- Opowiadanie: bugaj44 - "Przygody Wiadełka" część 2

"Przygody Wiadełka" część 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

"Przygody Wiadełka" część 2

Kasetony ze starego sufitu spadały na podłogę niczym płatki wyjątkowo twardego śniegu. Na tyle twardego by nabić kilka solidnych guzów. Na szczeście Wiadełek posiadał ich już na tyle dużo, że następne miały by problem ze znalezieniem miejsca dla siebie.

 

-Zwiewamy stąd!

 

-Nie no…Zostańmy!-Krzyknęła Mia.

 

Wiadełek znów ukazał swoją wyjątkową odporność na ironię i nie ciągnąc tej dyskusji pod gradem kawałków sufitu, złapał swoją ukochana za dłoń i skierował się ku drzwiom wyjściowym.

 

Resztę dystansu, która obejmowała schody i resztki podlogi na parterze, garbus pokonał z łatwością i Mią na plecach.

 

Gdy wylecieli przez drzwi, wstrząsy ustały.

 

-Co to było?-Spytala przerażona Mia.

 

-Strzelam, że trzęsienie ziemi, ale co ja tam wiem. Może dom zechciał zatańczyć taniec brzucha. To ciekawe…gdzie taki dom mógłby mieć brzuch?

 

Ciężki niczym gilotyna zwisająca nad karkiem wzrok Mii sprawił, że powaga wróciła na twarz Wiadełka.

 

-Okeeej…Obiecuję, że jutro dowiem się, czemu nasz dom trzęsie się jak galareta, a teraz proponowalbym spać, póki ziemia jest w stanie spoczynku…

 

-Dobrze.

 

Mia podeszła do tarasu i położyła się przy schodach.

 

-To był męczący dzień, a po tym co stało się przed chwilą, sen tutaj wydaje się bezpieczniejszy. Chodź tu.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

Gdyby to nie był teren przemysłowy, zapewne okoliczne ptactwo zasiadałoby na drzewach, które już dawno zostały ścięte, i rozpoczynało poranny koncert.

 

Nic takiego się nie stało.

 

Wiadełek otworzył oczy i spróbował przewrócić się na drugą stronę. Chwilę później uświadomił sobie, że przecież ma garb, a przewrót na drugą stronę kosztowałby go zbyt wiele wysiłku. W końcu przewrót na drugą stronę ma sprawiać przyjemność i stwarzać nowe możliwości czerpania radości ze snu.

 

Promienie słońca lądowały na jego bujnej grzywie, której-według niektórych naukowców-można by było przyznać dowód tożsamości.

 

-Dzień dobry! Może kawki?

 

Złota marynarka Cromwleya wyglądała jeszcze efektowniej, gdy nawiązała współpracę z porannym słońcem i jego promieniami.

 

-Co ty tu robisz?-Zapytał zdziwiony garbus.-Umawialiśmy się?

 

-W naszym zawodzie potrzebne jest wyczucie. Intuicja! Poza tym krótko sypiam. Może kawki?

 

-Nie, dziękuję. Lubie być zaspany z rana. To takie…naturalne. Co podpowiedziała ci intuicja?

 

-Intuicja mówi, że jeśli odmawiasz kawy, to możemy odrazu jechać zwiedzić miasto.

 

Wiadełek spojrzał niepewnie na Mie.

 

-A ona?

 

-Zostawisz karteczkę. Wszyscy tak robią. Przynajmniej tak słyszałem.

 

Właściwie, to może lepiej jej nie brać, pomyślał. Nie wiadomo, co może zrobić dzika kobieta, która nie miała nigdy styczności z cywilizacją, gdy jakiś nieznajomy zaproponuje jej konto w banku z niskim oprocentowaniem. Poza tym wygląda na bardzo sprawną, a handlarze zaczepiający ludzi przechodzacych przez miejski rynek nie są zbyt tolerancyjni, jeżeli chodzi o łamanie im czegokolwiek.

 

-Macie rynek w tym mieście?-Spytał Wiadełek.

 

-Tak.

 

-A masz kartkę i coś do pisania?

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Powóz stał na rynku, zakrywając nieznaczny kawałek kostki brukowej, która przypominała zlepek przypadkowych artykułów budowlanych. Nie było to najlepsze wrażenie estetyczne, ale gdy przypominał sobie swoje dzieciństwo i podłogę w swoim domu…Kostka wydawała sie czysta.

 

Cromwley opierał się o powóz i wpatrywał w jeden punkcik na murze gmachu poczty.

 

-Pozwiedzałeś sobie już?-Spytał, nie odrywając wzroku od muru.

 

Wiadełek poczuł się zdezorientowany.

 

-Eeee…Właściwie, to jak mam zwiedzać, jak nie znam miasta?

 

-Jak chcesz. Nie wiesz, co tracisz. W takim razie możemy udać się do sklepu starego Jima.

 

-W jakim celu, jeśli można wiedzieć?

 

-Z tego, co zauważyłem posiadasz dom…właściwie w tym stanie ciężko go nazwać domem. Może w niedalekiej przyszłości będziemy mogli nazwać tak tą zdewastowaną bryłę. Ale żeby to zrobić, trzeba ją wyremontować, a materiały budowlane ma tu tylko stary Jim. Można powiedzieć, że w dziedzinie budownictwa i remontów jest nie do zastąpienia.

 

-Jest aż taki dobry?-Spytał z zaciekawieniem Wiadełek.

 

-Nie. Nie ma konkurencji.

 

-Acha…To idziemy?

 

Cromwley zrobił kilka kroków w stronę drzwi i otworzył je z niesamowitą lekkością. Gdyby się tak zastanowić, można by dojść do wniosku, że otwarły się same. Te drzwi wręcz mówiły swą lekkością, że często miewają klientów, którzy nie są w stanie unieść większego śrubokrętu, lub utrzymać przez kilka sekund drewnianej belki. Od tych zadań był właściciel tych drzwi. Klienci natomiast mieli wejść i nie wysilać się zbytnio.

 

-To tutaj-Powiedział z lekkim uśmieszkiem Cromwley.

 

-To sobie pospacerowaliśmy…

 

Wiadełek podążył za Cromwleyem.

 

Wnętrze sklepu starego Jima wydawało się labiryntem złożonym z worków cementu, dachówek różnego rodzaju i innych rzeczy, bez których zwykła rudera nie stanie się pięknym domem.

 

Uwagę Wiadełka od całego asortymentu sklepu odwrócila olbrzymia postać za ladą.

 

Stary Jim przypominał głaz, który pewnego dnia znudził się zwykłą egzystencją, więc powstał, udał się w stronę cywilizacji i założył sklep. Posiadał długą brodę i włosy koloru czarnego, twarz pelną szram i blizn* oraz olbrzymie mięśnie.

 

Wiadełek wyobrażał sobie przez chwile, jak Jim stawia samodzielnie całe osiedla i miasta.

 

Właściciel sklepu uśmiechnął się przyjaźnie.

 

-W czym mogę pomóc? Panowie po materiały, czy raczej pełen pakiet? O, witaj Cromwley.

 

-Moja wiedza na temat stawiania domów jest tak samo wielka, jak w dziedzinie wyczynowej jazdy konnej.

 

-To znaczy?-Spytał z naturalną ciekawością Jim.

 

-Pełen pakiet.

 

-Dobrze.Mam na imię Jim. Mogę znać pańskie?

 

-Szczerze mówiąc nie znam. Zbyt długo nie używałem…Potem tak jakoś uleciało z pamięci. Mówią do mnie Wiadełek. To chyba ta ważniejsza część imienia.

 

-A więc nazwisko-Olbrzym wyjął z kieszeni swojego roboczego ubrania mały notesik i zanotował nazwisko klienta.-Gdzie pan mieszka?

 

-Teren przemysłowy.

 

Cromwley zachichotał po cichu.

 

-Ocho! Długo czekałem na ten moment!

 

-Nigdy nie byłeś jeszcze w tych rejonach wyspy, bo miałeś nadmiar pracy?-Spytał z nadzieją w głosie Wiadełek.

 

-Nie. Pierwszy raz mam klienta, który mieszka na terenie niezdatnym do życia. Poza tym widziałem pewien rozlatujący się dom. Jedyny dom. Właściwie mogę zrobić panu z tego dom. Kiedy zaczynamy?

 

-Już? Cromwley nas zawiezie-odwrócił się w stronę rozbawionego Cromwleya-Prawda?

 

-Wspaniale! Wezmę tylko kilka ważnych przyrządów. Panie Cromwley, mam nadzieję, że miejsce na bagaże wolne!

 

 

 

 

 

 

 

*Zwykła brzytwa nie dawała rady, więc Jim golił się dobrze naostrzoną piłą. Nietrudno przewidzieć, co musiała przezywać jego skóra na twarzy, gdy zadrżała mu dłoń. Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że zarost jest zdrowszy.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Po opuszczeniu zakładu Starego Jima, Wiadełek zauważył, że ulica zapełniła się większą ilością ludzi, niż mogłaby pomieścić. Właściwie tłum wyglądał, jakby skupiał się wokół jednego człowieka.

 

Stary Jim, dźwigając swoją niewiarygodnie ciężką torbę z narzędziami, właśnie zamykał zakład, gdy gwar ucichł.

 

-Miałem sen! A w tym śnie wszyscy byliśmy szczęśliwi! Nie było trzęsien ziemi, o nie!…

 

Cromwley szturchnął Wiadełka.

 

-To jeden z naszych samozwańczych przywódców duchowych. Przedstawia się jako Głosludu.

 

-Czy wszyscy się tak nie przedstawiają?

 

-Niektórzy mają orginalniejsze pseudonimy, ale obaj dobrze wiemy, że lud ma więcej niż jeden głos.

 

Zniecierpliwiony Jim przerwał im dyskusję zadając pytanie:

 

-Długo jeszcze panowie? Mieliśmy tworzyć sztukę.

 

-Ale którędy wyjedziemy?

 

-Spokojnie. Znam takie skróty, o których nie wie nawet samo miasto-Odpowiedział Cromwley. Uśmiechnął się przy tym w swoim stylu i puścił oczko do pozostałej dwójki.

 

-No to w drogę, panie Wiadełku-Powiedział z radością w głosie Jim i klepnął go w ramię.

 

Gdy Wiadełek wstał, również ruszył w stronę powozu.

 

Za nimi słychać było jeszcze przez chwilę ochrypły głos pełen pasji, pomruki tłumu, a na końcu oklaski.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Chudy i rozczochrany młodzieniec czaił się w mroku kopalnianego korytarza. Jego niski i gruby towarzysz, który od jakiegoś czasu ciężko dyszał, szturchnąl go w ramię.

 

-Psst…Saloon. Długo…będziemy…tak…jeszcze…siedzieć?-wyszeptał z trudem.

 

Saloon odwrócił się powoli.

 

-To ważne. Musimy czekać, aż zostanie jeden inżynier. Wtedy go obezwładnimy i zrobimy to, po co tu przyszliśmy…

 

Jego towarzysz pokiwał ze zrozumieniem.

 

Chwile później zza zakrętu korytarza wyłonił się człowiek w czarnym kitlu przybrudzonym od najpopularniejszego w tym miejscu surowca oraz żółtym kasku z latarką, która na szczęście dla

 

nich nie była włączona. Inżynierowie pracowali tutaj już jakiś czas i poruszali się zwykle na pamięć.

 

Gdy przeszedł obok dwóch postaci ukrytych w ciemnościach i był już jakieś 15 metrów za nimi, młodzieniec o imieniu Saloon ruszył z miejsca w kierunku pracowni. Jego kompan zdołał się zebrać dopiero kilka sekund po nim, gdy ten czaił się już przy wejściu.

 

Wyglądała jak namiot rozbity pod ziemią. Wewnątrz znajdowały się jakieś skomplikowane urządzenia o metalicznej barwie, które pełne były światełek i różnych pokręteł. Jego uwagę zwrócił wielki czerwony przycisk, który znajdował się pod przezroczystą osłonką; najprawdopodobniej była ze szkła.

 

Inżynier, który został sam, właśnie robił coś przy jednym ze stołów. Stał plecami do niego. To był świetny moment, by zaatakować.

 

Serce biło coraz szybciej. Nie zauważył nawet swojego towarzysza, który już dawno czaił się razem z nim i jednocześnie próbował oddychać jak najciszej mógł.

 

Wyszeptał tylko:

 

-Moon, czekaj tu. Wszystko załatwię.

 

To były seknudy. Inżynier padł od pierwszego ciosu w potylicę. Klucze odbezpieczające czerwony przycisk były w jego kieszeni-tak jak przewidział Saloon. Odbezpieczył go. Kropla potu spłynęła mu po czole.

 

CLICK!

 

Rozległ się ogromny hałas, który nie zdażył dosięgnąć Saloona i Moona, którzy byli z sekundy na sekundę coraz bliżej wyjścia.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Pusty i nieogrodzony plac powitał świadomość Mii, gdy przebudziła się ze snu.Przetarła oczy i rozejrzała się w poszukiwaniu swojego mężczyzny*. Strzępki trawy, które kiedyś były ogródkiem, pasowały do brudnej ziemi i nieba o takim samym odcieniu tak, jak ona do tej wyspy.

 

Nowy świat przywitał ją wielkim, drewnianym klocem ozdobionym popękanymi szybami.

 

Przywitał ją też nieodpowiedzialnym i dziecinnym wybrankiem, który uwielbiał machać swoją łopatą.

 

Może chociaż ogródek będzie w stanie sam doprowadzić do porzadku, pomyślała.

 

Coś strzeliło za jej plecami. Hałas dochodził z domu. Tak. Postanowiła nazywać tak to coś. Chyba z litości.

 

Hałas rozległ się znowu.

 

Mia wstała z tarasu i weszła do domu.

 

Coś strzeliło znowu.

 

 

 

 

 

 

 

*Czasami zdarzało mu się nim być.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Wewnątrz kopalnii panował chaos. Wielkie wiertło wbijało się głęboko w ziemię, a ludzie znajdujący się w kopalnii nie wiedzieli, co się dzieje. Niektórzy godzili się już ze śmiercią poprzez przysypanie, ale jeden z nich nie miał zamiaru się poddawać.

 

Starszy inżynier biegł między spadającymi kamieniami i sypiącą się zewsząd ziemią. Adrenalina pomagała mu poruszać się szybko i sprawnie.

 

Gdy wpadł do pracowni-skąd inżynierowie dowodzili głównym wiertłem-zobaczył swojego kolegę, który leżał bezwładnie na ziemi.

 

Kątem oka wychwycił odbezpieczony czerwony przycisk.

 

Podbiegł do niego i wykonał kilka wariacji na przyciskach i pokrętłach.

 

Wiertło zaczęło zwalniać.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Dwóch mężczyzn podążało przez las, jednocześnie podtrzymując za ramiona czarnoskórą kobietę. Była nieprzytomna.

 

-Mówiłem Ci, żebyś był ciszej, idioto…-Powiedział z wyrzutem Saloon.

 

-Starałem…się…Nie…moja…wina, że…ten…dom…nie posiada…podłogi…-wysapał w odpowiedzi Moon.

 

-Chyba jej coś złamałeś. Będzie trzeba opatrzyć ją na…

 

Ziemia wokół nich zaczęła pękać, jakby okrążyło ich stado wściekłych kretów. Niektóre drzewa przewalały się na inne, powodując efekt domino.

 

-ZADZIAŁAŁO!-Krzyknął Saloon.

 

-Ale…jak…teraz dojdziemyy…do…świątyni?

 

Trzęsienie ustało.

 

-Efekt nie jest powalający…

 

Las wyglądał, jak po wizycie rozwścieczonego Starego Jima*. Drzewa opierały się o siebie, a niektóre zapadły się pod ziemię.

 

Saloon i Moon podnieśli Mię i z poczuciem dobrze wykonanego zadania podążyli w głąb lasu.

 

 

 

 

 

 

 

*Zakładając, że tego arcyłagodnego człowieka można doprowadzić do takiego stanu gniewu.

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Powóz pędził w stronę domu Wiadełka. On też postanowił go tak nazwać, słysząc od Cromwleya, jakim cudotwórcą jest Stary Jim.

 

Konie nie pozwoliły Cromwleyowi użyć bicza, uprzedzając go i pędząc na złamanie karków.

 

Wewnątrz było wyjątkowo cicho. Stary Jim wpatrywał się w punkt nad czupryną Wiadełka, zasłaniając mu jednocześnie widok na woźnicę. Boczne zasłony okrywały otwory na świat, dając się chwilami prędkości, która zwiewała je w bok i wpuszczała odrobinę światła. W sam raz, aby oślepić Wiadełka.

 

-Panie Wiadełek-Huknął nagle Jim.-I nie zapytał pan o zdjęcia?

 

-Nie…

 

-Pan wybaczy. Poprostu wciąż nie mogę uwierzyć, że ktoś dał się w to wrobić-Powiedział Jim, uśmiechając się przy tym tak szeroko, że Wiadełek mógłby policzyć jego wszystkie zęby.

 

-Od pewnego czasu też ciężko mi w to uwierzyć…-odparł garbus. Westchnął przy tym niczym drwal, który uświadomił sobie, że dach czyjegoś domu nie jest dobrym miejscem na ścięte przez niego, chwilę temu, drzewo…

 

Ziemia zatrzęsła się znowu.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Powóz leżał centymetry od przepaści, a zaprzegi wisiały bezwładnie u jej zbocza. Wokół rozchodziły się liczne pęknięcia, spowodowane najprawdopodobniej trzęsieniem. Niektóre były na tyle szerokie, by zmieścić powóz z koniami, czy nawet Starego Jima. Inne zaś wyglądały jak ślady po wbiciu łopaty.

 

Świadomość zdawała się wracać w ślimaczym tempie do głowy garbusa. W ustach miał posmak piasku, a w uszach słyszał przeciągłe dzwonienie. Jakby mózg zadecydował wbrew jego woli, że pora wstawać i nastawił mu budzik z nieznośnym dzwonkiem.

 

Światło przyciemniła ogromna postać. Wiadełek pomyślał, że jesli to nie Stary Jim, to może jakaś skała, która zgubiła się na tym odludziu…

 

-ŻYJE PAN?!-huknął Jim.

 

Mechanizm obronny Wiadełka doszedł chyba do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie powstanie, by uchronić jego bębenki. Słuch mógł się jeszcze przydać.

 

Otrzepał się niezgrabnie i spróbował rozmasować obolałe ramię.

 

-Żyję, jak widać…I nawet stoję. Co to było?

 

-Trzęsienie ziemi. Ale wyjątkowo silne. Wyspę nawiedzają od jakiegoś czasu lekkie trzęsienia. Rozumie pan. Zrzucą miskę z krakersami ze stołu, może kolekcję figurek "bóstw najnowszych", ale do tej pory nie były na tyle mocne, by dziurawić ziemię. Wszystko zaczęło się, gdy ciemni ludzie przylecieli na stalowych ptakach. Zachciało im się dziurawić ziemię i zaczyna się.

 

-Stalowe ptaki? Mówimy na to samoloty. Czy dziurawią tam, gdzie myślę?

 

-Jak pan poczeka jeszcze trochę, to może zobaczy pan, jak ziemia pochłania dom.

 

-Nie mamy tyle czasu. Gdzie Cromwley?

 

-Nie wiem. Gdy się obudziłem, nie było go. Kto wie, co stało się z biedaczkiem…Niech go jakiekolwiek bóstwo ma w opiece.

 

-O żesz…Mia! Lubisz biegać?

 

-Odkąd moja waga przekroczyła średnią masę czwórki dobrze zbudowanych mężczyzn, mam oficjalny zakaz. Rozumie pan. Zostawiam ciut większe ślady, niż inni…

 

-Sądzisz, że tą popękaną powierzchnie obchodzi, że dojdzie jej trochę więcej wgłębień? Za mną!

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Gdzieś, głęboko pod ziemią, gdzie płyty tektoniczne poruszają się od czasu do czasu, sprawiając, że ludzie na ziemi w sposób gorączkowy wybiegaja ze swoich domów i machają chaotycznie rękami, pewna równowaga została zachwiana.

 

Gigantyczne wiertło dotarło za daleko. Tam, gdzie dotrzeć nie powinno.

 

Pewne delikatne drganie zmieniło się w silniejsze. Silniejsze w jeszcze silniejsze…

 

Kilkadziesiąt kilometrów od wyspy drganie stworzyło małą falę. Stwierdziło, że ta fala jest dobra i nadało jej ruch. A ruch napędzał falę i sprawial, że była coraz większa…i większa…i większa…

 

A na jej drodze, gdzieś w oddali, leżała mała wyspa.

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Dwie postacie podążały tunelem, próbując przy tym utrzymać równowagę, nie upuścić czarnoskórej kobiety i nie skręcić kostki na jednej z wielu nierówności. Dzieki grobowej ciszy, która wypełniała jaskinię, słychać było wyraźnie sapanie jednej z postaci.

 

Moon zatrzymał się nagle, ku zdziwieniu Saloona.

 

-Co ty robisz? Został nam kawałek drogi, a tobie zachciało się odpoczywać?

 

-Już…nie…mogę…

 

Mały człowieczek ledwo utrzymywał się w pionie, jednocześnie spinając się, by nie upuścić przypadkowej zakładniczki i z trudem łapiąc oddech.

 

-Wezmę ją, a ty postaraj się tu nie zejść na zawał.

 

Moon dyszał tak ciężko, że nie miał nawet siły odpowiedzieć. Dzisiejszy dzień był wyczerpujący. Jego mózg nie rozumiał wszystkiego dokładnie, ale człowiek, który kazał im to zrobić, stwierdził, że nie ma innego wyjścia. Sabotaż ma potężną moc.

 

Tylko Saloon zdawał się podchodzić sceptycznie do tego pomysłu. I jakoś tak bez przekonania…Był młodym buntownikiem, myślał Moon, i robił to chyba tylko dla samego potwierdzenia swojej inności. A może miał jakieś korzyści? Moon nigdy nie odważył się spytać o to wprost. Czuł zbyt duży lęk przed jego chłodem i obojętnością.

 

Młodzieniec kiwnął do przysadzistego partnera, gdy miał już zakładniczkę na swoich barkach.

 

Moon ruszył za nim, dysząc trochę mniej, niż chwilę wcześniej.

 

Ciasny korytarz skończył się po kilkudziesięciu metrach. Jego zwieńczeniem było olbrzymie pomieszczenie, którego sklepienie sięgało ponad dwadzieścia metrów wzwyż.

 

Wysoki młodzieniec skręcił w lewo i przeszedł kilka kroków do szczeliny w ścianie. Wszedł w nią i pociągnął za soba bezwładną Mię. Chwilę później doczołgał się tam Moon.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Echo wołania roznosiło się po całej ruinie, którą Wiadełek zwał entuzjastycznie domem. Stary Jim już dawno przestał go poprawiać i tłumaczyć, że z punktu widzenia budowlańca to nie jest dom, ponieważ garbus nigdy niczego nie stworzył* i obce były mu fachowe definicje Jima. Poza tym "dom" brzmiało tak dumnie. Nawet jeśli nie miało się pewności, czy to wszystko nie runie zaraz na głowę i nie sprawi, że już nigdy nie użyje się tego dumnie brzmiącego słowa.

 

Mia przepadła, a garbus cały czas miał nadzieje, że zaraz się o nią potknie albo znajdzie ją w jakieś szczelinie. Była też wizja, która przedstawiała Mię wyskakującą z szafy w skąpym stroju, śpiewającą "sto lat, sto lat…" i dającą mu tort czekoladowy. Coraz bardziej przestawał w nią wierzyć…

 

Krzyk ponownie rozdarł ciszę.

 

-MIIIAAAAAAAA!

 

Powoli zaczynał dostrzegać bezsensowność tego, co robi.

 

Uspokój się, myślał. Spokój jest najważniejszy. To nic, że zgubiłeś swoją kobietę. Każdemu się zdarza. Jakaś cyniczna cześć jego umysłu dopowiedziała: Ale nie każdemu na odludziu…

 

Obok jednej z zabytkowych szaf leżał rozbity wazon. Najprawdopodobniej z dynastii Ming. Ten dom musiał mieć z kilkaset lat. Korniki potrzebują czasu. Czuł powiew wiatru, jakby przeciąg.

 

Gdzieś musiało być otwarte okno albo drzwi.

 

Podążył w stronę chłodnego podmuchu.

 

Za nim ruszył Jim, który nie mówił nic od dłuższego czasu, nie chcąc denerwować swojego nowo poznanego kompana.

 

Na tyłach znajdowała się kuchnia, wyposażona w tylnie wyjście. Drzwi wykonywały coś na wzór trzepotania w zwolnionym tempie.

 

-Czy zamykał pan te drzwi?-Spytał podejrzliwie Stary Jim.

 

-Nigdy tu nie byłem-Odpowiedział z udawanym spokojem Wiadełek. Wiedział już, gdzie mają podążać i szukać dalszych śladów. Nie miał nawet siły zakryć twarzy dłonią po tak dziwnym pytaniu. Poza tym Jim mógłby go źle zrozumieć.-Ktoś się tu włamał. Nie wiem, czemu uprowadził Mię, ale się dowiem.

 

-Poradzi pan sobie w lesie?

 

-Tam ją poznałem.

 

 

 

 

 

 

 

*I tu powinniśmy zagłębić się w znaczenie słowa "stworzył". Gdyby poszerzyć owe znaczenie o "wykopał", pewnie znalazło by się kilka dzieł.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Las zaczynał się nagle. Nie było pojedyńczych drzew, które miały służyć za wprowadzenie i pewien rodzaj znaku, mówiącego "Tu zaczyna się las". Była ściana niesamowicie równo stojących drzew i mrok w dalszych ich partiach.

 

Wiadełek doszedł do wniosku, że to dosyć dziwne, jak na fakt, iż mają dzień. W dzungli słońce przebijało się przez liście i od czasu do czasu przeganiało cień i wilgoć.

 

-Jest pan pewien, że nie powinniśmy iść razem? Potrafię ścinać drzewa, mogę się przydać.

 

-Ale ja szukam swojej kobiety, a nie drewna na opał…Mam pewien pomysł. Macie tu jakiegoś komendanta?

 

-Kogo?

 

-No wiesz. Ktoś, kto stoi na straży prawa i porządku. Zawsze sprawiedliwy. Odznaka błyszczy mu niczym żarówka o sile stu watów, a gdy jakiś zły człowiek przyjedzie do miasta, wsiada na konia i mówi:"Na tej pustej drodze, w samo południe, jest za mało miejsca dla nas dwóch". Oczywiście mówi to po tym, jak zsiądzie z konia. Paradoksalnie znajduje się miejsce dla widowni, która strachliwie spogląda przez szpary w oknach.

 

-Nie rozumiem pana zbytnio.

 

-Szeryf?

 

-Trzeba była tak odrazu! Szeryf Clint potrafi rozwiązywać takie łamigłówki. To może po niego polecę?

 

Stary Jim był człowiekiem o niezbyt imponującym umyśle. Był wielki, potrafil łamać kłody na pół gołymi rekami. Do tego ta imponująca broda. Patrząc na jego twarz, dochodziło się do wniosku, że można się w niej utopić.

 

Jego dobrotliwy wyraz twarzy sprawiał, że nawet, gdyby urwał komuś głowę, ludzie pomyśleliby, że to niechcący i pewnie chciał tylko lekko skarcić denata. Ewentualnie ktoś zaryzykował przytulanie…

 

Co do szybkiego i logicznego myślenia, Jim poprostu go nie potrzebował. Myślenie też zbytnio za nim nie tęskniło, być może w obawie o swoje zdrowie. Wystarczyło mu, by siekiera wbijała się pod odpowiednim kątem w pień. By cegły tworzyły nierozerwalne spoiwo, a podłogi nie wyglądały jak w domu Wiadełka. Ta błyskotliwa myśl pojawiła się zaraz po wizycie w jego…czymś, co na pewno nie nazwałby domem.

 

-Dobrze. Tylko…

 

-Tak?

 

-Wróć tu potem z szeryfem.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zwykle, gdy człowiek otwiera oczy po utracie przytomności, wita go światło, znajome twarze, a może nawet biała sala. W tym przypadku podniesione powieki nic nie zmieniły. Ciemność jakby się zapomniała i wciąż była.

 

Gdy wstał, zauważył wyblakły, złoty kolor swojej potarganej marynarki. Dłonie miał poździeranie i całe we krwi, czego nie musiał widzieć. Czuł na nich lepką maź, która najprawdopodobniej było koloru czerwonego. Czuł też piekący ból w okolicach prawej łopatki.

 

Chyba złamał rękę.

 

Nie pamiętał ostatnich wydarzeń. Tylko jazdę powozem, nagły wstrząs. Tu wszystko się urywało. Potem ta ciemna jama, w której ledwo widział czubek wlasnego nosa.

 

Podniósł sie z grymasem bólu na twarzy i spróbował się rozejrzeć.

 

Niech to szlag, pomyślał. Gdzie ja jestem? Gdyby tylko skądś dobiegało światło. Chociaż mały promyczek.

 

Rozglądanie nie przyniosło pożądanych efektów. Dalej stał pośrodku nieznajomego miejsca. Bał się iść w którąkolwiek stronę, bo mogłoby się to skończyć kolejnym upadkiem i być może byłby to jego ostatni upadek w tym życiu.

 

Wytężył wszystkie zmysły, co powiększyło grymas bólu na twarzy. Na szczęście było ciemno, dzięki czemu autor nie mógł go dostrzec.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

W końcu dotarli do oświetlonego korytarza.

 

Saloon odetchnął z ulgą. Pozostało jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów, a on ledwo trzymał się na nogach. Można by rzec, że Mia przytłaczała go swym pięknem.

 

Za nimi wlókł się Moon, ciężko przy tym dysząc i przeklinając w myślach, ponieważ z przemęczenia stracił głos. Zdarzało się mu to już wcześniej, gdy pokonywał trasy dłuższe niż kilometr.

 

Po ostatnich, najbardziej męczących metrach, dotarli do włazu. Za nim znajdowała się wielka hala, oświetlona olbrzymią ilością świeczek. Jakby ktoś, kto ją urządzał, miał na ich punkcie obsesję. Po środku znajdowała się wielka gwiazda, nakreślona kredą, która zdradzała, że stworzył ją człowiek o talencie każdym, tylko nie plastycznym.

 

-Witaj! Ekhm…

 

Saloon spojrzał w górę i skupił się na czymś w rodzaju balkonu wyrzeźbionego w skale. Stał na nim mocno wyłysiały człowiek w średnim wieku. Jego twarz pokrywała postrzepiona broda o kolorze tak mrocznym, jak garnek pełen smoły*. Miał na sobie białe szaty, a przynajmniej tak kazał nazywać coś, na co Saloon mówił "białe prześcieradło".

 

-Czemu trzymasz na barkach kobietę? Saloonie, może zechcesz mi to wytłumaczyć?-Spytal spokojnie kapłan.

 

-Witaj Sadesie! To dosyć zabawna historia. Do kopalni można dostać się tylko przez jeden, opuszczony dom. Nigdy byśmy z Moonem nie wpadli na to, że ktoś tam zamieszka. Cha cha cha. Akurat jak wykonaliśmy zadanie główne i wychodziliśmy z tunelu, Moon zapadł się w podłogę, a potem weszła ta kobieta. Nie wiedziałem, że Moon potrafi doskoczyć na tą wysokość…I musieliśmy ją tu przynieść, bo widziała nasze twarze. Ale teraz czuje się jak po dobrym treningu. Może mi mięśnie podrosną. Cha cha cha.-Nerwowy uśmieszek nie chciał zniknąć z twarzy Saloona. Ta chwila dłużyła mu się w nieskończoność.

 

-Brawo! Pomyślałeś, gdzie ją teraz przetrzymamy? Zakładnicy to bardzo niewygodny rodzaj ludzi.

 

Nie mam zamiaru nikogo zabijać. Przynajmniej bezpośrednio. Trzeba będzie dawać jej coś do jedzenia. Masz może jakieś nadprogramowe jedzenie dla zakładniczki?

 

Saloon nie odpowiedział nic. Wpatrywał się tylko w kapłana z nadzieją, że zaraz coś wymyśli. W końcu on był tu przywódcą.

 

Moon dopiero teraz wszedł do hali i schował się za swoim wyższym kolegą. Oddech miał spokojniejszy i był już w stanie samodzielnie stać. Postanowił odpocząć przed wejściem, ponieważ czuł się bardziej komfortowo z dala od spojrzenia Sadesa. Kapłan przytłaczał go swoim wyrachowaniem i zdecydowaniem w działaniach. Gdyby iść tym tropem, małego i przysadzistego człowieczka przytłaczał każdy, kto potrafił odpowiednio groźnie zmarszczyć twarz i złożyć kilka mądrze brzmiących zdań.

 

-Czekajcie tu. Trzeba ją związać.

 

I wrócił na chwilę do swojej podziemnej komnaty.

 

Dwóch wspólników czekało teraz cierpliwie na swojego duchowego przywódcę.

 

Sades wrócił z grubym sznurem i zrzucił go bardziej w stronę Saloona. Mimo iż obydwóch starał się traktować równo – tak jak pasterz traktuje swoje owieczki – pewna część jego umysłu mówiła mu, że ktoś o wyglądzie Moona nie jest w stanie związać małego supełka, a co dopiero organizm żywy.

 

Saloon uporał się z nieprzytomną Mią w kilka sekund.

 

-Świetnie. A teraz wnieś ją do mnie. Przecież nie zostawimy pięknej kobiety w tak zimnym pomieszczeniu…

 

Moon spojrzał z przerażeniem na schody, które znajdowały się po lewej stronie balkonu. Również były wyrzeźbione w skale.

 

-Tak, Moon. Możesz poczekać na dole-Dorzucił szybko Sades.

 

 

 

 

 

 

 

*Przypalony.

 

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Posterunek szeryfa Clinta mieścił się w centrum miasta, niedaleko świątyni, jakieś sto metrów na północ od zakładu Jima. Pierwszy raz wielkolud nie musiał się pilnować, by zachować dopuszczalną prędkość chodu i nie zacząć przypadkiem truchtać, lub radośnie podskakiwać. Skutki tego mogłyby być bardzo bolesne dla powierzchni ulic.

 

W tym wypadku większa część miasta była w stanie dewastacji. Bieg Starego Jima nie sprawiał, że drogi były zauważalnie bardziej dziurawe.

 

Komisariat szeryfa Clinta wyglądał dosyć dobrze, jak na fakt, że ziemia zatrzęsła się już kilka razy w odstępie kilku godzin. Napis, który jeszcze niedawno widniał nad drzwiami, był teraz niekompletny.

 

"K mis ri t" widniało teraz nad wejściem do miejsca pracy szeryfa Clinta.

 

Stary Jim nie zastanawiał się długo nad tym dziwnym wyrazem. Przez chwilę wydawało mu się, że może szeryf zmienił kwaterę, i stoi przed jakimś sklepem z niecodziennymi artykułami.

 

Co tam, pomyślał. Jeśli nie będzie szeryfa, to moze kupię sobie coś ciekawego.

 

Drzwi były otwarte, a gabinet pusty. Biurko zapadło się delikatnie, a kraty, które jeszcze niedawno utrudniały ucieczkę mieszkańcom celi, lezały teraz na popękanej podłodze.

 

-Jest tu kto?! – Zawołał Jim

 

Odpowiedziała cisza.

 

Olbrzym podszedł nieśmiało do biurka. Obadał je swoim wzrokiem i stwierdził, że coś zachwiało podstawami. Po tym błyskotliwym wniosku zauważył, że przy ścianach, na podłodze, leżą pozbijane ramki z fotografiami i drewniana półka, aktualnie w kilku kawałkach. Spostrzegł też kilka medali.

 

Stanął przy rozbitej półce i jej zawartości, po czym podniósł jeden z nich.

 

To było złoto. Złoto za sprint na sto metrów przez płotki.

 

Stukot dochodzacy z przewróconej szafy przerwał proces myślowy Jima. Stukanie było coraz intensywniejsze a po kilku sekundach doszło do niego stłumione wołanie. Olbrzym podniósł szafę, a gdy ustawił ją w pionie, otworzył drzwiczki.

 

-Aaaaaaaaaaa!-Krzyknął starzec, gdy wyskakiwał na Jima.

 

Jim stał nieco zdziwiony, podczas gdy szeryf w sędziwym wieku wrzeszczał do niego niezrozumiałe przekleństwa i okładał go po karku.

 

-To ja, szeryfie! Stary Jim!-Powiedział olbrzym, próbując przekrzyczeć przerażonego stróża prawa.

 

-…ty gałganie! Okraść, okraść! To wszystko przez te…Jim?-Praca rąk i masa przekleństw ustały na chwilę.-Dobrze, że jesteś. Remont by się przydał. To wszystko przez te zafajdane odwierty! Gdybym był młodszy…

 

Clint mówił to wszystko dalej wisząc na plecach Starego Jima, jakby ta sytuacja była dla niego naturalna. I najprawdopodobniej była, ponieważ szeryf w sędziwym wieku był tak uparty i gburowaty, że byłby w stanie wskoczyć na plecy wszystkim bogom tego świata i wyzywać ich, wprowadzajac od czasu do czasu element rękoczynu, żeby sprawiedliwości stało się zadość, a prawo znów zwyciężyło. A przez ostatnie dwadzieścia lat prawo zwyciężało w tak poważnych sprawach jak kradzież fragmentów kostki brukowej, czy tajemnica pewnych nieczystości w całym mieście, które jak się potem okazało, były dziełem okolicznego ptactwa.

 

Był idealnym zaprzeczeniem szeryfa – niskim staruszkiem, którego wiek już dawno przekroczył emerytalny. Dodatkowo miał tendencję do powtarzania w kółko "kiedyś było lepiej". Nawet, jeśli kiedyś było tak samo, a nawet gorzej. Lubił też przy każdej okazji mówić "za moich czasów…". Po tym zdaniu następowała miażdżąca krytyka otaczającej go aktualnie rzeczywistości, a szczególnie wszystkiego, co nowe.

 

Ale wróćmy do wyglądu. Poniżej twarzy naznaczonej latami pracy*, znajdowała się koszula nie prana przynajmniej od kilku lat. Ciężko było odróżnić prawdziwy kolor od pozostałej tęczy plam. Właściwie ciężko było dojść do tego, która plama była kiedyś odcieniem całej koszuli. Przez tęczową koszulę przebiegały skórzane szelki, trzymające czarne spodnie od garnituru. A gdzieś w okolicach końca pleców Jima zwisały stopy szeryfa, na których miał stare kowbojskie buty z ostrogami.

 

-Szeryfie. Przybywam z prośbą o pomoc – Powiedział olbrzym, zwracając uwagę na ostrogi staruszka. Jedno nieostrożne słowo, które wprowadzi go w stan euforii i następne kilka godzin będzie próbował odczepić je od swojego…kuperka. – Ale najpierw mógłby pan ze mnie zejść. Wolałbym pana widzieć, kiedy o coś proszę.

 

-Ach tak!-Zawołał staruszek i zeskoczył z pleców dobrze zbudowanego budowniczego. – Aleś ty wysoki! A może to ja kiedyś byłem wyższy. Wiesz, kiedyś…

 

-Tak, wiem.– Przerwał niegrzecznie Jim. – Też tęsknię za tymi czasami. Kiedyś nie było też odwiertów na naszej wyspie. A teraz są, a wraz z nimi trzęsienia ziemi. I porywacze narzeczonych.

 

-Masz pan rację! Kiedyś nie porywało się narzeczonych. No chyba, że ładne. Che che che.

 

Stary Jim poczerwienił się na tyle, że kolor o odcieniu dojrzałego buraka przebijał się przez jego wielką brodę.

 

-To dzisiaj też porwali ładną. Tak mówił przynajmniej narzeczony. Potrzebujemy pańskiej pomocy. Pamięta pan, jak ujął złodziei kostki brukowej?

 

-Pewnie. Smarkacze podostawały kary od rodziców. Do tej pory pamiętam jak błagali, żebym nie mówił ich ojcom. Ale powiem ci coś Jim! Sprawiedliwość nie wybacza! Nikt nie będzie okradał mojego ukochanego miasta.

 

-Liczę, że dalej jest pan w takiej formie.

 

-Więc gdzie potrzebujesz wysłannika prawa? – Gdy to powiedział, wypiął dumnie pierś, na której wisiała zardzewiała odznaka i wbił w niego swój słaby wzrok. Nie po to, aby go zmierzyć. Poprostu niewyraźnie widział.

 

-W dzielnicy przemysłowej. Dokładniej w jej okolicach. Zaprowadzę szeryfa.

 

-Wiedziałem! Odkąd te łotry się tu zjawiły, dzieje się wiele zła. Ale ja, szeryf Clint, przysięgam na moją posadę, że wszyscy będą gnić w mojej celi, jak tylko naprawisz mi te kraty!

 

 

 

 

 

 

 

*i życia.

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka