- Opowiadanie: poroh - Księżniczka (ELIMINACJE 2011)

Księżniczka (ELIMINACJE 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Księżniczka (ELIMINACJE 2011)

I

Nie mogło być gorzej. Podczas egzaminu z gotowania przypaliłem kotlet schabowy, rozgotowałem ziemniaki i posoliłem surówkę. Na egzaminie ze sprzątania pomyliłem płyn do mycia WC z substancją do polerowania mebli. Najzwyczajniej trzy panie zasiadające w komisji czepiały się, kotlet i ziemniaki nadawały się do jedzenia a taka odrobina soli nie zabiłaby nawet noworodka. W każdym bądź razie zjadłem to i żyję. Tak samo było ze sprzątaniem. Nie wiem co to za różnica, czy kibel błyszczy się jak kibel czy jak meble? W każdym bądź razie funkcji swojej nie stracił. Etykieta z informacją do czego służy zawartość buteleczki rozwiązałby problem. Ale gdzie tam! Trzeba rozpoznawać po zapachu i kolorze!

Baby z komisji wyznaczyły termin poprawki na połowę września. Dobiły mnie tym. Podczas jesiennej sesji planowałem zdać egzamin z podstawowych problemów kobiety. Podręczniki omawiające owulację, menstruację i zespół napięcia miesiączkowego były grube jak diabli, dlatego przeznaczyłem dwa miesiące wakacji na zakucie tych cegieł. Ale teraz do tych kobył dochodziły pierdoły z gotowania i sprzątania i za cholerę nie wiedziałem w jaki sposób uda mi się opanować tak ogromny materiał.

Zgodnie z nowym programem nauczania, bez zaliczenia sprzątania, gotowania i podstawowych problemów kobiety nie można skończyć liceum. Co więcej, bez pozytywnej oceny z tego ostatniego przedmiotu nie można nie tylko związać się z kobietą, ale i legalnie uprawiać seksu. Był zakaz i tyle. Jasne, istniała szara strefa, każdy znał adresy gdzie mieszkały dziewczyny, które za stówkę czy dwie niczego nie odmawiały. Chodziło mi jednak o coś więcej niż tylko parę chwili przyjemności.

Związać się z kobietą. Łatwo powiedzieć. Naukowcy udowodnili, że małżeństwo jest przeżytkiem kulturowo nieuzasadnionym. Partnerstwo, które niedawno wprowadzono, było czymś w rodzaju chłodnej przyjaźni między kobietą a mężczyzną, ale podobno służyło wszystkiemu co najlepsze. Wolałem jednak nawet to partnerstwo niż być sam.

Nie zniechęcało mnie to, że dziewczyny zbrzydły. Ot, choćby ta kolumna licealistek, która w parach szła po drugiej stronie ulicy. Wszystkie wystrzyżone króciutko jakby chorowały na tyfus, rozciągnięte sweterki w kolorach szarych, brązowych, trampki, za duże okulary w grubych oprawkach. Pewnie niejedna z tych dziewczyn była ładna, ale ich urodę skutecznie kamuflowały fryzury i siermiężne ubrania. Wszystkie wyglądały tak samo, jak zekowie prowadzeni przez strażników do wyrębu tajgi. Tylko zamiast kufajek miały te swoje za duże sweterki.

Wszyscy wiedzieli, że jeszcze niedawno było inaczej. Kobiety były piękne, można było ożenić się bez żadnych egzaminów, a zmorą liceów nie były podręczniki o owulacji, menstruacji i zespole napięcia miesiączkowego, ale matma, fiza i chemia. Nikt jednak publicznie o tym nie mówił, jakby przeszłość skazano na zapomnienie. Media wychwalały postęp i zachwycały się, podobno czekającą nas, świetlaną przyszłością.

Po pierwsze; kijem Wisły nie zawrócisz, jak mawiał mój dziadek, a po drugie; miałem zbyt dużo spraw na głowie, żeby martwić się jeszcze o to, czy ta taczka gnoju zwana światem pędzi we właściwą stronę. Trzeba było wziąć się w garść i wkuwać treść kserówek na temat gotowania i sprzątania oraz te cegły o menstruacji, owulacji i zespole napięcia miesiączkowego. Łatwo powiedzieć, słońce za oknem grzało, w telewizji reklamowali wczasy dla licealistów w Dalmacji, a Olaf, kolega od którego zawsze ściągałem na sprawdzianach z matematyki dzwonił, żeby zapytać, czy nie poszedłbym z nim na kurwy. Czy można dziwić się, że podręczniki wylatywały mi z rąk, a jedna definicja myliła z drugą? Najchętniej uwaliłbym się na łóżku i gapiłbym się w sufit. Wtedy przypomniała mi się ona.

Widziałem ją tylko raz, jakieś dwa miesiące temu. Nasza klasa wracała z wycieczki szkolnej. Była nieudana, przez cały dzień padał deszcz, wszyscy byli źli i przemoknięci. Zapadał zmierzch, gdy autobus zatrzymali rebelianci. Zupełnie jak na filmach, kilku uzbrojonych mężczyzn weszło do środka i kazało nam oddawać wszystko co miało jakąś wartość. Na szczęście zostawili nam ubrania. Wtedy zobaczyłem dziewczynę. Szła wzdłuż autokaru. Należała do rebeliantów, nie było co do tego wątpliwości; rozmawiała z nimi, miała, tak jak oni, spodnie i bluzę w barwy maskujące, a jeden z rabusiów rzucił jej aparat fotograficzny Olafa. Złapała Olympusa i schowała do kieszeni na piersi. Była śliczna. Miała sięgające ramion jasne włosy, owalną twarz, delikatny nosek, lekko zawadiacko zadarty do góry, szlachetną linie brwi i piękne oczy. Podniosła głowę i przez chwilę mój i jej wzrok spotkały się. Miałem wrażenie, że dostrzegłem w jej oczach smutek. Przez resztą drogi do Dolome 211 Olaf obrzucał złodziei najbardziej okropnymi wulgaryzmami. A ja zazdrościłem aparatowi i, będąc myślami bardzo daleko, odzywał się tylko półsłówkami.

Gdy tak siedziałem przy biurku nad podręcznikiem omawiającym zespół napięcia miesiączkowego i gdy uświadomiłem sobie, że mam przed sobą dwa miesiące dziobania nikomu niepotrzebnych głupot i iluzoryczne szanse na zaliczenie tego wszystkiego na egzaminach, zapragnąłem, jak nigdy wcześniej, spotkać tą dziewczynę, zamienić choćby dwa słowa i popatrzeć w jej piękne, smutne oczy. Po co? Sam nie wiem. Ale wolałem spotkać tą śliczną dziewczynę choćby po to, aby popatrzeć jej w oczy niż wkuwać podręczniki o menstruacji, owulacji i zespole napięcia miesiączkowego.

 

II

– Babę trzeba traktować jak psa. Musi być, że tak powiem, dobrze ułożona. Zaraz pan zobaczy – pan Zaradek wetknął dwa palce do ust i gwizdnął.

Weszła żona gospodarza. Miała około dwudziestu lat. Była ani ładna, ani brzydka.

– Przynieś dwa piwa – powiedział.

– To dobra baba, nie narzekam. Posłuszna, pracowita, tylko coś brzucha nie chce dostać. Niepłodna czy jakie licho? Poprzednia dała mi sześciu synów, a ta… – machnął ręką.

Kobieta przyniosła dwie szklanice napełnione piwem. Złocisty płyn przykrywały czapy piany. Było zimne, na ścinkach perliła się woda.

– W kuflach chciałem! – wrzasnął pan Zaradek i kopnął żonę w nogę powyżej kolana.

Cios musiał być bolesny. Jej twarzy nie wykrzywił jednak grymas bólu, nie powiedziała nawet słowa skargi. Tylko wychodząc rozcierała dłonią uderzone miejsce.

– Skąd miała wiedzieć, przecież nic pan nie mówił o kuflach? – oburzyłem się. Czułem się winny temu, że pan Zaradek tak potraktował swą żonę. Gdybym nie przyplątał się do jego gospodarstwa, nie miałby komu demonstrować swojej władzy nad tą biedną dziewczyną.

– No to co? – wzruszył ramionami.

Jego szczere zdziwienie zaskoczyło mnie jeszcze bardziej niż kopniak wymierzony kobiecie.

Chwilę potem trzymałem w dłoni kufel. Piwo było znakomite.

– Ma fajne cycki. Właściwie to dla cycków se ją wziąłem.

Trudno było uwierzyć w to co słyszałem. Pan Zaradek raz jeszcze zagwizdał na palcach i zaraz potem przyszła jego żona.

– Pokaż cycki.

Dziewczyna zaczęła się rozbierać.

– Nie trzeba, wierzę na słowo – zapewniłem.

Gospodarz nie zwracał uwagi na moje deklaracje. Rzeczywiście, miała piesi, które można opisywać tylko komplementami.

– Przyjemnie się je maca. Twarde takie. Chcesz pomiętosić?

– Nie, dziękuję.

– Dawaj, jeszcze pomyślisz, że łżę.

– Izka – zrobił ruch głowy w moją stronę i dziewczyna podeszła do mnie. Palcami mokrymi od wody pokrywającej ścianki kufla przekonałem się, że gospodarze mówił prawdę.

– No i co?

– Wspaniałe.

– Sporo za nią dałem. Jej stary targował się tak, jakby jakiś skarb sprzedawał. Tylko, żeby jeszcze brzucha chciała dostać. Starczy tego dobrego, wracaj do kuchni.

– Zad też ma zgrabny, ale od pępka do kolan to ona już tylko dla mnie – uśmiechnął się.

Gdy byłem w Dolome 211 moje szanse na odnalezienie dziewczyna o smutnych oczach wydawały mi się całkiem realne. Zaplanowałem, że będę kręcił się po lesie, rozpytywał o oddział, do którego należy śliczna blondynka i prędzej czy później ją spotkam. Już pierwszego dnia poszukiwań przekonałem się, że porwałem się z motyką na księżyc. W lesie spotkałem kilkunastu ludzi, którzy szli niewiadomo skąd i niewiadomo dokąd oraz kilku farmerów prowadzący małe gospodarstwa. Pytałem wszystkich, ale chociaż każdy z nich był rebeliantem, o czym świadczył fakt, że żyli niezgodnie z przepisami, to bezczelnie, z uśmiechem na ustach utrzymywali, że o rebeliantach niczego nie wiedzą!

Pan Zaradek był bardzo uprzejmy. Ugościł mnie czym chata bogata, uraczył wykładem o swoim stosunku do żony, ale, tak jak i inni, uśmiechał się, rozkładał bezradnie ręce i mówił, że tu żadnych rebeliantów nie ma.

– Bardzo mi przykro, ale nie mogę panu pomóc – usłyszałem.

Może i nie pomógł, ale nakarmił, a przez to macanie piersi Izki nie mogłem przez całą noc spać.

– I niech pan nie myśli, że ona nie jest szczęśliwa – rano pan Zaradek kontynuował opowieść o swoich stosunkach rodzinnych.

– Niczego takiego nie powiedziałem – zapewniłem.

– Ma dla kogo gotować, ma się za kogo modlić i ma pod kim sypiać. Nic innego babie nie jest potrzebne.

– A realizacja siebie? – zagadnąłem nieśmiało. W mediach we wszystkich Dolome ciągle mówili i pisali o konieczności realizowania siebie przez kobiety. Nie wiem co to znaczyło i chyba same kobiety tego nie wiedziały.

– O czym pan mówi? Ma skakać na rozciągającej się linie ze starego mostu, łazić po Saharze między skorpionami czy robić karierę w wielkiej firmie, czyli podkładać się pod szefa?

– Nie, niekoniecznie – bąknąłem.

– Ciekawych zajęć w domu nie brakuje. Może przyszywać guziki dzieciakom, bo ciągle się tłuką i wszystko na nich porwane, wyszyć obrus świąteczny, taki, wie pan, z choinką i bombkami, uszyć sobie sukienkę, szydełkować i takie tam babskie rzeczy. Nie może się nudzić.

– Może też gotować – zauważyłem sarkastycznie.

– A pewnie. Książka kucharska jest gruba, ciągle może uczyć się czegoś nowego. Zawsze to lepiej usłyszeć, że obiad był nawet niezły, niż, że takie ohydztwo to sama możesz zeżreć.

– Oczywiście – nic zamierzałem drażnić pana Zaradka, chociaż to, co mówił było dla mnie szokujące.

– Wie pan co, dla mnie ci, którzy ślinią się na widok baby bez majtek, to gówniarze. Na babę włazi się, gdy się ma na to ochotę i tyle. Nie ma o czym gadać. Nich no sam pan powie, gada pan o wypróżnianiu się.

Zaprzeczyłem.

– No widzi pan. To fizjologia i to fizjologia. Baba ma dawać przyjemność mężczyźnie, a nie odwrotnie.

– Pewnie, pewnie…

– Recepta na szczęście jest prosta, tylko różne bałwany ludziom w głowach mieszają i z tego różne nieszczęścia.

Pokiwałem głową.

– Wie pan kiedy baba jest szczęśliwa?

Rozłożyłem bezradnie ręce. Byłem pewien, że pan Zaradek uraczy mnie kolejną złotą myślą.

– Gdy ma więcej niż jej koleżaneczki. Jak już ma więcej niż koleżaneczki to możesz pan żonę lać po gębie, kopać po dupie i tyle. Jeśli ma mniej, to możesz ją pan na rękach nosić, a gdy nawinie się gach z duża forsą to na wszystko ręką machnie i pójdzie w świat. Takie to one są i nic tego nie zmieni.

 

III

Planowałem, że po przybyciu do lasu będę nocował w namiocie. Rzeczywistość okazał się inna. Najzwyczajniej bałem się i wolałem korzystać z gościnności właścicieli tych rozsianych po lesie domostw. W końcu jednak noc zastała mnie z dala o jakiegokolwiek chałupy. Namordowałem się zanim udało mi się rozbić namiot, ale co z tego, skoro do rana trząsłem się ze strachu i nawet na chwilę nie zmrużyłem oka. Nie byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że przez tych kilka godzin na mojej głowie pojawiły się pierwsze siwe włosy. Mimo to, nie miałem zamiaru zrezygnować z poszukiwań tej dziewczyny, obiecałem sobie tylko, że była to moja pierwsza i ostatnia noc spędzona pod namiotem.

Następnego wieczoru dotarłem do dużego gospodarstwa. Jego właściciel zgodził się mnie przenocować. Był to mężczyzna około sześćdziesiątki, o wielkiej brodzie, jak u proroka ze starych książek, które niedawno wycofano z bibliotek, kowbojskim kapeluszu i małych wesołych oczkach. Był rozmowny, tak jak wszyscy farmerzy, jakich spotkałem. Pewnie żyjąc na odludziu, często samotnie, odczuwali potrzebę wygadania się. Niestety, byłem zbyt zmęczony, aby wdawać się w pogaduszki, odpowiadałem zdawkowo, tylko tak, żeby się nie obraził. Było to niegrzeczne, ale po nieprzespanej poprzedniej nocy dosłownie padałem z nóg. Przyrzekałem sobie, że rano nie będę żałował języka, nawet jeśli przyjdzie mi rozmawiać o filozofii starożytnych Rzymian, o której, oczywiście, nie miałem najmniejszego pojęcia.

Gospodarz zaprowadził mnie do pokoiku na poddaszu. Padłem na łóżko i szybko zasnąłem.

Nagle obudziłem się. Coś mnie przygniatało. Nie mogłem oddychać. W szyję wpijał mi się zimny przedmiot.

– Nie ruszaj się – usłyszałem żeński głos.

Wszystko stało się jasne. Zostałem napadnięty. Napastniczka siedziała na mnie, zatykała mi usta ręką, a przy szyi trzymała nóż. By co innego to mogło być? Przecież nie terroryzowałaby mnie łyżką. Bałem się, że nawet niechcąco może mnie poderżnąć. W takim przypadku, tu, z dala od szpitali i lekarzy groziła mi niechybna śmierć.

– Dlaczego mnie szukasz?

Było zbyt ciemno, abym mógł dostrzec rysy jej twarzy. Ale to musiał być ona! Ta dziewczyna o pięknych, smutnych oczach, którą chciałem spotkać!

– Zabierz nóż – wyszeptałam.

– Dlaczego mnie szukasz? – syknęła. Poczułem, że przycisnęła mocnej ostrze do mojej tętnicy szyjnej.

Co miałem jej powiedzieć? Tłumaczyć, że oblałem egzaminu z gotowania i sprzątania, że musiałem wkuwać podręczniki o owulacji, menstruacji i zespole napięcia miesiączkowego, że załamały się moje palny na udane wakacje, ukończenie liceum, partnerkę i że chciałem ją spotkać, choćby po to, żeby popatrzeć jej w oczy?

– Gadaj!

– Chciałem cię zobaczyć – udało mi się wydusić.

– Po co?

– Bo jesteś piękna – wyrzuciłem z siebie.

Moje słowa chyba ją zaskoczyły. Może też zorientowała się, że znajdowaliśmy się w bardzo podniecającej pozycji. W każdym bądź razie zelżał nacisk ostrza.

– Nie mam nic złego na myśli – zapewniłem wykorzystując jej zawahanie.

– Skąd mnie znasz?

– Dwa miesiące temu rebelianci napadli na autobus z wycieczką szkolna. Wtedy cię zobaczyłem.

– Za tamto mogę przeprosić. Za siebie i za moich kolegów – dodała.

– Nie mam pretensji. Zdarza się.

– Potrzebujemy pieniędzy i innych rzeczy – tłumaczyła.

– Domyślam się – powiedziałem. – Zabierz ten nóż.

Nie tylko zabrała nóż, ale też zeszła ze mnie o co wcale nie prosiłem.

– Zaświecę lampę – zaproponowałem.

– Po co?

– To jakiś problem? – zapytałem.

– Nie musisz mnie widzieć.

No tak, nie muszę. Ale właśnie po to tu przeszedłem, aby cię zobaczyć, pomyślałem. Usiadła pod ścianą na skrzyni.

– Boisz się, że cię rozpoznam i doniosę, że jesteś rebeliantką, że w sądzie będę zeznawał przeciwko tobie? Nie żartuj.

– O czym mówisz? Tu nie ma żadnych rebeliantów.

Uśmiechnąłem się.

– Tak, jasne – powiedziałem.

– Dlaczego kręcisz się tutaj i o mnie rozpytujesz?

– Już powiedziałem. Chciałem cię zobaczyć.

– Już zobaczyłeś.

– Niezupełnie. Ciemno tu jak diabli.

– I tylko po to łazisz po lesie, żeby mnie zobaczyć?

– Tak.

– Nie wierzę.

– A dokładnie po to, żeby popatrzeć w twoje piękne oczy. Co jak widzisz w takich ciemnościach jest trudne. Aha i jeszcze chciałem z tobą chociaż trochę porozmawiać.

Dziewczyna była zaskoczona. Nie odpowiedziała.

– Tylko tyle. Mam nadzieję, że nie uznasz, że to coś złego.

– Mam piękne oczy?

– Tak. Wtedy, gdy cię widziałem po raz pierwszy wydawały mi się piękne i smutne.

– Mój chłopak mówi, że mam fajny tyłek – powiedziała po chwili, ale jakimś innym tonem. Chyba była zdenerwowana, może speszona. Miałem wrażenie, że mówiąc o pochwałach jakie zbierał jej tyłek chciał dodać pewności sobie. Na początku naszej rozmowy ona miała przewagę nade mną. Zapewniał to nóż i zaskoczenie. Teraz, to ja moimi wyznaniami zdobyłem przewagę.

– Masz bardzo ładną buzię. W ogóle jesteś bardzo ładna.

– Ho, ho, tylko komplementów w jedną noc.

– Naprawdę tak myślę.

– Leczysz się u psychiatry? – zapytała.

– Masz mnie za wariata?

– Kogoś w tym rodzaju.

– Wiem, że to, co mówię może wydawać ci się dziwne, ale zapewniam, że jestem normalny.

Moja przewaga prysła w jednej chwili. Musiałem ją w jakiś sposób odzyskać.

– Często tak napadasz nocą na ludzi? – zapytałem.

– Przestraszyłam cię?

– A jak ty byś się czuła, gdy ktoś nagle przyłożył ci nóż do szyi.

– Przepraszam, nie wiedziałam kim jesteś i co chcesz.

– Często przytrafia ci się najpierw na kogoś napadać, a później go przepraszać?

– Nie przesadzaj, nic ci się przecież nie stało.

– Mogłem dostać zawału.

– Biedaczek – chyba się uśmiechnęła.

– Jesteś złośliwa – powiedziałem.

– Ale tylko troszeczkę. Dobra, zaświecę lampę, będziemy mieli to za sobą.

– Ok.

Zaczęła majstrować przy lampie naftowej. Widocznie cała energia słoneczna szła na zasilanie żarówek heliodorowych rozwieszonych nad uprawami brodacza. Dom był oświetlany ta samo, jak sto lat temu: lampami naftowymi!

– Ta-dam! – odwróciła się w moją stronę, gdy tylko ogieniek pojawiał się na knocie. – I co? Usatysfakcjonowany?

– Jesteś piękna. Naprawdę jesteś piękna.

– A oczy?

– Wtedy miałem wrażenie, że masz smutne oczy. Teraz są wesołe.

– Zobaczyłeś mnie, pogadałeś, to co chciałeś spełniło się. Wrócisz teraz grzecznie do domku?

Przypatrywałem się jej i coraz bardziej podobała mi się. Przeszedł po mnie dreszcz, gdy gestem nastolatki zaczesała za ucho kosmyk włosów.

– Co się tak gapisz? – przymrużyła oczy. Nie wiedziałem czy naprawdę była zła, czy tylko udawała.

– Podziwiam twoją urodę.

Zarumieniła się. Była ubrana w spodnie i bluzę upstrzoną barwami maskującymi. Pod bluzą miała czerwoną koszulkę. Była szczupła, ale musiała mieć duże piersi, bo pomimo luźnego ubrania, wyraźnie odznaczały się. Jak różnica między tą dziewczyną a tymi bidulkami w sweterkach z Dolome 211!

– Przepraszam, nie przedstawiłem się – powiedziałem, aby podtrzymać rozmowę. – Mam na imię Benjamin. A ty?

– Za dużo chciałbyś wiedzieć.

Dziewuchy z Dolome 211 mówiły cięgle to samo i tak samo, nawet takim samym tonem, jakby zostały wytresowane. Z tą rozmawiałem już kilka minut, a ona ani razu nie wspomniała o swoim cyklu menstruacyjnym, co nie zdarzało się podczas paplania z wystrzyżonymi dziewuszkami w sweterkach uszytych na kształt waciaków. Miałem wrażenie, że tamte o niczym innym nie potrafiły mówić. Chyba po to kazano nam wkuwać podręczniki o owulacji, menstruacji i zespole napięcia miesiączkowego, aby mężczyźni mieli o czy rozmawiać z kobietami. Ta była zupełnie inna, spontaniczna, ładnie ubrana, te oczy, te długie włosy…

– A co z twoim okresem? – zapytałem. Było to typowe pytanie, jakie zadawało się dziewczynom we wszystkich Dolome. Były z tego zadowolone i chętnie rozwodziły się nad „kobiecymi sprawami”.

– Co? – zmrużyła oczy, jakby niedowierzała, że zapytałem o jej okres.

– U nas często zadaje się takie pytanie dziewczynom – wyjaśniłem.

– Już wszystko rozumiem. Uciekłeś z domu wariatów. Na tak, to wszystko wyjaśnia. Na co chorujesz?

– Na nic.

– Jesteś groźny dla otoczenia?

– Nie wygłupiaj się.

– Wiem, że wariatów nie należy denerwować. Gdy czubka wyprowadzi się z równowagi to może być agresywny i zrobić sobie krzywdę, odgryźć sobie palec, albo wydłubać oko.

– Co jeszcze wymyślisz?

– Przez ucieczką z wariatkowa nie zrobiłeś sobie zapasów tabletek i teraz twój stan się pogorszył. Mogę ci jakoś pomóc?

– Pomożesz jeśli przestaniesz śmiać się ze mnie.

– Zaprowadzę cię do drogi. Tam złapiesz stopa i wrócisz do swoich, do wariatów.

– Przestań, proszę.

– Na pewno uważasz się za Benjamina Franklina tego amerykańskiego prezydenta ze studolarówki. A twoi koledzy to Napoleon, Hitler i Juliusz Cezar. Nie tęsknisz do kumpli?

Zaśmiałem się. Odpowiedziała uśmiechem.

– Mogę poznać twoje imię? – zapytałem.

– Domyślam się, że skoro masz takich wybitnych koleżków, to nie mogę być byle kim. Niech będzie, że nazywam się Kleopatra, Maria Skłodowska-Curie, albo Maria Teresa.

– Ta cesarzowa czy kochanka Picassa?

– A jednak jesteś wariatem! Gdybyś był normalny to nie miałoby to dla ciebie znaczenia. Wiedziałbyś, że żartuję.

– Przestań już się zgrywać. A naprawdę?

– Margaret Thatcher.

– Coś mi się wydaje, że to ty potrzebujesz pomocy medycznej.

Przez chwilę milczeliśmy. Podziwiałem jej urodę, a ona, chyba z zaciekawieniem, przyglądała mi się. Mój i jej wzrok kilka razy skrzyżował się.

– Dlaczego wtedy byłaś smutna? – zapytałem.

– Wcale nie byłam.

– Przecież widziałem.

– Za dużo chciałbyś widzieć. Może jednak jesteś z policji?

– A wyglądam?

– Oficerowie operacyjni mogą wyglądać nawet tak jak ty.

– Sama w to nie wierzysz.

Uśmiechnęła się.

– Muszę już iść – powiedziała.

– Ale nie chcesz.

– Skąd ten wniosek Sherlocku?

– Powiedziałaś, że musisz.

– To nadinterpretacja.

– Czyżby?

– Dobra. Spełniłam wszystkie twoje życzenia, teraz spełnij moje i wracaj do domu.

– A jeśli chcę zostać rebeliantem.

Żachnęła się.

– To przynajmniej nie rozpytuj o mnie. Mogę mieć przez ciebie kłopoty.

– Chłopak zrobił się zazdrosny?

– Nic ci do tego. Powinieneś być mi wdzięczny. Parę osób chciało ci nakopać do dupy.

– Zawsze uważałem, że zazdrość do niczego dobrego nie prowadzi.

– Naprawdę muszę już iść.

– Spotkamy się jeszcze?

Miałem wrażenie, że zagryzła wargi.

– Chciałabyś? – zapytałem.

– Jesteś miłym chłopakiem i fajnie było z tobą pogadać.

– Wszystko zależy od ciebie.

Była już w progu.

– Dałabym ci nawet buziaka, ale… – zawahała się.

– Możesz – wylazłem z łóżka. Wcześniej okryłem się kocem. Głupio byłoby tak paradować w majtkach.

– Cześć – rzuciła i znikła za drzwiami. Słyszałem jak zbiegała po schodach.

– Do zobaczenia! – zawołałem.

 

IV

– Ładna ta pana znajoma – zagadnął mnie gospodarz podczas śniadania. Ze wzglądu na wielką brodę zacząłem w myślach nazywać go Prorokiem.

Na stole leżał stos grubo pokrojonego chleba, masło, biały ser, a kamionkowe naczynie, podobne do tego, jakie widziałem kiedyś w muzeum, wypełnione było mlekiem. Każdy z tych żyjący w lesie farmerów, rolników, jaka zwał tak zwał, nie tylko nie chował się przede mną, ale chętnie przyjmował pod swój dach. Gdyby władze chciały mogły łatwo wyłapać wszystkich rebeliantów. Skoro tego nie zrobiły, to najwyraźniej im na tym nie zależało.

A może rzeczywiście zostałbym rebeliantem? Pomysł może i nie głupi, tylko jak bym się tutaj utrzymał? Nie umiałem zbudować chałupy, nie miałem pieniędzy ani na zakup krowy, ani na żarówki heliodorowe, które umożliwiały uprawianie roślin w cieniu drzew, dzięki czemu nie trzeba było karczować lasu, a można było siać i sadzić co tylko dusza zapragnęła między sosnami. Napadałbym na drogach, jak tamci?

– Chciałbym, żeby była moją znajomą – odpowiedziałem.

– Będzie – powiedział jakby od niechcenia . Wielką brodą zmiatał okruchy chleba ze stołu.

– Raczej nie. Powiedziała, żeby się stąd wynosił.

– Tego nikt tu panu nie może kazać.

Zająłem się jedzeniem. Sera nie ruszyłem. Obawiałem się, że może być to ser kozi. Tylko groźba śmierci z głodu skłoniłaby mnie, aby ruszył to paskudztwo!

– Zamieniłem z nią kilka słów gdy przyszła i zamieniłem kilka słów gdy wychodziła. Jestem pewien, że ona tu wróci – powiedział.

Zadrżałem. Bardzo chciałem, żeby spełniły się te słowa!

– Może pan tutaj na nią poczekać, po co szwędać się po lesie? Brakuje mi rąk do pracy przy gospodarstwie. Zdrowie mam już nie te.

– Skąd pan wie, że wróci?

– Skąd?

– Skąd? – skwapliwie powtórzyłem.

Dolał sobie mleka. Przez głowę przeszła mi myśl, że jeśli Prorok potrzebuje kogoś do dojenia krów czy kóz, to żadnego pożytku ze mnie nie będzie miał. Za nic w świecie nie dotknę krowich a już na pewno kozich cycków!

– Potrafię rozpoznać zakochaną dziewczynę – powiedział.

Krew nabiegła mi do twarzy. Zakochana dziewczyna mogła istnieć tylko wśród rebeliantów! W żadnym Dolome nie używało się takich słów.

Wraz ze skończeniem śniadania mój gospodarz stał się moim pracodawcą. Zajmował się uprawą warzyw i hodowlą krów, kóz, świń, kur i królików. Polował też, ale zdaje się, że zwierzyna leśna stanowiła jedynie dodatkowe źródło pożywienia. Zbieranie drewna było znacznie lepsze niż dojenie więc zabrałem się z ochotą do tej pracy. Gorsze było wyrywanie zielska spomiędzy ogórków, ale to i tak było lepsze niż dojenie. Jeszcze gorsze było wrzucanie gnoju ze świńskiego chlewika. Ale i tak wolałem ładować gnój łopatą na taczkę i wozić to na stertę w głębi lasu niż dojenie. Nie wiem jak bym to wszystko wytrzymał, gdyby niedaleko nie przepływała rzeka. Każdego wieczora chodziłem tam i przez godzinę taplałem się w wodzie.

Prorok albo był rzeczywiście prorokiem, albo znakomitym psychologiem. Tydzień później, gdy kopaliśmy rów, który miał nawadniać pomidory, zauważyłem grupę ludzi ubranych w bluzy i spodnie najróżniejszych armii świata. Zbliżali się do chałupy.

– Zdaje się, że mamy gości – powiedziałem.

– A nie mówiłem, wróciła – odparł.

– Może i wróciła, ale nie sama.

– Nie mówiłem, że przyjdzie sama. Koniec pracy na dziś. Idziemy pohandlować.

Gości było ponad tuzin. Dowodził nimi Roberto, wysoki, dobrze zbudowany blondyn. Starał się sprawiać wrażenie pewnego siebie; mówił głośno, żartował i ciągle szczerzył zęby. W oddziale była tylko jedna dziewczyna i nie było wątpliwości, że należała do dryblasa. Za każdym razem, gdy znalazła się w zasięgu jego ręki klepał ją bezceremonialne w tyłek. Ona w świetle dnia była jeszcze piękniejsza. Nie powiem, żeby nie zżerała mnie zazdrość, ale co zrobić? Przyznawałem, że ten świński blondyn miał rację, miała ładny zadek, a przynajmniej na to wskazywał kształt spodni poniżej pleców.

Prorok przedstawił mnie jako swego pomocnika. Przywitali się za mną poprzez uścisk dłoni, co we wszystkich Dolome traktowane było nie tylko jako przeżytek kulturowo nieuzasadniony, ale też jako postępowanie niehigieniczne. Ona podała rękę i uśmiechnęła się czarująco. Miała na imię Kamila.

Usiedliśmy do posiłku. Zrozumiałem wówczas jak niełatwo było w lesie o pożywienie. My i oni jedliśmy swoje prowianty. No, trochę nam podbierali, ale taki już przywilej gości. Było mi przykro patrzeć jak dowódca oddziału, a jednocześnie chłopak, mężczyzna, samiec, kochanek, jak zwał tak zwał, poklepuje tą śliczną dziewczynę. Ona parę razy odepchnęła jego rękę, ale to wcale go nie peszyło. Miałem wrażenie, że blondas zawsze w ten sposób postępował, a tylko moja obecność powodowała, że Kamila nieśmiało broniła się przed tą pseudoerotyczną grą. Chyba wstydziła się, że taka niezależna dziewczyna, na jaką chciała wyglądać podczas naszej nocnej rozmowy, nie wahająca się przed napaścią z nożem w ręku na mężczyznę, jest tak przedmiotowo traktowana przez swego dowódcę-kochanka. Odnosiłbym się lepiej do psa, bo bym go głaskał, a nie klepał. Ale może ona tak lubiła? Nie podchwytywała mojego wzroku, ale zauważyłem, że dwa czy trzy raz przelotnie spojrzała na mnie.

Po posiłku Prorok i Roberto zostali w izbie, aby toczyć negocjacje handlowe. Pewnie znowu kogoś obrabowali i chcieli zdobycz wymienić na żywność.

– Znowu autobus wycieczkowy? – zapytałem Kamili, gdy towarzystwo rozproszyło się. Jedni wylegiwali się przed domem, inni poszli nad rzekę, jeszcze inni podsłuchiwali pod oknem. Pewnie obawiali się, że dowódca wystawi ich do wiatru.

– Daj spokój, nie chcę o tym rozmawiać.

– Nie jesteś w humorze?

– Mam tego wszystkiego dość. Włóczę się po lesie jak jakaś harcerka. Ile to może się ciągnąć?

– Nigdzie nie ma lekko – powiedziałem i pomyślałem, że w każdym Dolome za noszenie tak długich włosów zostałaby ukarana obozem wychowawczym.

– Jak jest tam skąd przyszedłeś?

Popatrzyła na mnie i nasze spojrzenia skrzyżowały się. Obserwowałem jak jej źrenice lekko poruszały się w dół i w górę, w lewo i prawo. Było to przyjemne.

– Straszny syf – powiedziałem.

– Tak jak tutaj – westchnęła.

– Już wiem dlaczego byłaś wtedy smutna. Nie jesteś szczęśliwa – powiedziałem.

– Chciałabym stąd odejść, gdzieś, gdziekolwiek tylko już nie łazić po tym cholernym lesie.

Wzruszyłem ramionami.

– Co stoi na przeszkodzie? – zapytałem a jednoczenie kombinowałem w jaki sposób złożyć jej ofertę.

– Dobre pytanie.

– Mnie też się tu nie podoba, zostałem tylko ze względu na ciebie.

– Zostałeś ze względu na mnie? Ostatni romantyk.

– To miało mnie obrazić? Jeśli tak, to nic z tego nie wyszło.

– Ty jesteś inny, jakby nieprawdziwy, jak książę z bajki. Brakuje ci tylko białego rumaka.

– Nie wiem o co ci chodzi. Wydaje mi się, że jestem zwyczajny.

– Daj spokój. Nic złego nie miałam na myśli.

– Kamila.

– Co?

– Zostawmy to wszystko i chodźmy stąd.

– Tak po prostu?

– A co?

– Nawet się nie znamy.

– Myślałem, że powiesz: kocham Roberto i nigdy go nie opuszczę.

– Przestań.

– Z tamtej strony lasu jest szosa, a co jest po drugiej stronie?

– Zaczarowana Kraina.

– Poważnie?

– Nigdy tam nie byłam, ale wiem, że jest.

– Pasowałbym tam. Książe, ostatni romantyk, Zaczarowana Kraina. To się nawet układa.

– I co będziesz tam robił? Włóczył się? Wiesz co bym chciała? Dom, do jasnej cholery dom, gdzie jest porządne łóżko, poduszka, łazienka i kibel. Mam dość srania w krzakach i mycia się w rzece podglądana przez dziesięciu facetów.

– Dlaczego nie próbujesz tego zmienić?

Westchnęła.

– On nie chce. Woli bawić się jak smarkacz.

– Wszystko możesz zmienić. Jesteś młoda i piękna.

– No tak, tylko żebym nie wpadła z deszczu pod rynnę.

Nie wiem co mi odbiło, byłem przecież nieśmiały. Wstałem i złapałem ją za rękę. Nie zwracałem uwagi czy ktoś z bandy Roberto nas widzi czy nie.

– Chodźmy do Zaczarowanej Krainy – powiedziałem.

– Naprawdę podobają ci się moje oczy? – podniosła na mnie wzrok.

– Naprawdę – zapewniłem.

 

V

Dotarliśmy do Zaczarowanej Krainy. Widzieliśmy tu rycerzy poszukujących Świętego Graala, templariuszy udających się do Ziemi Świętej, księżniczkę zamkniętą z wieży, która oczekiwała na księcia i za nic w świecie nie chciała, aby uwolnił ją ktoś inny, czarownicę, która kusiła dzieci piernikami, a te miały ogromny ubaw, gdy stara choć przez chwilę pomyślała, że dały się jej nabrać, kapitanów galeonów, którzy werbowali marynarzy gotowych udać się wraz z nimi do zamorskich krain, starego stolarza, który wystrugał lalkę tak udanie, że ta ożyła, dziewczynkę, która z wierzbową gałązką w ręku gnała stadko gęsi, tak dobrze wytresowanych, że same znajdowały drogę z łąki do zagrody i setki innych ludzi, rzeczy i zjawisk.

Krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie. Szliśmy brzegiem morza, bagnistą doliną, ulicami wielkiego miasta i przez pustynię. Nie panował na niej upał, nogi nie zapadały się głęboko w piachu, a oazy znajdowały się za każda wydmą. Ścieżkami przedarliśmy się przez góry. Śnieg skrzypiał pod butami, ale nie cierpieliśmy z zimna. Za górami były pola uprawne i łąki, na których kwitło tysiące chabrów, maków i stokrotek. Gdy drogę zagrodziła nam rzeka bez trudu znaleźliśmy bród i przeszliśmy na przeciwległy brzeg. Dalej, aż po horyzont, ciągnął się step. Nad głowami śpiewało nam chyba ze sto skowronków. Czym była Zaczarowana Kraina? Wyglądała na świat bajek i marzeń.

Na stepie natknęliśmy się na oddział Tatarów. Wyglądali tak samo, jak w wycofanych z bibliotek książkach; na małych konikach, w baranich kożuchach i z zakrzywionymi szablami. Żegnaliśmy się już z życiem. Zaczarowana Kraina Zaczarowaną Krainą, ale nikt nam nie gwarantował, że nie pójdziemy w jasyr, albo, że ordyniec nie obetnie nam głów. Skończyło się jednak na strachu. Ich dowódca zapytał o drogę do pałacu pana Potockiego. Gdy odpowiedzieliśmy, że jesteśmy przybyszami z innego świata i nie mamy pojęcia kto gdzie tutaj mieszka, przeprosił, że napędzili nam pietra. Pomknęli przed siebie ciągnąc tuman kurzu o zapachu lawendy.

Dwa dni później dotarliśmy do dóbr pana Potockiego. O tym, na czyjej ziemi się znajdujemy poinformował nas chłop ubrany w siermiężną sukmanę. Siedział przed chałupą, wygrzewał się na słońcu i chlipał kawę. W szkole uczyli mnie, że chłopi od rano do nocy odrabiali pańszczyznę, a ten proszę, zamiast tyrać w polu pił kawusię!

Uzgodniłem z Kamilą, że pójdziemy do pana Potockiego i ostrzeżemy go przez najazdem Tatarów. Pałac był blisko i godzinę później siedziałem już na krześle z XVIII wieku, patrzyłem na obrazy o sto lat starsze i mieszałem herbatę srebrną łyżeczką przyniesioną przez śliczną służącą. Wszystko tu wyglądało jakby zostało przeniesione z innej epoki. I na przekór temu, co pisały nowe podręczniki do historii nigdzie nie było nasrane.

Naprzeciw nas siedział pan Potocki oraz jego małżonka. Widziałem jak Kamili zaświeciły się oczy na widok przepięknej sukni pani domu. Była uszyta zgodnie z modą z końca XIX wieku. Pan na Brzeżanach i Czortkowie podziękował za ostrzeżenie. Powiedział, że Tatarzy co roku przyjeżdżają do niego w odwiedziny i, że nie stanowią już zagrożenia. Jedyną przykrością z ich strony było częstowanie kumysem.

– Nie znoszę tego napoju, ale świętego prawa gościnności trzeba przestrzegać – zakończył pan Potocki swą opowieść o gościach z Krymu.

Sam nie wiem jak doszło do tego, że nasi gospodarze zaczęli opowiadać o sobie.

– Zajmuję się interesami. Moja żona domem, ogrodem i działalnością charytatywną. Jest to dla nas bardzo ważne. Uważamy, że bogactwo odziedziczone po przodkach zobowiązuje do pracy dla dobra społeczeństwa. Taki podział obowiązków w rodzinie jest według nas optymalny. Ludzie w waszym świecie żyją na niskim poziomie kulturalnym i materialnym. Stąd bierze się wszystko co złe.

– A kariera?

– Kariera? Mam kilka tysięcy hektarów, pałac, mieszkanie w każdym mieście, gdzie częściej jestem zmuszony przebywać w interesach, stadninę, hodowlę rasowego bydła, stawy, mógłbym tak długo wymieniać. A przede wszystkim nam wspaniałą żonę. Kariera w waszym świecie oznacza podlizywanie się zwierzchnikom, podkładanie świń kolegom i koleżankom z pracy, prostytuowanie się. Chyba państwo rozumieją, że to nas nie interesuje. Nikomu się nie podlizujemy, to do nas przyjeżdżają interesanci, kłaniają się do samej ziemi i całują po rękach. Nie podkładamy świń znajomym, za to odwiedzamy bardzo chętnie przyjaciół, rozmawiamy o polityce, gospodarce, literaturze, malarstwie, wynalazkach technicznych. Nie prostytuujemy się, to oczywiste.

Ależ Kamila zadała głupie pytanie!

– Wspomagamy zdolnych pisarzy i malarzy – ciągnął pan domu. – Kolekcjonujemy obrazy znanych artystów i tych biedaków, którzy nie mają co jeść, ale malują. Można powiedzieć, że jest to inwestowanie w młodych, zdolnych twórców. Może i tak, ale traktujemy to przede wszystkim jako pomoc dla bliźniego.

Czułem się zawstydzony. U nas ludzie nie rozmawiają o polityce, bo nie wypada. O gospodarce też się nie mówi, no chyba żeby uznać za takowe narzekania na drożyznę. Nie ma po co dyskutować o literaturze, bo to, co się wydaje jest na jedno kopyto. Malarstwo znalazło się w muzeach sztuki współczesnej, których, oprócz wycieczek szkolnych, nikt nie zwiedza. A wynalazki techniczne? Gdy ktoś kupi telefon komórkowy to zaraz swoje cudo chętnie pokazuje i wychwala zalety i to wszystko jeśli chodzi o zainteresowanie wynalazkami technicznymi. Pan Potocki odwiedza przyjaciół, a nam przyjaźń zastąpiło odbieranie i pisanie maili. O kant dupy to wszystko roztłuc!

– Oczywiście, wpływam na politykę. Ludzie mają do mnie zaufanie. Wiedzą, że kieruję się w sprawach publicznych dobrem państwa i społeczeństwa, a nie prywatą. Od wielu lat, dzięki głosom tutejszej ludności, zasiadam w senacie jako przedstawiciel ziemi halickiej.

A my podniecamy się kartką wrzucaną do urny!

– Proszę mi wierzyć, że nigdy nie kłóciliśmy się z żoną. Zawsze się zgadzamy i kochamy tak bardzo, jak w dniu ślubu.

Proszę, a u nas ludzie już się nie kochają. Uczucia zastąpiło obliczanie zysków i strat.

– Moją żonę widzę zawsze piękną. Nie do pomyślenia jest, aby pokazała mi się ubrana inaczej niż elegancko.

– Zawsze noszą suknie – wtrąciła pani Potocka.

– Czy to wygodne? – Kamila chyba nadal zachwycała się ubiorem pani domu

– Noszenie sukni jest naturalne dla kobiety.

– I nigdy nie chodziła pani w spodniach? – była rebeliantka nie mogła wyjść ze zdziwienia.

Pani domu uśmiechnęła się pogodnie.

– Oczywiście, że nie, moje dziecko.

Pan na Brzeżanach i Czortkowie podarował mi książkę jakiegoś Jakuba Haura o prowadzeniu gospodarstwa rolnego. Kamila otrzymała, jak to pani Potocka ujęła, drobiazg, złote kolczyki wysadzane diamentami. Proponowali, że służący odwiezie nas powozem, tam gdzie będziemy chcieli. Odmówiliśmy, gdzie miałby nas zawieźć?

– Imponujące – powiedziałem gdy straciłem z oczu pałac.

– Aha.

– Wiesz co? Chcę żyć tak jak oni.

– Każdy by chciał – westchnęła Kamila.

– Mówię poważnie. Państwo Potoccy żyją w najwspanialszy sposób jaki można sobie wyobrazić!

– No, na pewno.

– Więc żyjmy tak, jak oni.

Chyba dopiero teraz zorientowała się, że mówiłem poważnie.

– Jak? Masz 100 milionów dolarów? Do tej pory nic o tym nie mówiłeś.

– Nie mam.

– No to sprawa z głowy.

– Chociaż spróbujmy.

– Jak? Będziemy mieszkać w szałasie i udawać, że to pałac? Benjamin, bawiłam się w harcerkę, aż mi się rzygać od tego chciało. Nie mam zamiaru bawić się teraz w arystokratkę. Ja chcę wreszcie normalnie żyć.

Nie zamierzałem ustąpić.

– Jeżeli nie będziemy próbować, to nigdy nie będziemy mieli szansy żyć tak, jak oni.

– Z czym człowieku, z chęciami?

– A choćby i z chęciami.

Żachnęła się.

– Nie żartuj. Dobrze wiesz, że Potoccy majątek odziedziczyli. No dobra, trochę do tego dodali. Skąd weźmiesz tysiąc hektarów ziemi?

– Nawet jeśli nie uda nam się żyć dokładnie tak jak oni, to może chociaż trochę z tego wyjdzie. Zawsze lepiej mieszkać w domu z pięcioma pokojami na własnej ziemi, niż gnieździć się na 35 metrach kwadratowych gdzieś na trzecim piętrze, 15 metrów na ziemią, jak jakieś małpy.

– Pewnie masz racją. Ale nie mamy pieniędzy. Nie rozumiesz tego do jasnej cholery?

– Mamy twoje kolczyki, to zawsze coś. Musi wystarczyć na początek.

Zanim minął tydzień Kamila została kochanka hrabiego Hochbauma – starego piernika, który dniami czuwał przy łożu chorej na migrenę żony, a noce chciał spędzać na albo pod ładną dziewczyną. Obsypał ją pierścionkami i pokazał skrzydło pałacu, w którym mogła mieszkać jako oficjalna metresa pana na Burghofie i Stadtten. Nie zastanawiała się nawet przez chwilę.

Nie miałem kolczyków Kamili, ale nadal chciałem zrobić wszystko co w mojej mocy, aby żyć tak, jak pan Potocki. Łamałem sobie głowę, w jaki sposób szybko wzbogacić się, kupić pałac, ziemię i stado arabów.

Jednak powoli docierało do mnie, że nawet gdybym żył sto lat, to nie dam rady zgromadzić pieniędzy wystarczających na zakup choćby chłopskiej chałupy podobnej do tych, które widziałem w dobrach pana na Brzeżanach i Czortkowie. Dziwne, gdy Kamila była ze mną byłem pewny, że wszystko może się udać.

Nie miałem już po co zostawać ani w Zaczarowanej Krainie ani wśród rebeliantów. Czas było wrócić do Dolome 211 i zabrać się za wkuwanie podręczników o owulacji, menstruacji i zespole napięcia miesiączkowego.

Gdy stałem na poboczu szosy S-6 i próbowałem złapać stopa rozumiałem już, że nie chodzi o bogactwo, ale o księżniczkę. I wiedziałem, że drugiej księżniczki już nie spotkam.

 

Koniec

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Zacznę od tego, że sama fabuła jest dosyć prosta i naiwna ale na szczęście opowiadanie ma dwie wielkie zalety, które tę miłosną historyjkę wzbogacają. Pierwszą z nich jest świetnie nakreślone tło. Zwyczajnie, wykreowałeś całkiem fajny świat. Po drugie, opowiadanie jest bardzo dobrze napisane. Czyta sie ów tekst z przyjemnością. Dialogi sa bardzo naturalne, a opisy plastyczne.
Reasumując, całkiem fajne opowiadanie.
PS. Treśc rozdziału II pokazuje chyba coś, co wielu facetow by chciało, ale poprawność nie pozwala nawet o tym mysleć ;)
Pozdrawiam  

Dzięki za komentarz! Miało być prosto. Obmyśliłem kilka prostych, wyrazistych scen, aby uzyskać większy efekt. Rubens malował miesiącami skomplikowaną kompozycję, przeładowaną "ozdobnikami" aby osiągnąć "piękno". Modiglianiemu wystarczało kilka godzin i bardzo proste środki (kreska i plama koloru) i efektem były piękne obrazy.

Oczywiście rozumiem tych, którym tego typu teksty nie podobają się. Ale proszę wziąć pod uwagę, że nie wszyscy muszą pisać tak samo, jak nie kosmos to krasnale. Mam nadzieję, że osoby, które oceniają teksty z ELIMINACJI 2011, będą wstanie wznieść się ponad własny gust i docenić, choćby to, co docenił w swoim komentarzu Ibastro.

pozdrawiam!

Podobała mi się naturalność całej historii, do tego stopnia, że momentami wydawało mi się, że to wcale nie jest żadna fantastyka :) Bardzo żywe, plastyczne obrazy. Najpierw mamy historię a la "Nowy wspaniały świat", a potem nagle, kiedy już się wydaje, że niczym czytelnika nie zaskoczysz, pojawia się motyw Zaczarowanej Krainy, która... rzeczywiście jest Zaczarowaną Krainą :D Trochę baśń, trochę antyutopia, trochę romans. To pomieszanie jest zarówno siłą, jak i słabością tej historii. Ale ogólny bilans wyszedł mi na plus :D

Pierwsze cztery części jak dla mnie całkiem dobre. Zainteresowało, ciekawie wymyślony i przedstawiony świat, wątek główny rozwija się w dobrym tempie. Niestety od momentu wejścia do "Zaczarowanej Krainy" klimat jak dla mnie siadł. Nagłe przeniesienie z przyszłości w przeszłość, jeszcze w osiemnasty wiek zupełnie mi do tej opowieści nie pasuje, no i ciężko się czyta. Generalnie rozumiem przesłanie, wynikające  zresztą z części wcześniejszych, że baba leci na kasę i musi mieć więcej niż koleżanki ;) ale dekorowania tego w osiemnastowieczne suknie nie kupuję. I zresztą, jako baba, się z nim nie zgadzam :p

Dzięki za komentarze!

Inspiracją do napisania 5 rozdziału były wspomnienia Marii Dunin-Kozickiej pt. "Burza ze wschodu". Nic w moim opowiadaniu nie wskazuje, że jest to wiek XVIII. (Meble mogą być przecież zabytkami, suknia pani Potockiej jest uszyta zgodnie z modą z końca XIX wieku.) W moim zmyśle miał to być początek XX wieku, tak jak u wspomnianej autorki.

Dlaczego przesłanie musi być tylko takie? Pełno osób o tym pisało, że baba leci na kasę i nie chciałoby mi się siadać przed komputerem, żeby pisać to, co oni. Może inne przesłanie, np. że powinniśmy mieć w życiu szanse zarobić tyle, żeby żyć godnie? Może wtedy wiele spraw byłoby prostsze, a my choć trochę szczęśliwsi?

Ciekawe opowiadanie, chociaż podobnie jak Bellatrix uważam, że ostatnia część załatwiła klimat tekstu. Ten czasoprzestrzenny skok do "Zaczarowanej Krainy" nie pasuje do reszty opowiadania, bo trąci absurdem w przeciwieństwie do poprzednich części.

Niezły tekst, ale końcówka mi się nie podobała.

Pozdrawiam.

Bardzo mhm... eklektyczne. Nie wiem, jakoś mnie nie zachwyciło. Piszesz fajnie, ale w tym tekście jest za mało akcji a za dużo dywagacji na temat relacji damsko męskich ukazanych w sposób mniej lub bardziej przerysowany. Nie tego szukam w fantastyce, a Lew Starowicz też ma lekkie pióro ;) Doceniam warsztat, ale nie wystawię oceny.

Proszę, aż tak bardzo poważnie nie traktować mojej interpretacji. Jest tylko jedną z wielu możliwych i wcale nie najważniejszą.

Masz bardzo dobry warsztat. Świetne opisy i dialogi. Prosta historia, napisana ładnym i przejrzystym stylem. Czyta sie lekko i przyjemnie. Ale tak jak mówi reszta recenzentów - troche słaba końcówka tekstu, ostatnia część. Coś mi zabrakło, ale nie wiem. Jest ok, ale mogłoby być lepiej, bo masz ogromny potencjał. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nowa Fantastyka