- Opowiadanie: Constantine11 - Księżyc w kryzysie

Księżyc w kryzysie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Księżyc w kryzysie

WOW!!!! Właśnie wróciłem z drugiej części sagi „Zmierzch” i jestem zachwycony! Od dawna czekałem na ten film! Oba zwiastuny wywoływały we mnie niekontrolowane pocenie się, a plakaty z bohaterami „Księżyca w nowiu” mnożyły się na moich ścianach z prędkością światła. Ponadto jako członek oficjalnego polskiego fun clubu „Zmierzchu”, czuję się emocjonalnie zaangażowany w historię miłosną Belli i Edwarda…

No dobra, może i czekałem na projekcję „Księżyca w nowiu”, ale tylko dlatego, iż ów seans, miał być pierwszą randką z moją przyszłą (jak miałem nadzieję) dziewczyną. Gdy jechaliśmy do kina, Ona już wiedziała o tym filmie wszystko, choć jeszcze go nie widziała. Ja nie wiedziałem nawet, co to Volturi („szczyt ignorancji, Kuba!”). Ona przeczytała każdą z książek po siedem razy. Ja w ostatnie wakacje próbowałem przebrnąć przez część pierwszą, ale mniej więcej na 150 stronie, przerzuciłem się na „Czerwonego smoka”. Ona marzyła, by znów zobaczyć Pattisona. Ja żałowałem, że nie jedziemy na „Przerwane objęcia” z boską Penelope Cruz. Już było wiadomo, że Ona będzie zachwycona filmem, choćby nie wiem jak był kiepski. Ja, prócz pocałunku na „do widzenia” nie wiązałem z tym wyjazdem żadnych większych nadziei…

Tylko żeby nie było, że jestem jakimś pantoflarzem i daję się wyciągać do kina na film, którego nie mam ochoty obejrzeć! Kilkanaście dni wcześniej, siostra oglądała w salonie „Zmierzch”. A jako że wszystko jest fajniejsze od odrabiania matematyki i ja obejrzałem. Pierwsza część przygód Belli i Edwarda nie była żadną rewolucją w kinie dla młodzieży, ani nie porażała walorami artystycznymi. Pomimo tego, oglądało się ją przyjemnie. A słuchało jeszcze lepiej, gdyż ścieżka dźwiękowa naprawdę wgniata w fotel. Owszem, momentami banał gonił banał, ale twórcom udało się stworzyć pesymistyczną wizję miasta, gdzie słońce grzeje, ale raczej „ławę”, a Cullenowie są tyle samo tajemniczy i fascynujący, co budzący grozę i niepokój. Wizja wampira, który nie mieszka w lochach, po mieście sunie nowiutkim Volvo, a do tego wszystkiego jest lekarzem w okolicznym szpitalu, choć zapewne powoduje krwawienie na czarno z serc wielu fanów „Draculi” czy „World of Darkness”, mnie osobiście pociąga. Stąd też wybierałem się na „Księżyc w nowiu” z odrobiną ciekawości, podsycanej zaledwie nutą złośliwości. Wystarczyło, aby „dwójka” była sprawnym rzemiosłem, jak „jedynka”. Jak na moje oko, okazała się niestety niepełnosprawnym, a film powstał chyba tylko po to, by nastolatkom znaleźć alternatywę dla boskiego Edwarda.

Do długo wyczekiwanego seansu zostało jeszcze kilkanaście minut, a w kinie już tłumy. Ona chciała kupić nachosy. Ja miałem ochotę na popcorn. Oczywiście kupiliśmy nachosy.

Godzina zero wreszcie wybiła. Przy akompaniamencie cichych westchnień nastolatek i słyszanego zewsząd „ugryź mnie, Edward!” (wypowiadanego przez obie płcie, jednak w wypadku facetów miało to raczej wydźwięk negatywny, zaczepny) zanurzyliśmy się w miłosne perypetie stworzeń nie z tego świata. Ona wpatrywała się w ekran z zapartym tchem. Ja co raz próbowałem chwycić Jej dłoń.

Druga część sagi rozpoczyna się osiemnastymi urodzinami Belli, która na skutek nieszczęśliwego wypadku, otrzymuje od Edwarda dość przewrotny prezent – Cullenowie wyprowadzają się z Forks, a świeżo upieczona dorosła (przynajmniej w prawie polskim) dowiaduje się, że wampir nie chce już z nią być. Załamana Bella tęskni za ukochanym niemiłosiernie. Z czasem odkrywa, że gdy tylko następuje u niej zastrzyk adrenaliny, widzi Edwarda. Od tej pory robi się z niej ostra babka – skacze z klifu i kupuje dwa motocykle, które odrestaurować pomaga jej przyjaciel z dzieciństwa, Jacob Black. Młodzieńcy spędzają ze sobą coraz więcej czasu, a Jacob staje się powoli lekarstwem na Edwarda. Do czasu, kiedy Bella pozna tajemnicę z życia swojego kompana, a Cullenowie powrócą do Forks…

„Księżyc w nowiu”, to idealny przykład źle zrobionego filmu, będącego kontynuacją wcześniejszej historii, a jednocześnie wprowadzeniem do kolejnej części. Zamiast subtelnego przejścia, mamy swoistego rodzaju hybrydę, w której wyjaśnianie pewnych wątków ze „Zmierzchu”, goni wprowadzanie podłoża pod „Przed świtem”. Chaotyczną fabułę kończy jednak w miarę logiczny finał. I chodź jego przesłanie – coś się kończy, coś innego zaczyna – jest proste jak czupryna Edwarda Cullena, to daje do myślenia. Nie jesteśmy w stanie jednoznacznie ocenić, czy bohaterowie poszli w dobrą, czy też w złą stronę. Przed nimi płomyk nadziei, ale i odrobina obawy. Tylko jedno jest pewne – Jacob oczekiwał innego obrotu spraw…

W „Księżycu w nowiu” Edward, który w „Zmierzchu” grał pierwsze skrzypce, ku rozczarowaniu żeńskiej części widowni, schodzi na drugi plan. Przystojnego wampira, w trakcie seansu widzimy raptem przez dwadzieścia minut – na początku i na końcu. A szkoda, bo to właśnie charyzma Pattisona, była jednym z głównych motorów napędowych pierwszej części. Drodzy panowie, odrzućmy na bok takie wartości jak zazdrość, czy zawiść i spójrzmy obiektywnie – coś w kreacji Pattisona musiało być, skoro zakochało się w nim pół świata. I faktycznie, rola Cullena jest wprost stworzona dla młodego aktora, znanego (mocne słowo) do tej pory jedynie z roli… Cedrika Diggory’ego w „Harrym Potterze”! W „Zmierzchu” Pattison był czarujący, tajemniczy, ale jednocześnie zagubiony. A do tego świetnie ucharakteryzowany. Jego związek z Bellą (choć bardziej zagubioną, już nie tak fascynującą) faktycznie elektryzował. Dosłownie książkowy przykład idealnego castingu. W nielicznych momentach sequela, kiedy twórcy pozwolili mu uwodzić żeńską część widowni, mimo iż używał dokładnie tych samych min i gestów, robił to z rozbrajającą skutecznością. Czego niestety nie można powiedzieć o daniu głównym „Księżyca w nowiu”, czyli Jacobie. Grający go Taylor Lautner wczuł się, co najmniej jakby grał Ricka z „Casablanci”, a zbyt emanujące patosem dialogi, wypowiada z iście hamletowskim zacięciem. Aktor narzuca się widowni, ewidentnie chce stać się bożyszczem nastolatek. Przydałoby się odrobinę dystansu do roli, może autoironii?

Również to co miało kusić, a wręcz podniecać, czyli idealnie wyrzeźbione ciało Lautnera, w filmie budzi raczej śmiech. Nie, że jakiś mięsień mu sflaczał, Boże broń! Po prostu twórcy w tak nachalny sposób eksponują jego walory, że momentami przyjmuje to komiczny wydźwięk. Najdobitniejszy przykład? Scena, kiedy Bella po raz pierwszy prowadzi motocykl, który nie pozostaje jej dłużny – również ją prowadzi. Do kraksy. Wtedy na miejsce dobiega szlachetny Jacob i ściągając obcisły t-shirt, tamuje rozlew krwi. Ujęcie, sfilmowane z żabiej perspektywy, jest monumentalne, co najmniej jakby ukazywało przemienienie w Kanie Galilejskiej. A to przecież tylko kilka tygodni na siłowni… Swoją drogą – dlaczego podczas przemienienia się w wilkołaka, narażona na szwank jest tylko koszulka (przez co trzeba ją ściągnąć), a spodenki i trampki nie?

Z każdą sekundą filmu, Ona co raz rzadziej podjadała swoje nachosy. Ja, mimo iż film raczej mnie nie zainteresował, cieszyłem się, że siedziałem właśnie obok Niej.

Ale nie niejasności, sztuczny Jacob, ani nawet brak Edwarda jest największym błędem filmu. Oglądając „Księżyc w nowiu” ma się nieodparte wrażenie, że… gdzieś to się już widziało! Znowu mężczyzna nie chce zdradzić ukochanej swojej mega ważnej tajemnicy. Znowu podkreśla, że robi to by ją chronić. Znowu na ekranie bryluje Volvo (to akurat na plus). Za mało świeżości i dystansu do opowieści; film został potraktowany zbyt poważnie. Mimo mrocznej przykrywki i epickiej stylizacji na ponadczasową historię o miłości, jest to nic innego jak kolejny „teen movie”, któremu niestety bliżej do „High School Musical”, aniżeli do niezłego „Zmierzchu”. Honoru nie ratuje atmosfera posiadłości Volturi oraz żółte Porsche 911 – bohater finałowej sekwencji. „Księżyc w nowiu”, to stworzona z pustych frazesów, jakby na siłę upchniętych w z zamierzenia ciekawy świat, opowieść o tym, że prawdziwa miłość potrafi przetrwać wszystko.

Jednak mimo wad, seans „Księżyca w nowiu” był jednym z najprzyjemniejszych na jakich byłem. To nie prawda, że Edward miał u swego boku najwspanialszą dziewczynę na świecie…

Ona dała do zrozumienia, że Jej się podobało. Ja też byłem zadowolony z seansu. Na „Przed świtem” też się wybierzemy. Razem.

Koniec

Komentarze

Nie wiem, dlaczego to zostało zamieszczone w dziale "opowiadania". Moim zdaniem bardziej pasowałoby do działu "recenzje". Chociaż to w sumie też nie do końca, bo było to bardziej streszczenie filmu. Zresztą o czym tu mówić. Brak jakiejkolwiek fabuły. Czyta się niesamowicie ciężko i nudno.

Za dużo informacji, za mało dialogu. Tekst jest do uratowania, bo autor ma smykałkę do snucia opowieści i poczucie humoru, jednak powinien, moim zdaniem, spróbowac poznać reguły rządzące fabuła, prawa narracji i podstawowe techniki rzemiosła pisarskiego. Bez tego ani rusz. A szkoda by było, bo naprawdę widać potencjał. Momentami. Pozdrawiam.

Muszę sprostować. Ten tekst powinien ukazać się w dziale recenzje. Jednak trzykrotne próby dodania go właśnie tam nie powiodły się, tak więc zostawiłem go tutaj.

Pozdrawiam i dzięki za komentarze!

W takim wypadku muszę przeprosić. Skoro jest to recenzja, to powinnam patrzyć na to jako na recenzję, a wypowiadałam się jak o opowiadaniu.

 

A tak apropos. Kolejna część to "zaćmienie", a dopiero później (z kolei czwarte) jest "przed świtem". Nie wiem, czy jest to pomyłka, czy zamierzony zabieg.

Nowa Fantastyka