- Opowiadanie: Winrich - Drużyna

Drużyna

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Drużyna

Drużyna

 

Dziewczyny! – chrząknąłem przeciągle i mocniej chwyciłem tablicę, na której wiły się kolorowe kreski. – Zostało 12 sekund. One nie mają wyjścia. Nie będą ryzykowały rzutu za 3. Sądzę, że spróbują wjazdu. Pewnie pójdą na „15", bo jest najpewniejsza. Staniecie wysoko i jak trzeba to faulować. Zawsze jest szansa, że raz spudłuje. No to! – podniosłem się i stanąłem w rozkroku. Ręce dziewcząt wsparły się na mojej.

Głośny okrzyk wzbił się ku sklepieniu sali. Kątem oka spojrzałem na Ryśka i natychmiast w głowie pojawiła się chmura zazdrości. Do tej pory Unia nigdy nie stanowiła dla moich dziewczyn problemu. Właściwie wygrywaliśmy z nimi dosłownie tak, jak chcieliśmy. Zmieniło się to jednak, kiedy zespół objął Rysiek.

Potrząsnąłem mocno głową. Nie! Niemożliwe! Nie mają szansy nas dojść. Najwyżej będzie dogrywka.

Następne sekundy rozciągnęły się w mojej pamięci do granic możliwości. Najpierw poczułem mocne uderzenie w bok.

– Patrz! – mój asystent bezceremonialnie wskazał na dziewczynę z numerem 6 na koszulce. – Monika!

Miałem ochotę roześmiać się na cały głos. Co ten Rysiek zwariował? W takim momencie desygnuje na plac zawodniczkę, którą wpuszcza się tylko wtedy, gdy wynik jest stuprocentowo pewny. Sam w końcu wyrzuciłem ją z drużyny za całkowity brak postępów. No ale to tylko woda na nasz młyn.

Gwizdek i podniesiona ręka sędziego oznaczała, że oto zaczynały się ostatnie sekundy tego sezonu. Ten kto z nich wyjdzie zwycięsko, będzie miał awans do półfinałów mistrzostw w kieszeni. I kto by pomyślał, że tym razem nasz lokalny rywal – Unia, będzie się liczyła w tych rozgrywkach. Na równi z nami!

Tak jak przewidywałem rozgrywająca Unii szybko znalazła się na obwodzie i poszukała wzrokiem centra z numerem „15" – Kachy.

– Uwaga! – krzyknąłem, chociaż pewnie w panującym na sali zgiełku, mało kto mnie słyszał. – Będzie wjazd!

Nawet, jeżeli moje dziewczyny mnie nie usłyszały, to zareagowały prawidłowo. Stanęły wysoko na obwodzie i czekały. Najlepsza obrończyni – Magda krążyła nerwowo wokół Kachy. Dobrze wiedziała, co powinna robić.

Nerwowo zaciskając palce patrzyłem na zegar. 6, 5,4 sekundy.

I wtedy stało się coś, czego kompletnie nie przewidziałem. Rozgrywająca Unii zamiast podawać do centra, odwróciła się i podała do stojącej prawie przy linii oznaczającej połowę Moniki, która nawet nie przymierzając, rzuciła w stronę tablicy.

Kosz wpadł równo z końcową syreną!!!

No i mieliśmy już ten sezon z głowy.

Następne minuty najchętniej wymazałbym z pamięci.

Do moich zmysłów docierały tylko niektóre bodźce. Machinalnie podałem rękę Ryśkowi, bąkając jakieś wyrazy, które chyba miały być gratulacjami. Podziękowałem sędziom i ze spuszczoną głową ruszyłem ku szatni, gdzie czekały na mnie moje dziewczyny. Właściwie nie wiedziałem, co im mam powiedzieć.

– I co? – dogonił mnie szyderczy śmiech Moniki. – Do luftu ze mnie zawodniczka, trenerze!

 

Tak jak się tego spodziewałem następnego dnia wezwał mnie do siebie dyrektor.

– To co się stało, Marek? – zapytał, podnosząc się z obrotowego fotela.

– Gdybym ja to wiedział… – rozłożyłem ramiona w geście bezradności.

– Przecież jeszcze nigdy z Unią nie przegrałeś! – dyrektor mówił nieco głośniej, niż miał to we zwyczaju. Tego też się spodziewałem. – No więc, co się stało… – znacząco zawiesił głos.

– Po prostu wyszedł im rzut, który nie miał prawa wyjść… – przerwałem i spojrzałem na dyrektora, który gorączkowo tarł początkującą łysinę. – Prawdę mówiąc, w czasie całej swej trenerskiej kariery, a wie pan dyrektorze, że trochę to już trwa, takiego fuksa jeszcze nie widziałem. I nie chodzi tu nawet o odległość. Ale głównie o osobę. Przecież ja tę dziewczynę znam. Ona spod kosza nie potrafiła trafić. A tutaj nawet nie przymierzyła, tylko rzuciła i … – nagle uświadomiłem sobie to, co od wczoraj nie dawało mi zasnąć. – I uniosła ręce w geście triumfu – dokończyłem zduszonym głosem. – Jakby dobrze wiedziała, że będzie kosz.

– Przesadzasz – żachnął się dyrektor. – Tego wiedzieć nie mogła.

– Wie pan co, dyrektorze – uderzyłem się mocno w czoło. – Ja pierwotnie myślałem, że rozgrywająca Unii zgłupiała i podając do Moniki, po prostu poddała mecz. Ale one chyba tak miały ustalone. Bo one wszystkie podniosły ręce do góry… Tak! Wszystkie!

– Chyba źle zobaczyłeś… – dyrektor patrzył na mnie z niedowierzaniem. Byłem już pewien. Stracił do mnie zaufanie.

Na korytarzu wydawało mi się, że wszystkie oczy mnie obserwują. Z pogardą!

Z trudem dotarłem do naszego kantorka opatrzonego napisem – TRENER, z którego jeszcze do wczoraj byłem dumny. Dzisiaj najchętniej zerwałbym go, żeby nawet śladu po nim nie zostało.

– Wstydzisz się? Co, stary? – ciężka ręka spadła na moje plecy. Znałem tę rękę aż nazbyt dobrze.

– Właź!

Jacek bez słowa popchnął drzwi i natychmiast opadł swym olbrzymim cielskiem na fotel, który aż zaskrzypiał z wysiłku. Zawsze obawiałem się o jego całość przy wizytach Jacka.

– Chciałem z tobą pogadać! – Jacek spojrzał mi prosto w oczu. – O Ryśku! – dorzucił szybko.

– Chcesz mnie jeszcze bardziej zdołować? – roześmiałem się nerwowo. Prawdę mówiąc nie tego spodziewałem się po człowieku, którego uważałem za swego przyjaciela.

– Widzę, że rzeczywiście coś ci siadło na żołądku – Jacek zamrugał oczami. – Może przyjdę jednak kiedy indziej…

– Dobra, wal prosto z mostu – machnąłem ręką i usiadłem w drugim fotelu. Jacek znowu spojrzał na mnie z jakimś dziwnym wyrazem na twarzy.

– Wiesz, że… – zaczął i natychmiast przerwał, jakby nagle czegoś się wystraszył. Minęła dłuższa chwila, nim zdecydował się kontynuować. Nie zamierzałem mu w tym pomagać. – Za twoją wczorajszą przegraną ja jestem odpowiedzialny!

– Ty? – tylko to jedno słowo zdołało przejść przez moje gardło.

– Oczywiście nie w sposób dosłowny… – Jacek najwyraźniej próbował osłabić wrażenie, jakie na mnie uczyniło jego wyznanie. – Ale to ja sprowadziłem Ryśka do Unii!

– Myślałem, że to sprawka Lebiody – bąknąłem zduszonym głosem.

– No on go oficjalnie ściągnął do klubu, ale to ja podpowiedziałem mu jego kandydaturę – Jacek patrzył na mnie z jakimś lękiem w oczach.

– I dlaczego miałbym ci mieć to za złe? – roześmiałem się ironicznie. – Że ściągnąłeś trenera, który zlał mi dupsko?

– Gdyby to tylko o to chodziło! – olbrzym z zafrasowaniem potarł spocone czoło. – Widzisz… – znowu zawiesił głos, jakby lękał się swoich następnych słów. – Ja Ryśka znam od takiego bajtla. Chodziłem z nim do szkoły, siedziałem w jednej ławce. A przede wszystkim byłem z nim w jednej drużynie! Wtedy u nas była tylko siatka. Osiągnięcia zaś na miarę naszego miasteczka…

– Co ma piernik do wiatraka?! – zdenerwowałem się. Nie miałem najmniejszej ochoty słuchać wspomnień z dzieciństwa.

– Zobaczysz, że ma! – pewność w głosie Jacka była tak wielka, że zamknęła mi usta. Tymczasem olbrzym ze świstem wciągnął powietrze i zaczął mówić: – Wszystko zaczęło się od szkoły. A właściwie od tego, że nasz wuefista – Byku zaproponował mi treningi. Byłem już wtedy wyższy od większości nauczycieli, co w naturalny sposób predystynowało mnie do gry w siatkę. Za to Rysiek to był mikrus. Ale i jemu zamarzyło się bycie w szkolnej reprezentacji. Z takim wzrostem, rozumiesz? – roześmiał się nerwowo. – Z takim wzrostem on chciał grać na pozycji atakującego. I wyobraź sobie, że po kilku treningach, na których nie wykazywał się prawdę mówiąc niczym szczególnym, obijając z reguły taśmę, Byku wyznaczył go do rozgrywek. Wszyscy byli zdumieni tą decyzją. Oprócz mnie. Bo mnie Rysiek wtajemniczył… Wtedy mu nie wierzyłem, ale teraz… Bo on mi powiedział, że wpłynie na Byka mentalnie…

– Mentalnie? – powtórzyłem bezwiednie. – Chcesz mi powiedzieć, że go zahipnotyzował?

– Nie wiem, jak to zrobił – wzruszył ramionami Jacek. – Ja widziałem jedynie, jak Rysiek wchodził do gabinetu Byka i jak wychodził stamtąd rozpromieniony jakieś pół godziny później. A jak tego dokonał? Tego naprawdę nie wiem. On zawsze interesował się różnymi dziwnymi teoriami. Mówiono nawet w sąsiedztwie, że widywano go o bardzo dziwnych porach na cmentarzu. Słyszałem jakieś pogłoski o satanistach. Takie tam… – znowu pomachał ramionami. – Ja tam nic takiego nie dostrzegałem. Co prawda jakieś tam okultystyczne książki u niego widywałem, ale żeby zaraz satanista… Jednak takie plotki stale krążyły wokół Ryśka i to one chyba zmusiły go do wyjazdu. Jeszcze w Liceum… – Jacek nagle poderwał się na równe nogi i dwoma szybkimi krokami przemierzył mój niewielki gabinecik. – A potem – ciągnął zduszonym głosem – a potem zniknął mi z oczu na kilka lat. W mieście mówiono, że matka wysłała go za Wielką Wodę. Sam Rysiek zaś twierdzi, że poszukał schronienia u swojego ojca, kiedy atmosfera wokół niego zaczęła tężeć. – Olbrzym roześmiał się dziwnie. – Ale maturę jednak zdał, bo następnym razem spotkałem go w Krakowie. Był studentem AWF, chociaż w siatkę już nie grał. Mówił, że szuka dopiero swojej drogi. Spotykałem go wtedy bardzo rzadko. Wiesz… Miałem wówczas ten swój epizodzik w seniorskiej kadrze Polski… Czasem tylko słyszałem plotki …

– Jakie plotki? – zainteresowałem się.

– A tak, gdzieś na korytarzu w akademiku ktoś powiedział mi o tych Ryśkowych seansach.

– Seansach? – przerwałem, gwałtownie zrywając się z miejsca.

– Mówili – niepewnie ciągnął Jacek – różne rzeczy. Jak ktoś chciał bezboleśnie przejść przez sesję, zaliczyć testy sprawnościowe szedł do Ryśka na jego seanse. Co się na nich działo, naprawdę nie wiem – uderzył się w potężne piersi. – Różne rzeczy ludzie mówili, ale ile w nich było prawdy… Jedno jest pewne, ludzie po jego seansach zawsze zdawali egzaminy. Nawet największe ciołki i ciurmoki zaliczali egzaminy i testy na mocne tróje…

– A więc o to chodzi – przemknęło mi przez głowę.

 

Trening zaczął się w minorowych nastrojach. Właściwie sam nie wiedziałem, co mam powiedzieć swoim dziewczynom. Po prostu rzuciłem im piłki i patrzyłem jak leniwie wrzucają je do kosza. Praktycznie równie dobrze mogłem wcale nie przychodzić na te dwie godziny, bo dziewczyny same doskonale dawały sobie radę. W końcu po tylu latach nieustannych treningów nauczyły się pewnych koszykarskich rytuałów. Szkoda – myślałem, leniwie wodząc wzrokiem po parkiecie – że tak nie rzucały w czasie wczorajszego meczu.

– Trenerze! – usłyszałem nagle głos z boku. – Możemy chwilę porozmawiać?

Z przymusem uśmiechnąłem się do niewysokiej dziewczyny ze śladami młodzieńczego trądziku rozsianymi po całej twarzy.

– Co się stało, Magda? – zapytałem, zastanawiając się równocześnie nad przyczyną jej niecodziennego zachowania. Od kiedy pamiętałem, Magda nigdy sama się nie odezwała do nikogo. No, chyba że do… Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że to właśnie ona była najlepszą przyjaciółką Moniki. Zawsze trzymały się razem. Może dlatego, że nigdy nie były do końca akceptowane przez resztę dziewczyn. Co prawda Magda, odmiennie od swej przyjaciółki, miała spory talent i sam osobiście uważałem, że kiedyś wyrośnie na mocnego rzucającego obrońcę, który bez większego trudu znajdzie miejsce w jakimś renomowanym klubie, jednak pewnie ze względu na typ urody i mrukowaty charakter była izolowana w grupie. Stąd pewnie tak mocno przylgnęła do Moniki. Ona jedna odczuła bardzo mocno fakt jej odejścia z drużyny i z tego, co do mnie czasem docierało, nadal utrzymywała z nią kontakt.

– Trenerze? – w głosie Magdy było tak wiele strachu, że aż poczułem jak zimne mrówki łażą mi po plecach. – Był pan kiedyś na treningu Unii?

– Na cudze śmieci się nie wchodzi! – odpowiedziałem ostro, starając się w ten sposób pozbyć nieprzyjemnego mrowienia w plecach. Coś było nie tak i ja to wiedziałem.

– Monika mówiła – dziewczyna ciągnęła niezrażona tonem mojej wypowiedzi – że dzieją się tam dziwne rzeczy. Dzwoniła dzisiaj rano do mnie i prosiła, żeby się pan z nią spotkał dzisiaj wieczorem po ich treningu.. Będzie czakała w starej saunie nad Błotnią. Wie pan, gdzie? – wychrypiała i nie czekając na odpowiedź, pobiegła na parkiet.

Do końca treningu nie dotrwałem. Pół godziny przed planowanym końcem oddałem gwizdek asystentowi i szybko ruszyłem ku wyjściu.

Dziewczyny odprowadziły mnie wzrokiem, w którym czułem wyrzut. Zawiodłem je na całej linii.

Wbrew temu, co mówiłem do Magdy, już kilka razy wybierałem się do hali technikum, by w tajemnicy podpatrzeć lokalnego rywala, ale zawsze w ostatniej chwili się wycofywałem. Jakby jakaś niewidzialna bariera mnie powstrzymywała.

Tym razem nie miałem żadnych zahamowań.

Teren znałem aż za dobrze. W końcu chodziło się tutaj do budy i wiele razy z chłopakami przychodziliśmy popodglądać dziewczyny przebierające się w szatni. Stare przejście na antresolę nadal otwierało się na gwoździa. Jak kiedyś!

Byłem już bardzo blisko sali. I wtedy po raz pierwszy zaskoczył mnie dźwięk. A właściwie jego brak. Przecież tam trwał trening. A tu cisza! Jakby tam nikogo nie było. Ostrożnie zbliżyłem się do załomu ściany, skąd widać było halę.

Dziewczyny siedziały na parkiecie ze zwieszonymi głowami. Wyglądały na nieprzytomne. Co to było? Zbiorowa hipnoza?

Nagle zobaczyłem znajomą sylwetkę. Rysiek! Pochylał się nad każdą dziewczyną i coś jej szeptał do ucha.

 

A więc miałem go! Tylko jak mu udowodnić niedozwolony doping. Potarłem czoło. No pewnie! Zgłoszę to do Zbycha z wydziału gier i dyscypliny. Znając go, wiedziałem, że nie podaruje tego Ryśkowi. Czego jak czego, ale dopingu nawet hipnotycznego, Zbyszek nie znosił.

Może więc ten sezon nie był jeszcze całkiem stracony. Trzeba się było spotkać jeszcze z Moniką.

Postałem jeszcze prawie kwadrans na antresoli, ale oprócz dziwnych zabiegów Ryśka nad głowami zawodniczek, nic się więcej nie działo. Takiego treningu nie widziałem, jak żyję.

Nad Błotnię poszedłem nawet nie wstępując do samochodu. Nie wiem, jak to było możliwe, ale czekała już na mnie, schowana w cieniu starej sauny.

– Nie byłaś na treningu? – zapytałem, kiedy podeszła do mnie.

– Skąd pan wie? – wystraszyła się dziewczyna i mimo ciemności byłem pewien, że się zaczerwieniła. – Boję się chodzić na te seanse!

– Treningi? – poprawiłem ją machinalnie, chociaż dobrze wiedziałem, że to ona ma rację. – Chodzi ci o treningi.

– Jeśli tak chce pan to nazywać… – roześmiała się gorzko.

– Co się dzieje, Moniko? – starałem się mówić na tyle spokojnym tonem, by odzyskać zaufanie dziewczyny. Miała prawo czuć do mnie żal.

– Boję się, trenerze! – Monika wtuliła twarz w dłonie. – ON każe nam robić tak straszne rzecze, tak straszne…

– Jakie rzeczy? – dziewczyna załkała. – Moniko! – chwyciłem ją za ramiona. – Jeśli mi nie powiesz, o co chodzi, nie będę w stanie ci pomóc.

– Jeśli panu powiem… – przerwała, ciężko łapiąc powietrze. – On mnie zabije.

– Trochę przesadzasz! – żachnąłem się. Jakoś nie byłem w stanie wyobrazić sobie Ryśka w roli mordercy.

– Pan nie wie, jak straszne rzeczy ON potrafi robić.

– Powiedz więc, co? – denerwowałem się, starając się dostrzec wyraz twarzy Moniki. – Musisz mi powiedzieć! Słyszysz? – potrząsnąłem nią mocno.

Ona jednak nie słuchała mnie. Trzęsła się cała i nagle upadła na ziemię. Było to tak niespodziewane, że nie zdążyłem jej złapać. Jakiś atak! Ale Monika nigdy nie chorowała na epilepsję – pomyślałem, widząc spazmatyczne drgawki, w jakie wpadło ciało dziewczyny. Kawałek drewna… trzeba włożyć do ust… unieruchomić głowę…

Z trudem przypominałem sobie zasady postępowania.

Karetka przyjechała równo po pięciu minutach.

– Pan jest krewnym? – lekarz spojrzał na mnie surowo, jakbym to ja był odpowiedzialny za to, co się stało.

– Nie, trenerem – słowa z trudnością torowały sobie drogę przez moje ściśnięte gardło. – Co z nią, panie doktorze?

– Nie mam dobrych wiadomości – pokręcił głową człowiek w białym kitlu. – To będzie naprawdę cud, jeśli przeżyje najbliższą noc. Co ja mówię, godzinę! Proszę siostrze podać dane chorej. No i zawiadomić rodzinę! – pokiwałem głową, zastanawiając się równocześnie, czy mam w komórce telefon do rodziców Moniki. I w tym momencie poczułem mocne klepnięcie w plecy.

– Marek, co tu robisz? – to był Janusz, lekarz-ortopeda, który opiekował się moimi dziewczynami.

– Przywiozłem Monikę – odpowiedziałem z mozołem. Nadal coś wielkiego tkwiło w moim gardle.

– Monikę? – Janusz poskrobał się po łysawej głowie. – Zaraz, przecież ona odeszła do Unii…

– Słuchaj, stary! – gorączkowo chwyciłem medyka. – Dowiedz się czegoś bliższego… Mnie nie chcą… Rozumiesz…

– Dobra! – Janusz zniknął w korytarzu prowadzącym do OIOM-u.

Wyłonił się stamtąd po jakimś kwadransie, który spędziłem na nerwowych rozmowach przez komórkę i sporach z dyżurującą pielęgniarką. Jego mina nie zwiastowała niczego dobrego.

– Czy wiedziałeś, że ona ma guza w mózgu? – zaczął bez żadnych wstępów. Pokręciłem głową.

– Skąd? Przecież sam ją badałeś!

– Ale nie pod tym kątem – bronił się lekarz. – Wiesz, że wykres jej fal mózgowych jest tak dziwny, że… – zamilkł i potrząsał z niedowierzaniem łysą głową.

– Co z Moniką? – nie wytrzymałem.

– Umiera! – Janusz spojrzał na mnie ze smutkiem. – To już właściwie agonia. Może już nie żyje. To wygląda tak, jakby coś wyżarło jej mózg.

– Musimy pogadać! – nogą zablokowałem drzwi, nie dając się wypchnąć.

– Właściwie, to spodziewałem się ciebie – Rysiek uśmiechnął się cierpko. – Właź, nie będziemy stać na korytarzu.

Mieszkanie było niewielkie, ale bardzo gustownie urządzone. Wszędzie unosił się zapach suszonych ziół.

– Lubię to! – Rysiek wskazał mi gestem pluszowy fotel.

– Wiesz o Monice? – kiwnięcie brodą było jedyną odpowiedzią na moje pytanie. Spojrzałem na niego z nieskrywaną pogardą. Koksiarz!

– Domyśliłeś się? – zapytał jakby czytając w moich myślach. – Siadaj – zaprosił mnie ponownie w objęcia puszystego fotela. – Napijesz się? – podniósł butelkę z brązowym płynem. Jakiś łyskacz – zanotowałem machinalnie w myślach.

– Chcę wiedzieć – rzuciłem w powietrze.

– I będziesz wiedział – spokojnie potwierdził Rysiek. – Pozwól, że ja jednak przepłuczę gardło. A może jednak…? Nie, to nie…

– Słucham! – mój głos był tak twardy, że mógł spokojnie ciąć kamień.

– Niecierpliwy jesteś, mój drogi – roześmiał się chrapliwie. – Ale dobrze… Słuchaj więc! Trenerem jesteś pewnie już ze dwadzieścia lat. Dużo dłużej ode mnie… Wiesz więc, jak niewdzięczny to chleb. Jak sukces, to wszyscy wypinają piersi po ordery. A jak się nie uda, to winien zawsze trener.

– Taki nasz los! – przyznałem rację Ryśkowi. Też wiele razy miałem tego serdecznie dość.

– No właśnie! I ja postanowiłem to zmienić. Znalazłem sposób na to, by zawsze wygrywać… I wcale nie jest on jakoś bardziej groźny dla życia i zdrowia od tego, co wyprawiają z biegaczami na setkę, miotaczami, czy pływakami. Wiesz, że doping jest tak stary jak sport. I nieważne, czy jest to farmakologia, nowinki techniczne , czy też mój trening, nazwijmy go, mentalny. Liczy się jedynie zwycięstwo. Triumf za wszelką cenę!

– Ale jakim kosztem? – zerwałem się z miejsca. – Dziewczyna nie żyje!

– Dobrze wiedziała, czym ryzykuje. Każdą z moich dziewczyn, pytam najpierw o zgodę na moje metody. Wiedzą, rozumiesz? Monika okazała się po prostu za słaba! – odparował Rysiek. – Nie wytrzymała…

– Czego!? – skoczyłem ku Ryśkowi. Nerwy puściły mi już całkowicie. – Wyżerania mózgu?!

– To nie takie proste – chwycił mnie za ręce, w których poczułem natychmiast dziwne mrowienie. – Ludzie zawsze chcą coś osiągnąć i większość nie obchodzi wcale, jakimi metodami…

– Mnie obchodzi – parsknąłem, czując, że nogi mam jak z waty.

– Bo ty jesteś niedzisiejszy – głos Ryśka dochodził mnie z otchłani, w jaką właśnie zapadałem.

Następne odczucie, jakie odnotowały moje zmysły to był pęd powietrza. Nie widziałem ani ludzi, którzy patrzyli na mój lot z dziesiątego piętra, ani uśmiechniętej szeroko twarzy Ryśka stojącego w pasażu między domami.

Uderzenia o bruk też już nie poczułem…

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hehe, niezła końcówka. Tekst przeczytałem z ciekawością, bo reprezentowałem w "rąsię" swoje liceum. Co prawda moje treningi nie były tak dziwne, jak w Twoim opowiadaniu, ale swój urok miały:). Co do tekstu... stylistycznie nawaliłeś. Ciągłe pisanie liczebników za pomocą cyfr jest irytujące, słabiutka  interpunkcja. Moja opinia: temat interesujący, natomiast kiepsko przedstawiony. Pozdrawiam

Mastiff

"Nie mają szansy nas dojść" - chyba raczej: 'nie mają szansy nas dogonić'

"gorączkowo tarł początkującą łysinę" - łysina nie może być początkująca, to tak jakby napisać: 'debiutującą łysinę', lepiej: 'pierwsze oznaki łysiny' czy coś w tym stylu.

"mój głos był tak twardy, że mógł spokojnie ciąć kamień." - dziwne zdanie ;P

Nie podobało mi się:

Trener który zaczął krzyczeć na dziewczynę (i potrząsać nią). Ona chce mu zakomunikować, że ma problem, a on ją popędza. Współczuję jej, nie zwierzyłabym się z jakiegokolwiek problemu nikomu kto zareagował by w ten sposób jak ten facet. I na jej miejscu nie spotkałabym się w pobliżu miejsca treningu gdy. Nielogiczne.

Historia Ryśka była trochę zagmatwana, za wiele zbędnych szczegółów.

Końcówka była zbyt przewidywalna. Trener Rysiek okazał się draniem i zabił rywala - koniec. Zepsuła mi całe dobre (poza szczegółami) wrażenie reszty. Zauważam ostatnio w wielu opowiadaniach zamiłowanie do makabry :P. Czy to musiały być seanse? Bardziej by mi się chyba podobało owszem seans, ale wyzwalający w trenujących dziewczynach wolę rywalizacji, wiarę we własne siły. Ale nun, to moje własne zdanie.

Niemniej czytałam z przyjemnością i zaciekawieniem. Jeśli chodzi o tematykę, mam skojarzenie z opowiadaniem Kiryła Bułyczowa " sztuka rzucania piłki" z książki Retrogenetyka i inne opowiadania. Polecam ^^

Nowa Fantastyka