Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
W najgorszych koszmarach nigdy nie wyśnił, że może dojść do czegoś takiego. A jednak stało się. Z najgłębszego zakamarka jego umysłu, gdzie wyrzucał wszystkie lęki i strach, powstała wąska szczelina, która z dnia na dzień powiększała się jak złośliwy nowotwór. Przecięła mózg Adama na pół, oddzielając półkule od siebie, nie powaliła swobodnie wędrować myślom. W owej szczelinie strach bawił się w najlepsze. Jego przestrzeń życiowa rosła, a światek, jaki stworzył w ograniczonej myśli żywiciela, powoli uczył się żyć w przeciętnej, szarej rzeczywistości.
Adam siedział na kanapie i wpatrując się tępo w ścianę, powtarzał słowa swojego debiutanckiego opowiadania: „Próbowałem ustalić, kiedy właściwie się to wszystko zaczęło. Cofałem się w czasie dzień po dniu, aż doszedłem do chwili własnych narodzin. To tkwiło we mnie od zawsze, zaważyła nie chwila, tylko przekleństwo". Im częściej je powtarzał, tym coraz bardziej w nie wierzył. Usprawiedliwiał się, tłumaczył. Był ofiarą, nie przestępcą.
Z transu nie wybiło go nawet pukanie do drzwi, które rozniosło się głośnym, skarżącym dźwiękiem po pustym mieszkaniu. Jego nie było. Siedział jak lunatyk z otwartymi oczami i błądząc po bezkresnych bezdrożach snu, pozwalał ponieść swoją duszę w nieznane, ciało jednak zatrzymując przy matce ziemi.
Do pokoju weszła może dwudziestoletnia dziewczyna, której twarz mimo tak młodego wieku zdradzała niezwykłą dojrzałość, a zielone oczy wypełnione były mieszanką mądrości i dziecinnej spontaniczności. Stanęła w odległości metra od Adama i czekała aż ją wreszcie zauważy. „Zaważyła nie chwila, tylko przekleństwo" – powtarzał.
– Cześć, Adamie – powiedziała.
Adam zarwał się na równe nogi, jakby wszystkie pioruny uderzające właśnie w kulę ziemską, obrały go za cel.
– Cześć, nie spodziewałem się ciebie.
– Wiem, wolałam cię nie uprzedzać, żebyś się znów nie wykręcił.
– Pracuję nad czymś nowym, dlatego nie mam na nic czasu – skłamał.
Dziewczyna rozglądała się bacznie wokoło, czegoś szukając. W końcu skupiła wzrok na pustej butelce.
– Powiedz mi, kiedy to właściwie się zaczęło? – spytała – Kiedy tak bardzo zacząłeś się zmieniać?
W głowie Adama jak reakcja na bodziec brzmiały słowa: „To tkwiło we mnie od zawsze, zaważyła nie chwila, tylko przekleństwo". Ocknął się jednak z transu i znów powrócił do kłamstw:
– Nie rozumiem, Aniu, o jakich zmianach mówisz?
Dziewczyna wstała, podeszła do butelki, w którą się wcześniej wpatrywała.
– O tych – powiedziała przewracając ją.
Butelka spadła na dywan i siłą pędu potoczyła się pod nogi Adama. Milczał. Już to kiedyś widział. Ta scena miała już miejsce. Ale role były inne, to on pytał, to nie on był świetnie zapowiadającym się pisarzem, którego kariera topiła się w szklankach.
– Daj spokój – powiedział – mam większe problemy na głowie. Zresztą to nawet nie jest prawdziwy problem. Piję jak każdy, nie więcej niż przeciętny student.
Ania usiadła obok niego i objęła go delikatnie.
– Przecież widzę, kochanie, że masz poważny problem. Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Dlaczego dusisz to wszystko w sobie?
Dlaczego…? Dlaczego? Dlaczego?! Dlaczego ten cholerny wyraz ma tak szkodliwie wysokie natężenie? Dlaczego wciąż pytają „dlaczego?". Tego Adam nie wiedział. A szkoda, może wtedy rzadziej słyszałby „dlaczego?".
– Przecież wiesz, że cię kocham – mówiła dalej Ania, przytulając go mocniej – nie mogę na to wszystko bezczynnie patrzeć.
Z kąta pokoju ktoś ich obserwował. Zza regału wyglądała nieśmiało para smutnych, czarnych oczek, w których na przemian poukładane kryształki nadziei i nienawiści wbijały się ostrymi krawędziami w każdy delikatny nerw Adama.
– Pomóż mi – powiedziała blada postać.
– Nie mam siły – odpowiadał w myślach – przecież wiesz, ze nie potrafię.
– Pomóż mi – powtarzała dziewczyna. Ton jej głosu przestawał prosić, przypominał żądanie.
Adam odepchnął Anię, wstał i rzucił w kąt koc najmocniej jak tylko potrafił. Dziewczyna śledząc jego bezsensowne zachowanie, wytłumaczyła je sobie tak, jak wytłumaczyłaby to każda przeciętna dziewczyna.
– Dobrze – powiedziała wstając z kanapy – zostawiam cię. Widzę, że nie masz mi nic do powiedzenia.
Spod koca wyśliznęła się mała, biała rączka.
– Pomóż mi – powtórzyła jej właścicielka – przeczcież wiem, że potrafisz, przecież wiem, że umiesz. Przecież musisz! – Skończyła krzycząc jak dzikie zwierze.
Za chwilę skoczy mi do gardła – pomyślał Adam – wyjdzie spod tego koca i skoczy mi do gardła!
– Skończysz tak samo jak on – podsumowała Ania starając się powstrzymać nagły potok łez – Tak samo jak on zacząłeś i tak samo jak on skończysz.
– Co ty wiesz… Co ty o nim wiesz? Co wiesz o nim, o mnie, co wiesz w ogóle, o czym czymkolwiek, co działo się w ostatnim czasie?
– Nic nie wiem, absolutnie nic. Ale tak bardzo chciałabym ci pomóc… Tak bardzo chciałabym, żebyś był taki jak dawniej.
W kącie za regałem rozpętała się wojna. Blada postać biła się z kocem, wrzeszcząc jak zwierze schwytane w sidła. Pomóż mi! Pomóż! – krzyczała, a jej głos odbijał się echem w głowie Adama, któremu wydawało się, że coraz bardziej zapada się w próżnię.
– Chcesz mi pomóc? – Spytał Ani.
– Tak, chcę…
Zawahał się. W tej chwili miotały nim skrajne uczucia. Znów spojrzał w kąt i nagle w świetle nadziei skończenia z koszmarem ostatnich tygodni, moralne opory skruszały jak kreda w uścisku pięści.
– A gdybyś naprawdę mogła mi pomóc? Gdybyś mogła unicestwić zło, które mnie niszczy? Pomogłabyś mi?
– Tak, oczywiście, ze tak.
– Zrobiłabyś wszystko, absolutnie wszystko, żeby mi pomóc?
– Oczywiście, ze tak! Mów, o co ci chodzi. Naprawdę zaczynam się ciebie bać.
Adam podszedł do szafki, w której znajdował się segregator z jego pracami. Wypiął z niego koszulkę o dość sporej zawartości.
– Proszę – powiedział podając ją Ani – przeczytaj. Kiedy dowiesz się wszystkiego będziesz mogła mi pomóc.
Nie rozumiała o czym mówi. Wzięła tekst, ucałowała chłopaka i pobiegła do domu.
W odczuciach Anny Brzeskiej, której solidnie ugruntowany racjonalny punkt postrzegania świata, mogła podburzyć tylko gorąca miłość do Adama Fraszaka, wszystko, co miało miejsce w ostatnim czasie nie miało logicznego ładu i składu, lub mówiąc bardziej konkretnie – zachowanie jej chłopaka obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Adam, który mimo gorących chęci i usilnych starań nigdy nie potrafił pisać tak dobrze, jak by tego pragnął, nagle odkrył w sobie pokłady niewyczerpanego talentu. Do tego jakby w parze z uzdolnieniami poszedł alkoholizm, o który nigdy w życiu nie posądziłaby swoją miłość, a który z każdym dniem przybierał na sile. Adam zachowywał się dziwnie. Stawał się nieobecny duchem. Kiedyś był dla niej kimś bliskim, teraz miała wrażenie, że istnieje jego tylko zewnętrzna powłoka, a ta wewnętrzna uległa jakiemuś fatalnemu psychicznemu wypadkowi ze skutkiem śmiertelnym. Uciekał od niej wzrokiem, spotykał się ze nią, kiedy musiał, odpowiadał krótko i zwięźle na pytania. Nie mówiąc już o tym, że coraz rzadziej pokazywał się na uniwersytecie i zaniedbywał życie ogólnie we wszystkich aspektach.
Wierzyła naiwnie, że w końcu nadeszła chwila, w której pomoże wydrzeć się ukochanemu z nałogu i przywróci go do społeczeństwa. Trzymała w rękach jego myśli, w które pragnęła wniknąć. Z nadziejami nieświadomego dziecka wyciągnęła kartki z foliowej koszulki i powoli zaczęła czytać.
W słoneczne, wiosenne popołudnie zobaczyłem zombie, bezwładnie kiwające się na boki przed kuchennym stołem. Właściwie nie był to uciekinier z Poranka żywych trupów a raczej forma pośrednia między nim a człowiekiem – półprzytomny umysł zamknięty w sparaliżowanym przez wódkę ciele. Jacek pił od południa. Znowu. Tradycyjnie. Zupełnie tak jakby czas płynął wyłącznie w alkoholu.
Spojrzał na mnie jak na intruza a ja spróbowałem odnaleźć w jego oczach, choć jedną trzeźwą cząstkę, która sugerowałaby, że dusza Jacka jest jeszcze na swoim miejscu. Była tam – ostatnia linia oporu, która nie pozwoliła przeistoczyć się mojemu przyjacielowi w żarłocznego potwora.
– Znowu to samo – powiedziałem – zrobiłbyś mi prawdziwą niespodziankę, gdybyś nie schlał się przed moim przyjściem.
– A ty zrobiłbyś prawdziwą niespodziankę, gdybyś wypił ze mną flaszkę.
Wypił flaszkę… – pomyślałem – jedna flaszka więcej i będę musiał odrąbać ci głowę, żebyś nie stracił nad sobą kontroli i nie rzucił się na mnie w napadzie nieposkromionego głodu.
– Pijesz jak świnia a do jutra musisz oddać gotowy tekst. W takim stanie go nie dokończysz.
Przymrużył oczy. Jego umysł wyłączył się na chwilę. A może wręcz przeciwnie. Czyżby włączył się na dźwięk magicznego słowa?
– A no prawda, tekst… – powiedział – Oddasz go za mnie?
Rozmawiając z nim nie mogłem uwierzyć, że w tym przesiąkniętym wódką worku mięsa siedzi dusza pisarza. Widywałem go wyłącznie w stanie upojenia lub totalnego kaca.
– Oddać mogę, ale na pewno go za ciebie nie skończę – odpowiedziałem.
– Wystarczy, że go zaniesiesz na spotkanie. Już go skończyłem. Leży na lodówce.
Podszedłem do lodówki i wziąłem z niej plik dziesięciu kartek spiętych niebieskim spinaczem. Poranek schizofrenika, pewnie powali mnie z nóg, zresztą jak wszystkie opowiadania Jacka, które miałem okazję przeczytać. Już dwa lata siedzieliśmy w studenckim kole literackim, dwa lata czytałem jego testy i dwa nieszczęsne lata podziwiałem talent przyjaciela, kiedy moje własne prace ponosiły jedynie porażki. Nigdy nie byłem dobry w swoim rzemiośle. Brakowało mi ciekawych pomysłów, przejrzystości tekstu, umiejętności wzbudzania w czytelniku ciekawości. Do diabła, brakowało mi chyba wszystkiego. Potrafiłem całymi dniami śleńczeć nad jedną stroną, naiwnie wierząc, że brak talentu można zastąpić ciężką, solidną pracą. Nie można. Albo ma się to tak zwane Coś, albo się tego nie ma. Podczas, gdy ja na siłę szukałem w sobie pierwiastków talentu, by stać się nieprzeciętnym wśród przeciętnych, Jacek trwał w swej przeciętnej nieprzeciętności, chlejąc do upadłego.
– Przeczytam go na spotkaniu w twoim imieniu – powiedziałem wkładając test do plecaka.
Jacek nawet na mnie nie spojrzał. Podpierając głowę ręką, zapijał drinkiem tabletki przeciwbólowe.
– Zabijasz się. Powoli niszczysz w sobie wszystko, co wartościowe. Gdybym ja posiadał twój talent, nie utopiłbym go w szklance wódki.
Jacka oczy zajaśniały jak dwa żarzące się węgielki. Wyglądał jak kukiełka, która otrzymała życie, zerwała się ze sznurków i ucząc się samodzielności, wykonuje nieprecyzyjne ruchy. Kukiełka – zombie przemówiła głosem łamiącym, ale pewnym i stanowczym:
– Mówisz, że mam talent? I, że lepiej byś go spożytkował? Może, więc go weźmiesz i pokażesz, co potrafisz? Z przyjemnością ci go oddam.
– Gdybym mógł, wziąłbym go od razu.
– Więc bierz i ciesz się nim! Zdrowie! Niech nowy artysta ujawni swój talent!
Podniósł szklankę czyniąc toast. Spojrzałem ponownie na paczkę tabletek i butelkę stojącą obok a mój żołądek zawiązał się w kokardkę.
– Tabletki na ból ciała i alkohol na ból duszy – powiedział Jacek widząc moją minę.
– Wyleczysz się jednym a wykończysz drugim – rzuciłem wychodząc – Do jutra.
Treść Poranka schizofrenika połknąłem na dobranoc, obficie popijając filiżanką gorącego kakao. Łudziłem się, że dzięki temu nie poczuję jego paskudnego, gorzkiego smaku, jednak i tym razem mi się to nie udało. Kolejne genialne opowiadanie. Kolejny raz pół zombie okazało się bardziej kreatywne ode mnie. Jak to możliwe? Może najwyższy czas przyjąć do wiadomości, że jeden procent talentu w stosunku do dziewięćdziesięciu dziewięciu ciężkiej pracy to stanowczo za mało? Cisnąłem gorzkim schizofrenikiem w kąt, niech ma za swoje. Już wystarczająco zepsuł mi noc.
W każdy poniedziałek między szesnastą trzydzieści a osiemnastą następuje załamanie czasoprzestrzeni. Świat kurczy się do rozmiarów pokoju o wymiarach dwunastu metrów kwadratowych a wskazówki zegara zdają się nie tyle stać w miejscu, co poruszać do tyłu. Na taki stan rzeczy wpływ ma pani doktor Ewa Wargeńska, której wredny charakter potrafi łamać wszelkie prawa fizyki. Już na sam widok można by stwierdzić, że jest ona posiadaczką tak wyjątkowej i potężnej osobowości. Głowę pani doktor pokrywał kask krótko ściętych, farbowanych na czerwono włosów, przez co przypominała grzyba na wysokiej nóżce, który w razie spożycia grozi śmiercią w długich konwulsjach, lub przynajmniej dozgonnym paraliżem. Szczęściem mina wyciśniętej cytryny nikogo do tego czynu nie zachęcała.
Wargeńska była naszym mentorem, guru, który swoją mądrością miał nas wyprowadzić na szczyty literackiej władzy. Raz w tygodniu zbierała się w jej gabinecie grupka siedmiu prozatorskich krasnali, którzy pragnęli wyrosnąć pod ręką mistrza ponad zwykłego śmiertelnika, czyniąc wszystko, co ten tylko zażąda. Cała siódemka, ja i mój przyjaciel dzielnie stawialiśmy się w każdy poniedziałek o szesnastą trzydzieści i przedstawiając efekty ciężkiej pracy, padaliśmy pod ciężkimi ciosami pani krytyk. I choć wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że nasze guru wiedzione jest siłą nie mądrości a wygórowanego zdania o sobie, trwaliśmy dzielnie, bo członkostwo w uniwersyteckim kole otwierało nam horyzonty na przyszłość.
Cotygodniowa, krasnalcza szopka wyglądała identycznie – biedny delikwent modulując głos, odpowiednio akcentując wyrazy robił, co mógł, by jak najlepiej wypaść i nadrobić literackie braki. I za każdym razem guzik to dawało. Każda prezentacja kończyła się listą błędów i niedociągnięć, które gdyby szanowana pani doktor chciała spisać, co do jednego, musiałaby zaopatrzyć się w kilkumetrowy zwój papirusu, lub przynajmniej papieru toaletowego. Tamtego dnia przedstawiono jedno opowiadanie o tematyce fantastycznej i recenzję z Zmierzchu wampirów, który akurat robił furorę w kinie. Już na samym początku, było jasne, ze żadna z tych prac nie otrzyma choćby jednego pozytywnego słowa. Pani Ewa po prostu nie cierpi fantastyki i wszelkie jej pochodne wytępiłaby z kultury światowej, gdyby tylko mogła. Dlaczego? Za swoją sztuczność i oderwanie od rzeczywistości. Punktem dnia stał się jednak ktoś inny – ja we własnej osobie. Wargeńska zawsze zostawiała najlepsze na sam koniec.
– Przygotował pan coś interesującego? – spytała jakby z nadzieją, że zaprzeczę.
Uciekłem od jej spojrzenia i skupiłem się na dłoniach. Na prawym, serdecznym palcu nosiła złotą, błyszczącą obrączkę. Czyżby nie było regułą, że wredne baby po pięćdziesiątce są starymi pannami?
– Czy przygotował pan coś na dzisiaj? – głos pani doktor przerwał moje kontemplacje.
Podniosłem wzrok i spojrzałem w jej zielone oczy. To były oczy rozzłoszczonej lwicy, oczy lwicy osadzone na czerwonym kapeluszu grzyba. W takiej chwili nie warto ani atakować ani uciekać. Najlepiej stać w miejscu i udawać fragment otaczającej przyrody. Nie miałem nic. Opowiadanie „pisało się", choć niestety nie samo. Napisałem dopiero 5 stron i do tego wszystko trzeba było jeszcze poprawić. Wziąłem głęboki wdech, znów spojrzałem w jej zwierzęce oczy i odpowiedziałem:
– Mam Poranek schizofrenika.
Co sobie wtedy myślałem? Oczywiście nie myślałem. Dlaczego to zrobiłem? Nie wiem. Zanim dotarło do mnie, co właściwie się dzieje, czytałem już drugą stronę skradzionego tekstu. Powoli, starannie nurkowałem w gęstej substancji myśli, których nie byłem właścicielem. Czułem ją w ustach, nie była już gorzka. Delikatnie łaskotała mnie po podniebieniu i płynąc wraz z krwią do mózgu upiła mnie, dając złudzenie, że Schizofrenik naprawdę jest mój.
I wtedy Bóg zesłał cud. Wargeńska, która wykrzywiła jeszcze bardziej swoją skwaszoną minę (swoją drogą zdziwiłem się, ze jest to możliwe) już na dźwięk samego tytułu, nagle wypoziomowała skośną linię ust i wysunęła głowę do przodu, jak gdyby z uwagą mnie słuchała. Patrząc na nią kontem oka, zrozumiałem, że naprawdę mnie słucha, mało tego, podoba jej się to, co słyszy! Kiedy skończyłem, wzięła tekst, przekartkowała go i powiedziała:
– Przeczytam go sama. Myślę, że zgłoszę cię jako przedstawiciela naszego koła do międzyuczelnianego konkursu prozatorskiego.
Na te słowa autor opowiadania czytanego przede mną zaczerwienił się jak wiśnia, wstał i zaprotestował:
– To nie możliwe! Przecież on nigdy nie napisał niczego lepszego ode mnie! Po za tym powiedziała pani, że nie zgłosi żadnej pracy o tematyce fantastycznej! Myślę, że spodoba się pani mój tekst, on…
Odezwało się jeszcze kilka głosów, które nie chciały tracić tak dobrej okazji do promowania swojego nazwiska. Ja sam, aby nie narobić sobie wrogów, popierałem ich protesty. W końcu Ewa Wargeńska ostatecznie postanowiła:
– W przyszłym tygodniu proszę złożyć wszystkie prace. Przeczytam je i wybiorę jedno. Znam jednak wasze możliwości i myślę, że nic lepszego niż Poranek schizofrenika nie wpłynie – zwróciła się do mnie i dokończyła – Mimo, że należy do tej przeklętej fantastyki, nie jest sztuczny. Wszystko w nim żyje życiem realnym, prawdziwym. Tego właśnie mi potrzeba. Dziękuję wszystkim i do zobaczenia za tydzień. Owocnej pracy.
Przed dziewiętnastą stałem pod drzwiami Jacka, wymyślając coraz to nowe usprawiedliwienia swojego haniebnego czynu. Nic mądrego nie przychodziło mi jednak do głowy. Stałem pod drzwiami jak idiota, pozorując rozmowę dobre dziesięć minut, aż w końcu dotarło do mnie, że żadne wytłumaczenia nie mają sensu. Jedyne, co mi pozostało, to z pokorą prosić przyjaciela o wybaczenie.
Zadzwoniłem raz. Zero odzewu. Zawodniłem drugi. Cisza. W końcu nacisnąłem na klamkę, mając nadzieję, że nie ma go w domu, lub po prostu nie jest w stanie mi otworzyć. Odwlókłbym wtedy nieuniknione. Niestety drzwi były otwarte.
Wszedłem do kuchni, gdzie zastałem Jacka siedzącego przy stole w pozycji, jakiej zostawiłem go poprzedniego dnia. Nawet na mnie nie spojrzał. Patrzył na drinka stojącego przed nim, jak na jedyną miłość, sens, przyszłość, jaka go czeka. Mój przyjaciel – zombie. Człowiek, którego z całego serca ceniłem, jednocześnie nienawidząc za to, że zatruwa wódką swój dar. Mój przyjaciel, Jacek – kawałek gąbki, która niedługo może stracić zdolność chłonięcia.
– Cześć. Znowu pytają o ciebie – powiedziałem – Musisz wreszcie zacząć regularnie chodzić na zajęcia.
Nic nie odpowiedział. Naturalnie zrzuciłem wszystko na Kaca – Mordercę.
– Słuchaj, jest sprawa…. Chodzi o twoje ostatnie opowiadanie. Muszę ci coś wyjaśnić.
Podszedłem bliżej i położyłem dłoń na jego ramieniu. Chód, przerażające zimno przebiegło przeze mnie z prędkością światła. Miałem wrażenie, że się wychładzam, tracę swoją własną ciepłotę na rzecz Jacka, dzięki dążności do ujednolicenia temperatur dwóch ciał. Cofnąłem rękę. Głowa Jacka opadała i uderzyła w stół.
Na chwilę zapomniałem o incydencie, z którego przyszedłem się wytłumaczyć. Właściwie zapomniałem o wszystkim, całej czasoprzestrzeni. Patrzyłem przed siebie ze zdziwieniem dziecka, które właśnie się narodziło i nie rozumiejąc, co się dzieje, czekało na pierwszego klapsa, który przybliży go do rzeczywistości.
– Jacek? – wyksztusiłem z siebie.
Nie odpowiedział. Nie spodziewałem się, że odpowie, a przynajmniej jego stan na to nie wskazywał. Zebrałem się na odwagę i przyłożyłem dwa palce do jego szyi. Brak pulsu. Dopiero teraz ogarnęła mnie panika. Pomyślałem, że nie żyje. Ale przecież nie mógł nie żyć, bo jak to możliwe, że umarł przyjaciel, z którym rozmawiało się kilkanaście godzin temu?
Zachowałem się, więc najbardziej bezsensownie jak można się zachować w takiej sytuacji.
– Wstawaj! – krzyczałem potrząsając nim – Nie możesz umrzeć!
Mógł, właściwie już to zrobił, nie pytając mnie zresztą o pozwolenie.
Po kilku minutach wrzasków i błagań chwyciłem telefon i zadzwoniłem na policję. Na jednym wydechu wyrzuciłem z siebie wszystko, co się stało i aż dziw, że nie zakrztusiłem się własnymi słowami i nie padłem trupem obok Jacka. Nie spieszyło im się, miałem dużo czasu, aby po raz ostatni napatrzeć się na przyjaciela. Pierwszy raz w życiu widziałem trupa. Wcześniej omijałem jak tylko mogłem tej przyjemności i na pogrzebach trzymałem się z dala od otwartych trumien, jak diabeł od wody święconej. Mimo to, że oczy Jacka zwrócone były w moim kierunku, nie czułem na sobie jego spojrzenia. Wzrok tak lekki i słaby ulatywał w powietrze, nie dosięgając już przestrzeni. Blade ciało, w którym stanęły wszystkie procesy życiowe opadało bezwładnie z krzesła jak stara szmata rzucona byle gdzie od niechcenia. Słabo mi się zrobiło na ten widok, zwłaszcza, dlatego, że w końcu i ja skończę, jak kawałek mięsa nadający się tylko na pożywkę dla robali.
Przyjechała policja. Wyprowadzono mnie z mieszkania i rzucono na pastwę grubej policjantki, która zadawała pytania z tonem sędziego na pięć minut przed wykonaniem wyroku. Kiedy ostatni raz widziałem Jacka? Wczoraj wieczorem. Po co u niego byłem? W odwiedzinach. Co wtedy robił? Pił… Czy zażywał wtedy jakieś lekarstwa? Nie! Oczywiście, że nie! Przecież bym na to nie pozwolił!
Kłamałem jak najęty, coraz bardziej zdając sobie sprawę z tego, że nie tylko okradłem najlepszego przyjaciela, ale także pozwoliłem mu umrzeć. Dlaczego nie zabrałem mu tych pieprzonych tabletek? Dlaczego w ogóle pozwoliłem mu pić? Dlaczego nie walnąłem go w ten pusty łeb, nie zabrałem wódy z przed nosa? Dlaczego nie zrobiłem cokolwiek? Ciało zabezpieczono przez wścibskim okiem gapiów i wyniesiono z budynku. Odprowadziłem wzrokiem Jacka, szukając desperacko odpowiedzi. Zacząłem myśleć. Karetka odjeżdżała, budynek wypełniały niebiesko – czerwone światła, a ja po raz pierwszy w życiu zacząłem myśleć.
Aby uniknąć zainteresowania moją osobą, jako bezpośredniego uczestnika ostatnich wydarzeń przez cały tydzień nie wysunąłem nosa z domu. Telefon urywał się pod naciskiem znajomych, którzy pod przykrywką zainteresowania moim stanem zdrowia, pragnęli dowiedzieć się czegoś nowego, by następnie wypełnić luki w wiadomościach i puścić w obieg kolejne plotki. Po tygodniu media skutecznie nakarmiły wygłodniałych konsumentów. Ostatecznie ustalono, że Jacek zatruł się mieszanką alkoholowo – przeciwbólową i odrzucono wszelkie domniemane morderstwa, samobójstwa i Bóg jeden wie, co jeszcze. Po pogrzebie sprawa nieco ucichła. Społeczność studencka nie karmiła się już przeterminowanymi wiadomościami a szanowna inteligencja wolała przemilczeć tego typu epizody.
W sobotę wieczorem otrzymałem telefon od doktor Ewy Wargeńskiej z propozycją nie do odrzucenia. Nieszczęściem Poranek schizofrenika został wybrany i ja miałem reprezentować nasze koło w konkursie międzyuczelnianym o nagrodę roku. Było już za późno na odkręcanie całej sprawy. Prawdziwy autor tekstu nie żył a co za tym idzie nie będzie rościł sobie pretensji do Schizofrenika. Umówiliśmy się, że omówimy wszystko podczas zebrania koła, co zmusiło mnie bym wreszcie pojawił się na uczelni, a co gorsza oznaczało spotkanie z gromadą rozwścieczonych krasnali, którzy zębami wyrwaliby mi ten zaszczyt, gdyby tylko mogli.
W kolejny już w moim życiu poniedziałek o szesnastej trzydzieści, w gabinecie Wargeńskiej nie było ani jednego wściekłego krasnala. Dała im wolne, by móc cały swój czas poświęcić mojej pracy. Poważna twarz Ewy, nie poruszona spotkaniem z wybrańcem, była tak samo kamienna jak przed pamiętnym dniem, kiedy pod wpływem wszystkich rodzajów głupot, jakie tylko pojawiły się na ziemi, odczytałem Poranek schizofrenika jako swój własny.
– Twoje opowiadanie jest naprawdę dobre – zaczęła – i nie żałuję, że wybrałam właśnie je.
– Jestem zaszczycony – odpowiedziałem pod presją ciszy, jaka zapadła na chwilę – Z pewnością miała pani trudny wybór…
– Nie, nie miałam trudnego wyboru – przerwała mi – reszta prac nie jest nawet w połowie tak dobra jak twoja.
Milczałem, wiec mówiła dalej.
– Przeczytałam tekst i nie dopatrzyłam się błędów. Myślę, że możesz pozostawić go w takiej formie, w jakiej jest. Ponumeruj tylko strony i podpisz się pseudonimem na każdej z nich. Z pewnością masz kopię Poranka schizofrenika na komputerze?
Oczywiście, że nie mam! Nie robi się kopii do nieplanowo ukradzionego opowiadania!
– To znaczy… – zacząłem wymyślając jakąś bajkę na poczekaniu – Tak się złożyło, że nie mam kopii. Dwa dni temu zepsuł się komputer, dysk twardy jest uszkodzony i nie ma możliwości odzyskania danych. Proszę oddać mi wydruk, który pani dałem, przepiszę go, ponumeruje strony i każdą z nich podpiszę.
– To fatalnie – powiedziała wykrzywiając usta do granic możliwości – Wydruk zniknął.
– Jak to zniknął?! – wykrzyknąłem zdziwiony – To nie możliwe!
– Możliwe – rzekła szorstko – Leżał w tym gabinecie, w szufladzie mojego biurka, który zamykam na klucz. Teraz go tam nie ma. Nie mam pojęcia jak to się stało.
– W takim razie… W takim razie Poranek schizofrenika nie zostanie zgłoszony na konkurs. Musi pani wybrać inną prace.
Wargeńska wychyliła głowę do przodu jak ostatnio, kiedy mnie tak namiętnie słuchała, tym razem z zupełnie innym nastawianiem.
– Nic nie muszę – powiedziała – Nie pozwolę, by któryś z tych nadętych głąbów skompromitował mnie na oczach całego uniwersytetu. Nie po to tydzień w tydzień wysłuchuje waszych bzdet i znoszę umizgi, żeby teraz, kiedy mój podopieczny może zabłysnąć, pozwolić jakiemuś bałwanowi zepsuć moje marzenie i przegrać ten cholerny konkurs.
Z tej strony Ewy Wargeńskiej nie znałem. Jędzą była zawsze, to wartość stała i nie zmienna, ale o taką zawziętość i zdecydowanie nigdy bym jej nie podejrzewał. W jednej chwili wysoki muchomor z parą groźnych, zielonych oczu przeistoczył się w lwicę, która do ostatka sił będzie walczyła o swoje dzieci – realizację swoich marzeń.
– Musisz go odtworzyć – powiedziała – musisz jeszcze raz napisać Poranek schizofrenika.
Nagle ciemna kurtyna opadła na moje oczy. Przestrzeń wokoło mnie wypełniła głęboka ciemność gęsta jak olej. Gabinet począł kurczyć się jeszcze bardziej niż w każdy inny poniedziałek a tykanie zegara zacisnęło mi pętle na gardle.
– Nie musisz się śpieszyć. Dopiero za dwa tygodnie mija termin wysłania prac.
– Dwa tygodnie…? – wyjąkałem.
– Tak. Powinno ci wystarczyć, skoro napisałeś ten tekst już wcześniej. Usiądziesz, przypomnisz sobie wszystko i napiszesz jeszcze raz. Tylko tym razem zrób kopię zapasową.
Napisanie Poranka schizofrenika przeze mnie graniczyło z cudem. Ba! Prędzej odnalazłbym Świętego Grala, niż odwzorował styl Jacka. A jeśli oddałbym ten tekst w gorszej wersji, sprawa się sypnie a Wargeńska zabije mnie na miejscu.
– Ciężko jest odtworzyć coś, co już raz się napisało. Druga wersja nie będzie już tak dobra jak pierwsza. Wołałbym raczej napisać coś nowego.
Spojrzała na mnie badawczo jakby nie mogła się zdecydować czy mnie rozszarpać czy połknąć w całości.
– Coś nowego? Uważasz, że jesteś wstanie napisać coś równie dobrego jak Poranek schizofrenika w dwa tygodnie?
Nie byłbym w stanie tego zrobić nawet i w dwa stulecia.
– Myślę, że tak. Poranek schizofrenika też tak gdzieś pisałem…
Zamyśliła się i odpowiedziała po dłuższej chwili:
– Dobrze, rób jak uważasz. Nie obchodzi mnie, co napiszesz. Chcę tylko coś równie dobrego jak ostatnie opowiadanie.
Pożegnałem ją i wyszyłem najszybciej jak mogłem, myśląc, do jakiego jeszcze rozstroju żołądka doprowadzi mnie bigos, któremu nikt inny, jak ja sam jestem winny.
Przez pierwszy tydzień codziennie po zajęciach siedziałem do późnej nocy, próbując coś z siebie wydusić. Żadnych inteligentnych płodów nie zebrałem. Wymyśliłem trzy różne historie, z których tylko jedna doczekała się zakończenia. Poprzestałem, więc na niej, dałem spokój innym pomysłom, choć wcale nie byłem przekonany, co do jej oryginalności i sensowności. Czas naglił. Godziny jak woda wylewały się przez moje palce a tekst rósł w zwolnionym tempie. Do tego nie podobało mi się to, co już ukończyłem. Tak jak z poprzednimi pracami tekst był mało spójny, dialogi bezsensowne, a bohaterowie nieokreśleni.
Do tego zaczęły dręczyć mnie koszmary. We śnie widywałem scenę kuchni Jacka i jego samego w roli głównej, siedzącego bez życia. Przed nim leżał Poranek schizofrenika, ten sam wydruk, który oddałem Wargeńskiej, ten sam, który zaginął. Siedziałem wtedy naprzeciwko i patrzyłem w tekst. Wiedziałem, że Jacek wykradł go Wargeńskiej. Wiedziałem, że jeśli zrobię, choć jeden gwałtowny ruch, rzuci się na mnie i zabije. Powoli, delikatnie przesuwałem rękę w jego kierunku, nerwowo patrząc czy się nie poruszy, dotykałem wreszcie Schizofrenika. Wtedy nagle otwierał oczy i łapał mnie za rękę. Budziłem się wtedy w środku nocy zlany potem i przez godzinę nie mogłem zasnąć. I tak w kółko, moje sny przypominały telewizję, w której zawsze leci to samo.
Tak było przez sześć dni od mojego ostatniego widzenia z doktor Ewą Wargieńską. Siódmego wieczoru, przyzwyczajony do tego, co mi się śni i o której się budzę, położyłem się spać bez jakiś szczególnych nadziei na wyspanie. Tym razem los uszczęśliwił mnie czymś zupełnie innym.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem księżyc w pełni wiszący nad moją głową. Jego blada twarz patrzyła na mnie beznamiętnie. Czułem na sobie jego promienie, były ciężkie. Przyciskały mnie mocno do ziemi, która rozstępywała się pode mną jak woda. Topiłem się, krzyczałem. Machałem rękami, próbowałem złapać się czegokolwiek. Rozglądałem się nerwowo dookoła, szukając jakiegokolwiek ratunku. Otaczał mnie las. Tonąłem w samym środku polany, której wzburzona powierzchnia szalała jak morze w czasie sztormu. Zachłysnąłem się. Moje płuca były pełne ziemi. Nie mogłem już wołać pomocy, krzyczeć, nie mogłem oddychać. Straciłem przytomność i bezwładnie opadałem na dno ziemi.
Znów otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą dziecko. Chłopiec o trupiej twarzy uśmiechnął się do mnie i wyciągnął malutką dłoń. Nabrałem powietrza i w napadzie ostrego kaszlu skręciłem się w kulkę, plując ziemią. Byłem na tej samej polanie, co przed chwilą. Otaczały mnie te same drzewa i krzewy, tylko chmury osłaniały mnie od księżyca. Ratujecie mi życie – powiedziałem – Ratujecie mi życie… Cholera! Chmury ratują mnie przed księżycem! – Nagle odezwała się we mnie uśpiona, racjonalna cząsteczka, która kazała zastanowić się gdzie ja w ogóle jestem i co się właściwie stało. Poszedłem do lasu – myślałem – polazłem nie wiedzieć, po co. Może byłem pijany… A może mnie ktoś porwał? Znów poczułem smak ziemi w ustach.
– Ja śnie, prawda? – zapytałem – Ciebie tu nie ma, mnie tutaj nie ma. Tych drzew i tej pieprzonej polany również!
Mówiłem, choć wcale nie mogłem w to uwierzyć. Nigdy dotąd tak dokładnie nie odczuwałem wyśnionego świata, nigdy nie czułem tak dobrze wiatru na skórze, nie dostrzegałem każdego szczegółu otaczającej przyrody a przede wszystkim nigdy tak bardzo się nie bałem i nie próbowałem racjonalnie wyjaśnić tego, co racjonalnie wyjaśnić się nie da.
Chłopiec chwycił mnie za rękę i pomógł wstać. Rozejrzałem się dookoła z nadzieją ucieczki. Jednak księżyc znów wychylił zza chmur swoje oblicze. Chwyciłem chłopca mocniej za rękę i poszedłem tam, gdzie mnie poprowadził. Po drugiej stronie polany siedziało sześcioro dzieci o twarzach równie bladych i oczach równie przerażających jak prowadzący mnie chłopiec. Jakaś dziewczynka podbiegła z książką i krążąc wokół mnie krzyczała:
– Poczytaj nam! Poczytaj nam!
Usiadłem, wiozłem książkę, otworzyłem ją na wybranej stornie. Tytuł rozdziału brzmiał – Poranek schizofrenika. Zacząłem czytać:
Odkąd pamiętam w mojej głowie toczyła się nieustanna walka życia i śmierci. Pragnąłem śmierci ponad wszystko, tęskniłem za nią, choć nigdy jej nie spotkałem, wspominałem jej dotyk, choć nigdy nie udało mi się chwycić jej za rękę. Były jednak dni, w których wypełniała mnie energia. Przed moimi oczami stawało wtedy dzieciństwo. Myślałem wtedy o tym jak krótkie jest życie, jak wielkie są dziecięce marzenia i o tym, że większość z nich tak naprawdę można spełnić. Widziałem moje życie zmarnowanym i chciałem uchronić je od katastrofy.
Litery stawały się coraz bardziej niewyraźne. Mrużyłem oczy, wytężałem wzrok, lecz nie mogłem przeczytać już ani słowa więcej. Dzieci krzyczały jedno przez drugie – Czytaj! Czytaj dalej!
– Czytaj dalej! – usłyszałem nagle znajomy głos.
Podniosłem oczy i zobaczyłem Jacka. Siedział naprzeciwko mnie, oczywiście z drinkiem w ręku.
– Nie mogę – odpowiedziałem żałośnie – nie widzę liter.
– Czytaj dalej – powtórzył – chyba nie chcesz zawieść dzieci?
Spojrzałem na nie. Siedziały jak przyczajone zwierzątka gotowe do ataku. Nie, nie chciałem ich zawieść.
– Jak mam to przeczytać? Przecież nic nie widzę!
– Nie pamiętasz treści własnego tekstu? Nie pamiętasz słów, które wyszły spod twojej ręki?
Jego oczy błyszczały mocniej niż w dniu, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni.
– Pomogę ci, znam lepiej twój tekst niż ty sam. Wypił drinka i zaczął recytować z pamięci.
Pewnego dnia dwie przeciwności doszły do porozumienia. Dziecinna sielanka przyjęła zwiędłą postać śmierci. Mój umysł wreszcie się zjednoczył. Od tamtej pory nieustannie nawiedzają mnie wizje martwego dzieciństwa i marzeń zatraconych we wskazówkach zegara. Niczego tak bardzo nie pragnę jak żyć myślą o śmierci.
Poczułem jakby ktoś owinął mój mózg ciepłą watą. Przed oczami pojawiła się mgła, zakręciło mi się w głowie, upadłem i uderzyłem głową w leżący za mną kamień.
Wyrwany w samego środka snu, robię przedziwne rzeczy. W mojej karierze lunatyka – amatora zaliczyłem już kilka ciekawych akcji, od przewracania pościeli w poszukiwaniu pająka, poprzez uderzanie w powietrze pięściami w obronie przed duchem, na próbie wyskoczenia przez okno kończąc. Tak i tym razem wiedziony jeszcze sennymi marami, myśląc, że szóstka sztywnych dzieciaków biegnie za mną z jakże grzeczną prośbą „Poczytaj nam!", wyskoczyłem z łóżka jak oparzony i szukając po omacku drzwi, walnąłem głową w trzydrzwiową szafę. Nie powiem żeby to zderzenie jakoś pozytywnie wpłynęło na stan mojej trzeźwości. Przed moimi oczami stał Jacek i jego procentowe insygnia dobrego pisarza a w uszach jeszcze szumiał krzyki potępionych dzieci. Siedziałem przez chwilę na podłodze, wlepiając wzrok w szafę.
Racjonalnie zacząłem myśleć dopiero po dłuższej chwili, kiedy przebudziły się wszystkie szare komórki a guz, którego sobie nabiłem, zaczął boleć jak najbardziej realistycznie. Dusza ludzka nie istnieje, nie przemawia do żywych. A nawet, jeśli istnieje to przecież nie ma prawa wpieprzać się w ich życie, tak samo jak bity pionek nie ma wpływu na przebieg partii. Jeśli więc Jacek nawiedza mnie po nocach, to jest to wyłączanie moja wyobraźnia, podjudzana poczuciem winy. Proste. Tym wnioskiem postanowiłem zakończyć bezsensowne bajanie o duszy i duchach. Wstałem z podłogi i rozejrzałem się po pokoju, próbując odnaleźć po omacku łóżko. Było tak ciemno, że nie mogłem dostrzec nawet własnych dłoni w odległości dwudziestu centymetrów od oczu. Gęsta, nieprzenikniona ciemność zdawała się być ciałem stałym, przeszytym ostrym promieniem światła. Pobiegłem wzrokiem za tym promieniem w poszukiwaniu jego źródła. Wylewał się przez dziurkę od klucza. Nie przypisałem tego zjawiska, broń Boże, obecności duchów. Z pewnością najzwyczajniej w świecie zapomniałem zgasić światło.
W korytarzu było ciemno. Za to otwarte do połowy kuchenne drzwi wypuszczały promienie sztucznego, żarówkowego światła na całe mieszkanie. Od czasów śmierci Jacka kuchnia źle mi się kojarzyła. W swojej własnej rzadko bywałem, ograniczając przebywanie w jej do przygotowania i zjedzenia posiłków. Pchnąłem drzwi. Otwierając się powoli, rozszerzały niewielką przestrzeń studenckiej kuchni. Zobaczyłem lodówkę, gazówkę, okno… Analizowałem elementy pomieszczenia, w każdej chwili gotowy do ataku. W końcu drzwi otworzyły się na całą szerokość.
– Jasna cholera! – wydusiłem z siebie, choć czułem, że moje struny głosowe zarządziły strajk.
Na krześle siedział Jacek, z głową leżącą na stole wpatrywał się we mnie tym samym pustym spojrzeniem, co przed tygodniem. Cofnąłem się, oparłem o lodówkę i wytrzeszczając oczy tak mocno jak tylko pozwalał mi na to strach, uszczypnąłem się udo najmocniej jak potrafiłem. Impuls bólu przeszedł od ogniska po całej nodze, a ja jedyne, o czym mogłem w tamtej chwili myśleć to to, że całą moją stworzoną przed chwila ideologię diabli wzięli. Wpatrywałem się w jego oczy, które zdawały się coraz bardziej napełniać pustką. Były nieme, głuche, nieczułe. Były czarną dziurą pochłaniającą całą materię. Nagle ta czarna dziura rozbłysła. Powieki przysłoniły ją kilkakrotnie, napełniając jakimś przerażającym światłem. Zerwałem się do tyłu i walnąłem głową w lodówkę, nabijając sobie dla symetrii drugiego guza z tyłu głowy. Jacek podniósł się, przeciągnął jakby właśnie przebudził się z długiego snu i spojrzał na mnie zaspanym wzrokiem.
– Zombie – wydukałem – A jednak zombie…
Bez słowa wpatrywał się we mnie upiornym spojrzeniem. W jego oczach w dalszym ciągu powstawało światło. Coś naradzało się z nicości. Zupełnie tak, jakby nowy świat wyłaniał się właśnie w chaosu. Zimne dreszcze przeszły mnie na myśl, jaki ten nowy świat może być. Stałem w miejscu jak słup soli i nie czułem nawet, że moje usta szepczą bezwiednie „zombie, zombie…".
– Ale z ciebie dureń – powiedziało zombie – to, że człowiek nie wygląda zbyt wyjściowo nie oznacza, że można go od razu zrównać z jakimś kanibalistycznym oszołomem.
Nie zombie a duch. Tak, to brzmiało dużo przyjaźniej. Byłem na tyle oszołomiony, że nie mogłem się bać, a nawet dziwić. Nie odpowiedziałem, więc ciągnął dalej.
– Czytałem twoje wypociny. I powiem ci szczerze, tylko się nie obraź…. Większego dziadostwa nie wdziałem nigdy na oczy. Pominę drobiazg wybrania takiego wyświechtanego i dennego tematu, bo gdybyś chciał, zrobiłbyś z niego nawet coś znośnego. Ale ta fabuła! Ten styl! Ta akcja! Chłopie, ty potrafisz się rozwinąć na kilka stron i nic sensownego nie powiedzieć! W połowie tej farsy miałem już dość i musiałem się napić… – Tu zamyślił się na chwilę, spojrzał na zegar i odgarnąwszy włosy z czoła skoczył – I chyba znowu za dużo wypiłem, bo zacząłem, kiedy poszedłeś spać a jest już druga nad ranem…
Nie zauważyłem nigdzie ani alkoholu, ani brudnych szklanek ani nawet mojego opowiadania, które rzekomo czytał. Nie zamierzałem się jednak z nim sprzeczać.
– Siadaj, pierwszy raz napijemy się razem.
Usiadłem jak pokorne dziecko a Jacek wyciągnął z lodówki wódkę, która tam stała dobre pół roku i rozlał do szklanek.
– Jesteś tutaj przez ten skradziony tekst, prawda? Chcesz się odkuć za Poranek schizofrenika?
Na moje słowa Jacek zakrztusił się drinkiem.
– Ja miałbym się odkuć za Schizofrenika? – zapytał wyraźnie zdziwiony – A czy to ważne, kto podpisze się pod tekstem? Najważniejsze, że to, co miało być napisane zostało napisane. Autorstwo nie ma znaczenia. To tylko drobny dodatek do całości.
Wyszczerzył zęby jakby z zamiarem przyjaznego uśmiechu, co nieszczególnie może udać się nieboszczykowi.
– W takim razie, po co tu przyszedłeś?
– Jak to, po co? Chcę ci pomóc.
– Pomóc? – wyszeptałem z niedowierzaniem – Jak to pomóc?
– Powiem ci jak.
Rozsiadł się wygodnie na krześle, założył nogę na nogę i mówił tonem, jakby przemawiał do najpospolitszego karalucha:
– Chcesz dobrze pisać, prawda?
– Prawda.
– Doskonale! W takim razie się dogadamy.
Polał następną kolejkę i mówił dalej.
– Powiedz mi, dlaczego piszesz tak beznadziejnie?
– Beznadziejnie…? Po prostu wena mnie omija szerokim łukiem, mam duże ambicje i dużo pracuje, ale wena…
– Wena! – przerwał mi – jaka, cholera, wena? Brak weny, przyjacielu, to piękny eufemizm twojej pisarskiej niemocy! Albo wiesz, co chcesz napisać i jak chcesz to zrobić albo nie, ot cała filozofia.
– Wiem, co chcę napisać i jak – odparłem czując trochę odwagi – ale to, co napiszę, zupełnie różni się od moich zamiarów.
– Wiesz, dlaczego? Bo w tekście musi objawiać się autorski temperament, a ty masz temperament stołowej nogi. Chociaż pewnie i stołowa noga nie doceniłaby twojej twórczości. Ona nie mogłaby tak jak ja upić się już w połowie…
Znów zamyślił się jak poprzednio.
– Jest mnóstwo rzeczy, które tylko czekają by ktoś je uwiecznił. Piszesz o pierdołach, którymi zaśmiecasz sobie głowę. Marnujesz czas na wymyślanie głupot, zamiast skupić się na tym, co prawdziwe. Ale mam na to doskonałe lekarstwo.
Opróżnił szklankę, wstał i podszedł do szafki. Otworzył ją i dłuższą chwilę grzebał w niej, widocznie czegoś szukając.
– Mam! – krzyknął po chwili z dziecinną radością.
Chwycił coś, zaparł się nogami o meble i z wielkim wysiłkiem próbował to coś wyciągnąć. Po długiej i zaciętej walce wywlekł z szafki, bladą jak śnieg postać. Dziewczyna średniego wzrostu o kasztanowych włosach i ciemnych jak węgiel oczach, podniosła się z podłogi, otrzepała niebieską sukienkę i jak gdyby nigdy nic usiadła grzecznie i kulturalnie na krześle.
Nie powiem, abym się jakoś szczególnie się zdziwił. Skoro mogłem pić i nieboszczykiem i wysłuchiwać jego krytyki na mój temat, równie dobrze z mojej szafki mogła wyłonić się kolejna duszyczka, której widocznie nudziło się po drugiej stronie.
– Przedstawiam ci Anastazję – powiedział Jacek wskazując dziewczynę – To twój nowy temat pracy.
Dziewczyna uśmiechnęła się z jakąś przerażającą dobrocią. Jacek spostrzegł moją głupawą minę, której choć nie widziałem, wyraźnie odczułem na mięśniach twarzy i kontynuował:
– Anastazja nie wygląda dzisiaj za odświętnie, ale to tylko, dlatego, że przed rokiem utopiła się w Odrze. I od tamtego czasu biedaczka tak zbladła, że do dzisiaj tak jej zostało.
– Aha… – wydusiłem z siebie zupełnie nie wiedząc, co na to wszystko odpowiedzieć.
– Anastazja ma ci wiele do opowiedzenia, przy jej pomocy na pewno napiszesz coś wyjątkowego.
Zmierzyłem ją wzrokiem a ona znów uśmiechnęła się do mnie tak dobrotliwie, że zimne ciarki przeszyły mnie jak stado lodowatych strzał.
– Zostawię was teraz samych. Owocnej pracy – dodał spoglądając mi w oczy.
Nie zniknął jednak jak przystało na ducha. Najzwyczajniej w świecie wyszedł drzwiami.
Nastała chwila długiego milczenia. Nie wiedziałem, co mam w tej chwili zrobić, przeprowadzić wywiad z duchem? Anastazja widocznie odczytując moje myśli wstała podeszła do mnie i stanęła za moimi plecami.
– Pokażę ci moje życie – powiedziała – obserwuj uważnie.
Położyła dłonie na mojej głowie i wbiła palce w skronie. Czułem ból, ale nie opierałem się. Przez jej palce przechodziły jakieś nieokreślone fale. Coś w rodzaju fal akustycznych, które uderzały naporem decybeli w mój mózg, a zarazem jak strumień prądu, który napinając mięśnie nie pozwolił mi wykonać ani jednego ruchu. Anastazja wnikała we mnie, czułem ją w sobie, myślałem jej myślami, widziałem świat chłodnymi od śmierci oczami. I widziałem przeszłość, która w porównaniu chwilą obecną rozbijała się paletą barw, jak światło w mokrym od deszczu powietrzu. Było to inne życie, nie idealne, nie wyjątkowe, nie doskonałe. Przeciwnie, było wypełnione nieszczęściem i bólem. Było jak kolorowa mozaika, którą nieudolnie próbuje wypełnić się niepasującymi elementami. Było niechciane, wymuszone, przeklęte, ale było piękne, bo żywe, napełnione ruchem i energią.
Widziałem delikatną dziewczynę, którą odrzuciło społeczeństwo.
Widziałem postać, którą stworzyła w głowie.
Widziałem śmierć jej przyjaciółki i wyjście wymyślonego przyjaciela na prawdziwy świat. Na imię miał Arys.
Widziałem Tomasza, który rzekomo przyczynił się do śmierci przyjaciółki.
Widziałem zemstę i śmierć.
Widziałem jak Arys przejął kontrolę nad Anastazją.
Wreszcie widziałem samobójstwo.
Anastazja oderwała ręce od moich skroni. Wstałem oszołomiony i zataczając się pobiegłem do łazienki zwymiotować. Czułem się jak w wesołym miasteczku na gigantycznej zjeżdżalni, z której można zjeżdżać i zjeżdżać nie widząc końca i rozpędzając się do potwornej szybkości. Świat wibrował jak szalony, nawet sedes, w którym przez pięć minut trzymałem głowę uciekał przede mną. W uszach szumiał huragan myśli nie tylko moich, ale i Anastazji a do tego miałem wrażenie, że żołądek ma już serdecznie dość i opuszczając swoje miejsce wyląduje w kiblu. Do takiego stanu nie jest w stanie doprowadzić żaden znany mi alkohol i żaden narkotyk. Wróciłem po piętnastu minutach.
– Poczekaj chwilę – powiedziałem – skoczę po papier i coś do pisania.
Było mi dziwnie, niezwykle. Widziałem obrazy z nie swojego życia, czułem nie swoje uczucia i kierowałem się nie swoimi zasadami. To było jak sen, w którym automatycznie wykonuje się czynności zaprogramowane przez mózg, tylko wyraźniejsze, prawdziwsze, doskonalsze. Anastazja dzieliła się ze mną swoim życiem, ja pisałem automatycznie, pozwalając by przemawiała przez moje ręce. Każde zdanie, które nie odpowiadało jej myślom kazała mi poprawiać, aż osiągnęło upragnioną przez nią formę, aż było wstanie dosadnie wyrazić jej myśli. Przeżywałem jedno zdarzenie po kilka razy, aż dotarło do mnie do tego stopnia, że potrafiłem idealnie przelać je na papier. Pisałem, kreśliłem, poprawiałem jak maszyna, która przetwarza czyjeś myśli i nadaje im odpowiedni kształt. Przerywałem sesję kilkakrotnie by odpocząć. Zawierucha myśli mąciła mi w głowie, jak tornado przeleciała przez mój umysł, mieszając moje własne wspomnienia ze wspomnieniami samobójczyni. Czasami ogarniały mnie głębokie stany lękowe. Czułem wtedy wyraźnie jej wrogość do zepsutego świata, miłość do Arysa i nienawiść do samej siebie. Takiej mieszanki uczuć nie sposób ujarzmić. Robiłem wtedy przerwę, czyściłem mózg z myśli Anastazji, które znikały jak ręką odjął, gdy tylko przestała mnie dotykać i wychodziłem zwymiotować. Potem wracałem, piłem pięćdziesiątkę i wracałem do pracy. Skończyłem pisać o szóstej nad ranem. Upojony wódką i całokształtem nocy poszedłem spać.
Około dwunastej w południe obudził dzwonek do drzwi. Podniosłem się z łóżka z wielkim wysiłkiem, po czym z powrotem na nie bezwładnie opadałem. Puls w mojej głowie dudnił jak szklane butelki spadające z zsypu z dziesiątego piętra na parter. Dzwonek do drzwi nie poddawał się. Komuś widocznie bardzo zależało, aby dostać się do środka. Wywlekłem się z pościeli, zarzuciłem na siebie flanelową koszulę i skupiając całą energię na równomiernym stawianiu stóp, powlekłem się do drzwi.
– Orzesz, cholera jasna! – zawołała Natalia zobaczywszy mnie w progu.
Natalia to moja była dziewczyna. Byliśmy razem pół roku, po czym stwierdziliśmy, że po prostu nie jesteśmy dla siebie stworzeni i rozeszliśmy się w pokoju. Obecnie nasze relacje wyglądają jak u każdej przeciętnej, byłej pary, to jest zatruwamy sobie nawzajem życie.
– Widzę, że wczoraj ostro imprezowałeś. Wyglądasz jakbyś wypił dwie skrzynki piwa i uprawiał namiętny seks z tą czarownicą Wargeńską!
Na słowo Wargeńska dreszcze przeszły mnie po plecach i przypomniało mi się, że suszy mnie jak bym nie pił od tygodni. Trzasnąłem drzwiami, wiedząc, że Natalia i tak wejdzie do środka i poszedłem w kierunku kuchni. W samym progu wcięło mnie. Na stole stała pusta butelka, dwie szklanki, (z czego jedna czysta) i przewrócona puszka coli, której zawartość znajdowała się wszędzie wokoło, tylko nie w samej puszce. Na podłodze leżały porozrzucane kartki, zapisane moim charakterem pisma. Natalia zaglądając zza moich pleców, nie mogła powstrzymać się od komentarza.
– Nie poznaję kolegi! – krzyknęła uradowana, kiedy właśnie uświadamiałem sobie, że sam opróżniłem zero siedem wódki.
Zemdliło mnie i pobiegłem do łazienki. W zamazanym lustrze zobaczyłem bladą, skacowaną twarz z worami pod oczami i fryzurą jak po uderzeniu pioruna. Pierwszy raz widziałem siebie w takim stanie, nigdy nie wypiłem więcej niż dwa piwa. Znowu mój żołądek przewrócił się do góry nogami. Posiedziałem na wszelki wypadek jeszcze chwilę, wpatrując się w muszlę klozetową, ulizałem włosy doprowadzając je do jeszcze gorszego stanu niż wcześniej i wróciłem do kuchni. Natalia siedziała na krześle, czytała tekst rozrzuconych po podłodze kartek. Przestraszyłem się na myśl, co może zawierać treść, nie pamiętałem nic z tego, co tam napisałem.
– No brawo! – skomentowała – Gdybym wiedziała, że alkohol tak zbawienie na ciebie wpływa, już dawno zmusiłabym cię do picia.
– To znaczy?
– To znaczy, że wreszcie zaczynasz pisać jak człowiek. Mam tylko jedną radę: następnym razem pisz od razu na komputerze, bo do tych bohomazów trzeba kaligrafa o bardzo mocnych nerwach. Przeczytałam pięć stron i dalej nie mogę się już w tym wszystkim połapać.
Nie czekałem aż znajdzie kolejne fragmenty tekstu, zabrałem jej kartki i rzuciłem na stół.
– Dzięki za uznanie. Czym właściwie zawdzięczam twoja wizytę?
Uśmiechnęła się do mnie słodko i pociągająco, jak to robiła za czasów, kiedy jeszcze byliśmy razem, myśląc widocznie, że ma to na mnie jeszcze jakiś wpływ.
– Potrzebuje transportu. Przeprowadzam się.
– Naprawdę? To świetnie! Jeśli na drugi koniec miasta, to z przyjemnością ci pomogę.
Zmarszczyła brwi i rzuciła we mnie puszką po coli. Wstała i patrząc mi w oczy powiedziała z satysfakcją:
– Nie, aż tak daleko to nie. Trochę bliżej. Dokładnie piętro nad tobą.
Mieszkanie piętro wyżej było własnością siedemdziesięcioletniego emeryta, który zmarł przed miesiącem. Po jego śmierci rodzina dała ogłoszenie, że wynajmie lokum studentom. Biedy staruszek, dopiero teraz bardzo odczułem jego brak.
– Toż to w całym mieście nie ma dla ciebie mieszkania? Musisz przeprowadzać się akurat do mojego bloku?
– Są, ale chyba wole odświeżyć naszą znajomość i pomieszkać obok ciebie.
Kolejna fala mdłości. Nie wiem czy od wódki, czy od jej gadania.
– Kiedy będę ci potrzebny?
– W przyszłym tygodniu. Dziękuję, wiedziałam, że zawsze mogę na ciebie liczyć.
– Przestań się podlizywać. Twoje szanse u mnie zmalały wraz z coraz mocniejszym oddziaływaniem grawitacji na twój biust.
Walnęła mnie w twarz i ruszyła w kierunku drzwi.
– Widzisz, na czym polega różnica między parą a ex-parą? W pierwszym przypadku dostaje się buziaka na dowiedzenia a w drugim liścia w pysk.
Uśmiechnęła się i wyszła.
Zbliżyłem się ostrożnie do kartek jakby miały wzlecieć w powietrze i rzucić się na mnie jak stado wygłodniałych wampirów. To nie możliwe by to, co miało miejsce w nocy… To, co wydawało m i się, że miało miejsce… To, co mi się przyśniło… Cholera jasna! Nie możliwe, by nawiedziła mnie dusza Jacka! Powoli przypominałem sobie wszystko, fragment po fragmencie analizowałem domniemaną wizytę, a w szczególności starałem się przybliżyć obrazy, jakie duch Anastazji rzekomo wprowadził do mojej głowy. Skacowane myśli nie chciały współpracować. Za cholerę nie mogłem przypomnieć sobie, w jaki sposób znalazłem się z powrotem w łóżku i ile wypiłem wódki. Doskonale pamiętałem natomiast, że dwa razy przyrżnąłem łbem i moment, w którym Jacek wyciągnął Anastazję z kuchennej szafki. Zerwałem się w jej kierunku, otworzyłem na oścież i wyrzucając wszystkie garnki, szukałem przejścia do innego wymiaru. Naturalnie niczego takiego nie odnalazłem. To był tylko sen. Przyśnił mi się Jacek, przyśniła mi się Anastazja, a ja pod wpływem nocnych marzeń obudziłem się w samym środku nocy, napiłem się i spisałem swój sen. Co prawda szczypałem się nie raz we śnie i za każdym razem czułem ból, lecz choćbym zaszczypał się na śmierć nigdy nie uwierzyłbym, że to miało miejsce naprawdę. W sumie każde wytłumaczenie jest dobre, jeżeli człowiek nie chce uwierzyć, że może niedługo będzie musiał oddać wszystkie ostre przedmioty, wypełnić formularz i udać się na przymusowe wakacje.
Stając się polem walki między skupieniem a pierwszym w życiu kacem, przepisywałem tekst ładnych parę godzin. W końcu z chaosu bazgrołów wyłonił się uporządkowany, komputerowy wydruk, a ja przeżyłem swój sen na nowo. Czytałem w nim dokładnie to, co widziałem we śnie. Niczego nie mogłem się czepić. Stan emocjonalny nieboszczki, jej myśli i strach, wszystko dokładnie przelałem na papier. Pierwszy raz napisałem coś, co nie tylko miało ręce i nogi, ale też cholernie mi się podobało.
Wieczorem wysłałem tekst Wargeńskiej, obiecując, że niedługo opowiadanie zostanie w ukończone. Rozsiadłem się wygodnie w kuchni z ambitnym zamiarem owocnego tworzenia. Dzieje topielca stanęły w miejscu, kiedy Arys został wypuszczony i stając w progu świata rzeczywistego, przejął kontrolę nad swoją życiodawczynią. I tu koniec. Wcielając się w jej rolę, ogarnęła mnie pustka. Nie miałem pojęcia, co zrobić z opętaną przez demona nastolatką i jak doprowadzić ją do samobójstwa. Napisałem kilka stron. Część z nich skreśliłem, część spaliłem ceremonialnie w metalowym koszu na śmieci, a to, co zostało wywaliłem przez okno.
– Szlag by to! Za chwilę uwierzę, że naprawdę nawiedził mnie duch i że sam tego nie napisałem!
– Spokojnie! Walnij sobie kielicha na wstrzymanie. Potem usiądziesz i napiszesz resztę.
W jednej chwili płynna granica między racjonalnością a szaleństwem wyparowała. Jacek siedział w tym samym miejscu, co w moim śnie.
– Wódka się kończy. To ostatnia butelka. Będziesz musiał coś skombinować, bo w takich warunkach nie da się pracować.
Nagle naszła mnie genialna myśl. Zasnąłem podczas pisania! Tak, jeszcze za wcześnie na urlop w zakładzie psychiatrycznym.
– Na co tak patrzysz? Siadaj i napij się ze mną.
Polał do kieliszków, które ni stąd ni zowąd znalazły się na stole.
– Sen, to tylko sen – powtarzałem dla pewności.
– Może życie to sen. Może człowiek śpi od narodzin, a prawdziwe życie zaczyna się po śmierci. Może życie to matrix, może wizja jakiegoś żula spod śmietnika. Chrzanić to. Wypij ze mną.
Wypiłem.
– Jak ci się podoba to, co napisałeś? Spodziewam się świetnych wyników.
Nie odpowiedziałem.
– Coś ty taki milczący? Pewnie jesteś zbyt trzeźwy.
Postawił przede mną kufel, nalał wódki do połowy i dopełnił resztę sokiem. Wypiłem całość jednym haustem. Odczekałem chwilę i kiedy zakręciło mi się w głowie, byłem gotowy rozmawiać z nieboszczykiem.
– To, co? Lecimy dalej? – zapytał.
– Lecimy dalej?
– Anastazja domaga się spotkania. Zresztą twoje opowiadanie trzeba skończyć. Chyba nie zostawisz go tak, jak jest?
Nie byłem jeszcze dostatecznie pijany, by przyjąć wizytę kolejnego denata.
– Nie! Przecież ciebie tu nie ma! Jej też tu nie będzie!
– Już drugi raz mnie obrażasz! Jestem tu, żeby ci pomóc. Jak możesz tak do nie mówić?
Co mogłem odpowiedzieć? Z pewnością nie ja jeden popisałbym się brakiem gościnności w stosunku do ducha.
– Chcesz pomóc mi skończyć opowiadanie? Dlaczego? Przecież ukradłem ci twoje.
– Oj… Tam zaraz ukradłeś. Już ci przecież mówiłem… Nie ważne, kto podpisze się pod treścią, ważne, że historia zostanie opowiedziana.
– Nie powiem, ta historia jest ciekawa, ale dlaczego tak bardzo zależy ci, żeby ją skończyć?
– Nie mi. Anastazji.
– Jej?
– Oj pomyśl trochę. Jej własny twór przejął nad nią władzę, zabiła niewinnego człowieka, długo walczyła z wyrzutami sumienia, aż w końcu stała się pożywką dla rybek. Czego może chcieć po tym wszystkim? Odrobiny szczęścia! A co da szczęście odrzuconej przez Boga samobójczyni? Rozgrzeszenie! Ona myśli, że kiedy wyspowiada się przed tobą i twoimi czytelnikami, otrzyma zbawienie.
– Rozgrzeszenie? Wątpię…
– Wątpisz w zombie, duchy i zaświaty. Przestań się czepiać i zabierz się do pracy. Oboje wam wyjdzie to na dobre.
Polał następną kolejkę, wstał i w zadumie podszedł do okna.
– Skąd ją wyciągniesz tym razem? Z lodówki czy piekarnika?
Wyszczerzył zęby i powiedział z lekką złośliwością:
– Z nikąd. Ona przekroczyła już granicę między tym a tamtym światem. Od wczoraj ma pełne prawo pojawiać się gdzie tylko chce i kiedy chce, bez mojej pomocy.
W tej samej chwili poczułem na plecach lodowate spojrzenie i lekki zapach brudnej wody. Obróciłem się i ujrzałem ciemnowłosą bladą piękność, której oczy zdawały się kryć gdzieś głęboko małą iskierkę życia.
– Zostawię was samych – powiedział Jacek.
Usiadłem wygodnie i oddałem się w ręce Anastazji. Wszystko przebiegało w ten sam sposób jak ostatnio. Ona przekazywała mi swoje myśli i uczucia a ja starałem się jak najdokładniej przelać je na papier.
Tamtego dnia czekał mnie punkt kulminacyjny całej opowieści. W końcu dotarliśmy do momentu, w którym Anastazja zabija winowajcę śmierci jej przyjaciółki. Ta chwila była wyjątkowo przepełniona żalem i nienawiścią. Cała gama złych emocji wpłynęła do mnie i razem z krwią obiegała organizm w zawrotnym tempie. Mój żołądek kurczył się i rozkurczał, serce biło na przemian szybko i wolno a ciśnienie mało nie rozerwało mi głowy. Do tego zacząłem się bać. Byłem nią wtedy jak nigdy wcześniej, czułem wszystko to, co ona. Bałem się go zabić, nie chciałem plamić rąk krwią, nienawidziłem go tak, jak nigdy nikogo wcześniej. Wszystkie mięsnie we mnie drżały. W mojej głowie zaraz miano dokonać morderstwa a ja nie chciałem na to pozwolić.
– Ustąp – szepnęła Anastazja – to musi się wydarzyć.
– Ale ja nie mogę… To złe…
– To moje życie nie twoje. Ustąp!
Zabiłem go. Czułem ulgę, czułem gniew, czułem lęk.
– Pisz! Teraz pisz! – zarządziła.
Opanowałem dostatecznie drżenie rąk by utrzymać długopis. Zapisałem trzy strony i rzuciłem jej przed nos.
– Źle! Nie tak! Musisz to przeżyć jeszcze raz.
Rzuciła się na mnie i jak pijawka przyssała do głowy. Drugi raz przeszedłem przez piekło i kiedy wreszcie udało mi się z niego wyjść, byłem gotowy zrobić wszystko, by uciec z kuchni jak najdalej. Zapisałem kolejne strony.
– Znowu nie tak! To nie jest to, co ja czułam. Popraw to!
– Nie! Nie chcę tego przezywać po raz trzeci. Dwa razy to i tak za dużo.
– Ja to przeżywam każdego dnia, lecz sama nie mogę tego napisać. Musisz to poczuć całym sobą.
Wstałem z krzesła z zamiarem wyjścia, lecz ona przycisnęła mnie do niego i przytrzymała z taką siłą, że nie miałem szans uciec.
– Poczuj to! – krzyknęła, przekazując mi kolejną dawkę psychicznych tortur.
Nie muszę chyba tłumaczyć, że i trzeci raz nie wystarczył. Do białego rana popełniłem morderstwo kilkanaście razy i opisałem jedynie pół godziny jej życia, bez przerwy kreśląc, zamazując i poprawiając. Z każdym kolejnym razem coraz mniej pamiętam a coraz większa mgła otacza moje wspomnienia. I chwała Bogu…
Obudziłem się leżąc w łóżku w pozycji embrionalnej i mocno ściśniętymi pięściami. Próbowałem się podnieść, ale zbyt mocno bolały mnie mięśnie, w głowie huczało a w dodatku zbierało mi się na bełt. Wyprostowałem się wygodnie i na myśl o wczorajszej nocy rozpłakałem jak dziecko.
W okolicach pierwszej wreszcie wstałem, umyłem się i zabrałem do przepisywania. Tym razem było tego mniej niż ostatnio, za dużo czasu poświęciłem morderstwu. O zgrozo, tekst nie by jeszcze skończony, zabrakło zakończenia, którego choćbym stanął na głowie i zaklaskał uszami, sam nigdy bym nie napisał. A to oznaczało jeszcze przynajmniej jedno spotkanie z Anastazją.
Przemyślałem sytuację:
1. Sam nie skończę opowiadania.
2. Nawet, jeśli ona mi pomoże to nie wiem, czy wytrzymam to psychicznie.
3. Jeśli nie skończę opowiadania to Wargeńska mnie zabije.
Wniosek:
Kupić wódę i niech się dzieje wola nieba.
W małych marketach, gdzie nie ma osobnego stoiska z alkoholem wewnątrz, znajdują się one przy kasie. Kiedy więc małe dzieci stojąc w kolejce, nabierają nagłej ochoty na słodycze, dorośli czują gwałtowny spadek alkoholu we krwi. Nigdy nie odczuwałem takich niedoborów. Moje krwinki nie były widocznie przystosowane do przenoszenia niepotrzebnych balastów a mózg funkcjonował poprawnie bez dodatkowego wspomagania. Nie mając żadnego rozeznania w tych produktach, po dłuższej chwili podziwiania kolorowych etykietek i wygibuśnych butelek sięgnąłem po identyczną jak ta, którą wypiłem ostatnio. Nagle pod siłą gwałtownego pchnięcia od tyłu, przechyliłem się w kierunku regału, udało mi się na szczęście zaprzeć o niego rękami. Odwracając się raptownie do tyłu, w ustach miałem całą wiązankę przekleństw, która niestety wypadła z nich na widok Grześka Barmińskiego.
– Cześć kolego! – powiedział – Jak ci idzie pisanie? Słyszałem, że zaginął Poranek schizofrenika i obecnie pracujesz nad czymś nowym.
W mojej głowie jak echo od pustych ścian odbiły się słowa Wargeńskiej, kiedy uświadamiała mnie o zaginięciu tekstu i Jacka, kiedy zapewniał, że to nie jego sprawka. Zakipiało we mnie, ale nie dałem niczego po sobie poznać.
– Cześć! Tak, zgadza się. Już prawie skończyłem nowe opowiadanie. Myślę, że jest nawet lepsze od poprzedniego.
Grzesiek zaczerwienił się jak wielki, nieforemny pomidor i przycisną mnie mocno wózkiem do regału.
– Wiesz, że to dziwne… Napisałeś najlepsze opowiadanie w swoim życiu krótko po tym, jak umarł Jacek.
Rozejrzałem się dyskretnie wokoło. Stojący w kolejce nawet nie próbowali udawać, że niczego nie widzą.
– Wiem, że to opowiadanie nie było twoje. Wiem, że było Jacka.
– Zazdrośnik. Jestem lepszy od ciebie, musisz to jakoś przetrawić.
Rozluźnił się.
– Spokojnie. Poczekam aż oddasz Wargeńskiej nowy tekst. Nie będzie tak dobry jak poprzedni. Jestem tego pewny.
– A jeśli będzie? Co w tedy zrobisz?
Zamyślił się. Korzystając z okazji, odepchnąłem go do tyłu tak mocno, że uderzył w faceta dźwigającego dwa sześcioraki piwa.
– Nic takiego się nie zdarzy. Dobrze wiesz, że jesteś beznadziejny.
– Zazdrościsz mi. Najzwyczajniej w świecie mi zazdrościsz, bo okazałem się lepszy i od ciebie, i od tych wszystkich naburmuszonych gamoni, których ze wstrętem oglądałem, co poniedziałek. To ty jesteś beznadziejny! Wszystkie twoje prace pisane były tak, by podlizać się Wargeńskiej. Nie masz ani własnego stylu ani własnej inwencji. Wszystko, co piszesz dopasowane jest do tego, komu to piszesz.. Jesteś mistrzem pisania „pod". Dałbym ci starego kapcia czy deskę klozetową, pod nie pewnie też byś coś natworzył!
Uraziłem go do tego stopnia, że zostawił swój wózek i wyszedł ze sklepu, przeciskając się siłą przez stojących w kolejce. Z miną twardziela, który właśnie zabrał słabszemu koledze zabawkę, skasowałem zakupy i wszyłem z sklepu.
W drodze powrotnej do domu przemyślałem wszystko od początku do końca. Co prawda od dwóch dni przeżywam cowieczorne pranie mózgu, wypijam więcej wódki niż wody, ale satysfakcja, jaką odczułem na widok zazdrosnego krasnala, warta była każdej ceny. Dodatkowo, jeśli wygram ten cholerny konkurs, zdobędę prestiż i udowodnię, że jestem lepszy od wszystkich nadętych krasnali razem wziętych. Cel uświęca środki. Skręciłem do monopolowego i zaopatrzyłem się w jeszcze jedną butelkę wody ognistej. Szedłem pogrążony w marzeniach o sławie, nie wiedząc zupełnie, że ten dureń Grzesiek, na swoje nieszczęście, idzie za mną.
Kiedy wróciłem do domu było już ciemno. Rozpakowałem zakupy, przebrałem się i kiedy już wszystko przygotowałem, usiadłem w kuchni i czekałem na swoją pomocnicę. Pojawiła się natychmiast, jakby wiedziała, że nadszedł czas, że możemy zaczynać.
Jak wcześniej, położyła dłonie na mojej głowie, a ja pisałem wszystko, co mi dyktowała, w chwilach odpoczynku haftując w łazience i pijąc solidne drinki, od których kiedyś na samą myśl robiło mi się niedobrze. Trzymałem się świetnie. Wizja sukcesów nie pozwalała mi się złamać pod naporem tornada, które przewracało wszystko we mnie do góry nogami. Anastazja niekiedy z szałem i szaleństwem w oczach kazała przeżywać jej swoją historię po kilka razy. Nie mam pojęcia, co mógłby powiedzieć na ten widok ktoś, kto patrzy z boku i niczego nie rozumie. Z pewnością wyglądaliśmy jak dwa szaleńcy, których wewnętrzne, hermetyczne światy pożerały wnętrzności. Nie wiem, co pomyślał Grzesiek, który nagle wparował do kuchni i skamieniał, jakby… jakby… zobaczył ducha.
– Co tu się dzieje? – wymamrotał.
Nagłe wyrwanie z transu zamroczyło mi oczy a treść żołądkowa podniosła się na wysokość podniebienie miękkiego. Ledwie powstrzymałem się, by nie zwymiotować.
– Nie wolno przerywać – powiedziała Anastazja – Nie wolno.
– Kim ty jesteś? – spytał Grzesiek.
Swoją drogą zdziwiło mnie to, że ją widzi.
– Kim ona jest? – spytał tym razem mnie.
Co mogłem odpowiedzieć? Przedstawić ich jak swoich znajomych? Po długiej chwili milczenia Grzesiek nabrał trochę odwagi podbudowanej zresztą głupotą.
– Wszyscy się dowiedzą! Powiem wszystkim, co ty wyprawiasz z tą wariatką! To jest chore! Wargeńska, kiedy dowie się od wszystkim odrzuci twoje opowiadanie! Będziesz nikim! Słyszysz? Nikim!
Anastazja zamyśliła się i przemówiła:
– On musi skończyć to opowiadanie. Nie możesz mu przeszkodzić.
Spojrzał na nią jak na idiotkę, niedomyśląc, kim ona naprawdę jest. Wcale się zresztą nie dziwię.
– Nie mogę? Chcesz się założyć?
Wymacał ręką klamkę. Chwycił za nią i gwałtownie się odwrócił. Chciał uciec, udałoby mu się to, gdyby kuchenny nóż do chleba nie wbił się w jego plecy jak w masło. W tej chwili absurdalnie stanęła mi przed oczami Natalia, która za czasów naszego związku, chciała mnie namówić na zakup krajalnicy. Później widziałem już tylko czarne plamy latające po całej kuchni. Opadłem na krzesło, patrzyłem przez chwilę nie rozumiejąc, co się dzieje, z większym zdziwieniem i przerażeniem niż pierwszego razu, kiedy zobaczyłem ducha.
– Coś ty zrobiła? – spytałem, kiedy przypomniałem sobie, że nie jestem słupem soli a myślącym człowiekiem – Jak mogłaś?
– Gdybym nic nie zrobiła, on by ci przeszkodził. Nigdy nie skończyłbyś opowiadania. Wszystko poszłoby na marne.
– Ale ty zabiłaś człowieka! W moim domu! Moim nożem!
Wyraz jej tworzy mówił wyraźnie, że ma to wszystko gdzieś.
– Co ja teraz z nim zrobię? To mnie zamkną za morderstwo, nie ciebie! A jeśli mnie zamkną to i tak nie skończę tego cholernego opowiadania! I szlag trafi twoje rozgrzeszenie!
– Dlatego najpierw usiądziesz, dokończysz pracę, a potem pozbędziesz się ciała.
– Nie! Niczego już nie napiszę! Wynoś się stąd! Nie chcę cię widzieć! Boże, co ja teraz zrobię?
Chwyciła mnie za ramiona i wbijając w mnie pazury, powiedziała:
– Skończysz to, co zacząłeś a potem rób, co chcesz. Możesz iść do więzienia, możesz schować kolegę do zamrażalnika, ale opowiadanie musi zostać ukończone. Nie dam ci spokoju dopóki nie zrobisz tego, o co proszę. Zabiłam jednego, mogę zabić więcej.
Taką propozycję trudno odrzucić. Krew we mnie zamarzła i zaczęła kłuć od środka wszystkie możliwe fragmenty mojego ciała. Takiego obrotu spraw się nie spodziewałem.
– Jeśli ci pomogę… Jeśli dokończę opowiadanie, odczepisz się ode mnie i pójdziesz w cholerę?
– Jeśli dostanę to, czego chcę, zniknę z twojego życia.
Starając się zwracać jak najmniej uwagi na zakrwawionego trupa, leżącego w progu pisałem dalej. Szło mi cholernie ciężko. Nie mogłem się skupić, nie mogłem czuć tak jak ona, bo w mojej głowie zbyt wiele miejsca zajmowały moje własne myśli i uczucia. Starałem się nie zastanawiać nad tym, co zrobię z ciałem, co się stanie, jeśli ktoś wie, że Grzesiek jest u mnie, ani ile się siedzi za morderstwo. Szkoda mi było Grześka. To frajer i zazdrosny idiota, ale nie zasłużył na śmierć. Burza moich myśli przeszkadzała Anastazji. Próbowała ją ujarzmić wbijając we mnie paznokcie, potrząsając jak słomianą kukłą i krzycząc na mnie w niebogłosy.
Skończyliśmy nad ranem. Zapakowałem Grześka w starą torbę podróżną i w nocy wrzuciłem do rzeki. Przepisałem rękopis, wysłałem Wargeńskiej i w ciszy i spokoju czekałem aż przyjdzie po mnie policja, wprowadzą mnie na oczach całego bloku i moja młodość umrze za metalowymi kratami. Ciało Grześka znaleziono na drugi dzień. Od razu wszczęto śledztwo, jednak niczego konkretnego się nie dowiedziano. Co się wtedy ze mną działo? O czym myślałem? Co czułem? Nie będę nawet próbował tego opisywać.
Trzy dni po śmierci Grześka postanowiłem wyjechać. Kupiłem bilet do Warszawy spakowałem się i zamówiłem taksówkę. Punkt siedemnasta stałem pod drzwiami, czekając tylko aż przyjedzie taryfa. Było mi obojętne, co się stanie. Choćby nawet nadszedł świata, ja się wynoszę i nic mnie nie obchodzi.
– Musisz coś dla mnie zrobić – usłyszałem, gdy tępo wpatrywałem się w drzwi.
– Nie, nie wierzę…
– Musisz coś dla mnie napisać.
Anastazja miała spokojną i słodką minę, która zupełnie nie przystoi samobójczyni – mordercy.
– Zrobiłem, co chciałaś, teraz się wynoś…
– To za mało.
– Powiedziałaś, że jeśli napisze to dla ciebie to się ode mnie odwalisz!
Rzuciłem w nią torbą, która przeleciała jak przez mgłę i uderzyła w ścianę.
– Powiedziałam, że cię opuszczę, kiedy dostanę to, czego chcę. Nie otrzymałam rozgrzeszenia.
– Jak ja mogę ci pomóc?
– Chcę, żebyś napisał moje życie na nowo.
– Co? Przecież to nie możliwe!
– Chcę żebyś napisał moje życie na nowo i nie dam ci spokoju, dopóki nie zrobisz tego, o co cię proszę.
– Wiesz, że to niemożliwe. Mogę napisać tylko to, co zdarzyło się naprawdę, jeśli zostaną przekazane mi odpowiednie myśli. Sam niczego nie stworzę.
Chwyciła mnie za rękę i zawlekła do kuchni.
– Nigdzie nie pojedziesz, zostaniesz tutaj i mi pomożesz.
– Choćbym nawet chciał, nie dam rady.
Pod blokiem stała taksówka, a kierowca dawał wyraźne znaki, że nie będzie długo czekał.
– Puść mnie, muszę iść.
Ktoś zapukał do drzwi. Na zewnątrz rozległ się głos Natalii, to chyba dzisiaj miałem pomóc jej w przeprowadzce.
– Otwieraj! Słyszę, że tam jesteś!
– Poczekaj, już idę!
Wyrwałem się Anastazji, która zwolniła uścisk. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem złą i czerwoną Natalię.
– Obiecałeś pomóc. Od dwóch dni nie mogę się do ciebie dodzwonić!
– Nie mogę. Idź już, nie mam czasu.
Zobaczyła moją torbę i siłą weszła do środka.
– Wyjeżdżasz? Gdzie?
– Nie ważne, idź już.
– Kto jest z tobą? Słyszałam kogoś w kuchni.
Nie zdążyłem ani odpowiedzieć ani jej zatrzymać. W mgnieniu oka znalazła się w kuchni. W kilka sekund potem wybiegła stamtąd z krzykiem, przewróciła mnie, odpychając z przejścia i z prędkością światła wpadła na korytarz. Nie minęła nawet minuta, jak usłyszałem klakson samochodu i dźwięk tłuczonego szkła. Wyjrzałem na zewnątrz i ujrzałem Natalię, leżącą na wgniecionej szybie Fiata. W tamtej chwili odczułem nieodpartą chęć wyskoczenia przez okno, ale nie mogłem. Instynkt przetrwania był o wiele silniejszy. Stałem jak kretyn i błagałem, żeby trafił mnie piorun, abym dostał zawału, lub przynajmniej blok rozpadł się na milion kawałków razem ze mną. Cokolwiek, żeby tylko nie istnieć, żeby tylko nie musieć własnoręcznie wykonywać na sobie wyroku.
– Daj sobie na luz, wypij ze mną.
Jacek stał obok mnie i podziwiał akcję ratunkową.
– Ty mnie w to wszystko wciągnąłeś, nie jesteś już moim przyjacielem. Nie wiem, czym jesteś.
– No cóż, człowiek się trochę zmienia po śmierci. Ale dajmy na luz, napij się ze mną. Czeka cię dużo ciężkiej pracy.
Ania odłożyła opowiadanie na stół i z mieszanymi uczuciami wyjrzała za okno. Niema twarz księżyca patrzyła z nieba, z potężną siłą przykuła jej uwagę. To przerażające – myślała – To przerażające, że tragedie, które miały ostatnio miejsce, ubrał w tak okropną i potworną postać. Artyści powinni znać swoje granice, nie mogą robić ze swojego życia sensacji, ani też koloryzować dla sławy i pieniędzy. Widocznie po zwycięstwie w międzyuniwersyteckim konkursie, do głowy uderzyła mu woda sodowa. Ania w dalszym ciągu nie wiedziała co dolega jej jedynej miłości. Na domiar złego Adam zakpił z niej dając jakiś chory twór, kłamiąc, że wszystkiego się z niego dowie. Parzcież nie mógł sądzić, że ona uwierzy w to, co napisał! Odwróciła oczy od tarczy księżyca i spojrzała w kierunku opowiadania. W fotelu siedział Adam, blady jak ściana, z podkrążonymi oczami i kieliszkiem w ręku.
– Mam dla ciebie misję. Moja koleżanka potrzebuje pomocy.
Przeczytałam, ale nie mogę powiedzieć, że była to lekka lektura. Piszesz sprawnie, ale tekst nie jest "dopieszczony" i trochę się dłużył. Sam temat też nie zachwycił oryginalnością - ot, kolejna wariacja na temat paktu z "diabłem". Gdyby nie był to tekst do eliminacji, pewnie oceniłabym go lepiej.
Przeczytałam, wciągnęło mnie i spodobało się. Fajne wpleciona historia Anastazji, jakby przenikająca się z historią Adama, w ogóle ciekawa postać z tej Anastazji :) ale jak tak będzie mordować kogo popadnie, to prędko rozgrzeszenia chyba nie dostanie ;) Imo świetne pokazanie popadania w nałóg, zgrabnie i logicznie podwiązane wątki, chociaż nie podane na tacy - Jacek, któremu Adam zamiast pomóc, zwinął opowiadanie, "wciąga" go, przekazuje "dar" chociaż wie, jak to się skończy. A Adam rozprzestrzenia "łańcuszek" dalej. Imo jedno z ciekawszych z eliminacji.
Dla mnie zdecydowanie za ciężkie. Początek, aż do dialogu, czytałem z trudem. Strasznie mroczno-posępno-filozoficzno-nieprzejrzysty. "Opowiadanie właściwie" już dużo lepsze.
Może to po prostu "nie moje klimaty", więc się nie przejmuj.
Niech to kaczka kopnie, napisałam taki ładny komentarz i mi zjadło >_
Dobrze napisałaś ten tekst, nawet mi się pomysł spodobał z tymi morderstwami i dziwymi halucynacjami Adama - przynajmniej tak to odebrałem, może źle, ale tak wynikało z tekstu. Nie łatwa to lektura, czasem trzeba się było mocno skupić na tym co piszesz - ale to nie zarzut, to plus. Bywały czasem zdania troche niepoprawnie napisane, gubił się czasami sens zdań przez liczne powtórzenia czy też brakujące słowa. Gdybyś trochę dopieściła to opko, i trochę uprościła tekst a pewne elementy usunęła, byłby to całkiem dobry tekst. Niemniej jednak jeszcze raz podkreśle - podobało mi się.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick