- Opowiadanie: mattkow - Gänger

Gänger

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gänger

-Masz?

-Mam! Popatrz!

Chłopiec zdjął z karku plecak i otworzył go. Mały czarny nosek, marszcząc się śmiesznie, wysunął się ze szczeliny utworzonej przez ruch suwaka. Drugi z chłopców, z opadającymi na ramiona kręconymi ciemnymi włosami, kucnął i spoglądał z zaciekawieniem na pieska.

-Skąd go wziąłeś? To ona czy on?

-Ona. Suczka. Moja Duśka się oszczeniła, rodzice porozdawali szczeniaki, ale ten pozostał – odparł właściciel plecaka, niewysoki blondyn z piegami na twarzy. Chłopcy znajdowali się na szkolnym betonowym boisku ograniczonym siatką. Mijała czternasta, z III Gimnazjum imienia Mikołaja Reja wysypywało się stado uczniów i różnokolorową falą udawało na pobliskie przystanki tramwajowe i autobusowe. Majowe słońce otulało świat gorącymi ramionami.

-Zajebiście. To co, zrobimy to? – spytał długowłosy, opierając się o siatkę. Rozejrzał się czujnym wzrokiem po okolicy, po czym wyjął z kieszeni zmiętolonego papierosa.

-Ojcu zwędziłem parę sztuk – pochwalił się koledze – Zajaramy na pół?

-Jasne. Ale nie tutaj – powiedział blondyn, wstając z kucków i zarzucając na ramiona plecak z psiakiem – Gdzie jest ta miejscówa?

-Niedaleko, nawet nie musimy w tramwaj wsiadać. Podejdziemy, dobra?

-Dobra.

Dwóch ubranych w schludne mundurki uczniów jednego z lepszych gimnazjów w mieście ruszyło powolnym krokiem w stronę bramy wyjściowej z terenu szkoły.

***

 

-To tutaj – powiedział długowłosy, stając przed wysoką kamienicą. Budynek mieścił się niedaleko centrum, jednak swoim wyglądem i stanem utrzymania wyróżniał się mocno spośród innych fasad w okolicy. Wyglądał jak wyniszczony kundel na wystawie psów rasowych – Wokół mieściły się świeżo odrestaurowane domy, podczas gdy kamienica straszyła oberwanym tynkiem i starymi oknami. W jednym z nich widniała siwa głowa lustrująca bacznie jadące auta i spacerujących, korzystających z ciepła ludzi. Barwa piaskowca pokrytego nawarstwionym przez lata brudem przywodziła na myśl rozlane na polu szambo.

-Tutaj? – upewnił się blondynek, marszcząc nos. Musiał podnieść głos, budynek mieścił się tuż obok ruchliwej ulicy – Tu mieszka twoja babka?

-Nie, pojebało mi się, mieszka w Przemyślu – zirytował się długowłosy, odpalając papierosa – Pewnie że tutaj. Głupie pytanie, głupia odpowiedź. Schowamy się za murek, spalimy i idziemy po klucz. Nie pękasz? Nie srasz żarem, Maciek? Wchodzimy i nie ma odwrotu. Czekałem na to cały miesiąc.

-No co ty. Chcę zobaczyć.

 

***

 

Brudna klatka schodowa śmierdziała moczem. Chłopcy wbiegli po schodach na czwarte piętro. Długowłosy wyciągnął z przegródki w plecaku pęczek kluczy i wcisnął jeden do zamka drzwi po prawej stronie. Obydwaj wpadli do mieszkania.

-Cześć babcia! To ja, Artur! – wrzasnął kędzierzawy. Przystanął na moment i z uśmiechem odwrócił się do kolegi – I tak nie odpowie. Stara rura, leży tylko w łóżku i pierdzi pod kołdrą. Chodź.

Mieszkanie wyglądało jak żywcem wyciągnięte z czasów PRLu. Ściany obite drewnianą boazerią, upstrzone tu i ówdzie niewielkimi, zakurzonymi porożami sprawiały wrażenie ciągnących się w nieskończoność. Weszli do pokoju po lewej stronie.

-Fuj, ale cuchnie – sapnął Artur, mijając obojętnie łóżko i kierując się do okna. Chwycił za uchwyt i uchylił je. Obłażąca z białej farby framuga odsunęła się ze zgrzytem, wpuszczając powiew świeżego powietrza. Maciek stał w drzwiach, w milczeniu obserwując leżącą na łóżku postać.

Kobieta była bardzo stara. Spod grubej kołdry wystawały tylko naznaczone brązowymi plamami ręce i pomarszczona głowa oblepiona szarymi włosami. Po jednej stronie leżały one, przylizane do czaszki, po drugiej zaś sterczały osobliwie jak ryżowa szczotka. Babcia Artura miała zamknięte oczy i rozchylone usta z których, jak z czarnego bezzębnego tunelu, dobiegał świst. Nie poruszała się.

Przypomniał sobie jak trzy lata wcześniej był na pogrzebie własnej babci. Podczas mszy leżała ona w otwartej trumnie, z rękami złożonymi na piersi. W najlepszej sukience i w pełnym makijażu (jakie to szczęście, myślał wtedy, że zdołała się przed śmiercią pomalować) wyglądała jakby spała.

Babcia Artura wyglądała na bardziej martwą niż jego własna w trumnie.

Jego ojciec, wciśnięty w garnitur, stał wtedy w ciszy i patrzył na swoją leżącą matkę. Maciek kątem oka obserwował go – Wiedział że pod koniec życia babcia przestała być tą kochającą, rozpieszczającą wnuka istotą a stała się mamroczącym do siebie i chichoczącym straszydłem które znosiło do domu śmierdzące szmaty i które trzymało, w sobie tylko znanym celu, płaty mięsa rozłożone równo na czarnych workach na śmieci w przedpokoju. Mięso gniło i przyciągało muchy. Pamiętał, jak kiedyś zadzwonił do domu sąsiad babci, bo poczuł smród. Ojciec pojechał i wrócił piętnaście minut później.

Chłopiec nie chciał wtedy podejść do trumny, pochylić głowy i pożegnać się. Mdliło go od zapachu świec i kwiatów, w uszy kłuło szuranie ludzi ściśniętych w kościelnych ławach. Chciał po prostu stamtąd wyjść.

Bał się, że kiedy padnie przy trumnie na kolana, babcia otworzy oczy i rzuci się na niego, sięgając zakrzywionymi artretyzmem palcami do jego gardła.

Ojciec patrzył na swoją matkę. A chłopiec, chociaż miał zaledwie jedenaście lat, był pewien że zauważył na jego twarzy zduszony, ukryty uśmiech.

-No co jest kurwa? Zasnąłeś? – Długowłosy pojawił się obok i szturchnął kolegę w bok. Maciek wzdrygnął się:

-Ona tak leży? Cały czas?

-No leży. Nic nie kuma. Tak się zapatrzyłeś…Może chcesz ją bzyknąć? Dwie dychy, z góry– zarechotał Artur.

Maciek wzdrygnął się i spojrzał na niego:

-Pojebało cię?

-Spoko, żartuję. Chodź do głównego, tam są klucze i barek. Weźmiemy coś na górę.

Przeszli do dużego pokoju. Zmechacona kanapa, stół, krzesła, wszystko pokryte grubą warstwą kurzu. Na parapecie widniały zeschłe, dawno nie podlewane kwiaty, a w kubeczku po śmietanie leżała zgniła cebula z długim, pożółkłym warkoczem. Stara meblościanka stała wkomponowana w ścianę. Nie było na niej książek. Kędzierzawy pochwycił wiszące na kołku klucze i podszedł do barku.

-Twoi starzy tu nie przyjeżdżają? – spytał Maciek, wchodząc do pokoju. Nie śmierdziało już babcią, tylko kurzem i roślinami. Przyjął to z ulgą.

-A po co? – spytał Artur, mocując się z barkiem. – No, gotowe – powiedział z radością, kiedy zamek w końcu zaakceptował w sobie klucz – Co pijemy? Babce się już nie przyda, a trzyma tu butle od lat.

Maciek podszedł zaciekawiony. W barku widniała cukierniczka z białą, zmydloną grudą w środku, komplet spodeczków i filiżanek ozdobionych kiczowatym myśliwskim ornamentem, cukierki, które pewnie pamiętały jeszcze stan wojenny, oraz flaszki. Skwaśniałe wina, jajeczny likier i wódka.

-Gorzałę chyba – odparł. Piesek na plecach zaskomlał, dopraszając się wolności. Zdjął z barków plecak i postawił na stole.

-Ty, słuchaj, może dam jej trochę wody?

Artur, z butelką w dłoni, odwrócił się ku niemu. Oczy mu błyszczały.

-Po kiego? – spytał – Na nic już się jej nie przyda.

 

***

 

Obite blachą drzwi na strych otworzyły się bez skrzypnięcia. Chłopcy, jeden z plecakiem na ramionach, drugi z butelką i plastikowymi kubkami w rękach, wspięli się po drewnianych schodach. Zapach kurzu, myszy i czegoś nierozpoznanego wiercił w nosie, odurzał.

-To tu – powiedział Artur, siadając na podłodze i stawiając obok butelkę – Zajebiście, co?

Pakamera była obszerna. Oparta na wytartych balach i upstrzona brudnymi okienkami wychodzącymi na dach. Pod ścianami piętrzyły się najrozmaitsze rupiecie – Krzesła, stoły, kartony podpisane przez właścicieli. Maciek zauważył wyliniałego konia na biegunach, stos materacy gimnastycznych oraz, co ciekawe, elektroniczną maszynę do gry w rzutki widywaną w knajpach. Podszedł, zafascynowany:

-Stary, co za miejsce – szepnął podekscytowany – Ile tu rzeczy można znaleźć!

Jego kompan podszedł do okienka, otworzył je po czym odpalił kolejnego papierosa. Dym leniwą strugą uniósł się pod zacieniony strop. Chłopiec usiadł w kucki, podciągając ubrane w schludne półbuty stopy pod siebie.

-Już tu bobrowałem – odparł, rozstawiając kubeczki – Same graty. Chodź, pierdolniemy. Masz ten sok?

Siedli obok siebie. Pili, popijali sokiem i odzywali się do siebie półsłówkami. Coraz częściej spoglądali na szamoczący się plecak. Szczeniak w środku zaczął piszczeć.

-No to co? – Artur uderzył się dłońmi po kolanach – Gotowy?

-Jasne – jasnowłosy chłopiec wydmuchał przez nos strużkę dymu – Jak to zrobimy?

-Mam tutaj metalową szufladę od jakiejś szafy, zobacz.

Pochylili się nad nią. Wnętrze pojemnika zalegał czarny pył. I kostki.

-Zmieści się?

-Co się ma nie zmieścić? Dawaj ją.

Blondynek podniósł się z kolan, podszedł do plecaka i otworzył go.

Ze środka wygramolił się jasny szczeniaczek. Uniósł zaciekawiony łebek i zaczął węszyć. Pisnął jak mysz. Chłopiec wziął go w dłoń i zaniósł w stronę szuflady.

-Gdzie masz benzynę?

-Tu jest – kędzierzawy wrócił z rogu pomieszczenia z czerwonym, plastikowym pojemniczkiem. Potrząsnął nim przy uchu – Jeszcze trochę zostało mi po ostatnim razie. Pakuj psa do środka. Co to za rasa?

-Labrador.

Włożyli szczenię do szuflady. Mała kulka obwąchała kostki i kichnęła pociesznie, po czym zaczęła się kręcić po jej wnętrzu. Artur podał kanister koledze:

-To twój pies. Dajesz.

-Spoko.

Struga tęczowej cieczy polała się po grzbiecie i bokach zwierzęcia. Labrador kichnął potężnie, nie zwrócił jednak większej uwagi na rozlewający się po nim i wokół płyn.

-Kto podpala? – spytał Maciek. Czuł narastające podniecenie. Nagle zrobiło mu się niewygodnie w ciasnych, szkolnych spodenkach.

-Ja już to robiłem stary – powiedział Artur, wręczając mu zapałki – Spróbuj jak to jest, zajebiste uczucie…

-Chwileczkę – Inny głos tak ich zdumiał że aż podskoczyli. Pudełko zapałek z grzechotem upadło na pokrytą kurzem podłogę.

Wśród resztek krzeseł, pod ścianą, stała postać. Patrzyła przez moment na chłopców, po czym sapiąc niezdarnie zaczęła przedzierać się przez hałdę szpargałów.

-Spierdalamy! – wrzasnął Artur. Maciek w biegu chwycił leżący na deskach plecak i rzucili się razem do drzwi. W końcu były otwarte, nie było strachu że któryś ze starych pryków zamieszkujących budynek wczołga się na strych.

Były zamknięte.

 

***

 

Przestali szarpać za klamkę i odwrócili się w stronę intruza, dysząc ciężko.

Mężczyzna stał przy szufladzie, taksując w milczeniu piszczącego psiaka. Miał na sobie stary, drelichowy i brudny jak sto nieszczęść płaszcz, golf i czarne, naznaczone smugami błota sztruksowe spodnie.

-Bawicie się, chłopcy? – spytał, wskazując na szufladę. Głos miał suchy i zgrzytliwy. Dziwny.

-Kim pan jest? – spytał Artur. Na czole perliły mu się krople potu – tu mieszka moja babcia. Wie gdzie jestem.

-Doprawdy? – mężczyzna dopiero teraz na nich spojrzał. Jego twarz naznaczona była pękniętymi naczynkami i porośnięta szarym, szorstkim zarostem – Wydawało mi się że leży sparaliżowana w swoim łóżku. Bez opieki. Bez życia.

-Źle się panu wydawało. My nic złego nie robimy. Chcemy wyjść! – krzyknął Maciek wyciągając z kieszeni telefon – Dzwonię na Policję!

-Tu nie ma zasięgu – Powiedział dziwny człowiek, siadając na podłodze. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i wsadził jednego do ust.

Chłopiec po chwili wahania spojrzał na wyświetlacz. Zamiast kojącej piramidki z kresek po boku ekranu widniała czerwona przerywana linia, podobna trochę do tej na filmach przedstawiajej zgon pacjenta.

-A nie mówiłem? – zazgrzytał mężczyzna, opierając dłoń o szufladę – Odbija od anten. Lub azbestu. Lub eternitu. Lub czegoś tam – Sięgnął ręką po leżące na podłodze zapałki i odpalił jedną – Nie bójcie się. Nie gryzę.

Chłopcy stali dalej przy drzwiach, opierając się o nie mokrymi plecami.

-Co pan tu robi? – wydukał Artur.

-Mieszkam, chłopcze. Sprzątałem ten bajzel, kiedy zobaczyłem jak wchodzicie i pijecie wódkę. Rzadko kiedy ktoś tu wchodzi, panowie kawalerowie. Nikt już po prawdzie nie wchodzi. Poczęstuję się, dobrze? – nie czekając na odpowiedź, mężczyzna sięgnął po stojącą flaszkę i przytknął ją do ust. Pokryta zarostem grdyka ruszała się miarowo, kiedy zaczerpnął parę solidnych łyków.

-Gdzie pan mieszka? – kędzierzawy chłopiec dopytywał się nieufnie. Maciek czuł strużkę potu która, jak ślimak, pokonywała sobie drogę z pleców w kierunku pośladków.

-Tutaj – dorosły zatoczył ręką, w której wciąż trzymał butelkę, wokoło – Zajmuję się tym wszystkim. Budynkiem. Konserwuję co potrzebne.

-Tutaj? Na strychu?

-Strych to też część kamienicy.

-Skąd pan wiedział o babci?

Mężczyzna uniósł oczy. Miały brzydki, żółtawy kolor. Nawet z daleka widać było pełznące ku tęczówce żyłki. „Pewnie alkoholik" – pomyślał Maciek.

-Synku, zadajesz za dużo pytań. Znam lokatorów mojego budynku. Mógłbym wam też zadać jedno – Co chcieliście zrobić z psem?

Chłopcy stężeli. Siedzący na podłodze człowiek uniósł głowę i zaśmiał się.

-Nie bójcie się. Wiem w czym rzecz. Chodźcie tu, siadajcie. Napijemy się, skoro już coś przynieśliście. Naprawdę nie gryzę – powtórzył.

Z lekką obawą zbliżyli się do niego i usiedli ostrożnie poza jego zasięgiem. W nozdrza uderzył ich nieodgadniony zapach. Artur skrzywił się. Mężczyzna uśmiechnął się:

-Oblaliście pieska benzyną. Śmierdzi, co?

-Trochę…Nie powie pan nikomu, prawda?

-A po co? Jesteście młodzi. Chcieliście zobaczyć jak to jest. Ty już widziałeś, prawda? – zwrócił się nagle do Artura – Byłeś tu wcześniej. Dwa szczury i kot.

Kędzierzawy chłopiec spuścił oczy. Bezcelowo poprawił sznurówkę.

-Nie powie pan? – powtórzył. Głos mu się łamał. Maciek czuł bijące od kolegi gorące fale wstydu i zażenowania – coś, czego by się po nim nie spodziewał.

-Nie powiem. Spokojnie. No dobrze – wstał i otrzepał płaszcz. Chłopcy odruchowo odsunęli się do tyłu – Pokaż koledze.

Nastała cisza. Maciek spojrzał na szamoczącego się we wnętrzu szuflady szczeniaka i nagle opuściła go ochota na to, po co tu przyszli. Artur przekręcił się niespokojnie.

-No nie wiem…

-No no, teraz nie pękaj – odparł mężczyzna, wciąż stojąc obok szuflady i taksując ich wzrokiem. Ręce miał złożone na piersi.

-Maciek, chcesz? – długowłosy chłopiec obrócił głowę w kierunku kompana. W jego głosie brzmiał strach. Blondynek wprost czuł bijącą od kolegi prośbę by jednak odpuścić.

-Chcę – wyszeptał, patrząc na skamlącego szczeniaka. Wbrew sobie. A zarazem z wielką ochotą.

Mężczyzna roześmiał się, suchym i zgrzytliwym chichotem.

-To rozumiem. Pozwolisz że cię wyręczę długowłosy kolego, widzę że straciłeś…zapał – W jego palcach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zatlił się z sykiem siarczany płomień. Z uśmiechem spojrzał na siedzące naprzeciw dzieci, po czym upuścił zapałkę.

 

Buchnął płomień. Uwięziony w metalowym prostokącie psiak zamienił się na tle żarłocznych płomieni w piszczący, czarny kształt, bezładnie biegający po szufladzie. Zwierzę próbowało wyskoczyć ze swojego więzienia, upadło jednak na grzbiet i zwinęło się w kłębek. Szczeniak podrygiwał jeszcze chwilę, opatulony ogniem, po czym znieruchomiał, skwiercząc jak leżący na węglach płat mięsa. Gałki oczne labradora, białe jak mleko, pękły z trzaskiem. Powietrze wypełnił gorzki smród.

Chłopcy z fascynacją patrzyli na rozgrywającą się przed ich oczami scenę. Artur łykał powietrze jak pozbawiona wody ryba. Maciek patrzył na coś, co kiedyś było żywym, radosnym szczenięciem, po czym uniósł wzrok na mężczyznę. I zamrugał, nie wiedząc czy patrzący przed chwilą na płomienie wzrok nie płata mu figli.

Twarz nieznajomego spływała w ciepłym powiewie jakby była ulepiona z plasteliny. Powieki opadły mu na oczy, po czym zsunęły się po policzkach i spadły z sykiem wprost do płonącej szuflady. Żółte oczy zabłysły jak latarnie.

-Za długo tu jestem – wyszeptał stwór, kłapiąc na wpół stopionymi, luźnymi wargami i wpatrując się w skamieniałych chłopców – Potrzebuję was. Musimy wyjść…

Po czym rzucił się na nich, wzniecając snop iskier.

Wrzasnęli, odskakując do tyłu. Artur kopnął szufladę, która przewróciła się. Płonący, będący kiedyś żywą istotą węgielek wysypał się na drewnianą zakurzoną posadzkę i poturlał w stronę leżących materacy, które od razu zaczęły dymić. W powietrze uniósł się pył. Obydwaj skoczyli w stronę drzwi, krzycząc i waląc w nie pięściami. Łzy przerażenia ciekły im po policzkach.

Potwór stał na środku strychu dysząc chrapliwie. Coś, co było jeszcze przed momentem drelichowym płaszczem, skapywało teraz na podłogę i wsiąkało między rozeschnięte deski. Będące do niedawna rękami łapska opierały się już kostkami o podłogę. Cuchnący dym powoli wypełniał strych.

-Płonie Rzym, płonie kalwaria – wychrypiał, przecierając długim ozorem po wyłaniających się spod opadających warg kłach – Raz, dwa, trzy, dzisiaj ty.

Skoczył z opętanym chichotem, rozczapierzając pazury.

 

***

 

Dach kamienicy zapadł się do środka. Umorusani strażacy co rusz wbiegali do środka, wyprowadzając mieszkańców niższych pięter. Trzecie i czwarte straszyło już jęzorami ognia wybijającymi się na zewnątrz przez okna.

Jeden ze strażaków wynurzył się z pożogi jak Herkules, niosąc na ramionach chłopca, na oko czternastoletniego. Jasne włosy pogorzelca pokryte były sadzą, a szkolny mundurek w wyniku ognia wszedł w reakcję z plecami, przypominającymi obecnie czarny strup. Strażak, ojciec dwóch synów w podobnym wieku, łamiącym się głosem mówił do nieprzytomnego chłopca:

-Wyjdziesz z tego mały! Wszystko będzie dobrze, wyjdziesz z tego. Gdzie jest karetka?!

Chłopiec, opierając podbródek na jego ramieniu, otworzył oczy. Były jasnożółte.

-Wszystko będzie dobrze – powtórzył.

Koniec
Nowa Fantastyka