- Opowiadanie: Dudensky - Ruletka

Ruletka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ruletka

Tajemniczy wampir uciekał przez miasto, a człowiek w czerni podążał w ślad za nim.

Przemierzając ową mieścinę starym skradzionym motocyklem ksiądz zastanawiał się, gdzie powinien jechać, w jakim dokładnie kierunku. Jedynym tropem mówiącym gdzie powinien szukać krwiopijcę był wymięty skrawek kartki z ręcznie nabazgrolonymi literami: „NNY". Znał dobrze swego przeciwnika (szukał go już od paru miesięcy) i wiedział, że ma irytującą tendencję do pozostawiania kilku, lub nawet kilkunastu różnych poszlak, które prowadziły każda w inne miejsce. Miał tę świadomość i dobijała go sama myśl, że drogą eliminacji musi znaleźć tę właściwą. A to już była w większości przypadków diablo żmudna praca. Poszukaj o tym, poczytaj o tamtym, popytaj o to…

Jakże on tego nienawidził. Pomimo święceń kapłańskich zdarzało mu się puścić bezgłośną wiązankę na tego, który to wszystko robił. Zawsze zabijał swoje ofiary, godzinami wysączając zeń krew, tak by czuły jak z ich ciał uchodzi życie. Czasem urządzał dla nich jakieś chore zabawy rodem z „Seven" lub „Saw" tylko po to, by popatrzeć na ich cierpienie, a i tak, koniec końców, zabijał je w typowo wampirzy sposób.

I to dla zaspokojenia jakiejś szalonej ciekawości, bestialskiego zainteresowania czyjąś agonią. Raz porwał jakiegoś młodego działacza w jakiejś mniej znanej organizacji ochrony środowiska i wielkiego miłośnika psów w jednym. Zamknąwszy go w piwnicy opuszczonego domu z piętnastoma szczeniakami różnych ras, dał mu wybór: zabijać, lub być zabijanym. Nieszczęśliwiec znalazł przy sobie nóż, co gorsza tępy, i ręcznie rysowaną instrukcję zarzynania psiaków, które nie dość, że nikomu w niczym nie zawiniły, to jeszcze wyglądały na urocze stworzonka i takie w istocie musiały być. Chłopak odmówił, a krwiopijca długo nie wytrzymał: po dwóch godzinach przestrzelił biedakowi kolano i wtedy biedak zaczął je zarzynać. Jeden po drugim. Krew sączyła się z nich jak z małych prosiąt. Już po piątym cała podłoga była w kałuży krwi. Pozostałe szczeniaki skomliły i piszczały przeraźliwie, a chłopak ze łzami w oczach, zasmarkany i we własnych wymiocinach i ślinie wył jak opętany i brał następne do zabicia. Prawdopodobnie już wtedy oszalał. Wampir, by go dobić, zaczął bawić się wnętrznościami psiaków. Koniec końców i tak go zabił… Duchowny wiedział to wszystko, bo kilka tygodni wcześniej jakiś kurier dostarczył mu płytę z nagraniem tej chorej zabawy.

Tak, okrucieństwa nie można mu było odmówić. Za to ksiądz też go nienawidził. Jeszcze jakoś próbował zrozumieć istotę wampirzego głodu. Każde stworzenie na świecie potrzebuje się odżywiać w ten czy inny sposób, normalka. Ale zadawanie komuś agonii dla zaspokojenia jakiejś chorej i niewyżytej potrzeby umieszczał w swojej Liście Rzeczy Serdecznie Znienawidzonych w ścisłej czołówce, ex equo z wykorzystywaniem stanowiska, tytułu, et cetera, do własnych zachcianek.

„NNY"…

Co mógł znaczyć ten napis? Bary i kluby odpadają, bo za duży tłok, sklepy i supermarkety raczej też, może jakaś ulica…

Po chwili olśniło go. Najprawdopodobniej chodziło o kościół św. Anny. Zanim przybył do tego miasta, trochę o nim poczytał, by wiedzieć gdzie będzie. Zapamiętał parafię św. Anny. Tylko nie mógł sobie przypomnieć gdzie jest, zresztą i tak nie wiedziałby jak jechać, bo zapomniał wziąć planu miasta, ale to już nie stanowiło problemu. Dodał nieco gazu.

Minął duży ceglany budynek, z którego dochodziło przyjazne dla jego uszu brzmienie gitar i perkusji. Niedaleko za bramą budynku dojrzał rozmawiających dwóch młodych chłopaków. Postanowił spytać ich o drogę.

Kilkadziesiąt metrów dalej zawrócił i przejechał przez bramę na plac owego budynku, zaparkował prawidłowo, po czym postawił stopkę i zgasił silnik. Poprawiwszy skórzaną kurtkę zszedł z motocykla i podszedł do młodzieńców.

– Przepraszam… – zaczął, ale z zaskoczenia zaniemówił.

Przez dłuższą nie odzywał się. Przyjrzał się im dokładnie.

Niby niczym się nie wyróżniali: obaj mieli średniej długości włosy (jeden z nich miał przedziałek na środku głowy, a drugi wyglądał jakby dopiero co wstał z łóżka), ubrani dość podobnie, różniły ich jedynie kolory koszul i kolec w dolnej wardze u tego potarganego. Ktoś mógłby pomyśleć, że to zwykli miłośnicy ciężkich brzmień i tyle, ale dwie rzeczy ich wyróżniały od normalnych ludzi. Zbyt blada cera i charakterystyczna woń palonej skóry.

Wampiry. Pierwszą myślą księdza było zabicie obydwu, chciał nawet sięgnąć do kieszeni kurtki po posrebrzany kastet, ale zaraz odepchnął ten pomysł z dala od siebie. Dwóm naraz nie dałby rady, zwłaszcza że kudłaty wyglądał na świra, ten drugi ciągle oblizywał spierzchnięte wargi, czyli minęło trochę czasu od ostatniego picia krwi. A głodny wampir jest podwójnie niebezpieczny.

– Wiecie, gdzie jest święta Anna? – spytał. – Widzicie, jestem księdzem i jestem tu pierwszy raz i nie orientuję się w okolicy.

– Cóż… – zaczął ten głodny, ale nie dokończył. Oblizywanie ust było zbyt pochłaniającym zajęciem. Ksiądz widział, że wampir próbuje nie przyglądać się jego szyi.

– Pojedziesz, koleś, tą ulicą – potargany kontynuował za kolegę – na skrzyżowaniu w lewo, na następnym, te ze światłami, w prawo i cały czas prosto. Dalej, na końcu ulicy będzie łagodny skręt w prawo, ale to cały czas droga z pierwszeństwem. Potem trzy skrzyżowania dalej prosto i zaraz za tym trzecim po prawej będzie kościół.

Duchowny przez kilkanaście sekund notował to w myślach.

– Mhm… W prawo, w prawo i dalej prosto, aż zobaczę parafię. Nic nie pomyliłem?

– Nie, nic ksiądz nie pomylił. Właśnie tak. – uśmiechnął się z zaciśniętymi ustami.

– Dzięki, chłopaki. – skłonił się lekko i zaraz dosiadł motocykla, ciągle czując na sobie wzrok obydwu wampirów.

Kopnąwszy w rozrusznik, odpalił maszynę i odjechał.

– Było wcale, kurwa, blisko. – zaśmiał się do siebie.

Jakieś dziesięć minut później dojechał do trzeciego skrzyżowania, przez które przejechał wolno, po czym wjechał na teren kościoła. Podjechał trochę pod górkę i postawił maszynę przy plebanii, mając nadzieję, że warkot silnika nikogo nie zbudził.

Była to jasna księżycowa noc, miasto oświetlały światła latarń, a on sam rzucał cień jak za dnia.

Przeszedł w stronę drzwi wejściowych świątyni, kiedy poczuł wiejący odeń lekki, ale lodowaty, powiew wiatru. Przez chwilę miał wątpliwości. Tylko przez chwilę.

Zauważył, że drzwi są lekko uchylone. Założył posrebrzany kastet i mocno zacisnął pięść. Spodziewał się zasadzki, oberwania obuchem w potylicę, eksplozji drzwi, czegokolwiek. Teoretycznie ciągle był łowcą, a wampir zwierzyną. Groźniejszą od samego myśliwego, ale cóż robić? Takie czasy nastały. Pierwsi będą ostatnimi…

Wszedł do środka. Krwiopijcę dojrzał już przechodząc przez przedsionek. Ubrany w jaskrawy fioletowy garnitur, fikuśny kapelusz i oparty o błyszczącą laskę wyglądał jakby korzystał z garderoby Snoop Dogga. Przyglądał się ołtarzowi jakby czegoś szukał.

Duchowny ruszył w jego stronę, próbując zapomnieć o nikłych szansach na zwycięstwo w bezpośredniej walce. Po prostu był uzbrojony w kastet… i wiarę. Taak… ta dawała mu tę odrobinę odwagi, choćby nie wiadomo jak beznadziejna była jego sytuacja.

Wampir udawał, że nie słyszy kroków, co było niemożliwe, bowiem krwiopijcy potrafią wyłapać najmniejszy dźwięk z odległości kilkudziesięciu metrów.

Nie odzywając się, ani nie wygłaszając zbędnych przemów charakterystycznych dla błędnych rycerzy, duchowny zaatakował go zamaszystym sierpowym w głowę. Wampir uchylił się tak szybko, iż nieomal rozmył się jak mgła. Wcale nie zaskoczony ksiądz próbował jeszcze łupnąć go z bekhendu, ale wampir zdążył złapać go za kurtkę i z rozmachem rzucić w głąb kościoła. Duchowny nie zdążył krzyknąć zanim grzmotnął plecami o kolumnę. Stracił cały dech i w płucach zapłonęło żywym ogniem. Nawet nie martwił się o żebra.

Osunął się na podłogę błagając w myślach o powietrze, ale nie stracił ochoty na dalszą walkę. Widząc nogi swego wroga próbował rzucić się na niego, ale zamarł, gdy spojrzał w lufę rewolweru. Dokładnie centymetr od jego prawego oka. Wampir uśmiechnął się obnażając zęby i ostre kły. Odciągnął kurek.

No to koniec, pomyślał duchowny. Święta Mario, łaski pełna, módl się za mną grzesznym teraz, w godzinę śmierci mojej…

Krwiopijca zgiął rękę, kierując broń ku górze.

– Nie zabiję cię. Na razie. – oświadczył nie przestając się uśmiechać.

– A powinieneś. – duchowny odrzekł sucho i wstał nie spuszczając wzroku ze swojego wroga.

Wampir prychnął jak kocur. W jego wykonaniu brzmiało to makabrycznie

– A cóż to dla mnie za przyjemność, zastrzelić ofiarę i potem sączyć krew, nader zimną po śmierci? Zabawimy się wpierw, jako że to dopiero początek balu… – uśmiechnął się złowrogo.

– A potem co? Zastrzelisz mnie? – ksiądz spytał beznamiętnie.

– Nie… To za proste. – wampir przegryzł wargę aż do krwi. – Zastanawiałem się bardziej nad śmiercią długotrwałą. Ciekawiło mnie zawsze to, ile razy można otwierać gojącą się ranę, taką na długość piszczeli. – mówił z rosnącym entuzjazmem. – Goi się i ją przecinasz. Aż do zakażenia całego układu krwionośnego, aż w końcu do momentu gnicia całego organizmu od wewnątrz przez bakterie, które cię rozkładają. Powoli, wręcz starannie do ostatniej tkanki, do ostatniego krzyku, do ostatniego oddechu…

Duchowny zaśmiał się cicho.

– Cóż cię w tym śmieszy, kapłanie? – spytał krwiopijca.

– Przypomniał mi się cytat z jednego filmu. – odpowiedział, nie przestając się śmiać. – Jak to szło? A: „Będziesz gnił przez tydzień. Nawet specjalnie załatwię ci transfuzję, byś za wcześnie nie wykitował".

– Doprawdy wyborne… – wampir pokręcił głową z politowaniem.

– Co, masz coś bardziej odpowiedniego do tej chwili?

Wampir nie odpowiedział. Wysypał wszystkie sześć pocisków na dłoń i wsadził je do kieszeni spodni. Po chwili wsunął rękę za połę kretyńskiej fioletowej marynarki i wyciągnął stamtąd nowy nabój.

Cały ze srebra.

Ksiądz patrzył na pocisk z niedowierzaniem.

Wampir chwycił go w kciuk i palec wskazujący i nie bacząc na ich pękającą skórę, przyłożył nabój do oka, niczym jubiler przyglądający się diamentowi. Duchowny doskonale wiedział, że nawet sam dotyk sprawia krwiopijcy ból.

– Lubisz hazard, kapłanie? – spytał nie spuszczając oka ze srebrnej kuli.

– Niezbyt. Ryzyko zbyt wysokie w stosunku do przyjemności.

– A widzisz – schował pocisk do kieszeni i skinął lufą na duchownego – a ja jednak lubuję się w tejże rozrywce, zważając na me zdolności, które to zmniejszają to ryzyko.

– Po prostu oszukujesz.

– To również zależy od punktu widzenia, mój drogi. – wampir zatrzepotał rzęsami. – Znana jest ci definicja punktu widzenia? Dla przykładu to jest ciekawy punkt widzenia.

Krwiopijca złożył usta w kaczy dzióbek i przez chwilę udawał, że robi sobie zdjęcie, a rewolwer posłużył za imaginowany aparat. Ksiądz przyglądał się tej scence z lekkim zażenowaniem.

– Powiedz mi – spytał wampir bez dalszego wydurniania się – któż nie chciałby móc zanurzyć się w hazardzie bez ryzyka, iż utonąć może? Nikt.

– Wtedy to jest zwykłe oszustwo. – ksiądz odparł chłodno.

– A cóż nie pozwala mi na wieczne wygrywanie?

– Matematyka. Statystyka. Nikt nie wygrywa wiecznie.

Wampir uśmiechnął się tryumfalnie.

– To jest reguła. A czyż to nie wyjątki potwierdzają regułę?

– W tym wypadku nie. – duchowny zmarszczył brwi.

– Po czym wnosisz, kapłanie? – krwiopijca nie przestawał się uśmiechać.

– Bo ja tu jestem. – powiedział chłodno. – W końcu cię znalazłem i twoja zasrana egzystencja skończy się tu i teraz.

– Nie sądziłem, jakoby księża znali takie nieodpowiednie dla ich statusu słowa. – wampir zrobił minę lekko urażonego.

– A żebyś się, KURWO, nie zdziwił… – wycedził przez zęby.

Wampir uśmiechnął się, przekrzywiając lekko głowę.

– Zaskakujesz mnie coraz bardziej, kapłanie…

Duchowny splótł ręce na piersi.

– Nie żebym mógł to powiedzieć o tobie… – uśmiechnął się szelmowsko.

Uśmiech krwiopijcy leciutko zbladł, prawie niezauważalnie.

– Wyjdziemy dokończyć to na zewnątrz? – obrócił rewolwer w dłoni.

Duchowny nie odpowiedział. Stanął bokiem, zapraszającym gestem wskazał wyjście. Stali tak długą chwilę, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, początkowo żaden nie chciał ustąpić. W końcu wampir teatralnym mlaśnięciem okazał niecierpliwość i ruszył do wyjścia.

Szedł powoli, z przesadną gracją stawiając stopy na posadzce. Mijając duchownego, mrugnął doń okiem i przegryzł wargę. Doskonale słyszał jego oddech, serce bijące w jeden monotonny rytm. Krwiopijca kroczył dalej nie zważając na to, iż mógłby być zaatakowany z tyłu.

Duchowny podążył za nim dopiero wtedy, gdy znalazł się w bezpiecznej odległości. Miał tę świadomość, że – co prawda – dzielący ich dystans nie będzie wampirowi przeszkodą w skoku, to jednak da mu to sekundę, może dwie, na reakcję i ewentualny unik. Ksiądz zastanawiał się, co krwiopijca mu przyszykował. Po chwili byli przed kościołem.

Wampir ruszył jeszcze kilka kroków w prawo, po czym stanął i – nadal się uśmiechając – odwróciwszy się do duchownego skinął głową za siebie. Po chwili poszli dalej ścieżką wyłożoną kostką chodnikową, w stronę murku oddzielającego teren kościoła od ulicy. Rosło tam kilka drzew rzucających cień w tę jasną noc.

Wampir zatrzymał się, stając obiema nogami na krawędzi chodnika, natomiast duchowny stał kilka metrów za nim.

– Podejdź tu, kapłanie. – wyszczerzył zęby w upiornym i jednocześnie rozbrajającym uśmiechu. – Przecież cię nie ugryzę.

Duchowny opuściwszy głowę, uniósł brwi. W jego mniemaniu ta mina miała mówić „chyba se jaja robisz", ale nie był pewien, czy jego przeciwnik tak to odebrał, bowiem krwiopijca spoważniał, acz na jego ustach nadal gościł lekki grymas niczym niewytłumaczonej uciechy.

– Podejdźże tu. – wycedził krwiopijca.

Dopiero wtedy duchowny zbliżył się stając na przeciwległej krawędzi chodnika. Wampir usiadł po turecku. Spojrzał wymownie na duchownego spode łba. Ten, lekko zirytowany, po długiej chwili zrobił to samo, ciągle obserwując ręce krwiopijcy. Wampir odchylił bębenek i wygrzebał z kieszeni srebrny pocisk. Przez moment zdawał się ważyć go w zaciśniętej pięści, a gdy lekko przechylił rękę ksiądz dojrzał malutką kroplę krwi wyciekającą spod palców do przegubu, pozostawiając po sobie jasnoczerwoną strugę.

– Nie grywasz, powiadasz… Źle się to składa. – zaczął.

Duchowny milczał. Oparł ręce o kolana.

– Akurat chcę ci zaproponować grę. – uśmiech ani na sekundę nie znikał z jego twarzy. – Grę o tyle pasjonującą, iż całe tysiące ludzi na całym świecie stawiają w niej zakłady, ryzykują… – powoli wsunął nabój do jednej z komór bębenka. – Wygrywają jak i przegrywają. Zwyciężać w tej grze można zawsze… – jednym palcem wprawił bębenek w ruch. – A przegrać… Można tylko raz. Tu nie ma rewanżów.

Krwiopijca machnięciem samego nadgarstka złożył rewolwer. Duchowny przełknął ślinę, wiedząc co się święci, a wampir położył broń na chodniku między nimi. Żaden z nich nie drgnął. Siedzieli naprzeciw siebie, jak dobro i zło na przeciwległych biegunach, gdzie środkiem był rewolwer.

Zimna lufa wskazywała przestrzeń obok nich, przez którą przelatywał wiatr, delikatnie szumiąc pomiędzy liśćmi drzew. Lodowaty metal czekał na wprawienie w ruch obrotowy, który wskaże tego, kto ma pierwszy pociągnąć za spust.

Wampir był teraz dziwnie milczący. Nie krzyczał, nie szydził, nie wywyższał się, nie wymądrzał, nie śmiał, nie groził i nie kpił. Po prostu nie przestawał się uśmiechać.

W końcu położył cztery palce na broni tak, jakby je kładł na głowie ukochanego dziecka. Po chwili szybko ją rozkręcił. Rewolwer obracał się dość szybko, prawie zlewając się w jeden niewyraźny okrąg szarości, głośno szurając o kostkę chodnikową. Już ten dźwięk wywołał u duchownego szybsze bicie serca. Po kilkunastu długich sekundach rewolwer zaczął stopniowo zwalniać, aż w końcu powoli skrobał chodnik, wskazując na wampira, na duchownego… Coraz wolniej… Aż zatrzymał się, lufą skierowany w krwiopijcę.

Duchowny z ulgą wypuścił powietrze nosem, czując nieznośne napieranie krwi pod czaszką. Jego przeciwnik ostrożnie podniósł broń i odciągnął kurek. Ciągle się uśmiechając, przystawił lufę do skroni. Uśmiechnąwszy się szerzej, pociągnął za spust.

Ciche szczęknięcie. Pusta. Miał farta.

Złożył usta w małe „o" i wydmuchał wstrzymywane powietrze. Zaraz po tym położył broń na chodniku i ponownie zakręcił. Kolejny raz kręciła się nienormalnie szybko, by w końcu zwolnić i celować naprzemiennie w duchownego i wampira. Na koniec miarowo chrobotała o chodnik, mijając lufą duchownego… krwiopijcę… I zatrzymała się na duchownym. Ten otworzył szerzej oczy.

Spojrzał na wampira, który z uśmiechem godnym maniakalnego psychopaty wskazał broń. Równie dobrze mógł powiedzieć: „Padło na ciebie."

Podnosząc rewolwer, ksiądz przełykał ślinę. Przystawiając lufę do skroni poczuł, że ma bardzo szybkie tętno. Zaczął się pocić. Wyprostował palce i mocniej ścisnął kolbę, bo miał wrażenie że cała ręka martwieje. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako celuję gnatem we własny czerep… Pociągnął za spust.

I nic. Tylko cichy szczęk.

Odłożył rewolwer i wypuścił powietrze. Rozkręcił broń na chodniku. Nie obracała się wprawdzie tak szybko, jak z ręki wampira, ale również kręciła się kilka sekund. Długich sekund.

Zaczęła zwalniać. On… wampir… on… wampir… on… wampir… on… Wampir.

Krwiopijca podniósł broń i leniwie powiódł ją do skroni.

– Nawet nie próbuj oszukiwać. – ostrzegł duchowny.

– Skądże znowu? – wyszczerzył wampirze zęby. – Przecież gram uczciwie, mój drogi. Ta kula zabije równie dobrze ciebie jak i mnie.

Szybko nacisnął cyngiel. Szczęk!

Otworzywszy radośnie usta, obrócił rewolwer na palcu jak kowboj i odchylił się do tyłu spoglądając w niebo i odłożył go na miejsce. Po chwili wprawił go w ruch. Ponownie patrzył duchownemu prosto w oczy, uśmiechając się tajemniczo. Ten natomiast brał głębokie oddechy i starał się nie oszaleć od dźwięku szurania rewolweru na chodniku. I, jak na razie, nieźle mu to szło.

Z dołu rozległo się ciche gurrrrrrrrr… I przestało. Ale żaden z nich nie spojrzał w dół. Cały czas patrzyli sobie w oczy, tocząc psychologiczny bój we własnych umysłach. Obydwaj siedzieli nieruchomo, nie okazując słabości uciekając wzrokiem.

Duchowny zaczął szukać na oślep rewolweru. Po chwili macania chodnika, musnął kciukiem o zimny metal. Jął delikatnie jechać opuszką po stali. Przesunąwszy palcem do przodu, natrafił na coś, na co akurat serdecznie nie chciał. Kurek. Z czoła spłynęła kolejna kropla potu. Wampir uśmiechnął się żywiej.

Duchowny podniósł broń, ale po chwili odłożył i wytarł mokre dłonie o spodnie. Ponownie uchwycił kolbę i przyłożył lufę do skroni. Przejechał językiem po suchych ustach, ale najwyraźniej jego ślinianki zrobiły sobie przerwę w pracy. Pan jest moim pasterzem… Nie brak mi niczego… A zwłaszcza odwagi do sprostania tej próbie, na jaką mnie wystawił… I choćbym kroczył ciemną doliną, zła się nie ulęknę… Szczęk!

Zaczął się zmuszać, by oddychać nosem, a nie ustami. Zrobiło mu się gorąco, wręcz duszno. Odłożył broń, po czym wyjął koloratkę i rozpiął dwa guziki koszuli, która już zdążyła przylepić się do jego pleców. Koloratkę schował do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wciąż nie mógł się nacieszyć, że jeszcze żyje.

– Dalej, kapłanie, zakręć! – rzucił krwiopijca. – Zobaczmy, kogo dama zwana Śmiercią poprosi do tańca, albowiem to jeszcze nie balu kres. – uśmiechnął się złowrogo. – To tylko zmiana sali była i teraz panie panów proszą…

Duchownemu cisnęło się na usta „Zamknij ten wyliniały ryj!", ale wolał milczeć, choćby dlatego, że głos mógł mu się załamać, czego bardzo nie chciał. Każda oznaka słabości była nie na miejscu. Lekko drżącą dłonią wprawił rewolwer w ruch. Gdy po chwili broń zaczęła zwalniać, uświadomił sobie, że teraz ma bardzo niskie szanse na przeżycie. Cztery razy pociągali za spust i za każdym razem komory okazywały się puste. Jeśli teraz padłoby na niego, nie byłby chyba w stanie pociągnąć za cyngiel. Ale wiedział, że musi. Miał teraz prawdopodobnie jedyną okazję, by powstrzymać tego szaleńca od dalszych morderstw. Wiedział, że tylko jeden z nich wróci z tarczą…

Rewolwer już tylko leniwie szurał po chodniku. Gdy się zatrzymał, wampir spojrzał przesadnie urażony i sięgnął po niego. Miał dziwnie zrezygnowaną minę, która przywodziła na myśl Jasia Fasolę, i w innej sytuacji wyglądałby całkiem zabawnie. Po jego uśmiechu widać było, że jest bardzo uradowany faktem, że gra toczy się dalej.

Duchowny skinął na rewolwer. Wampir prychnął nieznacznie, jakby chciał zdmuchnąć kosmyk włosów z twarzy. Po chwili wymierzył w duchownego.

– Entliczek… – uśmiechnął się szeroko. – Pętliczek… – z powrotem powiódł lufę do skroni. – Czerwony… – znów w księdza. – Stoliczek… – i na siebie. – Na kogo… – ksiądz. – wypadnie… – on sam. – Na tego… – ksiądz. – Bęc. – na siebie.

I nic się nie stało. Duchowny patrzył wyraźnie zaskoczony. Dlaczego nie strzelasz?!, wydzierał się w myślach. Strzelaj, na miłość boską!

Wampir lekko podrzucił rewolwer i złapał go z lufą zwróconą w swoją stronę. Wyciągnął rękę do księdza.

– Robię sobie przerwę od tej pasjonującej gry. – oznajmił. – To ty będziesz strzelał.

Długo to trwało zanim duchowny ujął kolbę. Krwiopijca nie ponaglał, tylko czekał z głupim uśmieszkiem zastygniętym na twarzy. Ksiądz bił się z myślami, zmuszając się jednocześnie do pozostania w miejscu. W końcu podrapał się w mokre czoło i ostrożnie wziął rewolwer do ręki i z oporem przyłożył lufę do swojej głowy.

– Więc mówiłeś, że uwielbiasz hazard, bo możesz oszukiwać. – spróbował zagaić rozmowę.

Wampir przytaknął bez słowa. Tryumf miał wypisany na twarzy. Nie chcesz już gadać, to nie, pomyślał ksiądz. Kończmy ten cyrk.

Błyskawicznie wycelował w wampira i pociągnął za spust. Donośny huk rozległ się po całej okolicy.

Głowa krwiopijcy eksplodowała jak arbuz, rozrzucając wszędzie wokół małe odłamki czaszki i niewielkie skrawki mózgu. Reszta ciała się wyprężyła i ciężko gruchnęła o ziemię. Korpus bez większości głowy, z której pozostał kawałek szczęki bez kilku zębów, w jednej chwili zaczął się rozpadać. Skóra obłaziła jak farba, kości pod ubraniem zdawały się kruszyć i załamywać pod własnym ciężarem, wnętrzności jakby wyparowywały. Swąd palonej skóry wywołał u duchownego odruch wymiotny.

Duchowny siedział jeszcze w tej pozycji na tyle długo, by resztki ciała krwiopijcy rozpadły się całkowicie. Dopiero wtedy, ciężko dysząc, wstał i wierzchem dłoni przetarł oczy. Wilgoć. Łzy. Zwykła reakcja nerwowa, pocieszył się w duchu.

Odwrócił się i podszedł do ściany kościoła. Wystawiwszy ręce, oparł się o nią i spuścił głowę. Serce waliło niemiłosiernie wewnątrz klatki piersiowej. Duchowny z całej siły uderzył pięścią w ścianę. Poczuł ból w kłykciach. Zarechotał cicho. Odsunął się od ściany i podszedł do trupa, a raczej do rozrzuconego fioletowego garniaka, błyszczącej laski i idiotycznego kapelusza walającego się w rozbryzganej kałuży krwi.

Prawą obolałą ręką wykonał znak krzyża.

– Pokój jego plugawej duszy… – wyszeptał.

Do rana pozbył się pozostałości po wampirze: wytrzepał z ubrania sproszkowane resztki ciała (opluwając niektóre większe garści) i ciuchy wrzucił do pierwszego śmietnika, który znalazł w okolicy. W przyrodzie nic nie ginie, pomyślał wtedy. Chciał też kupić butelkę octu, by zmyć krew z chodnika, ale okazało się, że ta po kwadransie w całości wyparowała. Tym lepiej dla mnie, pomyślał wtedy. Miał tylko nadzieję, że nikt nie wezwał policji, dla której co prawda miał już wymyśloną bajeczkę, ale i tak wolał oszczędzić sobie rozmowy z nimi. Jeszcze by się okazało, że któryś służbista mógłby skojarzyć jego motor z kradzieżą, ale odegnał tą myśl. Z początku chciał wyrzucić rewolwer, ale rozmyślił się. Zachował go sobie jako trofeum po niedawnym wrogu, a poza tym, był całkiem sprawny i mógł się przydać. Noc spędził na plebanii. Chwilę to trwało zanim wyrwany ze snu proboszcz otworzył drzwi i łyknął jego bujdę o zepsutym motocyklu. Nie spał do rana zastanawiając się, czy proboszcz nie pofatyguje się i zadzwoni do biskupa, by poinformować go o swoim gościu. Na jego szczęście nie dzwonił.

Następnego dnia ze trzy godziny udawał że grzebie silniku motocykla, potem poczekał do późnego wieczora z ruszeniem w dalszą drogę. Przez ten czas odwiedził jeden z najbliższych barów, by odstresować się jego atmosferą. Dym papierosowy, aromat piwa, stół bilardowy, automat do gier, brzmienie rocka… Lubił to.

Siedział przy szynkwasie zupełnie sam, barman nawet nie zaczynał rozmowy. Duchownemu nigdy nie robiło mu wielkiej różnicy, czy siedzi sam, czy z kimś. Popijając sok pomarańczowy, słuchał znudzony jakiegoś reportażu TVP Lublin. Mówili coś o burdzie w barze „Muzyczna", gdzie mogła mieć miejsce wojna gangów, lub bóg wie co jeszcze. A moja historia jakoś nie zasłużyła na wzmiankę w mediach, pomyślał.

Do szynku podszedł młody człowiek. Duchowny odruchowo rzucił na niego okiem i poczuł jak mocniej zabiło mu serce. To był jego „znajomy", który był zbyt głodny krwi by wskazać drogę do kościoła. Młodzian już nie oblizywał ust, nabrał nawet nieco kolorów. Gnojek pożywił się, gdy ja babrałem się z tamtym szajbusem, pomyślał ksiądz i dyskretnie sięgnął do kieszeni po posrebrzany kastet.

Chłopak wziął piwo, zapłacił i dosiadł się dwa miejsca od duchownego, który nie spuszczał z niego wzroku. Po pierwszym łyku młody wampir dostrzegł spojrzenie księdza i nie krył zaskoczenia jego widokiem. Jednym haustem dopił browar i szybkim krokiem udał się do wyjścia.

Duchowny równie szybko dopił swój sok i podążył w ślad za nim.

Krucjatę czas kontynuować, pomyślał.

Koniec
Nowa Fantastyka