- Opowiadanie: themostenes - Uczta u Heroda (18+)

Uczta u Heroda (18+)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Uczta u Heroda (18+)

El sueno de la razon produce monstruos

F.Goya

 

Zdyszana postać wpadła w gardziel wąskiej uliczki. Była mężczyzną, jeśli uznać to za właściwy przymiot osobnika w wieku około lat dwudziestu, góra kilku; t-shirt, szorty, blond dredy w wersji midi. Biegła.

 

Gdy na mgnienie dotarło do niego, że jest sam, instynktownie przystanął. Wstrzymał psi oddech, oparł się o kolana z gumy, splunął, a ślina miała gorzki smak i pociekła po brodzie, tak jak wiśniowy kisiel cieknie z buzi niemowlaka. Nawet w nim samym rodziło się pytanie przed czym ucieka, jeśli w ogóle uciekał? Ubranie kleiło się do spoconego ciała. Gorączkowo obróciwszy do tyłu nadaktywną sejsmicznie głowę (przysiągłby, że płyta potyliczna usilnie wciska się pod ciemieniową), wlepił mętne spojrzenie w mrok miasta. Budynki gięły się i wirowały, a światła ulicznych latarni oplotły betonowe wielościany bluszczem elektrycznych anakond. Przedwojenna kamienica wytrzeszczała chciwie żółte ślepia, w których czarne migdałowate źrenice przybrały kontury rachitycznych emerytek. Jeżeli obserwowano go teraz zza firanek, to wyłącznie z politowaniem, względnie pogardą. Miał to gdzieś. W tej sekundzie myślał tylko o jednym. Pić.

Zatoczył się, a właściwie to chodnik naprężył grzbiet, zrzucając intruza w kierunku rynsztoka, bo w mniemaniu sfrustrowanego trotuaru ktoś wałęsający sie tu o tej porze to bez dwóch zdań bydlę albo o wiele gorzej. Była to ocena nader surowa i nie uwzględniała koincydencji, szoku pourazowego, nagłego ataku choroby, ani żadnej innej dziwacznej próby uznania obecności młodego mężczyzny w tej okolicy za przypadkową i niewinną. Kto wie, czy nie słusznie i prawdą jest, że zawinił, a przypadków nie ma. Noc miała to zweryfikować.

 

Po prawej stronie zauważył placyk, który można było wedle uznania nazwać wnęką, podwórkiem czy zaułkiem. Stała tam typowa wiata z białej cegły, gdzie kilka zardzewiałych kontenerów rzygało stertami śmieci. Skierował sie ku nim, sam nie wiedząc jeszcze po co, bo trawiącego jego ciało uczucia nie można było nazwać nudnościami i to nie ono go tam wiodło. To było coś mocniejszego, innego. Nie zdawał sobie sprawy, że niektóre zmysły wyostrzyły mu się kosztem innych; tak oto zmysł równowagi podupadł na rzecz powonienia. Smród uryny bijący od śmietnika wpełzł w nozdrza i przełykiem dostał sie do nerek, a stamtąd dalej, aż do pęcherza.

 

Muszę się wyszczać, pomyślał. Wsparł się jedną ręką o białą ścianę zapisaną neofaszystowskim graffiti. Odetchnął z wyraźną ulgą. Przez cały ten czas obserwował czerń, gnieżdżącą się pomiędzy kontenerami. Coś tam było i czekało tylko na dogodną chwilę. Kiedy zapinał rozporek rzuciło mu się do gardła – miało aparycję odrażającego narkomana na głodzie, do tego cuchnęło padliną. Szamotanina nie trwała długo, bo pomimo psychofizycznej niedyspozycji sprawnie obezwładnił napastnika, nie zaznawszy przy tym większego uszczerbku na zdrowiu. Pieprzone ćpuny!

Znów był na ulicy. Zapewne nieoczekiwany zastrzyk adrenaliny sprawił, że poczuł się na chwilę lepiej. Krok miał ciut pewniejszy i tylko warga lekko szczypała. Oblizał ją. Cholera, pić! Zbawienny neon jednej z popularnych marek piwa zapalił się jakby na zawołanie. Podążył hipnotycznie w jego kierunku, niczym spalony słońcem beduin za mirażem oazy. A noc była wyjątkowo duszna nawet jak na środek lata. Od asfaltu biła jeszcze woń rozgrzanej smoły. Utrudzony pielgrzym słabł z każdym metrem. Dowlókłszy nieposłuszne ciało do plamy światła, rzucił się na poręcz zrezygnowany; lokal urządzony był bowiem w suterenach i należało serpentyną stopni pokonać kilka poziomów, ażeby zasłużyć na nagrodę. Zebrał się w sobie i jakoś krąg po kręgu siłą woli dobrnął do samego dna. Nie mogło się rzecz jasna obyć bez argusa. Stał u wrót, monstrualnym cielskiem przesłaniając całe wnętrze pubu. Czarny podkoszulek ciasno opinał każdy mięsień jego torsu, jak również bicepsy splecionych na przeponie ramion. Uwagę zwracała stosukowo mała główka wykidajły, nie osadzona tradycyjnie na korpusie, ale wyrastająca centralnie z mostka. Przynajmniej tak to wyglądało. Upiorności całej postaci przydawały nadto rysy twarzy, których praktycznie nie było. Na bezpłciowym obliczu pozbawionym brwi i jakiegokolwiek owłosienia nie rysowała się żadna emocja. Para czarnych oczek, ulokowana nieco powyżej ledwie dostrzegalnego nosa i dziewczęcych usteczek, lustrowała kulącego się chłopaka w dredach. Dobrze się czujesz? Zacharczał kolos. Hasło!Słyszysz mnie? Podaj hasło! Przybysz naturalnie milczał, mimo to uniósł twarz, chcąc coś powiedzieć, tyle, że raz, nie widział co, a dwa nie bardzo był w stanie. Powykrzywiana twarz w pełni wyrażała opłakany stan jego organizmu. Rekinie oczka ochroniarza dojrzały wówczas strużkę świeżej krwi na dolnej wardze nieszczęśnika. Bramkarz potarł łysinę. Źle z tobą. Właź! Obrócił się bokiem, odsłaniając kawałek przejścia. No już, właź!Chłopak przecisnął się i dopiero będąc w środku zadał sobie pytanie, czy drab na wejściu faktycznie obwąchał tył jego głowy, tak jak to czyni niedźwiedź ze schwytanym jeleniem, czy tylko mu się wydawało. Wnętrze było mocno zadymione i tonęło w półmroku, przez co odszukanie barowej lady zajęło mu chwilę. Z olbrzymią ulgą usiadł w końcu na niewygodnym jak diabli obrotowym stołku. Barman, nalej, rzucił bez ogródek i wykonał dłonią gest oznaczający picie. Korzystając z chwili, gdy ciecz z kega sączy się do szklanki, rozejrzał się po klubie. Miał on lichy metraż i w istocie składał się z jednego pomieszczenia dla gości, chociaż kilka obskurnych boksów mogło czynić mylne wrażenie. Mimo to żadne rozwiązanie architektoniczne nie było w stanie zmienić pierwszej oceny tego miejsca – zasrana speluna. Mordownie nie są takie złe, pomyślał nieopatrznie.

 

Rozejrzał się tym razem dokładniej. Pod ścianą naprzeciwko baru stał podest, a na nim kobieta w błyszczącym body i kabaretkach, – o ile była to kobieta – uprawiała karaoke; tańczyła zalotnie, równocześnie fałszując do mikrofonu: they tried to make me go to rehab but I said no, no, no… Gładziła piersi, których nie miała i szponiastymi palcami przeczesywała nieogoloną połowę czaszki. Była tak potwornie chuda, (nieomal w stanie krańcowej kacheksji) że anorektyczki w jej obecności mogłyby uchodzić za rubensowskie muzy. Odwrócił od niej wzrok. W pomieszczeniu przebywało jeszcze kilkanaście osób siedzących przy stolikach pojedynczo bądź parami. Wśród nich karzeł transwestyta, półnagi facet z zespołem downa od stóp do głów pokryty tatuażami, kulturystka z oszpeconą bliznami twarzą, bliźnięta syjamskie zrośnięte głowami (jedno chude, drugie grube), całująca się parka o szczurzych facjatach, czy wreszcie opasły babsztyl w kowbojskim kapeluszu i wężem boa wokół szyi. Postanowił odnaleźć w tym panoptikum, choćby jedną normalnie wyglądającą osobę. Przeszkodził mu łagodny głos znad lady: proszę bardzo, dla pana. Chwycił za szklankę i duszkiem wchłonął jej zawartość, dopiero przy ostatnim łyku czując smak pitego płynu. Co to kurwa za paskudztwo, wrzasnął. Krew dziewicza, odparł grzecznie bufetowy, a był to albinos rasy negroidalnej. Jaja sobie ze mnie robisz dziwolągu? Jaka krew do chuja? Poderwał się z miejsca. Z upławów menstruacyjnych, doprecyzował barman.

 

Wparował z hukiem do łazienki i wcale nie zdziwił się, że śmierdziała kałem i wymiocinami. Nie dziwiło go też, że tak łatwo uwierzył barmanowi, ale te jego różowe oczy wyrażające najwyższe przekonanie o prawdziwości wypowiadanych słów. Chciał jak najszybciej uchylić drzwi do toalety, czując nadciągające torsje, lecz nie uczynił tego. W środku spółkowała jakaś para, wnosząc po jękach i sapaniu, a niewykluczone, że zabawiało się tam i więcej osób. Nie miał najmniejszej ochoty przyłączać się do orgii. Dopadł zlewu, woda z kranu nie popłynęła. Ja pierdolę! Przetarł dłonią lustro, ale było w całości pokryte cienką warstwą tłuszczu i nie odbijało w zasadzie niczego poza zarysem sylwetki. Serce momentalnie rozkołatało mu się w piersi, a tłoczona przez niezmordowany mięsień krew pulsowała szaleńczo w obolałej łepetynie. Osunął się na umywalkę, czując, że zaraz odpłynie do krainy niebytu. Stało się jednak inaczej – tętno z sekundy na sekundę ulegało stabilizacji, mdłości ustąpiły, a ból zogniskował się w punkcie z tyłu głowy, aż całkowicie przygasł. Z kranu wystrzelił gęsty strumień wody. Przemył spoconą twarz. Czuł się dziwnie, ale na swój sposób wyśmienicie. Widział teraz szczegóły, chwilę temu umykające uwadze. Widział zakratowane okienko, które w podziemiach było sporą ekstrawagancją. Dokądkolwiek by nie prowadziło wyzierała zeń przepastna czeluść. Pod oknem w rogu leżało coś, co przypominało ludzkie oko. Ściany obrastały kożuchami pleśni, a z sufitu kapała lepka maź. Długi glut takowej skądinąd lodowatej substancji oderwał się i spadł pomiędzy dredy a ucho, dokładnie tam gdzie zamierzył. Czuł jak coś pełznie w dół szyi. Odruchowo przycisnął do niej dłoń. Wymacał biegnące w poprzek ścięgna niewielkie zgrubienie, ale nie przejął się, uznając je za zadrapanie. Drugą dłonią obadał strąki włosów, potrząsając przy tym lekko głową. Na podłogę posypały się drobinki szkła przypominające surowe diamenty.

 

Wrócił na salę i jak uprzednio zajął miejsce przy barze. Lokal zdawał się wyglądać teraz nieco inaczej, w dalszym ciągu pozostawał obskurną meliną, ale tym razem na oczy cisnęły się pewne detale. Coś było niepokojącego w przedmiotach wiszących na ścianach. Przyjrzał się im uważniej. Doszedł do wniosku, że oprawioną w ramkę fotografię panoramy miasta (dwie wieże wskazywały na nowojorski Manhattan) zawieszono celowo niebem do dołu. Inne fotografie i obrazki, jak chociażby portret Jamesa Deana, również wisiały odwrotnie, podobnie zresztą zegar pokazujący wpół do dziesiątej, a nawet krucyfiks na którym Chrystus przypominał raczej Świętego Piotra. Poniżej roznegliżowana pornetka do góry nogami wdzięczyła się z kalendarza,. Głośniki drżały od ostrego gitarowego brzmienia i trzasku perkusji, zagłuszając wszelkie rozmowy, jakie toczyły się w pubie. Odmieńcy przy stolikach zdradzali pewne oznaki zniecierpliwienia, a w ich zachowaniu i spojrzeniach było coś napawającego podskórnym lękiem.

 

Wzdrygnął się, kiedy poczuł obcą dłoń na ramieniu. Przepraszam pana najmocniej, jeśli krew była zbyt zimna, tłumaczył się stojący nad nim barman-albinos. Jestem przekonany, że danie wieczoru w pełni zrekompensuje panu to faux pas z aperitifem, dodał. Chłopak sięgnął do kieszeni po portfel. Nie miał zamiaru wysłuchiwać tych bredni ani sekundy dłużej. Momencik, zamruczał, przeszukując nerwowo kieszenie spodenek. Znalazł jedynie komórkę, chciał wyjaśnić barmanowi, że zadzwoni do znajomego i tak dalej, ale albinos gdzieś zniknął. Przyszło mu do głowy, że nie musi przecież płacić za jakiś szemrany, ohydny koktajl, chociaż ewidentnie poprawił mu samopoczucie. Już miał ruszyć w kierunku wyjścia, gdy nagle nieliczne światła przygasły. Zdążył dojrzeć jeszcze, jak łysy ochroniarz zamyka metalowe drzwi na groteskowo duży skobel. Widok ten przyprawił go o spazm dreszczu na plecach. Chyba naprawdę musiał zadzwonić do kolegi, tylko co miał mu powiedzieć. Komórka rozbłysła w ciemnościach. W poprzek wyświetlacza, na którym widniały trzy dziewiątki, może wybrane przypadkowo a może i nie, biegło paskudne pęknięcie. Dobrze, że działa. Zerknął w lewy górny róg. No pewnie, brak zasięgu. Bateria też zdycha. Ciekawe kto będzie pierwszy. Złapał się za policzki. Jestem w dupie!

Lampy rozbłysły mdłym czerwonym światłem, pokrywając wszystko barwą rozcieńczonej krwi: ściany meble i ludzi, tylko na podest padał z góry snop jasności. Wgramoliła się tam gruba baba w kowbojskim kapeluszu. Poprawiła monstrualnych rozmiarów biust, a następnie obciągnęła kusą miniówkę, uwalniając rozedrgane zwały tłuszczu. W pomieszczeniu rozległy się grzmoty, rozpętując burzę stroboskopów, a w głośnikach rozbrzmiał deathmetalowy jazgot grupy Cannibal Corpse: Early hours, open road, family of five – on their way homeHaving enjoyed a day in the sun, their encounter with gore has just begun…

Gruba baba zatracała się w tańcu brzucha, nie robiąc sobie nic z węża okręconego wokół pomarszczonego uda i co rusz łypiącego jej spod krocza. Nie wiedzieć skąd na salę wkroczyła służba w starodawnych liberiach, wnosząc na paterach danie wieczoru, skrywane póki co pod srebrnymi kloszami. Zgromadzeni goście widząc to wpadli w jakąś zwierzęcą ekstazę. Wywalali na wierzch długie jęzory, rytmicznie uderzali pięściami w stoły, jeść, jeść krzyczeli poniektórzy.

 

Tajemniczą potrawę serwowano każdemu, zatem i jego nie pominięto. Co więcej spotkał go wątpliwy zaszczyt i sam barman-albinos postawił przed nim srebrną kopułę, spod której, dałby wiarę dobiegał piskliwy odgłos, tonący wprawdzie w kakofonii wrzasków. Barman nachylił mu do ucha trupiobladą twarz: oferujemy towar tylko najwyższej jakości. Nie starszy niż sześć tygodni, a dla pana mam istny rarytas. Proszę samemu sprawdzić. Smacznego! Trzymał lśniącą pokrywę za uchwyt, ale bał się ją unieść. Imaginacja podsuwała mu makabryczne obrazy, o których projekcję nigdy by swego umysłu nie posądził. Wyobraził sobie w końcu własną głowę na tacy, charczącą przeraźliwe: ucieeekaj! Czuł w pełni uzasadnioną obawę i miał świadomość, że wkrótce czeka go piekło. Muzyka rozsadzała mu skronie: …the look of death in my eye Surely no-one will survive Just a pile of mush Left to dry in the Sun…

Ręka zadrżała, srebrny metal z brzękiem zastygł na posadzce, a on wraz z nim . Kłamstwem byłoby powiedzieć, że kompletnie nie tego się spodziewał, ale mimo to widok jaki ukazał się jego oczom niejednego wprawiłby w osłupienie. Na talerzu o średnicy dużej pizzy leżał purpurowy ludzki noworodek. Pomiętą, miejscami mechatą jeszcze skórę dziecka szpeciły ślady krwi i płodowej mazi. Dodatkowo z brzuszka niemowlęcia zwisał około pół metrowy strzęp pępowiny. Bobas kwilił cichutko, mrużąc posklejane powieki. Nie mógł widzieć człowieka nad sobą, a ten wręcz przeciwnie, szerokimi źrenicami ogarniał całą niezwykłość osobliwej potrawy. Chryste panie, pomyślał głośno. Pobłogosław ten posiłek, odpowiedział mu niski głos przepełniony ironią. Należał do garbatego faceta, siedzącego na stołku obok. Czym sobie chłopcze zasłużyłeś na taki przysmak, hę? Kim jesteś? Czyżby nowy? Wyglądasz mi podejrzanie.Gdybym cię spotkał na ulicy, wziąłbym cie za przekąskę. Spokojnie, żartowałem. Tak między nami, tonie przepadam za tymi bachorami. Jestem staroświecki i gustuję w dojrzałym mięsku, ale nie jestem jakimś zwyrodniałym kanibalem. Co to, to nie. Pobladłeś. Pieprzę bzdury, a ty pewnie od dawna nie miałeś człowieczyny w ustach. Wcinaj śmiało, a i ja zajmę się swoim ossseskiem, zakończył, potem pochylił się nad talerzem na, którym nieco większy i trochę starszy niemowlak przebierał różowymi nóżkami. Garbus wyszczerzył piłowate, oślinione zęby, rozczapierzył szpiczaste paluchy, poruszał nimi we wszystkie strony, jak pianista przed koncertem. Dziecko uśmiechnęło się. Garbus rozszarpał je w kilka sekund. Pożerał z podobną gwałtownością. Przy stolikach zanoszących się od dziecięcego płaczu, miały miejsce równie dantejskie sceny. Maleńkie kończyny odrywano jak kawałki kurczaka, płaty młodziutkiej skóry darto niczym ugotowane ciasto, a krew tryskająca z szarpanych narządów miała w sobie coś z dojrzałych pomidorów. Wstrząsające obrazy migały jak z kinematografu. Feerię barw spowijał gęsty dym, niosąc zapach jałowca i kamfory. Z głośników sączył się amok.

Gapił się w talerz, gdy paraliż przejmował kontrolę nad jego ciałem. Nie walczył. Dopiero głos barmana przywrócił mu władzę nad członkami. Nie je pan. Czy znowu coś nie tak? Cóż miał na to odpowiedzieć. Nie, nie wszystko w porządku, wydusił. No jedzże, wtrącił się garbus. Oj bo pomyślę, że odór człowieczego potu, którym czuć cię na kilometr to nie kamuflaż. Więc jak będzie synku? Barman spojrzał podejrzliwie. Zmarszczył brwi. Chłopak przełknął ślinę. Krew uderzyła mu do mózgu. Skrzywił się, a jego oczy mówiły, nie jestem jednym z was wy pojebane świry. Nie tknę tego dziecka. Garbus chyba to zauważył, bo prychnął jak osaczony kocur, a barman położył dłoń na tasaku do krojenia Bóg wie czego. {Zarżną mnie jak prosię. Co tu się kurwa dzieje!} Poczuł na sobie spojrzenia krwiożerczych biesiadników. Cała sala zamarła i czekała na rozwój wypadków. Talerz wirował mu przed oczami, dziecko wrzeszczało, głośniki wrzeszczały, myśli wrzeszczały: raaatunku! Położył rękę na ustach niemowlęcia. Serce waliło jak oszalałe, talerz wirował, spojrzenia parzyły, palce zaciskały się. Żryyyj, krzyknął spokojny dotychczas barman. Ciało oblał zimny pot, a żołądek zacisnął się skurczem, poprzedzając atak niepohamowanego głodu… dziecko chyba nie oddychało. Muzyka rozsadzała bębenki. Aaaaaaaaaaa! Szarpnął za pępowinę, a brzuch rozpruł się z lekkością tekturowej piniaty, odsłaniając kłębowisko parujących wnętrzności.

 

One child left slowly dying now, arteries gushing bloodNow it's time to feed on flesh, the gore has just begun.

 

Musiał wyglądać zupełnie jak oni. Nie był zresztą sobą. Zaczął od jelit, bo przypominały mu mamine spaghetti, a potem pałaszował już, co tylko popadnie gryząc, szarpiąc, rwąc i chrupiąc zapamiętale…

Kiedy doszedł do siebie, leżała przed nim już tylko bezkształtna masa mięsa, nie przypominająca ani trochę, czegoś, a raczej kogoś, kto jeszcze chwilę temu, żył, czuł i myślał. Rozpłakał się, ale nikt w pubie nie zwracał na niego uwagi. Upiory zajęte były dojadaniem swoich posiłków, a kilkoro z nich wołało:jeszcze, jeszcze! Nieśmiertelny Bon Scott śpiewał: I'm on the highway to hell… Wnętrze jarzyło się grynszpanem. Dymy opadły nisko na wysokość podłogi, kłębiąc się po niej, jak zdradziecka mgła nad trzęsawiskiem. Wokół unosił się zapach śmierci pomieszany z dławiącym smrodem świeżych trzewi.

 

Dygotał wszystkim, co stanowiło jego ciało. Czuł zawstydzającą ulgę i nie było w nim miejsca na inne uczucia, nawet strach zelżał do poziomu lekkiego niepokoju. Spode łba śledził sytuację w pomieszczeniu i analizował, jak się stąd wydostać. Szansa nadarzyła się sama, bo oto zwalisty ochroniarz odryglował drzwi wejściowe, w które od kilkunastu sekund tłukł ktoś od zewnątrz. Dziwne, że dało się to słyszeć przy tak głośnych dźwiękach muzyki. Szansa okazała się przeszkodą; do środka wkuśtykał znajomo wyglądający suchotnik z poobijaną twarzą. Bez wątpienia był to ćpun spod śmietniska. Jego zachowanie sugerowało, że kogoś szuka. Tłumaczył coś ochroniarzowi i rozglądał się na boki, co chwila zatrzymując wzrok na niektórych sylwetkach. W bezpiecznym cieniu przy barze siedział chłopak w dredach, przez ramię obserwował uchylone drzwi.

 

Teraz albo nigdy. Zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia. Kiedy był już prawie tak blisko, by móc śmiało zacząć biec, został przyuważony przez ćpuna. Odwrócił głowę w prawo, łudząc się, że go to uratuje, ale gdy po chwili zerkał znów w kierunku drzwi suchotnik wskazywał nań palcem, a ochroniarz sięgał do pasa po polipropylenową pałkę. Zamiast więc od razu przystąpić do szturmu, jeszcze raz spojrzał w prawo. Wydawało mu się, że zobaczył przedtem dwóch kolegów używających sobie z kobietą-szkieletorem. Twarze mieli zdeformowane, jakby wyjęte z wyobraźni Picassa, ale to byli oni. Musiał się upewnić. Niestety od czasu pierwszego spojrzenia zdążył zrobić kilka kroków i ściana boksu przesłoniła stolik na którym rzekomo posuwali "truposzkę". Dał sobie spokój z tym przywidzeniem i rzucił się w lukę między osiłkiem a suchotnikiem. Ochroniarz najwidoczniej zaskoczony tym desperackim krokiem nie zdążył ani użyć pałki, ani też założyć poprawnego nelsona. Chłopak wymknął się.

 

Biegł po schodach, ku górze, ku wybawieniu. Muzyka cichła za plecami, Hey Satan paid my dues. Zaczęło mu brakować tchu. Kolejne stopnie pokonywał już na czworaka, starając się nie zwalniać tempa ucieczki. Dopiero krew kapiąca z głowy zhamowała go nieco. Cholera, musiał mnie trafić. Szybki skurwiel. Dotknął głowy. Włosy lepiły się do rozgrzanej czaszki. Mało tego, z rany na szyi bryzgała na boki fontanna szkarłatnej posoki. Zemdliło go, ale widok ulicy dodał mu sił. Wskoczył w ścianę deszczu i pędził przed siebie. Szalejąca ulewa torpedowała pokiereszowane ciało strugami oczyszczającej wody.

 

Zziajany, na wskroś przemoknięty, oburącz przylgnął do białej ściany za którą rzygały kontenery i uczynił to samo co one. Trwało to dobrą minutę. W czerwonej kałuży wymiocin rozpoznał tu i ówdzie dziecięce paluszki. Poderwał się raptownie, przypominając sobie, że musi uciekać, choć prawdopodobnie nikt go nie ścigał. W biegu przetarł spływającą deszczem twarz. Dotknął głowy. Była w jak najlepszym porządku, podobnie jak szyja. Co się ze mną dzieje do kurwy nędzy!

Mijał pogrążoną we śnie przedwojenną kamienicę, gdy komórka zawibrowała w kieszeni kilkoma urywanymi seriami. Jest zasięg. Podświetlił ekran. Sześć nieodebranych połączeń, cztery od Mama i dwa od Ziom oraz dwa esemesy również od Ziom. Pierwszy o treści: "gdzie kurwa jesteście, to nie jest zabawne" natomiast drugi: "totalnie wam odjebało, a mówiłem żeby nie brać meskaliny po tych tabsach, ale wy zawsze wiecie lepiej, ostatni raz załatwiłem to gówno, pierdolę idę w kimę, brykę widzę jutro rano pod blokiem, znajdę jedno zadrapanie, nie żyjecie". Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w szarzejący wyświetlacz, w kółko czytając ostatniego esemesa, aż w końcu komórka wydała z siebie łabędzi śpiew i zgasła na dobre. Uśmiechnął się i ucałował namiętnie swoją Nokię. A więc meskalina. Ja pierdolę. Ale jazda. Dzięki Bogu meskalina. Roześmiał się cicho, potem nieco głośniej, po chwili rżał obłąkańczym śmiechem, a krople słabnącej ulewy pląsały mu po twarzy. Usiłował sobie cokolwiek przypomnieć, ale marzenie o ciepłej pościeli było silniejsze. Świat dookoła w jednej chwili zaczął jawić mu się jako straszny i niebezpieczny. Zaczął biec szpalerem miejskich latarni, a ulica zdawała się nie mieć końca. Deszcz ustał, ale zdołał przemienić jezdnię i chodniki w rwący potok. Woda wlewała się do studzienek kanalizacyjnych, zabierając ze sobą wszelkie nieczystości. Gdzieś w oddali wyła karetka pogotowia.

Koniec

Komentarze

Już pierwszy akapit mnie zabił... A potem było jeszcze gorzej... Z mojego punktu widzenia to się do czytania nie nadaje. I nie dlatego, że ostro szalejesz i masz rozbuchaną wyobraźnię, ale dlatego, że nie do końca potrafisz to przekazać czytelnikowi. Może zacznij od podstaw logiki i budowy zdań?

www.portal.herbatkauheleny.pl

Zamieszczam pierwsze opowiadanie, nie będące w żadnym razie jakimkolwiek wyznacznikiem, no chyba, że mojego talentu, a reczej jego braku. Tak czy owak jest to ostatni horror jaki spodziłem, ale nie jest to wiążąca deklaracja. Być może wkrótce napiszę coś jeszcze i tym razem postaram się badziej.
Opowiadanie wtórne i kanciaste. Mimo wszystko zachęcam do przeczytania tudzież komentowania. Potraktujcie to opowiadanie jako parapetówkę. Smacznego! :)
P.S. Tekst od strony graficznej wygląda tak jak wygląda, bo żadnym sposobem nie udało mi się wstawić akapitów. Mam nadzieję, że nie przeszkodzi to znacząco w odbiorze. Interpunkcji i innych błędów nie trzeba wytykać. Mam ich świadomość. 
Pozdrawiam S.B. 

Skoro masz świadomośc, to dlaczego nic z tym nie zrobisz?

www.portal.herbatkauheleny.pl

Gdyby każdy piszący umiał poprawiać niedoskonałości, to albo pisał by w nieskończoność, albo mielibyśmy samych Dostojewskich. Jednakowoż wnosząc po pierwszej opini, nie było czego poprawić. No cóż, pierwsze koty za płoty. Pozdrawiam. 

Wiesz, z mojego punktu widzenia, jeśli nie masz zamiaru uczyć się pisać lepiej, to może jednak w ogóle przestań pisać. 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Witaj!

Niestety, tak jak napisał/a Suzuki M. (z którą/którym coraz częściej się zgadzam) nie jest zbyt dobre. Pierwsza rzecz, jaka odrzuca od Twojego opowiadania to jednolity blok tekstu. Na prawdę lepiej się czyta 10 stron podzielonych na mniejsze akapity niż 5 stron napisanych "cięgiem".

Dialogi!!! Dialogi w polskiej literaturze umieszczamy w myślnikach i to od początku następnego wersu!

Z zawartością merytoryczną też nie jest dobrze, choć chwali się, że próbujesz być oryginalny i wymyślić coś swojego, zamiast powielania starych i sprawdzonych schematów.

Ćwicz więcej, a będzie lepiej. Przywiązuj większą wagę do formatowania tekstu, a przyjemniej będzie się go czytało.

Pozdrawiam

Naviedzony

Co do formatowania tekstu, w wordzie wyglądał on inaczej, a po wrzuceniu tutaj przybrał taki wygląd. Mimo moich usilnych starań naprawczych tekst nie chciał ulec zmianom. Może to jakiś błąd, a może mój antechbetyzm. Na koniec krótko o dialogach. Wypowiedzi i myśli bohaterów w powyższym opowiadaniu to raczej takie quasi dialogi, więc odstąpiłem od formalnego zapisu. Zresztą pieprzyć reguły. Dzięki za komentarz.

"Zresztą pieprzyć reguły"
Autor nie chce się uczyć, pracować nad sobą, poprawiać stylu. Autor jest świadom, ale jest zbyt leniwy. Autor ma w dupie czytelnika, więc ja, jako czytelnik, ośmielam się mieć w dupie autora i więcej do jego tekstów nie zaglądać.
Pozdrawiam 

Autor nie ma nikogo w dupie, a na pewno nie czytelnika. Autor pisze najlepiej jak umie, a dla owego czytelnika nawet walczył z systemem i jeszcze kilka prób podejmie przed upływem 24 godzin. Co prawda akapitów nie udało mu się wstawić, ale niektóre partie tekstu (nie wszystkie się dały) rozbił, co by czytanie ułatwić. A reguły nie są święte i pieprzyć je chyba można. Inaczej nie powstawałoby nowe.
Opowiadanie napisałem jak napisałem. Może i jest słabe, ale napewno nie jest kpiną z czytelnika i nie roi się w nim od wszelakiej maści błędów, jak z prezydenckiej notatki. Pozdrawiam, nawet tych obrażalskich. S.B.

Nikt się nie obraża, nie widzę sensu emocjonalnie odbierać podejścia człowieka, który jest mi obojętny. Mój komentarz wynika z prostego rachunku: nie chcesz doskonalić swojego stylu i sposobu pisania (co wynika z powyższych komentarzy) to ja nie wchodzę, bo nie ma sensu męczyć oczu kolejnym kiepskim opowiadaniem. 
Pozdrawiam z rozbawieniem 

Wolałbym żeby komentarze odnosiły się do opowiadania, a nie trafiały w autora (profil psychologiczny: leniwy, egoistyczny, niezdolny, nie rokujący na przyszłość). Pisząc, że mam świadomość błedów miałem na myśli, że mogą się trafiać zbędne przecinki, lub ich brak, czy jakieś zamaskowane literówki itp. To włąsnie kryło się pod wyrażeniem "interpunkcja i inne błędy". Natomiast błędy pisarskie śmiało proszę przedstawiać, tyle że przecież nię będę zmieniał opowiadania, bo jest tworem zakończonym, a że wyszedł quasimodo, cóż. Spróbuję napisać inne, może lepsze, bo tylko trening czyni mistrza. Jakże się inaczej doskonalić, jak nie przez czytanie i psanie. No chyba że można tutaj liczyć na darmowy kurs, ale wątpię. Nie wiem czy udało mi się choć troszkę odzyskać dobre imię.

według mnie opowiadanie nie jest takie złe... Może jest w nim parę wad, ale NIC przecież nie jest doskonałe. Fakt, trochę "trudno" się czyta, ale przyzwyczaiłam się. Wiele historyjek na tym portalu jest pisane w podobnym stylu. Masz rację chłopie - trening czyni mistrza. I nie przerażaj się zbytnio krytyką, szczególnie tą złośliwą; na pewno ludzie będą mieli lepsze zdanie co do Twoich dzieł, o ile zaczniesz się starać poprawiać błędy.
PS: Ja też dopiero zaczynam ;-)
Pozdrawiam

Nowa Fantastyka