- Opowiadanie: Aniol - Współmagiczność

Współmagiczność

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Współmagiczność

Ziewnąłem szeroko, przeciągając się leniwie. Cholerne runy… ślęczałem nad tym tłumaczeniem szósty miesiąc z rzędu i niewiele posunąłem się do przodu. Czekała mnie jeszcze kupa roboty – dobrze płatnej roboty, którą musiałem odwalać nocami.

 

Spojrzałem z ponurą satysfakcją na zegar, wyświetlający godzinę: 4:20. Westchnąłem cicho i poszedłem do kuchni po kolejny kubek herbaty. Kiedy wróciłem do pokoju, na stole zasłanym dokumentami siedziała czarna kotka, patrząc na mnie jak na obietnicę dodatkowego posiłku.

 

– Co mała? – zagadnąłem, drapiąc ją za uchem. – Może też byś się wzięła do jakiejś roboty, mały darmozjadzie?

 

Spojrzała na mnie z wyrzutem, jakbym śmiertelnie ją obraził, a następnie wpakowała mi się na kolana z cichym miauknięciem. Podrapałem ją jeszcze raz i pochyliłem się nad runami, próbując kontynuować tłumaczenie. Czego to człowiek nie zrobi dla dodatkowych kilku groszy?

 

*

– Jak myślisz, Gocha zda ten egzamin? – zapytała Kaśka, moja siostra.

 

Wzruszyłem ramionami, otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, znów wzruszyłem ramionami i ponownie otworzyłem usta. Tym razem udało mi się z nich wydobyć dźwięk.

 

– Nie jeździ najgorzej, więc są szanse – odpowiedziałem zmęczonym głosem, tłumiąc potężne ziewnięcie. – Ty zdałaś, Marek zdał nie tylko ten… ba! Nawet ja zdałem za pierwszym razem, więc dlaczego jej miałoby się nie udać?

 

– Podchodzi piąty raz – mruknął Marek spod okna. – Ostatnim razem oblała na lewoskręcie, na jednokierunkowej, chciała skręcać z prawego pasa – przypomniał niepotrzebnie.

 

Nic na to nie odpowiedzieliśmy. Cała nasza trójka wiedziała, że moja dziewczyna drugim Kubicą nie będzie. Nawet Marek, jej brat, będący instruktorem kursów na wszelkie istniejące kategorie prawa jazdy, wątpił w to, że Gosia zdobędzie kiedyś upragniony dokument.

 

Rozległ się szczęk klucza w drzwiach, a po chwili do pokoju wkroczyła Gosia. Z jej twarzy ciężko było cokolwiek wyczytać.

 

– No i? – zapytała w końcu Kaśka.

 

Odpowiedzią było wściekłe spojrzenie i brzęk tłuczonego szkła – to szklanka stojąca na stole, zamieniła się w magiczny sposób w szklane puzzle. Westchnąłem cierpiętniczo – a więc znów się nie udało – znów czeka mnie kilka ciężkich dni, w których Gośka będzie na mnie krzyczeć i rozwalać wszystko dokoła.

 

– Co tym razem? – zapytał spokojnie Marek, niewzruszony jej humorem.

 

– Lewoskręt – burknęła jego siostra.

 

– Znowu…?

 

– Tak, znowu.

 

– Co poszło nie tak?

 

– Wszystko… kazał mi skręcić na jednokierunkowej, więc podjechałam do lewej krawędzi jezdni, wrzuciłam lewy kierunkowskaz, zredukowałam bieg, sprawdziłam czy nic nie jedzie… i skręciłam, ustawiając się na prawym pasie.

 

Przez chwilę w pokoju panowała ciężka cisza. Spojrzałem na Marka, szukając u niego jakichkolwiek oznak emocji. Nie wiem o czym myślał mój potencjalny szwagier, ale jak na mój gust, Gosia zrobiła wszystko dobrze.

 

– Więc na czym cię oblał? – ośmieliłem się zapytać.

 

– Bo kazał mi skręcić w prawo, a nie w lewo – burknęła.

 

Spuściłem głowę, nie dając po sobie poznać, że uważam sytuację za zabawną. Marek szybko spojrzał w okno, a Kaśka powiedziała, że pójdzie po piwo do lodówki. Nie zdążyła jednak wyjść z pokoju, gdy Gośka znów zaczęła się wściekać.

 

– Uważacie to za zabawne, tak? – warknęła. – Rzeczywiście, bardzo, kurwa, śmieszne! Ha-ha-ha, boki zrywać! Blondwłosa wiedźma po raz kolejny pokazała jaką jest idiotką.

 

Jakby na potwierdzenie jej złości, pękła kolejna szklanka. Marek nie wytrzymał – ryknął śmiechem, nie mogąc się opanować. Im bardziej się śmiał, tym bardziej Gośka łagodniała. Wreszcie się rozchmurzyła.

 

– No dobra, daj to piwo – powiedziała do mojej siostry.

 

– Musimy pić z butelek, twoje czary rozbiły ostatnie dwie szklanki.

 

– Dobrze, że mamy jeszcze na czym jeść… – mruknąłem do siebie.

 

*

Zegar wskazywał 23:30, a ja od godziny ślęczałem nad jednym, wyjątkowo porąbanym zdaniem, zapisanym w tych cholernych runach. W końcu, dając upust swojej złości, prychnąłem zniecierpliwiony i rzuciłem ołówkiem w ścianę.

 

– Trzeba było rzucić to zlecenie – powiedziała Gosia, stając w drzwiach.

 

– Ta… a na obiad zjeść kota – mruknąłem zirytowany. – Wiesz, że nie mogę znaleźć roboty w swojej specjalności.

 

Jestem magiem-teoretykiem, specjalizującym się w magii prewencyjnej. Może jeszcze w XIXw. moi poprzednicy na coś się przydawali, ale w dzisiejszych czasach byli psychologowie, komputery i antyterroryści. Ja to mogłem się przydać… Wielkiemu Wszechświatowi, do wytwarzania odrobiny dwutlenku węgla, a czasami i innych, bardziej trujących, gazów.

 

– Mówiłam ci, żebyś wybrał inną specjalizację. Byłeś aż nadto zdolnym studentem.

 

– Chciałem… zresztą nieważne. – Machnąłem ręką. – Muszę na jutro przetłumaczyć kolejny rozdział.

 

– Kotek! – krzyknęła na mnie, a jeden z czystych arkuszy papieru zajął się małym ogniem. – Znów nie chcesz ze mną rozmawiać!

 

– Widzisz, jak się kończą rozmowy na ten temat – warknąłem, gasząc mały pożar. – To, że nie zdałaś egzaminu i masz Pe-eM-eS nie znaczy, że ja muszę kupować zestaw nowych szklanek i obawiać się o swoje biurko.

 

Skończyło się tym, że Gośka fuknęła obrażona i poszła do sypialni, trzaskając drzwiami. Spojrzałem wymownie w sufit i mruknąłem:

 

– Ty tam… wiem że mnie słyszysz. Nie mogłeś sprawić, żebym się urodził z talentem do runów? Albo żebym chociaż znalazł jakąkolwiek robotę? Zresztą… do kogo ja się produkuję? Zachciało mi się być magiem-bohaterem psia mać. Trzeba było iść przynajmniej MGS-u i nie przejmować się fochami wiedźmy…

 

Moje utyskiwania na wszystkie nieszczęścia świata, które przytrafiają się akurat mnie przerwała moja komórka, wydając z siebie krótkie piskliwe: tit-tit tit-tit. Spojrzałem na nią wzrokiem, który mówił: „Jeżeli to kolejny reklamowy SMS, to czeka cię dłuuuuuga droga w dół i lądowanie na parkingu.". Wziąłem telefon do ręki i otworzyłem wiadomość od Marka:

 

„Mam dla ciebie robote, taka, jaka zawsze hciales. zdzwonimy sie, jutro, i pogadamy o tym. Tylko musisz miec gdzies, fohy Gochy."

 

Spojrzałem na moją kotkę, która rozłożyła się na blacie biurka w najlepsze, nie zważając na to, że leżały tam moje notatki.

 

– Kot, a tobie nie za dobrze? – zapytałem poirytowany, podnosząc kilka kartek z ziemi.

 

Przeczytałem SMS-a jeszcze dwa razy i mruknąłem do siebie:

 

– Podstawówka, normalnie podstawówka, powinien się uczyć pisania od nowa. Może nauczyliby go przynajmniej przecinki wstawiać tam gdzie trzeba. Nie mówiąc o wielkich literach i ortografii.

 

Tak naprawdę to musiałem sobie trochę pomruczeć. Marek rzeczywiście tragicznie sobie radził z pisaniem, ale jeśli twierdził, że ma dla mnie robotę, musiała to być prawda. Znów wzniosłem oczy do góry.

 

– Nie wiedziałem, że tak bardzo cię to ruszy i uniesiesz się honorem. Nie chciałem cię urazić. Wiem, że między nami różnie się układało i nie wychodzą nam rozmowy… to znaczy… ja nie potrafię jakoś tak do ciebie mówić, bo wydaje mi się, że nie słuchasz albo masz wszystko gdzieś. W każdym razie, no ten, chciałem powiedzieć, że przepraszam… i dziękuję.

 

Może nie tak powinna wyglądać modlitwa, ale inaczej nie potrafiłem się modlić. Po śmierci rodziców i starszego brata wiara w Stwórcę nie za dobrze mi wychodziła.

 

Z zamyślenia wyrwało mnie ciche miauknięcie. Kotka usiadła na biurku i obwąchiwała tekst, który miałem skończyć tłumaczyć na jutro. Westchnąłem i pogłaskałem ją po grzbiecie.

 

– Masz rację, trzeba się wziąć do roboty, inaczej naprawdę będę musiał cię ugotować.

 

*

– Słuchaj, już ci kiedyś mówiłem – Marek był wyjątkowo poirytowany – jeśli będziesz cały czas się tak poddawał mojej siostrze, to w końcu cię zamęczy. Bierz tę robotę i nie przejmuj się nią. Albo jej zaproponuj, żeby was utrzymała ze swojej pensji.

 

– Wiesz przecież, że ona i tak za dużo…

 

– Jak mi powiesz, że za dużo pracuje, to cię zatłukę kluczem francuskim, który akurat trzymam w ręce. Chłopie, z nas dwojga to ona urodziła się utalentowana i opieprza się jak tylko może, a dowodem na to jest to, że nie panuje nad swoją magią, gdy się denerwuje. U mnie połowa rodziny jest umagiczniona, więc wiem co mówię. Gośka nie wie jak wygląda prawdziwe życie. Cały czas miała z górki i wszyscy musieli się jej podporządkować. A ty masz wziąść tę robotę. O siedemnastej przyjadę i zabiorę cię na spotkanie. Czym sie.

 

Schowałem telefon do kieszeni i oparłem głowę o szybę, tłumiąc w sobie ochotę do napisania Markowi SMS-a o treści: „Mówi się wziąć.".

 

Tramwaj zatrzymał się na kolejnym przystanku, a do środka wsiadło trzech chłopaków, może osiemnastoletnich. Usłyszałem jak głośno gra telefon któregoś z nich. Wszyscy pasażerowie popatrzyli na nich z dezaprobatą, ale nikt nie wypowiedział żadnej uwagi krytycznej. Po chwili z telefonu popłynęły dźwięki jakiegoś kawałka techno, a jeden z podrostków zawołał na cały tramwaj:

 

– O, to jest zajebista nutka, wyjebana w kosmos, że ja pierdolę.

 

Zacisnąłem mocniej powieki i powiedziałem sobie, że to nie moja sprawa. Jeszcze tylko dwa przystanki. Po chwili dobiegły mnie kolejne słowa tego samego chłopaka:

 

– Patrz jaka dupa tam siedzi. Hej, ciziu!

 

No i to sprawiło, że moja cierpliwość się skończyła. Wstałem, założyłem plecak na ramiona, podszedłem do pana o inteligencji ameby i klepnąłem go lekko w ramię. Odwrócił się do mnie i spojrzał tak jakby pytająco.

 

– Najpierw wyłącz tę muzykę, a później przeproś tę panią – powiedziałem, starając się być co najmniej uprzejmym.

 

– Weź ty, kurwa, spierdalaj – padła odpowiedź.

 

– A ja Artur, wcale nie jest mi miło cię poznać.

 

Ludzie w tramwaju zaczęli się kpiąco uśmiechać na widok miny chłopaka. Poczuł się chyba lekko zagubiony, bo popatrzył na boki, a później znów na mnie. Po chwili z jego kieszeni zaczął wydobywać się dym, muzyka z telefonu ucichła. Spojrzał w dół i wyciągnął komórkę, która zmieniała się właśnie w bryłę topionego plastiku, głównie plastiku.

 

– Ty złamasie! – ryknął i próbował mnie uderzyć.

 

Jego ręka uderzyła w moją magiczną tarczę, a on połamał sobie o nią palce. Jego kumple widząc to, rzucili się na mnie. Jeden sięgnął po jakiś nóż, a drugi zaczął coś nucić pod nosem i śmiesznie podskakiwać – szaman, no pięknie.

 

Zanim zdążyli mnie zaatakować, bez słowa czy jakiegokolwiek gestu użyłem dwóch zaklęć, które zadziałały jak magiczne pęta. Szaman przestał nucić swoją mantrę, chłopak z nożem przylgnął do niego plecami i nie mógł się ruszyć, a ich kolega, który stracił telefon, stanął wyprostowany tuż obok. Żaden z nich nie mógł się poruszyć, ani wydać z siebie żadnego dźwięku. Tramwaj podjechał na przystanek, a ja za pomocą magii wyrzuciłem niesfornych pasażerów przez otwarte drzwi. Mój czar powinien przestać działać po jakichś pięciu minutach.

 

Wszyscy ludzie w tramwaju patrzyli na mnie. Jedni z podziwem, niektórzy ze strachem, a jeszcze inni z oburzeniem. Nie zdążyliśmy odjechać z przystanku, gdy do pojazdu wkroczyło pięciu ludzi w czarnych strojach, z kominiarkami na twarzach – widocznie motorniczy zawiadomił dyspozytornię o awanturze. Na każdym z czarnych kombinezonów widniał biały napis: MGS.

 

Magiczna Grupa Specjalna, no pięknie. Skoro są tu oni, powinien być też Inkwizytor. Mężczyźni podeszli do mnie, trzymając w pogotowiu broń automatyczną. Podniosłem ręce na znak, że jestem niegroźny. Agenci zbliżyli się do mnie i podnieśli broń najwyraźniej na coś czekając, na coś lub na kogoś.

 

– Dzień dobry, Inkwizytor Lesiewicz – przedstawił się szpakowaty mężczyzna po czterdziestce, który wszedł właśnie do tramwaju. – Pójdzie pan z nami, w celu wyjaśnienia zaszłej przed chwilą sytuacji.

 

Skinąłem ponuro głową. Miałem tylko nadzieję, że pozwolą mi zadzwonić.

 

*

– Zatem twierdzi pan, że próbował pan wymóc spokój na tych chłopcach? – zapytał po raz kolejny Inkwizytor.

 

– Tak – odpowiedziałem znużony. – Nie zamierzałem im zrobić nic złego. Chciałem tylko, żeby się zachowywali jak należy. A ponieważ jestem ostatnio trochę… spięty…

 

– Co to znaczy „spięty"? – podjął od razu Lesiewicz, przerywając mi w połowie zdania.

 

– Robię tłumaczenia z runów, siedzę nad tym po nocach, bo łatwiej mi się wtedy skupić. Chodzę trochę niewyspany i łatwo daję się ponieść emocjom.

 

Inkwizytor chciał o coś jeszcze zapytać, ale zanim zdążył to zrobić, rozległo się pukanie do drzwi. Do środka wszedł Marek, do którego zadzwoniłem z komendy. Wolałem na razie nie informować Gośki o tym, co zaszło. Marek spojrzał przelotnie na mnie, a później na Inkwizytora i uśmiechnął się promiennie.

 

– Romek, cześć! – zawołał wesoło. – Widzę, że już poznałeś Artka.

 

– Ach, więc to o nim mowa? – odparł Lesiewicz, podając Markowi rękę. – No cóż… wygląda dość… niepozornie. I jest magiem-teoretykiem.

 

– Wierz mi na słowo, że da radę. W praktyce jest jeszcze lepszy niż w teorii.

 

– Panowie, ja także tu jestem, i jeszcze nie straciłem słuchu – powiedziałem dość dobitnie.

 

Spojrzeli na mnie obaj i uśmiechnęli się równocześnie. Marek mrugnął do mnie przyjaźnie, a Inkwizytor podrapał się po głowie.

 

– To twój nowy szef – wyjaśnił po chwili Marek. – Przecież zawsze marzyłeś o robocie w Służbach, nie? Wyniki masz świetne, a twoja wiedza teoretyczna im się przyda.

 

– Eee…

 

– No co się tak gapisz, baczność przed przełożonym!

 

Wstałem niepewnie, a Lesiewicz podał mi rękę.

 

– Witamy w MGS, panie Arturze.

 

Koniec
Nowa Fantastyka