- Opowiadanie: Tregard - Horror wyniesiony ze szpitala

Horror wyniesiony ze szpitala

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Horror wyniesiony ze szpitala

DZIEŃ 1

Zaczynam pisać ten pamiętnik, ponieważ w moim życiu dzieją się ostatnio niezwykłe rzeczy. Pomyślałem, że warto je udokumentować, w jakiś sposób zachować na przyszłość (choć jestem pewien, że dokumentacji medycznej będzie mnóstwo…).

Pierwszą niezwykłą rzeczą jest to, że straciłem nogę. Nie wiem, czy słowo „niezwykłe" jest tu na miejscu. Prawdopodobnie bardziej pasowałyby takie określenia jak „wstrząsające", „tragiczne", czy „cholernie bolesne".

Jestem… byłem drwalem. Zimą pracowałem przy wyrębie drzew. Akurat ścinaliśmy wiekową, chorą sosnę. Krótko mówiąc pień poleciał nie w tę stronę, co trzeba, poślizgnąłem się na grudzie lodu, upadłem. Próbowałem się odczołgać i prawie mi się udało. Ale, jak mówi pewna reklama, prawie robi różnicę. Pamiętam przewracający się pień, pamiętam swój krzyk, a potem miłosiernie ktoś zgasił światło.

Obudziłem się w szpitalu, otoczony różnymi maszynami wydającymi dziwne dźwięki. Czułem straszne swędzenie w prawej nodze. Sięgnąłem, aby się podrapać i wtedy odkryłem, że jej nie mam. Odrzuciłem kołdrę. Ależ wrzasnąłem… Normalnie wpadłem w taką panikę, że chyba wszystkie siostry z oddziału zleciały się, aby mnie uspokoić. Nie bardzo im to wychodziło, w końcu więc dostałem zastrzyk i znów zgasło światło.

Gdy obudziłem się po raz drugi, był już przy mnie lekarz. Noga, której nie miałem, cholernie swędziała. Doktor wyjaśnił, że to całkiem normalne. Akurat! Jak może być normalnym swędzenie części ciała, która już nie istnieje?

A jednak miał rację…

Opowiedział mi też ze szczegółami o moim wypadku i o tym, co się później działo. Pień sosny zmiażdżył piszczel i nie można było zrobić nic, oprócz amputacji.

Ogarnęła mnie czarna rozpacz. Sądziłem, że do końca życia pozostanę kaleką, jednonogim drwalem bez pracy. Myliłem się.

Następnego ranka Rafał Modlewski, bo tak nazywał się mój lekarz, przyszedł z propozycją.

– Panie Witoldzie – powiedział. – Mam dla pana propozycję.

Nie odezwałem się. On, niezrażony, usiadł na krawędzi łóżka i mówił dalej.

– Jest pewna terapia. Na pewno słyszał pan o komórkach macierzystych.

Skinąłem głową.

– To takie sprytne komórki – ciągnął. – Potrafią się zamienić w dowolną tkankę i utworzyć dowolny organ. Od niedawna potrafimy je tak zmodyfikować, że formują kończyny.

– Naprawdę? To znaczy, że ludziom odrastają ręce i nogi?

– Mniej więcej tak. Sęk jednak w tym, że jeszcze nie ludziom…

– Jak to?

– No więc… – Modlewski wyglądał na zakłopotanego. – Na razie nie testowaliśmy tej metody na ludziach.

– Tylko na zwierzętach? – upewniłem się.

– Tak. Na szczurach. I szympansach.

– I u nich to działało?

– O tak! – Modlewski energicznie pokiwał głową. Przez chwilę bałem się, że odpadnie mu czubek głowy. – Rezultaty są wspaniałe! Niech pan tylko pomyśli!

Wstał, zaczął krążyć po pokoju i przez kilka minut wyjaśniał mi implikacje tego odkrycia.

– Żadnego więcej gorączkowego przyszywania palców, nim będzie za późno! Żadnych protez dłoni, ramion, czy nóg. Ale jeszcze nie próbowaliśmy tej technologii na ludziach – rzekł na koniec poważniejąc nagle. – Jak do tej pory.

No więc cóż. Zgodziłem się. Co mam do stracenia? Zaraz po wyjściu Modlewskiego poprosiłem jedną z pielęgniarek, aby mi kupiła zeszyt i długopis, i zacząłem pisać.

DZIEŃ 2

Dziś rano zaczęła się terapia. Właściwie to chyba powinienem napisać „eksperyment", bo przecież tym właśnie jest. Jestem pierwszym człowiekiem, który ma szansę dostać zupełnie nową szansę po wypadku…

Boże drogi, co ja wypisuję! Jestem tak podekscytowany, że z nerwów straciłem zdolność poprawnego budowania zdań. Będę musiał później poprosić którąś z sióstr, żeby mi przyniosła korektor.

W każdym razie, z samego rana, tuż po śniadaniu, dostałem do podpisania masę papierów. Oświadczenie, że zgłaszam się na ochotnika, zgoda na przeprowadzenie terapii, oświadczenie, że nie pozwę do sądu szpitala ani lekarzy w wypadku niepowodzenia bądź komplikacji i takie tam bzdury. Potem przyszła pielęgniarka, Sylwia, z całą tacą strzykawek. Uśmiechnęła się do mnie słodko, kazała podwinąć rękaw, zacisnęła mi na ramieniu gumową rurkę, po czym, cały czas z tym słodkim uśmiechem na ustach, wbiła igłę i pobrała krew. Prawie nie bolało. Gdy wychodziła, zdążyłem jeszcze zauważyć, że ma bardzo ładne nogi. Naprawdę mam nadzieję, że eksperyment się powiedzie i niedługo będę dysponował pełnym zestawem kończyn dolnych… Nowa noga nie musi być taka ładna, wystarczy, że utrzyma mój ciężar i pozwoli mi znów swobodnie się poruszać. Na razie przyzwyczajam się do chodzenia o kulach. Sylwia bardzo mi pomogła w opanowaniu tej sztuki. Słodkie dziewczę. Gdybym był trochę młodszy (i miał obie nogi)… Ech, o czym to ja myślę. Powinienem się skupić na terapii.

Później, gdy już w miarę swobodnie posługiwałem się kulami, Sylwia zaprowadziła mnie do gabinetu zabiegowego. Tam przywitał mnie Modlewski.

– Dzień dobry panie Witoldzie. Proszę usiąść. Chcę panu wyjaśnić na czym będzie polegał proces.

– Słucham.

– Rozmawialiśmy wczoraj o komórkach macierzystych. Wiem, że orientuje się pan mniej więcej czym są.

– Coś tam mi się obiło o uszy, owszem – odparłem.

– Istnieją dwa sposoby na ich pobranie. Pierwszy, to wyprowadzenie ich z kilkudniowego embrionu. Niestety, powoduje to jego zniszczenie. Dyskusja na ten temat toczy się od lat i nic dziwnego, ponieważ to niezwykle trudny dylemat moralny. Embrionalne komórki macierzyste potrafią się zróżnicować do dosłownie każdego typu komórek. Drugi sposób, to pobranie z dojrzałego organizmu. Komórki wyprowadzone z dorosłego człowieka nie są aż tak wszechstronne, jak komórki embrionalne, ale na szczęście są wystarczające do naszych potrzeb.

– Bardzo się cieszę, że nie musicie nikogo zabijać, aby odrosła mi noga.

Modlewski zaśmiał się serdecznie.

– Nikt nie byłby zachwycony takim rozwiązaniem, panie Witoldzie. To, co my mamy zamiar zrobić, nie będzie nawet w połowie tak tragiczne w skutkach. Otóż pobierzemy komórki macierzyste z pańskiego szpiku i wprowadzimy w kikut nogi.

– I będziemy się modlić o pozytywny rezultat.

– Modlitwa nigdy nie zaszkodzi.

– Kiedy?

– Słucham?

– Kiedy pobierzecie szpik? Jeszcze dziś?

– Nie, nie. Zrobimy to jutro z samego rana. Musimy jeszcze poczekać na wyniki kilku badań, ale nie sądzę, aby cokolwiek stało na przeszkodzie. Cierpliwości.

No cóż, cierpliwości właśnie mi brak. Nigdy nie lubiłem czekać, ale kto lubi?

Przed chwilą przyszła Sylwia. Przyniosła całą garść różnych pigułek i korektor. Ach, ten jej uśmiech…

 

DZIEŃ 4

Przez ostatnie dwa dni lekarze faszerowali mnie chemią. Czuję się po niej lekko oszołomiony. Poza tym dostałem serię zastrzyków w udo i trochę mnie boli. Modlewski mówił, że wstrzykują mi te komórki macierzyste. Teraz leżę podłączony do baterii czujników, które mierzą tętno, ciśnienie i Bóg jeden wie, co jeszcze. Na jednym z monitorów widzę zieloną, podskakującą linię. To rytm bicia mojego serca. Moje życie. Zabawne, że coś tak skomplikowanego i trudnego jak życie, można zredukować do podskakującej, zielonej linii.

I wciąż swędzi mnie ta łydka, której nie mam. Co jakiś czas sięgam pod kołdrę, żeby się podrapać i dopiero wtedy sobie przypominam, że nie można podrapać pustki. Dostaję od tego szału. To tak, jakby ciągle na nowo odkrywać, że ktoś bardzo nam bliski, ktoś z kim mieszkaliśmy pod jednym dachem nagle spakował manatki i wyprowadził się. Wtedy do swędzenia dochodzi jeszcze niemal fizyczny ból po stracie.

 

DZIEŃ 5

Dziś w nocy spadłem z łóżka.

Obudziłem się koło północy. Szpital spał. Z korytarza napływało co prawda zimne światło jarzeniówek, z pokoju dyżurujących pielęgniarek dobiegał dźwięk telewizora, ale poza tym panowała cisza.

Pęcherz bolał mnie tak, jakbym wypił cztery piwa bez przerwy na siku. Musiałem pójść do toalety i to szybko. Odrzuciłem kołdrę, wysunąłem lewą nogę. Nie udało mi się natrafić na kapeć i dotknąłem stopą zimnej posadzki. Półprzytomny ze snu usiadłem. A potem próbowałem wstać…

Wydawało mi się, że hałas, jaki wywołało moje ciało padając na podłogę, obudziło cały oddział. Ale nie. Żadnego gorączkowego tupotu nóg zaalarmowanych pielęgniarek, jedynie dźwięk z telewizora z ich pokoju. Poczułem ulgę na myśl, że udało mi się uniknąć upokorzenia. Sądziłem, że zdołam wgramolić z powrotem na łóżko, chwycić oparte o ścianę kule i wyjść o własnych siłach do toalety, ratując resztki godności.

A potem poczułem ciepłą strużkę moczu. Upadek widocznie spowodował ściśnięcie pęcherza i… stało się. Nie wiem, jak długo leżałem w kałuży własnego moczu i płakałem. W końcu udało mi się pozbierać i wezwałem pielęgniarkę. Najgorsza była ta litość, którą widziałem w jej spojrzeniu. Owszem, obrzydzenie też się w nim odmalowało, ale współczucie było o wiele gorsze. Dorosły chłop zapomniał, że jest kaleką, a na dodatek zeszczał się w gacie.

Teraz leżę w czystej piżamie, w czystej pościeli i nie mogę pojąć, jak to się stało, że zapomniałem, iż nie mam nogi… I boję się. Po raz pierwszy od wypadku naprawdę się boję. Jeśli kuracja nie pomoże, to jak sobie poradzę? Jestem sam. Nie mam żony, narzeczonej, nawet dziewczyny, że o dzieciach nie wspomnę. Zawsze świetnie sam sobie dawałem radę, aż do teraz.

 

DZIEŃ 10

Niewiarygodne, ale prawdziwe. Na mojej prawej nodze, tuż poniżej kolana, pojawiła się malutka wypustka. Kształtem przypomina sutek, jest jasnoróżowy i miękki w dotyku. Trochę się boję, aby go przypadkiem nie rozgnieść, ale Modlewski mówi, że nie ma obawy.

– To pańska nowa łydka i stopa – powiedział dziś rano przyglądając się wypustce. – Muszę przyznać, że nie spodziewałem się tak szybkich postępów. W przypadku małp proces zaczął być widoczny dopiero po dwóch, trzech tygodniach. Sądziłem raczej, że u ludzi zabierze jeszcze więcej czasu.

– Ale to chyba dobrze, prawda? – zaniepokoiłem się.

– Oczywiście, że dobrze! Im krócej będzie trwała terapia, tym będzie tańsza. Bo niestety, podejrzewam, że przynajmniej przez pierwszych kilka lat ten zabieg nie będzie podlegał refundacji z budżetu. Ma pan, panie Witoldzie, podwójne szczęście w nieszczęściu. Pozwolę sobie powiedzieć, że trafił pan w idealny moment na utratę nogi.

Wyszedł rozpromieniony jak uczniak, któremu koleżanka pokazała majtki, dowcipas jeden… No, ale trzeba przyznać, że miał trochę racji. Oczywiście najlepiej by było, gdyby wypadek w ogóle się nie zdarzył, lecz, jak to mówią, gówno chodzi po ludziach i nie pyta o zdanie. Kto wie, czy gdyby ta sosna spadła na mnie tydzień albo rok później miałbym taką szansę jak dziś? Mama zawsze mi mówiła, żebym doszukiwał się pozytywnych stron i cieszył się z tego, co mam. No więc doszukuję się i cieszę.

Sylwia przyszła do mnie dziś po skończeniu dyżuru. W dżinsach, bluzie i z rozpuszczonymi włosami jest zupełnie inną dziewczyną niż Sylwia-pielęgniarka. Dowiedziałem się, że ma kota, nie ma chłopaka i kończy dwuletnie studium ekonomiczne. Nie jest lekko, bo i ta praca nie jest lekka, ale radzi sobie. Mówi, że ma dość zrzędzących, narzekających i podszczypujących ją w tyłek pacjentów. Wcale się nie dziwię. Powiedziała, że jestem miłym wyjątkiem, a ja pomyślałem, że chyba na szczęście nic nie wie o incydencie sprzed kilku dni.

Porozmawialiśmy też trochę o mojej nodze. Zaproponowałem, że jak to wszystko dobiegnie końca, zabiorę ją na spacer nad rzekę. Roześmiała się, odparła „kto wie" i poszła do domu.

Kto wie…?

 

DZIEŃ 12

Pocałowała mnie! Nie mogę w to uwierzyć. Co prawda tylko w policzek, ale jednak. Chyba zaczynam się w niej zakochiwać. Jestem od niej o dziesięć lat starszym, beznogim drwalem, ale jej się wydaje to nie przeszkadzać.

A może to tylko moja wyobraźnia? Jasne, pocałowała mnie w policzek, dała mi nadzieję, że się ze mną umówi, ale co z tego? Ona jest pielęgniarką, ja jednym z pacjentów. Może rzeczywiście jestem „miłym wyjątkiem" i dlatego lubi ze mną rozmawiać? Czas pokaże.

A co do „beznogiego drwala", to wszystko wskazuje na to, że nie będzie tak zawsze. Wypustka powiększa się. Jest dłuższa, grubsza i jakby sztywniejsza. Żeby tylko nie wyrósł mi drugi penis, ha, ha, ha!

Doktor Modlewski jest dobrej myśli. W najbliższym czasie chce przyprowadzić studentów, aby zapoznali się z, jak to określił, nowym etapem w medycynie o ile oczywiście nie mam nic przeciwko temu.

Oczywiście nie mam.

 

DZIEŃ 13

Patrzę na tę wypustkę, długą na dziesięć centymetrów i szeroką na dwa, i zastanawiam się ile czasu jeszcze minie, nim wypustką być przestanie. Nie powinienem się tak niecierpliwić, powinienem czekać i pozwolić sprawom toczyć się ich własnym tempem. Ale nie potrafię. Przyglądam się i myślę „rośnij, moja nogo, rośnij szybko!". Rośnij, abym mógł zabrać Sylwię na spacer…

Modlewski rzeczywiście przyprowadził studentów. Dlaczego miałbym w to wątpić choć przez chwilę? Wszak tak naprawdę jestem godnym uwagi eksponatem.

– Drodzy państwo! – zaczął lekarz zwracając się do grupki nieopierzonych, przyszłych adeptów sztuki medycznej. Jeden z nich miał nawet pryszcze. – Oto pierwszy przypadek udanego wykorzystania komórek macierzystych w celu rekonstrukcji kończyny.

Naprawdę tak powiedział. „W celu rekonstrukcji kończyny". Pal licho Witolda W., drwala, któremu sosna spadła na nogę. Ale kończyna rekonstruuje się znakomicie.

Potem odrzucił kołdrę demonstrując udany przypadek i rozległo się chóralne „Ooooo…". Żartuję oczywiście. Żadnych ochów i achów nie było, ale każdy ze studentów przyjrzał się dokładnie, a pryszczaty próbował nawet dotknąć. Zdążył wyciągnąć palec, nim Modlewski go powstrzymał.

– Tylko bez całowania, jak powiedziała dziwka do klienta – rzekł.

Pryszczaty spiekł raka, koledzy zaczęli się śmiać… Żal mi się zrobiło chłopaka.

Następnie odbyła się uczona dyskusja nad udanym przypadkiem, której nie zrozumiałem i wszyscy sobie poszli.

Jest jeszcze wcześnie. Chyba zacznę czytać tę książkę Kinga, którą przyniosła mi Sylwia.

 

DZIEŃ 23

To niesamowite… To, co jeszcze kilka dni temu przypominało ledwie brodawkę na kikucie nogi, teraz faktycznie zaczyna przypominać łydkę. Jest już tak długa, jak moja „stara" łydka i ma połowę jej grubości. I mogę się w nią podrapać, gdy mnie zaswędzi…

Ale najbardziej niesamowita jest malutka stópka, wyglądająca jakby należała nawet nie do niemowlaka, ale do płodu. Jest różowa, delikatna i lekko prześwitująca. Gdy się przyjrzę, widzę naczynia krwionośne. Wykształcają się już palce!

 

DZIEŃ 25

Tak, zdecydowanie są to palce. Sztuk pięć. Mogę nawet nimi lekko poruszyć.

Muszę przyznać, że całość wygląda raczej groteskowo. Łydka osiągnęła już właściwą długość i teraz tylko się rozszerza, ale przy samym końcu jest jeszcze bardzo wąska. Uformowała się tam mała kostka, z której wyrasta pozostała część stopy. Jakby to zobaczył ktoś inny, niż lekarze i pielęgniarki, uciekłby z krzykiem… Na szczęście odwiedzają mnie tu jedynie Modlewski i Sylwia. Obydwoje byli dziś u mnie.

– Panie Witoldzie, wszystko wskazuje na to, że już niedługo wyjdzie pan z naszego szpitala na własnych nogach – powiedział Modlewski. Sylwia patrzyła mu przez ramię i uśmiechała się.

Nagle lekarz pochylił się i ścisnął wielki (no, jeszcze nie taki wielki…) palec. Wrzasnąłem z bólu.

– Odruchy w normie – mruknął, a Sylwia skrzętnie zapisała.

Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i na odchodnym powiedział:

– Proszę mi wybaczyć. Nie mogłem się powstrzymać.

Mówiłem już, że dowcipas z niego? Sylwia puściła mi oczko i po chwili już ich nie było.

Jedynym minusem jest to, że leżę w sali zupełnie sam. Sylwia ma obowiązki i rzadko mnie odwiedza. Czasem zostaje po dyżurze, ale przeważnie jest padnięta i szybko odchodzi. Rozumiem ją. Taka praca…

Za towarzysza mam jedynie stary telewizor, który łapie tylko cztery stacje. Dobrze przynajmniej, że jest darmowy, nie tak jak na innych oddziałach.

Staram się dużo chodzić, ale ileż można przemierzać wciąż te same korytarze? Na ogół więc leżę w łóżku, oglądam jakieś głupoty albo czytam. Dużo śpię.

Sądzę, że zaczyna mi doskwierać nuda i samotność. Jestem królikiem doświadczalnym pod ciągłą obserwacją. Oczywiście, bardzo się cieszę, że dano mi tę szansę i że terapia działa. Naprawdę jest to niesamowite. Ale początkowa ekscytacja ustąpiła i teraz coraz częściej się nudzę, czekając na dzień, kiedy, jak powiedział Modlewski, będę mógł opuścić szpital na własnych, obydwu, nogach.

 

DZIEŃ 31

Minął już ponad miesiąc od wypadku. Łydka odbudowała się całkowicie. natomiast stopę mam jak niemowlę. Wygląda na niedorozwiniętą. Nawet śniło mi się, ze już taka została. W tym śnie siedziałem na małym krzesełku w sklepie obuwniczym i przymierzałem buciki dla dzieci. Gdy opowiedziałem ten sen Sylwii, mało nie pękła ze śmiechu.

– Co cię tak śmieszy? – zapytałem.

– Ty – odparła z błyskiem w oku. – Siedzisz taki spięty, opowiadasz mi swój koszmar, a ja wyobrażam sobie ciebie na tym stołku, przymierzającego buciki. Musisz przyznać, że to zabawny widok.

– Tak myślisz? Poczekaj tylko, jak na spacer zabierze cię facet, którego jedną stopę całkowicie zakrywa nogawka dżinsów.

Roześmieliśmy się obydwoje.

W gruncie rzeczy wierzę, że wszystko dobrze się ułoży. Bo niby dlaczego nie miałbym wierzyć? Rekonstrukcja kończyny dolnej przebiega pomyślnie, podobnie moja znajomość z Sylwią.

 

DZIEŃ 35

– Stopa rośnie w oczach – stwierdził dziś Modlewski na porannym obchodzie. – Myślę, że będziemy mogli wypisać pana ze szpitala. Oczywiście nadal będzie pan pod obserwacją, ale nie ma sensu, aby nadal pana tu trzymać. Przez jakiś czas jeszcze będzie pan chodził o kulach, ale sądzę, że już niedługo. Łydka jest mocna, nie będzie problemu z utrzymaniem ciężaru ciała.

Super!

 

DZIEŃ 36

Dziś wypisali mnie ze szpitala. Modlewski uznał, że wszystko przebiega zgodnie z planem, więc mogę sobie radzić sam. Za tydzień mam się zgłosić na badania kontrolne i takie tam, ale ogólnie rzecz biorąc terapia jest już zakończona.

Prawie już zapomniałem, jak wygląda moje mieszkanie. Jest całe brudne i zaniedbane, ale nie szkodzi. Przynajmniej będę miał się czym zająć. Dziś nie bardzo mi się chce, ale jutro tu posprzątam. Pościeram kurze, umyję podłogi… Nie mogłem tylko zignorować smrodu, wydobywającego się z długo nie używanego odpływu prysznica. Zawsze był z nim problem. Wystarczą trzy dni, żeby syfon wysechł i aromaty wprost z kanalizacji rozprzestrzeniają się po mieszkaniu.

No, ale to tyle. Reszta jutro.

 

DZIEŃ 44

Byłem dziś na badaniach kontrolnych. Zmierzyli, zważyli, opukali i puścili do domu. To tak w skrócie oczywiście. Zarówno doktor Modlewski jak i ja jesteśmy bardzo zadowoleni z rozwoju Stopy. Praktycznie rzecz biorąc, jest w pełni rozwinięta, może tylko o pół numeru buta za mała.

Najważniejsze, że do szpitala doszedłem sam, bez pomocy kul. Oddałem je przy okazji. Modlewski był zaskoczony. Nie powiedziałem mu, że przez ostatni tydzień intensywnie ćwiczyłem, aby wzmocnić łydkę. Mięśnie wspaniale się odbudowały. Sądziłem, że będą wiotkie i słabe, ale się myliłem. Siedem dni wystarczyło zupełnie, abym wrócił do formy.

Wieczorem zabrałem Sylwię na spacer, tak jak jej obiecałem. Od kiedy wyszedłem ze szpitala, utrzymywaliśmy jedynie telefoniczny kontakt. Pomyślałem, że zrobię jej niespodziankę. Ten błysk w oczach, gdy otworzyła drzwi i zobaczyła mnie, schowanego za bukietem kwiatów… Jestem taki szczęśliwy!

A spacer… Spacer udał się wspaniale. Łącznie z pocałunkiem na dobranoc. Takim prawdziwym…

 

DZIEŃ 46

Dziś po południu zauważyłem coś, co mnie zaniepokoiło.

Chciałem wybrać się na małe zakupy. Chleb, ser, jakieś piwo, które teraz właśnie piję… Codzienne sprawunki.

Stopa ledwo zmieściła się w bucie. Kiedy zdjąłem skarpetkę, ujrzałem kilka niewielkich zgrubień na śródstopiu i jedno większe na dużym palcu. Ale one nie mogły sprawić kłopotów przy zakładaniu buta. Wygląda na to, że spuchła. Jutro pójdę z tym do Modlewskiego.

 

DZIEŃ 48

Nie poszedłem do Modlewskiego ani wczoraj, ani dzisiaj. W najbliższym czasie w ogóle nie zamierzam się z nim widzieć. Boję się, że będzie chciał amputować stopę, a może i całą nogę. Nie chcę być znów jednonogim drwalem. Pomimo tego…

Stopa straszne spuchła. Chociaż nie, to chyba nie to. Ona rośnie. Wciąż rośnie. Ale nie to jest najgorsze. Kiedy wczoraj rano obudziłem się i odrzuciłem kołdrę, zacząłem krzyczeć. To zgrubienie na palcu… przekształciło się. W oko.

Nieco mniejsze niż te, które mamy osadzone w czaszce, ale bez wątpienia oko. Z rogówką, tęczówką, źrenicą i powieką. Właśnie gdy mrugnęło, zacząłem wrzeszczeć. Potem zemdlałem.

Kiedy się ocknąłem, byłem przerażony. Bałem się spojrzeć. Miałem nadzieję, że to tylko zły sen albo jakieś przewidzenie, ale bałem się sprawdzić. W końcu jednak musiałem to zrobić. Oko wciąż tam było. Patrzyło na mnie. I mrugało.

 

DZIEŃ 49

Coś poszło nie tak podczas terapii. Bardzo nie tak. Wiem, że powinienem się natychmiast zgłosić do kliniki, ale coś we mnie wzdraga się przed tym. Nie chcę znów stracić nogi, nawet tak zmutowanej.

Ostatnio wciąż jestem głodny. Podejrzewam, że to przez Stopę. Cały czas rośnie i potrzebuje coraz więcej energii. Musiałem kupić buty o dwa numery większe, aby móc w ogóle gdzieś wyjść. Na przykład do spożywczego po zakupy.

Po raz pierwszy przyjrzałem się Stopie dokładnie. Gdy zdjąłem skarpetkę, oko zamrugało gwałtownie, nieprzyzwyczajone do światła, a potem skupiło spojrzenie na mnie. Pochyliłem się i tak patrzyliśmy sobie wzajemnie w oczy. To znaczy ja patrzyłem w jedno oko, ha, ha, ha.

Jest zielone. Spodziewałem się, że będzie niebieskie, jak dwoje pozostałych. Ciekawe. Ma delikatne rzęsy, przypominające meszek. I mam wrażenie, że przez cały czas studiowało mnie, tak ja je studiowałem.

Poniżej, na czubku palca, pod paznokciem, zauważyłem coś jeszcze, jakby niewielką szczelinę.

Na domiar złego, dostaję niekontrolowanych drgawek łydki.

Już nie będę zakładał skarpetki.

 

DZIEŃ 50

Może to dziwne, ale w ogóle już się nie boję. Stopa wciąż rośnie, staje się coraz cięższa, w dodatku ma swoje własne oko, ale mnie to już nie przeraża. Powiem więcej, wydaje się całkiem… naturalne.

Trochę gorzej mi się teraz chodzi. Stopa jest ciężka, do tego łydka czasem odmawia posłuszeństwa, a wtedy w ogóle nie mogę się ruszyć przez kilka minut, chyba że ciągnąc za sobą bezwładną nogę. Dobrze, że byłem wczoraj na zakupach i lodówka jest pełna. Dziś mógłbym nie dać rady. Jestem pewien, że za parę dni wszystko się unormuje.

Ha! Tylko jak? Czy Stopa tylko przestanie rosnąć, czy też wróci do pierwotnej wielkości? Odzyskam w całości władzę nad łydką? Ciekawe, co na to powiedziałby doktor Modlewski?

Dzwoniłem dziś do Sylwii. Przez ostatnich kilka dni w ogóle o niej nie myślałem. Pytała, czemu się nie odzywam i kiedy się zobaczymy. Słodka dziewczyna. Spojrzałem na Stopę i nie wiedziałem, co powiedzieć. Dosłownie nie wiedziałem. Bez słowa odłożyłem słuchawkę. Nie mogę pozwolić, aby Sylwia Ją zobaczyła. Na pewno pobiegłaby prosto do Modlewskiego, a on… no cóż. Nie mogę pozwolić, aby ktokolwiek Ją zobaczył.

Coraz więcej jem.

 

DZIEŃ 53

Rano dzwonił Modlewski. Wiem to, choć nie podniosłem słuchawki. Powiedziała mi o tym Stopa. I to Ona nie pozwoliła mi odebrać.

Kiedy zadzwonił telefon, siedziałem w kuchni przygotowując śniadanie. Aparat znajduje się na stoliku w dużym pokoju. Wstałem od stołu mając zamiar pospieszyć do telefonu, ale nagle dosłownie wrosłem w podłogę. Nie mogłem się ruszyć, dopóki telefon nie zamilkł. Dopiero wtedy odzyskałem władzę nad nogą.

Po południu Modlewski złożył mi wizytę. To również wiem od Stopy, bo nie pozwoliła mi się zbliżyć do drzwi. Ogarnął mnie paraliż, nim jeszcze rozległ się pierwszy dzwonek.

Tak więc dowiedziałem się, że Stopa również nie chce zostać odkryta. Doskonale to rozumiem, tylko nie wiem, dlaczego tak ostro reaguje. Przecież mnie także zależy na utrzymaniu tajemnicy. Mam nadzieję, że niedługo sama to pojmie.

Tymczasem zbliża się pora karmienia. Muszę Ją nakarmić. Tak, tak, nakarmić Stopę. Ta szczelina, którą zauważyłem, to usta pełne małych ząbków. Robię Jej kanapki, które potem kroję w małe kosteczki i tak podaję. Zupełnie jak z małym dzieckiem.

 

DZIEŃ 57

Nie jest dobrze. Od wczoraj nic nie jadłem. Wszystko oddałem żarłocznej Stopie. Lodówka pusta. W całym mieszkaniu nie pozostało nic, co nadawałoby się do zjedzenia. Boli mnie głowa, a żołądek chyba skręcił się w supeł. Co gorsza, Stopa już teraz nie pozwala mi się nawet zbliżyć do telefonu czy drzwi wejściowych. Nie mogę wyjść na zakupy, nie mogę do nikogo zadzwonić, nawet do Sylwii. Jestem pewien, że ona by zrozumiała, pomogła, ale Stopa pozostaje nieugięta. Nie słucha moich argumentów, tylko wciąż domaga się pożywienia i patrzy na mnie tym swoim zielonym okiem. Jest nienasycona.

Modlewski był tu znów. Tłukł się do drzwi, a ja nie mogłem podejść, nie mogłem się nawet odezwać. Całkowity paraliż. Słyszałem, jak rozmawiał z sąsiadem. Chciałem krzyczeć o pomoc, ale nie mogłem.

 

DZIEŃ 60

Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. Jestem tak osłabiony z głodu, że ledwo jestem w stanie dowlec się o własnych siłach do łazienki. W dodatku Stopa jest teraz tak duża, jak moja głowa i cholernie ciężka. Ciągle na mnie patrzy i domaga się jedzenia.

Wczoraj i przedwczoraj odciąłem sobie nożem do mięsa palce lewej stopy, ale nakarmić nimi prawą. Zablokowała struny głosowe, abym nie mógł krzyczeć.

Palce stopy nie wystarczyły na długo. Teraz czas na palce lewej dłoni. Deska do krojenia i nóż leżą obok. Tak jak bandaże. Zbliża się pora karmienia.

 

Później.

Udało mi się owinąć kikuty bandażami, nim zemdlałem z bólu. Gdy się ocknąłem, po palcach nie został żaden ślad. Stopa musiała sama jakoś znaleźć do nich drogę. Nie wiem jak i chyba nie chcę wiedzieć.

Co dalej? Nie mam już palców lewej stopy. Z lewej dłoni został tylko kciuk. Co będzie następne? Ucho? Łydka? Bo przecież prawej dłoni nie jestem w stanie sobie odciąć. A Stopa musi jeść.

To się musi skończyć.

 

DZIEŃ 61

Nocą podjąłem próbę wezwania pomocy. Obudziłem się tuż po drugiej. Unosząc powoli kołdrę, zorientowałem się, że Stopa nadal śpi. Zielone oko było zamknięte, ale gwałtownie poruszało się pod powieką. Śniła?

Powoli zsunąłem się na podłogę. Stopę bardzo powoli i ostrożnie ułożyłem na wykładzinie. Serce łomotało jak szalone. Ręce mi drżały ze strachu, że się obudzi.

Nie obudziła się. Powoli, siedząc na podłodze, zacząłem się odpychać rękami, pomagając sobie lewą nogą. Prawą starałem się w ogóle nie ruszać. Poruszałem się tyłem, w całkowitych ciemnościach, wlokąc za sobą Stopę i oglądając się przez ramię. Cały czas modliłem się, aby się nie obudziła. Tylko jeden telefon, jeden krzyk o pomoc i byłbym uratowany.

Dotarłem do pokoju. Przysunąłem się do stolika i sięgnąłem po słuchawkę. Gdy ją uniosłem, rozległo się ciche „klik", ale to wystarczyło. Ze zgrozą uświadomiłem sobie, że świdruje mnie czyjś wzrok. Zielone oko lśniło wściekle w ciemności. Wtedy poraził mnie ból, jakby przez moje ciało przepuszczono prąd o wysokim napięciu. Zacząłem się rzucać po podłodze, jak ryba wyrzucona na brzeg. Bez jednego dźwięku.

Obudziłem się rano, wciąż koło tego stolika z telefonem.

W końcu przejrzałem na oczy. Czytam poprzednie wpisy i nie mogę uwierzyć, jakie bzdury wypisywałem. Nie wiem dlaczego, ale Stopa nie chce, abym żył. Potrzeba było na to utraty drugiej stopy i dłoni, a także nocnego doświadczenia, ale zrozumiałem. Nie mam wyboru. Albo Stopa, albo ja.

Zbliża się pora karmienia. Na stole leży nóż i bandaże. Zielone oko wpatruje się we mnie intensywnie. Jest głodna. Może, jeśli będę bardzo, bardzo szybki i nie zadrży mi ręka, uda mi się Ją zabić.

 

***

 

– Niech mi pan pomoże zrozumieć – zaczął komisarz Siedlecki siadając naprzeciwko doktora Modlewskiego. – Facet miał wypadek. Dostaje nową nogę…

– No, niezupełnie tak… – wtrącił lekarz.

– …mówiąc w przenośni. Idzie do domu, ale przestaje się pojawiać na badaniach kontrolnych. Później my go znajdujemy. Martwego. Wygląda na to, że zmarł z wyczerpania i utraty krwi. Ale nie to jest najdziwniejsze. Denat był przeraźliwie chudy, niedożywiony, tymczasem w całym mieszkaniu leżały resztki jedzenia. Wyglądało to tak, jakby robił sobie kanapki, kroił w kostkę, rzucał na podłogę, a potem po nich chodził. Dlaczego? A żeby było ciekawiej, obciął sobie większość palców u rąk i nóg. Musiał stracić przytomność przy próbie ucięcia dużego palca prawej stopy i już się więcej nie obudził.

– Rozumiem z tego tyle, co i pan – westchnął Modlewski przecierając okulary. – Próby przeprowadzone na zwierzętach przebiegały pomyślnie. Być może jakaś kombinacja szoku pourazowego, terapii oraz innych czynników, których nie potrafimy zidentyfikować doprowadziła do tego…

– Że pacjent dostał szmergla? – wtrącił tym razem Siedlecki. – To mi chce pan powiedzieć, doktorze? Że jego własna, nowa, zdrowa noga doprowadziła go do szaleństwa?

– Nie wiem, panie komisarzu. Naprawdę nie wiem.

Koniec

Komentarze

poczytajze http://www.fantastyka.pl/4,3023.html

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Podoba mi się zgrabne wiązanie obocznego wątku z Sylwią i rdzenia opka - medycznego horroru... ale ogólnie bez rewelacji. Sporadyczne i błędy.

Cóż właściwie mógłbym dodać...? Zgadzam się z Arctur Vox, od siebie zaś dodam, że cały efekt pracy zepsuło dosyć marne podsumowanie. Ta fikscja głównego bohatera na punkcie stopy nie jest do końca czytelna, co jest winą finału.
Przepraszam, że oceniam tylko na podstawie tego opowiadania - postaram się znaleźć czas na przeczytanie reszty - w każdym bądź razie: musisz popracować nad zakończeniem. Istnieje bowiem taka zasada, że dobra książka musi naprzód wciągnąć, potem trzymać w napięciu i coraz zaskakiwać - zabawnymi anegdotami, wielowątkowością, natomiast sam autor - erudycją. Cały ten trud dla zdobycia czytelnika skończy się jednak fiaskiem bez dobrego zakończenia - ono jest bardzo ważne, choć oczywiście podstawowe elementy są najważniejsze - wstęp i rozwinięcie fabuły.
Podsumowując: podoba mi się. Dałbym cztery.
Życzę powodzenia ;)
 

Atmosfera narasta, narasta, narasta i to udało Ci się swietnie, nie przypuszczałabym, że będa mnie przechodzić dreszcze w miarę czytania tekstu o facecie, któremu rośnie stopa ;) Niestety w zakończeniu czegos zabraklo, trudno sprecyzować, czego. Ale i tak odczułam nagle dziwną potrzebe przyjrzenia sie moim stopom :P

Hmmm... Opowiadanie nie jest złe. Jest przyzwoite. Po pierwsze jak na drwala to w niektórych momentach całkiem dobrze pisze i strasznie łagodnie się wyraża. No i jeszcze akcja np. z tym korektorem. Zupełnie niepotrzebne zdanie. Wiem, że pewnie inspirujesz się twórczością S.Kinga. To dobrze. Jeżeli tak się nim inspirujesz to pamiętaj, że finałowa wersja = wersja1 - 10%.

Niektóre żarty mało śmieszne i wciśnięte na siłę. Dialogi miejscami bezpłciowe. Takie nijakie.

Faktycznie jest, coś co przykuwa uwagę, ale miejscami jest strasznie sztywno, sztucznie. Nie sprawia poczucia takiego realizmu. Piszesz przyzwoicie i oby tak dalej. Byleby się nie zniechęcać i ciężko pracować. Trzymam kciuki i czekam na kolejne opowiadania.

A! Bym zapomniał. Jeżeli chodzi o końcówkę.... NIEEEE!!! Mogłeś nad nią popracować. Mogłeś... Zawiodła mnie. Jest w wersji roboczej! : P nieładnie tak potraktować czytelnika

Co mnie najbardziej irytowało, to fakt, że bohaterem jest drwal a wyraża się zbyt inteligentnie. Radziłabym zmienić bohatera i rodzaj wypadku, któremy uległ- chociażby na agenta ubezpieczeniowego i wypadek samochodowy. Piszesz nieźle, ale nie poradziłeś sobie z dostosowaniem narracji do bohatera- dostosuj więc bohatera do narracji. 

Zakonczenie też mnie rozczarowało- czemu okazało się, że bohater miał schiza?:( nie można było zostawić tego tak jak jest? ale sama mam problem z zakończeniami, więc rozumiem że czasem ciężko jest "trafić". 

Jeśli chodzi o sam pomysł, to mógłby mnie zachwycić, jednak całkiem niedawno czytałam "Infekcję" Scotta Siglera, a przy niej twoje opowiadanie wydaję się wtórne. Czasem tak jest, ze dwie osoby wymyślą coś b. podobnego a trzecia to dostrzeże. Swoją drogą, polecam tę książkę, przeczytaj, zdziwisz się jak wiele rzeczy jest w niej podobnych do twojego opowiadania:)

Na zakończenie dodam... To prawda, mam kilka uwag, ale w ostatecznym rozrachunku nie jest aż tak źle i powiem, że nie żałuje czasu który poświęciłam na przeczytanie opowiadania:)

A co to za podła mieszczańska mentalność, za przeproszeniem? Drwal nie ma prawa być inteligentnie wyrażającym się człowiekiem? Znam wielu drwali mówiących ładniej ii inteligentniej od powszechnie szanowanej "inteligencyji".

NIECH ŻYJE I ZWYCIĘŻA SOCJALISTYCZNY LUD PRACUJĄCY LASÓW, MIAST I WSI!

Zgadzam się z @Arcturem Voxem, drwal ma takie samo do inteligiencji jak każdy inny człowiek. Może w tej leśnej głuszy nawet zostać pisarzem poetą. Trochę się bałem, że stopa jedząc zacznie coś wydalać, sam bym taką zaj... Ale fajny tekst, wciągający. Podobał mi się.;)))

Moze troszkę niefortunnie się wyraziłam, nie chciałam obrażać żadnych drwali:) Nie miałam na myśli, że drwal nie może być inteligentny czy elokwentny. Nie profesja definiuje wartość i inteligencje człowieka. 

Po prostu moim zdaniem styl narracji nie pasuje do bohatera. Drwala wyobrażam sobie jako twardego mężczyznę, który użyłby innego rodzaju metafor i innego słownictwa. Ponadto... Nie znam się na scinaniu drzew, ale cały ten wypadek wydaje mi się naciągany. Dlatego byłabym za zmianą bohatera, co mogłoby przydac więcej wiarygodności temu opowiadaniu. 

Ale to moje zdanie:)
Jeszcze raz przeprosiny dla wszystkich drwali:)
 

Faktycznie. To nie musiał być drwal. To mógł być pacjent, ktory notorycznie odrąbuje sobie implant nogi, przeżywając  jakiś maniakalny koszmar. Gdzies w głębi duszy spodziewałem się takiego zakończenia. Bądż  puenty w rodzaju - Doktorze Modlewski, znów pomyliliśmy implanty Ziemskie z impantami z Wegi. Niemniej ten opek ruszył mi wyobrażnię za co autorowi bardzo dziękuję.:)))

Dzięki wszystkim za komentarze. Po głębszym zastanowieniu muszę przyznać rację większości czytelników. No, może z wyjątkiem tej rzekomo zbyt wysokiej inteligencji drwala ;-) Niestety, jako autor nie zawsze potrafię dostrzec wszystkie dziury i nielogiczności tekstu. Ale pracuję nad tym :-)

Ja popieram zdanie April. Nie chodzi tu o obrażanie a właśnie o narrację nie pasującą do silnego człowieka, który pracuje przy wycince drzew.

Tragard, jest dobrze. Jak już wcześniej mówiłem ćwiczenie i wytrwałość a będzie gut, bo wyobraźni Ci jak widać nie brakuje. Są niektóre rzeczy naciągane i masz rację, pisarz nie zawsze wszystko zobaczy, dlatego trzeba nauczyć się wczuwać w sytuacje, bohatera, co jest trudne.

Tak, zdecydowanie narracja nie idzie w parze z kreacją postaci, przez co pojawia się brak wiarygodności. Dysonans jakowyś. 

Nowa Fantastyka