewnością zasługują.

Czuciowcy obserwują słupy projekcyjne, gdzie przerażające sylwetki Bolesnych płynnie przechodzą w obrazy coraz bardziej wynaturzone – rozpoczęło się głosowanie. Pierwsza głowa pęka jak nakłuty balon – to Czuciowiec najmłodszy, ledwie po egzaminach kolegialnych, nie zdzierżył widoku. Pozostali na razie trzymają się nieźle, nawet ci stojący najbliżej pechowca, upaprani jego krwią i kawałkami mózgu, tylko zaciskają szczęki. Makabryczne obrazy galopują niczym w kalejdoskopie, szybciej i szybciej, aż do momentu, kiedy nic już nie można dostrzec, jeno jakąś grozę niewysłowioną, jakiś ból przedwieczny i pustkę otchłani. Kolejna głowa, oddzielona od korpusu nagłym szarpnięciem – stary Bogumił najwyraźniej poczuł się zbyt pewnie – kreśli w powietrzu szkarłatne esy – floresy. Pozostali Czuciowcy zaczynają interpretacje. Wetknięte w ich nagie torsy tabliczki z nazwiskami poszczególnych mieszkańców jarzą się teraz na zielono, wywołując przy tym ból, z jakim nieszczęśnikowi, którego nazwisko na danej tabliczce widnieje, niechybnie przyjdzie się zmierzyć. Z otchłani słupów projekcyjnych wyłuskują Czuciowcy lata, uzasadnienia, ewentualną możliwość apelacji – pięć, siedem, czternaście lat, za kradzież, za gwałt, za morderstwo. Pękają oczy, uszami bucha krew. I już czują Czuciowcy, że sądy Bolesnych wielce są dzisiaj surowe, i że nie będzie potrzeby roznoszenia tabliczek skazanym, gdyż wszystkie już świecą, wszyscy są skazani, skazane jest całe miasto. Nawet tabliczki samych Czuciowców wetknięte w ogolone czerepy jedynie pro forma (nie zdarzyło się bowiem, aby Boleśni obciążyli wyrokiem interpretatora własnych projekcji), świecą teraz intensywnie. Rozkosz nadciąga po chwili i od razu zalewa całe miasto. Zakrzywione w szpony palce szarpią ciało, głowy tłuką o beton, niesie się muzyka: Bdum!, bdum!, bdum! Rozkosz! Rozkosz! Rozkosz! Któż się jej oprze?

 

Koniec

Komentarze

Coś w tym jest. I jest to ciekawie napisane. Językiem sztucznym, ale konsekwentnie prowadzonym. Poza tym: miejscami daje się wyczuć delikatny dowcip, humor, zmysł błazenady autora. Prowokujący tekst. Całkiem całkiem. Pozdrawiam.

Dziękuję za komentarz i również pozdrawiam.

Nowa Fantastyka