- Opowiadanie: piotr - Miecz Thamira, część 1

Miecz Thamira, część 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Miecz Thamira, część 1

Kreana obudził nie chłód poranka i nie światło a tętent kopyt. Rozpalił ognisko, które w owej chwili dogasało o rzut kamieniem od gościńca, po drugiej stronie strumienia, który wił się obok niego wstęgą. Modrzewie i sosny pachniały, dęby i buki już mniej. Po drugiej stronie szlaku, w głębi kniei rosły brzozy.

Krean miał na sobie skórzane odzienie i przerzucone przez plecy futro wilka. Przypiął do pasa miecz, który stał wsparty o pień i wysokim butem rozrzucił resztki ogniska. Miał wąsy i brodę acz krótko przystrzyżone. Robił wrażenie urzędnika ale nim nie był. Czekał by ujrzeć jeźdźców, którzy powoli przejechali szlakiem. Jeździec go zauważył ale jechał dalej. Wbrew oczekiwaniu Kreana zatrzymał się i zawrócił. Spotkali się na szlaku szerokim na tyle by mógł przejechać nim wóz. – Lubię myśleć, że świat mały jest. – Powiedział Krean. – Witaj… Ragenie z Y'ord. – Witaj. – Rzekł tamten i podali sobie ręce. – Myślałem, że już dawno nie żyjesz. A kimże jest twoja kompanka? – Powiedział Krean. -Hath Evi Poznaj. – Dzień dobry. – Wyrzekł. – Miło mi. – Powiedziała ona. – Dokąd to? Głupie pytanie… – Powiedział Krean. – Ty to powiedziałeś ale tak… do Grodu Smoka. – Wyrzekł Ragen i ciągnął dalej. – A ty, czym się zajmujesz? Nadal… szukasz? – Nie, alchemikiem zostałem. – Alchemikiem. Ciężko w to uwierzyć. W porządku… alchemiku. – Powiedział Ragen uśmiechając się. – Z nami jedziesz? – Zapytał rycerz. – Mogę, aczkolwiek sam wolałbym. – Wyrzekł. – Czyli do zobaczenia! – Powiedział Ragen i odjechali wraz z Hath. On jechał konno, ona dosiadała wielkiego, kolorowego ptaszyska.

Krean patrzył za nimi jeszcze jakiś czas i przeskoczył strumień. Odwiązał kobyłę i skoczył na siodło. Klacz przekroczyła rzeczkę i ruszyła w ślad za nimi tak wolno jak tylko potrafiła. Gdy upłynęło nieco czasu jeździec pociągnął za uzdy i ruszyli kłusem.

Szpieg musi lubić samotność a przynajmniej dobrze ją znosić. Musi też potrafić szybko nawiązywać kontakty międzyludzkie. Ostatnią rzeczą dla szpiega niezbędną jest umiejętność kłamania. Szpiegowi nie zaszkodzi również wdzięk, ale nie można mieć wszystkiego. Jak widać zawód ten wymaga niemałych umiejętności a dwie pierwsze z nich zdają się nie pasować do siebie zbyt dobrze jeśli nie stoją ze sobą w zupełnej sprzeczności. Bycie szpiegiem zwyczajnie wymaga bycia człowiekiem twardym. Krean twardym był i mimo, że wiózł miecz u pasa wcale nie zajmował się wojaczką; jechał by uczestniczyć w posiedzeniu jedynej w swoim rodzaju, wyjątkowej kapituły. Była niezwykłą z tego względu, że nie była posiedzeniem czarodziei, wojowników czy władców. Tworzyły ją ważne postacie zbierając się jedynie w razie gdy było to bezwzględnie konieczne. Krean jechał na to spotkanie mimo, że nie dostał zaproszenia. Wiedział też, że nie zostanie na nie wpuszczony lecz to nie miało mu przeszkodzić w poznaniu ustaleń.

Las się skończył, zaczęły połacie łąk falujących na wietrze niczym ocean. Krean oddychał głęboko. Wszystko sprowadzało się do rozstrzygnięcia nielicznych spraw, które były jednak tak ważne ze względu na to, że mogły przesądzić o kształcie granic państw kontynentu. Krean cieszył się służąc po jak uważał silniejszej ze stron. Znalazł się w cieniu lip, które posadzone po bokach duktu tworzyły aleję pachnącą słodko. Brzęczenie pszczół było donośne mimo, iż dzień nie był nader słoneczny. Mur otaczający miasto czerniał w świetle dnia zbudowany z górskiego granitu. Dalej znajdowały się trzy połączone mostami wieże wyrastające z zamczyska pośrodku miasta. Jedna była okrągła i należała do arcymaga Imarka, dwie pozostałe były niczym iglice. W jednej mieszkał król Uluar trzeci, w drugiej zaś miało odbyć się posiedzenie kapituły. Brama tak wielkiego miasta była karykaturalnie mała co nie było bez znaczenia. Przywitało go dwóch strażników i po wymianie kilku zdań wpuściło. Mur był gruby na wiele metrów; nic dziwnego, że miasto za niezdobyte uchodzi. Nie ma to jak potęga szpiega. – Pomyślał. Ulice były ciasne i gwarne nie licząc tej jednej wiodącej prosto do zamku. Wzdrygnął się na widok świątyń różnych wyznań nie był bowiem nigdy przesadnie religijny. Było to chyba jedyne miasto, myślał, które daje żyć krasnoludom, elfom i wielu innym nieludziom obok siebie bez rozlewu krwi. Nienawiść nie zawsze była w modzie jednak władca Kaerltu skutecznie ją rozplenił. Była też na rękę orkom dla których szpiegował Krean. Wiedział, że kapituła zbierze się w ciasnej sali bez wejścia i okien a będzie tak dzięki potężnemu magowi Imarkowi lecz proszek, który uzyskał od Skolima pozwoli mu przybrać formę jednego z członków posiedzenia. Mimo, że mag Skolim zapewnił go o skuteczności działania większej niż zazwyczaj w przypadku takich proszków Krean się bał. Wiedział bowiem, że jeśli go odkryją spotka go śmierć. – Recepturę ulepszyłem. Teraz żadne zaklęcie szukające magii nie odnajdzie jej w postaci, którą wybierzesz. – Mówił czarodziej. – W postaci, którą wybierzesz. – Pomyślał Skolim. – Ludzie to nie kukły, to nie postacie. – Myślał. – Nie można animować ich chociaż nie… ty masz talent, Krean. O tym musisz pamiętać. – Myślał idąc w stronę „Ruiny Dawtysa". Była to tawerna i hotel jak okazało się w posiadaniu krasnoluda. Wynajął w niej pokój i pomyślał, że nie zaśnie. Mylił się. Rano zjadł śniadanie, wypił kufel piwa i ruszył w stronę zamku. U jego pasa nie dyndał miecz bowiem ukrył go pod jedną z desek podłogi pokoju, który wynajmował. Strażnikowi w bramie kasztelu pokazał list od maga Tamona upoważniający go do spotkania z Imarkiem. Nie mógł opanować drżenia, które wywołały u niego proporce trzepoczące na niebie. Były o czerwonym tle ze smokiem na białym kole. Czuł się źle, bardzo. – Co za nieprofesjonalizm. – Szeptał pod nosem idąc przez dziedziniec. Był prawie pusty. Przeszedł przez łukowatą bramę i stanął u podnóża budynku stanowiącego podstawę trzech wież. Spojrzał w górę i zakręciło mu się w głowie; widział malusieńkie sylwetki ptaków lecące miedzy wieżami na tle lodowato jasnobłękitnego nieba. Kolor ten był jak dopiero naostrzona głownia. Zastanowiło go czego w mieście szukają Ragen i Hath Evi. Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Ujrzał ich jak idą w towarzystwie rycerza. – To na pewno Thorrgard, Thorr. – Pomyślał. Człowiek ów pasował świetnie do opisu, który przedstawił mu Skolim. „…wysoki, o fizjognomii pnia dębu, małomówny, burkliwy, zasrany gbur w służbie zasranego władcy." Krean odpowiedział na to, że nie interesują go jego opinie na jakiekolwiek tematy. Potrafił odseparować poglądy od wykonywanego zawodu. Jak inaczej mógłby być dobry w szpiegowaniu? Nie uważał zresztą Uluara za „zasranego władcę" a Grodu Smoka za „zasrany". Czuł wręcz coś zgoła odmiennego. Czuł szacunek, respekt… a może nawet lęk. Tak, on zdecydowanie czuł lęk, coś czego się bał, czym gardził. Uznał, że to starość ale po chwili oprzytomniał kryjąc się za filarem przed wzrokiem tamtych. – To nie starość jest. To… wyrzuty sumienia. To… ostatnia robota. – Twardo postanowił zostać kowalem, alchemikiem, skrybą… kimkolwiek byle nie plugawić zdobywanych krwią chorągwi. Coś w nim pękło, było to takie nieprofesjonalne, takie obrzydliwe ale był zbyt doświadczony żeby lekceważyć swoje uczucia. Z drugiej strony nawet myślał już kiedyś, że przejdzie na emeryturę. Uznał, że to moment najodpowiedniejszy. Kiedy Ragen i Hath opuścili dziedziniec poszedł w ślad za Thorrem.

 

Wszystko byłoby dobrze gdyby nie drobny szkopuł. Raz nie pierwszy próbował mości Krean profesję zarzucić. Tym razem, ostatnim jednak najmocniej postanowił. Mimo to szkopuł pozostał. Mag, z którym wiele razy współpracował i który wiele zleceń mu dawał miał też coś czego odstawienie mogło skończyć się dla szpiega śmiercią. Właśnie dlatego tak pocił się kiedy deszczowego przedpołudnia w dziewiątek, siedemnastego dnia miesiąca lisa zjawił się na wyznaczone miejsce. Pomieszczenie było całkiem rozległe i duże a wieńczyła je kopuła. Światło zapewniały otwarte drzwi i szeregi wąskich, wysokich i oszklonych okien. Na podłodze z marmuru widniało koło, w które wpisany był pentagram. Zjawił się Imark i Wichtos, naczelnik straży zwany borsukiem. Był też Thivien, najwyższy członek gildii wojowników z Grodu Smoka. Później zjawiła się Teryn, elfia czarodziejka o bladej, niemal zielonkawej skórze. A może miała ona też nieco z fioletu? Przyszedł też Kimmindill, najwyżej postawiony mag wody aż z ziem elfów. Hevok, dowódca armii też się zjawił. Faragaard był przedstawicielem kupców, bardzo bogatym. No i jeszcze Lienne, krasnolud. Ten ostatni trzymał potężny młot. Zresztą każdy przyniósł to czym najlepiej się posługiwał i co stanowiło jego symbol. Faragaard kupiec nie przyniósł nic co mogło oznaczać, że jest człowiekiem cynicznym jak Krean, który jednak zawstydził się i bardzo przestraszył. Wiedział o Thivienie zwanym rosomakiem, że dziesięciu wojowników z gildii odpowiada stu żołdakom z poboru.

Pojawiła się Rewne, czarodziejka z dworu smoka. Zielone kamienie zatknięte dookoła wyżej ich głów zajaśniały kiedy mag uniósł ręce. Na środku koła a więc i pentagramu wraz z jego szeptem – Romen et Ce dera mus galil, mes amern dort much aus – pojawiła się poświata. Zachowując jak kłąb dymu gęstniała i kiedy nabrała jednolitego, szarego koloru zaczęło być przez nią widać całkiem inne miejsce, okrągły stół i krzesła. W końcu obszar szarości urósł do rozmiarów sporej kuli, do której bez trudu w pozycji wyprostowanej mogła wejść i najwyższa z wszystkich elfia dama. Wchodzili w portal by potem zająć miejsca. Były opisane. Po prawej Imarka usiadła Rewne, obok niej zaś Krean. Koło niego zwalił się wielki krasnolud. Dalej Wichtos i Thieven, rycerze. Potem Kimmindill, Faragaard, Teryn i Hevok. Sala była sklepiona, a jedynie szereg wąskich i wysokich, biegnących dookoła niej szczelin był połączony ze światem zewnętrznym zapewniając powietrze i zbyt mało światła, więc nad głowami paliła się lampa. Krean myślał z początku by użyć mniej ryzykownej opcji do zinfiltrowania rady ale pomysł mógł nie wypalić. Chciał bowiem posłać sterowanego jego umysłem owada, muchę. Wybrał opcję dużo bardziej skuteczną ale też niezwykle ryzykowną. Nie miał czasu aby poznać zwyczaje Thorra, którego musiał zakneblować i zamknąć.

– Thea me Arn negusom, ale men de Est. – Mag zwrócił się do Thiviena. Nie wiedzieć czemu człowiek, który od wielu lat mieszkał w tym mieście nie znał jego języka! Był to zresztą język niezwykle popularny. Krean pobladł, bowiem nie znał takiej mowy. Na czoło spod włosów wypłynęła mu również kropla potu; jedna, a potem druga. Nie mógł z tym nic zrobić jak tylko zachować zimną krew, która i tak była już zbyt ciepła. Mag wciąż rozmawiał z Thivienem w niezrozumiałej dla niego mowie lecz w końcu zwrócił się do Wichtosa. – Thieven w każdej chwili gotów rozpocząć szkolenie nowych adeptów. Jakieś wieści, magu Kimmindillu przynosisz? – Powiedział Imark. W Kreanie coś się rozprężyło i wiedział już, że będzie dobrze. Zawsze było. – Profesjonalistą jestem. – Pomyślał chociaż to i tak nie uchroniło go przed posiadaniem ogromnych zakoli. Jego ojciec nie wyłysiał ale myślał, że jeśli nie odejdzie teraz, wkrótce go to spotka. – Bramę znaleźliśmy. – Powiedział mag na co nastąpiło ogólne poruszenie. Szeptali między sobą. Thorr-Krean też wiercił się w fotelu. Krean chciał wykorzystać naturę milczka postaci, którą imitował do granic możliwości. – To chłopiec. – Rzekł w końcu Kimmindill. – Przepowiednia mówiła, że to będzie dziewczyna! – Obruszył się wstając niski acz nadnaturalnie barczysty krasnolud Lienne. – Nie wiem czy wiesz, ale tekst przepowiedni nie należy do najłatwiejszych i niezwykle ciężko go dobrze przetłumaczyć. – Uspokajał go mag wody w niebieskiej todze. – Wątpię jednak by nawet najgorszy tłumacz mógł zmienić chłopca w dziewczynkę! – Rozumiem twoje obruszenie. Mnie też ostatnio wiele działa na nerwy. – Powiedział nagle Thorr nie Thorr. Niewielu spodziewało się jego gadatliwości a najmniej chyba on sam. – Kaerlt, spisek magów ziemi, orkowie… – Orkowie? A skąd oni się tu do stu piorunów wzięli. – Wymówiła Teryn. – A więc nie tylko ja to wiem. Orkowie pragną zaatakować. Chcą wykorzystać nasze osłabienie w bitwie. Nie możemy im na to pozwolić. Już poczyniłem pewne kroki… wysłałem oddział sabotażystów, którzy są też świetnymi szpiegami – Krean drgnął i co najgorsza miał wrażenie, że choć tego nie pokazał, to Imark to zauważył – więc wiedzą doskonale jak uderzyć by zabolało. – Powiedział Hevok, dowódca armii i bardzo się rozgadał. Gadał tak długo, że aż zemdliło Kreana. Zaczął spoglądać na drugą stronę stołu gdzie siedziała Teryn. Nie wiedzieć czemu jej skóra o dziwacznym kolorze przywodziła mu na myśl chłodny poranek. Ich spojrzenia się spotkały. Jej twarz wydała mu się niezwykle szlachetna i piękna. Kiedy mag wody skończył gadać ozwał się Imark. – Należy teraz zastanowić się, co zrobimy. Uważam, że chłopca-bramę należy poddać magicznemu treningowi. – Krean przysłuchiwał się wywodom maga, które niewiele dla niego wnosiły. Liczyło się tylko miejsce zamieszkania chłopca. Na wzmiankę o mieczu Thamira jednak znów zaczął słuchać uważniej. Miecz ten nie służył do walki a jego ozdobna głownia była niczym innym jak częścią znacznych rozmiarów klucza, klucza który otwierał „tamto miejsce". – Cholera! – Zaklął w myślach Krean. – A skąd ja mam wiedzieć co to jest tamto miejsce? – Przyszło mu na myśl, że przesłucha Thorrgaarda. – …jak głosi przepowiednia Moffett, chłopiec nam pomoże. – Mówił mag a krasnal był smętny, jego twarz nabrała niemal płaczliwego wyrazu. Widać, że bardzo nie podobała mu się nieścisłość przepowiedni co do płci wybrańca.

Cegyimont, władca Kaerltu zebrał niemałe siły przy południowej granicy. Warownie w Galos i Ternd były obsadzone. Smocze Królestwo gromadziło siły lecz agresja Kaerltu a raczej zamiar jej przeprowadzenia zaskoczył wszystkich. Zdawało się, że potężne królestwo nigdy nie padnie ale strach nawiedził serca wszystkich tylko nie jednego, szpiega. Ten bowiem w duchu cieszył się, że kiedy machina wojenna ruszy będzie daleko od całego zajścia, od pożogi, licząc ilość monet w sakwie i ilość sakw w skrzyni.

Magowie i wojowie radzili a Kreanowi rzec by można całkowicie to zwisało. Dowiedział się tego co wiedzieć chciał i w zasadzie czuł się gotów opuścić kapitułę. Musiał jednak wytrwać do końca – słyszał wciąż muzykę, której nasłuchał się jakiś czas temu w smoczej filharmonii. Ku jego zdziwieniu muzyka ta kazała jego oczom kierować się na kobietę o dostojnej twarzy. Obróciła się by słuchać i widząc jej szlachetny profil czuł coś czego nie czuł już od dawna. Nie miał szczęścia w miłości bowiem zawsze przedkładał pieniądze nad kobiety. Te zachowania, obce dla niego samego go niepokoiły i stanowiły sygnał. – Odejdę… muszę odejść. Ale ona mi nie da… – Myślał. …nazywają ją Rakkyrm, co znaczy smoczy proszek. Dzisiaj wziąłem połowę porcji, na dobrej ścieżce jestem. Silny jestem. Radę dam.

Krean obracał w palcach prawej dłoni kawałek skóry jakiegoś zwierzęcia, który leżał na stole. Wtedy, podczas przemówienia Hevoka, jednego z kolejnych wpadło mu do głowy, że nie jest jedyną osobą, która szpieguje posiedzenie. Pomyślał, że nie ma prawa być tam żadnego kawałka skóry. – To tylko śmieć. – Zapewniał siebie ale „starość" była w nim zbyt silna choć nie miał jeszcze pięćdziesiątki.

– Chciałem zostać neutralny – ozwał się w końcu i odchrząknął krasnolud bowiem nie mówił nic bardzo długo – ale teraz widzę, że nie mogę. Przyślę wojsko najszybciej jak będę mógł. – A ty, Thorr, co o tym wszystkim myślisz? – Zwrócił się do Kreana Imark kiedy krasnolud rozmawiał z rosomakiem. – Patrzę na to jak przez szybę, co ma być to będzie. Poradzimy sobie. – Skąd taka pewność? – Przecież jesteśmy niepokonani. – Krean chciał go zbyć ale uzyskał coś odwrotnego. – Tak uważasz? – Powiedział cicho Imark. – Jestem o tym święcie przekonany. Elfie i Krasnoludzkie posiłki… – Czyżbyś nic nie zrozumiał? Jeśli dotrą do chłopca pierwsi to na nic. – Uprzedzimy ich. – Powiedział Krean i zauważył, że Kimmindill zagląda mu głęboko w oczy. – A orkowie? Jaką na nich radę masz? – Rzekł mag. – Sam już nie wiem. – Wyrzekł a nachylający się do niego mag rozparł się znów na miejscu. Mag wody wstał i podszedł do niego. Szepnął mu coś na ucho. Imark zmarszczył brwi a tamten wrócił na miejsce. Od tamtej pory raczej unikał spojrzenia Kreana mimo, że ten wręcz przeciwnie.

– Uznaję posiedzenia za zakończone acz nim ogłoszę, że możemy już wrócić na dół… – Krean siedział spokojnie nie dając po sobie znać, że cokolwiek go obchodzi jakakolwiek anormalność… – chcę powiedzieć, że uważam iż wśród nas szpieg jest obecny.

– Szpieg? Kto to może być? W takim razie musimy go złapać! – Powiedział Krean Thorr.

– Zgadzam się… – powiedział mag. – Tym szpiegiem jesteś ty. – Powiedział a Krean siedział nieruchomo. Było słychać śpiew kamiennej posadzki. Nagle mag zaczął się śmiać a Krean poczuł ogromną ulgę. Nie wiedział dlaczego sobie zażartowali. Czuł się nie jak na posiedzeniu ważnej kapituły a wśród kapituły płatnych zabójców. Ale żeby poczciwy Imark gustował w takich żartach?

Imark rozpostarł ramiona i wypowiedział zaklęcie. Na powrót byli w pomieszczeniu uwieńczonym kopułą. Stali na środku pentagramu i koła. Na dworze się ściemniało. Powoli rada zaczęła się rozchodzić ale Krean poczuł coś i zrozumiał, że jednak go przyłapali. Nim zaczął uciekać chciał się dowiedzieć kto go przejrzał. Szedł już bowiem ulicą „Martwego zła" i uczuł lodowatą dłoń zaklęcia jak obmacuje go od stóp do głów. Zrobił obrót w tył i ujrzał elfią czarodziejkę. Teryn musiała być pewna swego bowiem zaklęcia odsłaniające prawdziwą postać mogły zabić jeśli nie zastosowało się zaklęcia postać zmieniającego. – Teryn… jak… się domyśliłaś? – Powiedział Krean wyglądający już tak jak zazwyczaj. – Tak się składa, że niektórzy czarodzieje potrafią to rozpoznać. – A Imark, Kimmindill? Przecież oni są potężniejszymi czarodziejami niż ty? – Tak… ale ja jestem elfem. – Wyrzekła a Krean rzucił się pędem. Poczuł ból, – a więc jednak – pomyślał. – To… ostatnia robota miała być. – Wyszeptał leżąc na plecach wpatrzony wprost w niebo gdy zasłoniła je twarz czarodziejki.

– I jest. To… twoja ostatnia robota. – Ozwał się męski głos. Był to Wichtos.

Nie wiedzieli jednak oni o tym, że szpieg wszedł w posiadanie miecza-klucza, a jego nowy właściciel nie wiedział zaś, że ów artefakt mimo iż uważa się, że nie posiada magicznych mocy ma bowiem jedynie dawać dostęp do pewnego magicznego miejsca jednak jest zaklęty. Diurg, przedstawiciel tajemniczej rasy wykuł ów miecz na zamówienie, złożył jednak na nim swój podpis. Rzucił nań zaklęcie, które miało unieśmiertelnić jego właściciela. Sam jednak zginął szybko od zabłąkanej strzały miecz zaś nigdy do czasu kiedy wpadł w ręce Kreana nie zdołał zagrzać na dłużej miejsca. Tak więc Krean był pierwszym, który uruchomił zaklęcie. Zrobił to nieświadomie lecz dzięki niemu część jego ducha wciąż tkwiła zaklęta w klingę. Był to sen, z którego jedynie szczególne okoliczności mogły go wybudzić nawet gdyby jego ciało uległo rozkładowi. Miecz zaś zaczęto nazywać mieczem Thamira, który był legendarnym ludzkim wojownikiem zmienionym w zębacza z prostego względu: większość nie znała historii Diurga ani nawet jego imienia.

 

Krean poczuł ból. Był to ból zbyt dużej świadomości, niekończąca się męka od ostrza, które nie przestaje ciąć, tnie ale jednocześnie wcale nie przesuwa się tam i z powrotem po delikatnej tkance. Opuścił Smoczy Gród, Królestwo Smoka, nawet planetę tak naprawdę nie opuszczając żadnego z tych miejsc. Znalazł się w innej rzeczywistości jednak ciężko wytłumaczyć czym ona jest w swej istocie. Tkwił w nibypiekle, w miejscu nienazwanym, przygotowanym wyłącznie dla niego, zmieniającym całkowicie. Nie wiedział, że jeśli będzie miał okazję wrócić wróci odmieniony. Utkwił bowiem na poły w świecie duchów i żywych.

 

Kiedy zjednoczona armia orków i ludzi zdobywała Smoczy Gród trzęsły się mury. Krew popłynęła rynsztokami a rzeka ognia zmieniała się powoli w ocean. Wykonany ze złota miecz Diurga, z może bardziej właściwie byłoby uznać, że Kreana nie doznał uszczerbku. Czekał na odkrywcę. Okazało się, że jest nim młody ork. Haarn skończył właśnie kolację złożoną z ludzkiego mięsa towarzysząc przy tym ludziom z Kearltu i wybrał się na spacer. Spodobała mu się jedna z ruin. Wszedł do środka, na piętro i do jednego z pokoi. Ujrzał na podłodze coś błyszczącego. Złapał długi, zdobiony miecz o wymyślnej głowni, która jak pomyślał musiała być zaprojektowana do torturowania. Złoto jednak oparzyło go i miecz opuścił. Przysypał go popiołem i wrócił do swoich towarzyszy z zamiarem zabrania go rano. Nie wiedział bowiem że moc miecza posiada umiejętność zawładnięcia umysłem. Miecz miał już jednego lokatora ale dobry był każdy kto się nawinął. Ork o poranku gdy deszcz zmieniał ulice miasta w popielne bagno wrócił do kryjówki. Złapał miecz i schował go do pochwy, którą ukradł jednemu z ludzi. Rozmiar się zgadzał. Zadowolony poczłapał do wyjścia.

– Nie rozumiem dlaczego król kazał nam zniszczyć to miasto a ludzi wymordować. – Ozwał się wysoki mężczyzna, który spożywał wieprzowinę. Stał nad ogniskiem na środku jednej z ulic. Była tu ich cała pajęczyna. Świnie zaś usmażyły się kiedy płonęło miasto. – Tyle kobiet, tyle… wszystkiego. – Mówił.

– Zamknij dziób bo jeszcze pomyślę, żeś… zdrajca. – Zawołał kompan ork.

– A tobie co do tego Gird? Ty nawet nie jesteś człowiekiem! – Zarżał jak koń mężczyzna w pancerzu.

– Chyba życie ci niemiłe!!!

– Uspokoić się! – Zawołał potężnie zbudowany rycerz, człowiek siedzący nad ogniskiem.

Panował ogólny harmider. Pajęczynę ulic miasta zalała powódź najeźdźców, którzy brali co się dało ale nie było tego zbyt wiele. – Patrzcie tam! – Zawołał Gird. – Widzicie? – Co takiego? – Zapytał stojący rycerz ale ork nie odpowiedział. Rzucił się za tamtym młodym, którego widać nie lubił. Gird jednak zauważył, że tamten niesie coś cennego. Od dłuższego czasu go obserwował jak się przekrada. Po chwili Gird wrócił ciągnąc trupa młodego łuskoskórego nieczłowieka. – Więcej jedzenia! – Zawołał i usiadł. Wziął skarb tamtego i z pochwy wyjął miecz. – Na… Boga! – Zadarł się stojący rycerz. Odrzucił kawał wieprzowiny i doskoczył do niego. Nawet siedzący, starszy i jak widać mniej podnietliwy wstał by rzucić okiem na zdobycz. Wkrótce zebrało się całe koło gapiów. – Co to jest? – Szeptali. – Wiem… co to jest. Wiem… co to może być. – Powiedział w końcu pewien ork. – To miecz Thamira jest. – Miecz… Thamira? – Zdziwił się człowiek. – Podobno jest kluczem do pewnego sekretnego zamka, kto go odnajdzie wejdzie w posiadanie… – Nie dane było mu skończyć bowiem strzała przekłuła jego gardło. Zaczęli walczyć, każdy z każdym, ork z orkiem i człowiek z człowiekiem.

Nazywał się Birg i udało mu się uciec z mieczem. Wcześniej owinął go szmatami i włożył pod skórzaną kamizelkę. Zostawił zbroję, miecz i ruszył konno na południe czując wciąż oddech na karku lecz udało mu się. Stanął nad strumieniem, ukląkł i się napił. Nie wiedział do końca co posiadł lecz rozumiał świetnie, że jeśli się dowie to może odmienić jego życie. Kiedy i jego koń się napił ruszyli dalej po ubitym acz błotnistym trakcie zostawiając hałastrę z tyłu. Patrząc na spływający gościniec wiedział, że wpakował się w bagno. Poczuł, że życie nie ma już sensu, czuł ołowiane chmury wiszące nad sobą, nad całym kontynentem. Czuł jakby dopiero co się obudził. Wiedział, że zazwyczaj taki nastrój mija. Tym razem było inaczej. Zaczęło lać jak z cebra. Zajechał do gospody lecz nie zastał tam nikogo. Widać na wieść o ataku mieszkańcy wzięli nogi za pas. Mógł przynajmniej się posilić. Czuł ulgę, że zerwał z barbarzyńcami. Służył, bo musiał. Urodził się w Kaerlcie. Czy mógł postąpić inaczej? Lecz to co zobaczył było silniejszego od patriotyzmu. Dobył znaleziska i zaczął oglądać je w mętnym świetle, pod oknem. Krople dudniły o szybę. Był młody ale jego twarz miała też w sobie wiele z dojrzałości. Włosy miał krótkie. W wielkich dłoniach obracał ostrze ze złota ozdobione runami.

Mimo ulewy wskoczył na wierzchowca i ruszył dalej na południe. Zboczył z gościńca wjeżdżając w las skryty w półmroku. Wkrótce musiał nadrabiać drogi gdyż przejazd zablokowały jary. W cieniu buków nie lało aż tak bardzo. W końcu znów dotarł na gościniec i jego trzymał się wiele dni aż dotarł do miasta.

 

Birg obudził się zlany potem. Zmęczenie, które ścięło go z nóg zniknęło. Krople wody wciąż biły o szybę. Wstał i wyjrzał przez okno. Na placu mrowiło się wojsko, był to odział. Mężczyźni w czarno-szarych kirysach, opancerzonych nogach i rękach, większość miała na głowach hełmy i przypięte do siodeł miecze oraz tarcze. Birg zamarł. Dumał nad Smoczym Grodem, który poległ, który nie był w stanie się bronić. Zaskoczenie jednak jest z reguły jednorazowe. Wiedział, że tak łatwo nie wezmą tego miasta. Ktoś powiedział mu jego nazwę ale nie mógł sobie jej przypomnieć. Mógł za to przypomnieć sobie co mu się śniło. Usiadł na łóżku i zaczął odtwarzać senne majaki.

Cmentarz był skąpany w szarej poświacie, chyba była to poświata nocy. Rosły tam olchy, szemrzące na wietrze szeptem zmarłych tkwiących głęboko w ich korzeniach. Jego uwagę przykuły bliźniacze nagrobki: jeden należał do niego, drugi do Kreana. Kim był Krean? Birg poczuł, że ten człowiek istnieje naprawdę i miał to uczucie nawet po obudzeniu się. – Pomóż mi! – Nikły szept nieumarłego niósł się na wietrze. – Pomóż mi! – I znowu. Birg obrócił się gwałtownie ale nikogo nie dostrzegł. – Pomóż…

Birg wyciągnął miecz spod deski w podłodze i wyjął do połowy z pochwy. Siedząc na łóżku nie mógł oderwać od niego wzroku. Do głowy przychodziło mu tylko jedno słowo: piękny. Dojrzał swe nikłe odbicie w głowni. Wiedział już jednak co zrobi: odda miecz temu, kto będzie miał z niego pożytek. Wiedział, że to była czyjaś własność, może kogoś ważnego, widział walczących o niego orków i ludzi. Co chyba jeszcze ważniejsze przeczuwał, że wisi nad nim klątwa. – To miecz dla maga, nie dla mnie. – Myślał. Wstał i jął chodzić po izbie. Nie wiedział dokładnie co pocznie. Znał kiedyś legendę o mieczu, który miał otwierać bramę do innego świata, świata jak ze snu ale to koniec końców była tylko legenda. Miecz tkwił pod kołdrą. Birg wyszedł na korytarz i w dół do karczmy. Miał dosyć wojaczki ale walka to jedyne na czym się znał, uznał więc, że należy zaciągnąć się, tym razem po właściwej stronie. Wciąż lało jak z cebra. Do wnętrza wpadł mokry jak pies mężczyzna i powiedział kobiecie, która stała za ladą, że nie ma jajek. Był to widać jej mąż. – Te cholerne kury nie chcą nieść! – Zaklął. Birga ta konwersacja za bardzo nie interesowała. Podszedł do okna i gapił się w nie aż ktoś coś do niego powiedział. Zobaczył tą kobietę. Odpowiedział coś nieznaczącego i wrócił na górę. Uczucie bezsensu powróciło i zaczął wiązać je z mieczem, wyraźnie był przeklęty, myślał. Gdyby się wysilił, mógłby sobie przypomnieć co mówił mędrzec gdy był młody o lokalizacji tamtej bramy, ponoć jedynej w swoim rodzaju gdyż prastarej a do tego nie zbudowanej przez ludzi. Ludzie jedynie starali się ją odwzorować tworząc legendarne wrota czasu i przestrzeni. Wiedział, że dziś zostały tylko jedne z nich no i tamte, dobrze ukryte pośród labiryntu skał. – Cmentarzysko – przypomniał sobie, że tak nazywało się to miejsce. – Ale jakie to… cmentarzysko? – Wiedział, że sobie nie przypomni. Słowo wyparowało z jego głowy wieki temu. Miecz jednak nakazywał mu sobie przypomnieć, wysilić umysł. A może jednak, może się uda? Cmentarzysko… sów, głów, mieczy, Krean… wiem! Cmentarzysko snów!

Birg siedział w zdziwieniu, którym napełnił go fakt, że jednak zapamiętał tą nazwę mimo przeświadczenia, że było inaczej. Znów wpatrywał się w głownię miecza, znów słyszał szept tamtego, jego wołanie o pomoc. Ostrze zdawało się mieć siłę przyciągania umysłu, nie mógł oderwać od niego oczu. Dudnienie o szyby cichło. – Legenda nie jest prawdziwa. – Pomyślał, schował ostrze do pochwy i wyszedł. Podziękował starej za nocleg bowiem nie musiał zapłacić. Zresztą i tak miała same wolne pokoje. Powiedział jeszcze, że jest uciekinierem i mógł cieszyć się gościnnością. Nie zjadł ani kolacji, ani śniadania tylko ruszył zabłoconą drogą pośród brązowych domów z drewna. Po lewej bielała ściana warowni. Obszedł ją i stanął u wejścia. – Dzień dobry. Czy w zamku przypadkiem nie zatrzymał się… mag? – O jakiego maga ci chodzi? – Powiedział strażnik w zbroi. – O jakiegokolwiek. – Nie znam takiego, czego byś od niego chciał? – Mam coś dla niego, znalezisko. – Znalezisko, powiadasz. Na zamku jest teraz mag Imark i Kimmindill, cudem ocaleli po wczorajszej rzezi teleportując się więc… co to za znalezisko? – To miecz. Myślę, że ważny. – Nie sądzę. Miecze zazwyczaj nie są ważne dla magów. – Powiedział jegomość a Birg doskonale wiedział o co mu chodzi. Chciał go jednak przekonać. – Proszę. Chcę go tylko dostarczyć. – A skąd mam wiedzieć, że nie chcesz nim… kogoś skrzywdzić? – Niech mnie więc ktoś odprowadzi. – Wiesz co, nawet jest tu taki ktoś. Gaard! – Zjawił się niewysoki acz krępy jako byczek człowiek. – Prowadź go do wielmożnego maga Imarka. – Powiedział tamten. Gaard ruszył z Birkiem w stronę bramy zamku.

Szli korytarzem a potem dalej nim w lewo. Później w prawo i krętymi schodami w górę. – Czyżby mag znowu w wieży przebywał? – Rzekł Birg. – Nie. Ale tędy szybciej. – Powiedział tamten. Dotarli wysoko i skierowali swe kroki przez tunel wiszący w powietrzu. Birg ze zgrozą zauważył, że stąpają po drewnianej zapadni. Dotarli w końcu do wielkich, okutych żeliwem drzwi. Gaard uderzył kołatką trzy razy i pociągnął drzwi do siebie. Wnętrze oświetlały świece. Nie było tam żadnego okna. Na podłodze leżał czerwony dywan na nim zaś stał sam mag ubrany w pelerynę koloru zmierzchu; była jasnofioletowa. Starzec był brodaty a jego spojrzenie było spokojne i mądre. – Mów! – Gaard zwrócił się do Birka. – Arcymagu! Chciałem pokazać ci coś… miecz. – Na te słowa Gaard, który był też zapewne całkiem niezłym szermierzem drgnął. Birk dobył miecza i podał magowi. – Doskonale! Dziękuję ci chłopcze. Skąd go masz? – Wykradłem orkom i ludziom w Smoczym Grodzie… – Powiedział i urwał. – Zdobywałeś miasto? – Zapytał Imark. – Tak. – Odpowiedział. – A teraz chcesz się zaciągnąć do naszej armii? – To chyba będzie konieczne. – Niekoniecznie. – Powiedział mag. – To, że oddałeś mi miecz świadczy o twoich szczerych intencjach i… silnej woli. – Powiedział mag i oddał miecz w ręce Birga. Ciągnął dalej. – Nie wiem czy zauważyłeś, ale miecz ten jest zaklęty i posiada zadziwiającą zdolność… owładnięcia posiadaczem. Jest tak z powodu zaklęcia, które zawarł w nim jego kowal. Mimo tego miecz jest niezwykle ważny dla mnie, dla nas, dla sprawy… Proszę cię, abyś udał się do Kaelmin i tam spotkał się z czarodziejką Virmą. Ruszycie w stronę cmentarzyska snów. Wszystkiego zresztą dowiesz się na miejscu. Na zamku spędzisz noc, zjesz, napijesz się, odpoczniesz… dostaniesz odzienie jednak nie zbyt bogate aby nie ściągać na siebie spojrzeń. Czy będę mógł na ciebie liczyć? – Tak, magu. – Powiedział i nisko się skłonił. Mag nakazał odprowadzić go do komnaty dla gości. – Magu… – Powiedział Birg. – Słucham? – Ostatniej nocy przyśnił mi się człowiek imieniem Krean. Nie znałem nikogo takiego, prosił mnie o pomoc. – Tak, wiem. Między innymi dlatego już nie musisz obawiać się potęgi miecza, ma swojego lokatora. – Co to znaczy? – Nie musisz wiedzieć. – Powiedział mag i nakazał Gaardowi przygotować dla gościa konia. – Do widzenia. – Rzekł Imark. Birg i Gaard opuścili komnatę. Kiedy tylko przekroczyli zapadnię zaskrzypiała ukazując błotnisty plac między murem a zamkiem.

Birg zawsze bał się magii ponieważ jako dziecko wiele razy straszyli go ludzie z wioski, w której mieszkał. Po spotkaniu z czarodziejem zaczął zmieniać zdanie. Kwatera, którą dostał była lodowata w przeciwieństwie do kąpieli, którą mu przygotowali. Nie zwykł myć się zbyt często lecz ucieszył się na widok dymiącej wody. Gdy już był czysty służący przyniósł mu posiłek i wino. Później Gaard zaczął zwiedzać zamek. Na placu przed nim pojawili się rycerze, było ich dziesięciu. Stajenni wzięli konie ci zaś weszli do środka. Birg wcinał soczyste jabłko. Patrzył tępo przed siebie. Zdążył już zauważyć, że w życiu albo robi się coś co ma wyższy sens albo patrzy się tępo. Nigdy nie przydarzyło mu się nic wyjątkowego i cieszył się z zadania. Nie pytał o nagrodę ale wiedział, że coś mu zapłacą. Cisnął ogryzek w błoto i wrócił do komnaty. Wlazł pod kołdrę okrytą skórą i zmrużył oczy. Długo przeleżał nim zasnął. Przed oczami przesuwał mu się obraz bitwy krótkiej, gwałtownej a potem rzezi. Wojenna, ognista pożoga pochłaniająca setki ciał i domów, a gdy zaczął zasypiać ujrzał postać, której wtedy tam nie było. Na spękanym czarną chmurą niebie ognia tkwił obraz istoty na tronie, opancerzonej lecz raczej ludzkiej, władającej śmiercią… Rano gdy rozległo się walenie do drzwi Birk obudził się rześki. Kiedy Gaard sobie poszedł usiadł na łóżku próbując sobie przypomnieć sen, ale uznał, że chyba nic mu się nie śniło.

 

Nad popielną równiną, skąpaną w ciemności wznosił się wulkan, a z jego czubka buchało gorące światło lawy. Niebo całkowicie zakryły czarne chmury takie jakich nigdy nie wiedział; uznał, że istnieją tylko we śnie.

Poczuł, że w tej okolicy choć jej nie znał kryje się coś ważnego. Kiedy się obudził zadał sobie pytanie o co chodzi dokładnie.

Kiedy tamtego ranka opuszczał Aelmach obawiał się ataku ze strony zbójców lecz Gaard wtedy wskazał mu dziesięciu mężczyzn przy koniach; to miała być jego eskorta. Konie niosły szybko. W pięć dni dotarli do Kaelmin. Czarodziejka Virma czekała na niego wraz z czarodziejką Stellą. Była też łuczniczka Gwendolina pół elfka pół krasnoludka, Thorrgaard właśnie ten, którego zimitował Krean, magik Hikauf i siepacz Diemez.

Z Kaelmin wyruszyło osiemnastu jeźdźców, większość na lekkich koniach, wszystkie zaś były do wierzchu. Rumak Birga zwał się Eld i był gniady. Rycerze, który towarzyszyli mu już wcześniej mieli na ramionach godło smoka. Jechali na południe w stronę pasma gór Feng Daramei. Tak przynajmniej wymawia się to we współczesnym języku elfów a znaczy po prostu góry krasnoludów. Sama nazwa może być jednak myląca gdyż niewiele zostało dziś z dawnej potęgi krasnoludów pośród tych skał. Część ich siedzib zajęły mniej humanoidalne istoty, reszta została ruiną.

Konie galopowały przez większość trasy i na drugi dzień dotarli do stromego podjazdu podnóża jednej z gór. Rozbili obóz na dnie kotliny i z samego rana wyruszyli by po niespełna czterech godzinach znaleźć się na szlaku biegnącym cały czas przez pasmo gór na wschód, wprost do siedzib rasy górników.

– Dziwi mnie dlaczego krasnoludy wciąż tkwią pod ziemią. – Powiedział Birk do Gwen. Jechali obok siebie. Strzały w jej kołczanie z rzadka grzechotały. Była jasnowłosą pięknością, przynajmniej dla niego.

– Dziś już nawet nie tak bardzo, wiele mieszka przecież w miastach. Oczywiście w większość zajmują się kowalstwem, hutnictwem… Dawniej zaś zawsze pod ziemią mieszkały. – Wyrzekła i odwróciła wzrok. Spoglądała na popielate, spękane skały wnoszące się po lewej i prawej stronie. – Krasnoludy po prostu dobrze czują się pod ziemią. – Dokończyła i przyśpieszyła zrównując się z Virmą jak myślał Birg, by poplotkować. Miał nadzieję, że również o nim. Gwen na prawdę mu się podobała choć na jej piersi widział naszyjnik, symbol, który w smoczym królestwie oznacza małżeństwo. Nie przejął się tym zbytnio. – Męża ma… I co z tego? – Myślał.

Szlak wił się i wznosił ale konie nie miały zbyt ciężko. Trudności zaczęły się gdy wspięli się jeszcze wyżej i napotkali pęknięte skały, a szczelina przecinała gościniec. – Już od dawna gościnny nie jest! – Zawołał któryś z rycerzy i zaśmiał się z własnego dowcipu.

Birg już w Kaelmin oddał miecz Thamira Virmie.

– Bardzo mi się podobasz. – Rzekł Birg do Gwen.

– Przykro mi, ale męża mam.

– Toż to problem jest?

– Nie mogłabym go zostawić. Bezbronny całkiem jest, nieporadny… beze mnie żyć by nie umiał.

– A jeśli powiem ci, że ja żyć bez ciebie nie umiem?

– Będę wiedziała, że kłamiesz. Ty świetnie sobie radzisz. On mnie potrzebuje.

– Jak ma na imię?

– Co cię to obchodzi? – Powiedziała, zadarła nos i zwolniła by jechać pośród rycerzy oddziału, którzy trzymali się z tyłu. Przez to, że była niedostępna jeszcze bardziej mu się podobała. Myślał tylko o niej. Już wtedy moja zdolność widzenia się poprawiła. Można by rzec, że „widzenie" mi się wyostrzyło. Bez trudu czytałam myśli innych nawet na znaczne odległości. Czekałam na nich wraz z Dakenem w krasnoludzkiej siedzibie, jaką zwą Gaun czyli diament. Oczywiście dzisiaj mowa ludzi kopalń jest tylko po części jak kiedyś; stanowi mieszaninę współczesnej mowy ludzi z Królestwa Smoka i ich tak zwanej Ra'ramb. Nie mogłam już doczekać się spotkania z demonicznym Kreanem kiedy nasz wspólny przyjaciel Gaun, czyli właśnie diament podszedł do nas i otworzył usta. – Hath, Daken, przyjechali! – Jak się cieszę. – Powiedział Daken. – Zawsze taki sarkastyczny jesteś? – Zapytałam go. – Zawsze. – Odparł. Było nas już dwudziestu jeden bowiem Virma, która miała przywilej dowodzenia uznała, że czy to topór czy młot, zawsze o jeden więcej to lepiej. Młody krasnolud jednak miałby kłopot z koniem a raczej koń miałby kłopot z nim. Dlatego Redar, jeden z dziesięciu wojów odstąpił mu swego potężnego wierzchowca. Wbrew obiegowej opinii krasnoludy nie są wiele cięższe od ludzi; faktem jest, że są o wiele od nich szersze i silniejsze w ramionach ale w połączeniu z niskim wzrostem daje to wagę tylko trochę większą od ludzkiej, z rzadka dużo większą. Ale akurat w tym wypadku była dużo większa. Młody krasnolud był się bowiem niezwykle rozrósł.

Zatrzymali się w Kareg'Mun, podziemnym mieście i kopalni zarazem w której my czyli ja i Daken siedzieliśmy już od dobrych kilku dni. Gauna nie liczę bo urodził się o rzut kamieniem stąd w jaskini Mora'Myra. Birg lubił wiedzieć co dzieje się dookoła dlatego nieźle strzygł uszami kiedy rozmawiałam z Virmą; nie wiedzieć czemu czarodziejka obdarzyła mnie sympatią. A może chodziło tylko o biznes? – Chłopiec nareszcie bezpieczny. – Powiedziała po tym jak usidła naprzeciw mnie przy stole. Byliśmy w wielkiej grocie. Birg obok smakował strawy górników, która ponoć dawała dwa razy tyle siły co owsianka i jak zażartował jeden z nich podnosiła sprawność w łóżku. – Bardzo się cieszę. Dlaczego właściwie otwieramy bramę Liunnart? Czy to ma coś wspólnego z… chłopcem? – Pytałam. – Wiele. Albo wszystko. Chociaż tak naprawdę to tylko nadzieja. – Teraz jej potrzebujemy, czyż nie? – Wyrzekłam. – Wiele na korzyść przemawia… bramy od ponad stu lat nie otwierano… może dostęp do grobowców rodowych zyskamy? – Tych na wyspach Lyrdos? – Na archipelagu… – Poprawiła mnie. – A tobie Birg służba w szeregach króla Cegyimonta się znudziła? – Powiedziałam do wyraźnie zasłuchanego, przynajmniej widać to było „widząc" w naszą konwersację. – Cegyimont to nikczemnik. – Powiedział. – Gród Smoka wam zniszczył. A kto wie czy więcej nie popali. – Powiedział krasnolud jedzący jasną breję, ten od informacji o jej właściwościach afrodyzjaku. Na głowę wciśnięty miał kask. – Cegyimont nienawidzi wszystkich, ale najbardziej siebie. – Rzekł Birg. – Skąd taka pewność? – Rzekł krasnolud ale nie otrzymał odpowiedzi. Strasznie nudziły mnie takie rozmowy. Wstałam i zaczęłam przechadzać się wypatrując i nasłuchując czegoś ciekawszego za pomocą wewnętrznego oka i ucha. Chłopiec, o którym mówiła Virma nazywał się Carim. Był legendarną Bramą, istotą mogącą bez trudu sięgać dalej niż wielu najlepszych magów, właśnie dlatego był taki ważny. Nie przeszedł jednak szkolenia i nie był w tej chwili przesadnie przydatny. Potrzeba było czasu, którego nie mieliśmy. Orkowie i ludzie na północy już zapewne ostrzyli kły, głownie i topory. Dziwił mnie fakt, że nikt nie wiedział o armii niemal do momentu ataku; z początku wszyscy myśleli, że Cegyimont to zwykły wariat jakich pełno w lochach zakonów. Okazało się jednak, że ten szaleniec myśli nader przejrzyście. Rodzina Birga zginęła w rzezi ludności w Olettgirmie. Nie powiedział mi tego ale wiele o tym rozmyślał. Władca Kaerltu uznał, że za rzeź winne są elfy, krasnoludy i kilka driad, które pojawiły się w mieście z poselstwem akurat tamtego dnia. Co tak naprawdę stało się w mieście, tego nikt nie może dowieść; zginęło tam zbyt wielu ludzi w tym rycerzy Kaerltu. Obawiam się, że może kryć się za tym coś dużo gorszego niż niepohamowana rządza władzy czy chciwość a nawet szaleństwo.

Wciąż spokoju nie dają mi trupy jak nazwał je Daken, Diukon… oraz rycerz w czarnej zbroi. Virma nie dała tego po sobie poznać jeśli wie też coś równie mrocznego. Wiem, że Birg miewa sny i te argumenty zaczynają niebezpiecznie wirować jak ostrza wokół czegoś, jeszcze tylko nie mam pewności wokół czego… Widzenie, które pojawiło się u mnie na wyspie elfów Ragen postanowił wzmocnić. Oni, wygnańcy, korzystali z jego pomocy od zawsze, odkąd… przekroczyli bramy światów. Ragen podał mi eliksir, który nazywał przy mnie „białą myszką". – Kiedy biała mysz cię ugryzie, nie możesz mówić… – powiedział kiedy bezwładnie osunęłam się na trawy … – a twe ciało paraliż ogarnia lecz umysł daleko i szybko wędruje. – To było moje pierwsze, potężne „widzenie". Zapoczątkował je jednak chłopiec Carim. Co robił w pobliżu wyspy elfów? Jest człowiekiem. Umysł Virmy milczy. Dosłownie tak jakby była zupełnie bezmyślna albo… doskonale panowała nad swoim umysłem bądź też wyczarowała wokół siebie blokadę dla „widzących" nieco lepiej.

 

Darren, ojciec Gauna, zaprosił nas na kolację to znaczy mnie, Dakena, Virmę, Diemeza i Birga. Przy okazji wygłosił monolog rozpoczynając tym samym gorącą dyskusję o wojnie. Z trudem dosiedziałam do końca a później ułożyłam się na łóżku wsłuchana w umysł Birga jak zatacza się niczym pijak coraz głębiej w podświadomość. Birg nie posiadał potencjału na czarodzieja lecz nawet u niego i u każdego obok świadomości była przecież jeszcze podświadomość. Dlatego miecz choć już pod opieką Virmy zmienił, myślę, że czasowo, świat jego snów. Po raz kolejny był na cmentarzu; minął bramę i przechadzał się pośród grobów. Huk kazał mu obrócić się w lewo. Ujrzał jak z wnętrza wulkanu strzela fontanna lawy i jarzące się głazy fruną w powietrze kreśląc wielkie łuki. Birg był jednak poza ich zasięgiem. Znów jego uwagę przykuł tętent kopyt; karego konia dosiadał jeździec w czarnej zbroi i pelerynie. Na plecach miał miecz. Od razu poznałam godło cechu czaszki. Wątpiłam by Birg znał jeźdźca czy był kiedykolwiek na tamtym cmentarzu, nad którym w oddali górował nieczynny wulkan bo właśnie zmierzaliśmy w jego stronę. Cmentarz ów wybudowali ludzie nieistniejącego już rodu Raeggert. Chcieli budować na zgliszczach ludu, który podbili, ludu wiernego sile magii i pokornego w swojej wielkości dlatego też Raeggert zostali potępieni. Cmentarz zaś zbudowali w miejscu ich cmentarza, a teleportacyjny łuk z kamienia nazywanego czasem kamieniem z Kidd zniszczyli. Kamień nadal jednak posiada wiele ze swej mocy czasy jego świetności minęły jednak bezpowrotnie dlatego potrzeba maga, może nawet maga świetnego aby mógł stamtąd przeteleportować siebie i dwadzieścia innych osób.

Poza łukiem cmentarzysko posiadało jeszcze jeden ważny artefakt, którego kluczem jest miecz Thamira, bez którego powrót z zaświatów nie jest możliwy. Tylko jedna brama światów była kiedykolwiek na tyle potężna by móc być samowystarczalną lecz została zniszczona.

Dalej w trakcie trwania snu Birga czarny rycerz obnaża miecz i wskazuje jego końcem na dwa nagrobki: jeden należy do Kreana, drugi do niego. Gdy sen się skończył Birg się obudził; był środek nocy. Przestałam słuchać i odwróciłam się na bok wciskając rękę pod poduszkę.

Rano zebraliśmy się przy wejściu do podziemi pożegnawszy się uprzednio z kim trzeba lecz zatrzymał nas tętent kopyt. Wierzchowiec toczył pianę z ust a jeździec też był niemal martwy z bólu.

– Wiadomość… wiadomość niosę. – Oznajmił. – Wojska Kaerltu zajęły Fryd, Aelmach i Daxli.

– Jakim cudem? – Obruszył się Gaun.

– Jakim cudem? Jakim cudem? Garść naszych żołnierzy… przeciwko kilkunastu, może kilkudziesięciu tysiącom ich wojska? Toż to oczywiste! …I straszne. Jestem bo… ostrzec was przyjechałem. Krasnoludzcy strażnicy w skrzydlatych hełmach, jeden z toporem, drugi z młotem postąpili do przodu. Jeden złapał się za głowę, twarz drugiego wykrzywił grymas rozpaczy. Ta agresja oznaczała ucieczkę. Krasnoludy miały kilka setek wojska lecz zbyt mało by przeciwstawić się najeźdźcy.

Ruszyliśmy. Konie poniosły nas prędko. Poranek był chłodny i mroźny. Kocham takie powietrze jak wtedy.

– Jeszcze okaże się, że nie będzie do czego wracać. – Zawołałam do Virmy.

– Wypluj to! – Zawołała.

Gościniec był równy lecz zepsuł się gdy tylko opuściliśmy rejon zamieszkany przez górników. Zbaczał też na południe żeby w końcu zmusić nas do jazdy przez podmokły teren. Bagna były fosą okalającą wymarły świat rodu Raeggert. Wkroczyliśmy na ziemię niczyją. Była szansa, że ten rozległy pas ziem ciągnący się od wschodu na zachód przez szerokość niemal całego kontynentu zatrzyma Kaerlt przed atakiem na królestwo elfów. Zresztą pomyślałam, że posiłki już po części dotarły do kraju elfów z ich ojczyzny po drugiej stronie oceanu. Kontynent był i chyba zawsze będzie jednak ziemią ludzi. A może się mylę? Może to orkowie będą rządzili światem? Ciekawe ile potrwa ich współpraca z ludźmi z Kaerltu. – Śniłaś mi się. – Powiedział Birg. – Tak? – Tak. – Nie sądziłam, że mógł mnie widzieć gdy podglądałam jego sen, że jakoś w nim zaistniałam. Pomyślałam, że był to jego kolejny sen, którego nie doświadczyłam. – Dlaczego mi to mówisz? – Zdziwiłam się. – Tak było… zresztą sen był inny niż… wszystkie? – A co zazwyczaj ci się śni? – Mord, krew, morza trupów i ostatnio cmentarz. – A ten sen? Czym się różnił? – Był jasny, świeciło słońce. Zobaczyłem cię, stałaś do mnie tyłem. Przed tobą, a byliśmy na łące, kłębiły się muchy. Trawa była wysoka więc nie wiedziałem co to. Podszedłem i stanąłem obok ciebie. Patrzyłaś na konia, który się rozkładał. Żebra wystawały mu z brzucha. Much było tyle, że wpadały do oczu, właziły do nosa i uszu, trzeba było się nieźle bronić. Odwróciłaś się i powiedziałaś – dziwi mnie, że pamiętam – Ae Ran Mea Est. Zresztą to krótkie, prawie jak słowa piosenki, da się wyczuć melodię. Co to znaczy? – Nie wiem. – Odrzekłam. – Nie wiesz? Przecież ty to wypowiedziałaś? – Nie znam tego języka. – Skłamałam. – To dziwne, że mi się śniłaś. – Powiedział patrząc w kamienie na drodze. Bajoro cuchnęło coraz mocniej. Robił się wieczór. Konie się mozoliły ale na horyzoncie widać było kawałek ziemi wcinający się między moczary, kawałek suchej ziemi. – Czy pani czasem śni? – Podjął. – Zwykle snów nie pamiętam. – Powiedziałam. – To ciekawe. Ja zawsze je pamiętam. – Powiedział nie wiedząc, że nie ma racji. Nie mógł wiedzieć. – Wokół miejsca, do którego zmierzam, tajemnica się kryje, prawda? – Chyba muszę rację ci przyznać. Chyba jednak tak. – Jaka to tajemnica? – Ciągnął. Był niezwykle szczery i… nachalny jak bąk. – To miejsce ma złą historię. Ale nie wszystko jestem w stanie ci wytłumaczyć, zapytaj lepiej Virmy. Jest czarodziejką, ona lepiej ci wszystko opowie. – Tak pani uważa? – Zapytał. Cypel był coraz bliżej. Konie zaczęły się mozolić po górkę. – Tak. – Rzekłam. – Ja uważam jednak, że pani też może mi to dobrze wytłumaczyć. – Miło mi. Nie sądzę. – Urwałam i pognałam do przodu.

 

Ruiny osady wznosiły się nad równiną, na tle granatowego, stygnącego nieba zdawały się być zjawami. Majaczyły czarne i poszarpane kształty, rozwalone mury i stropy, rumowisko… z niewiadomych przyczyn, ród wyginął. Niektórzy sądzą, że była to klątwa. Ja jednak nie wierzę w coś takiego jak gniew Bogów. Zresztą na ogół nie rozmyślam o nich. Ale klątwa… kto jednak mógłby ją rzucić? Ktoś potężny, ale kto?

Kątem oka spojrzałam na Birga. Siedział zamyślony z głową opuszczoną niemal na pierś.

– Rzyć mi odpadła. – Powiedział Hikauf przeciągając się w siodle.

– Nie wygląda… – Zawołała Gwen. Nastroje mieliśmy w większości niezłe ja jednak czułam, że mam w sobie lęk, coś ciężkiego, wielką kulę żelastwa. Nie utonęłam tam w bagnie tylko dlatego, że siedziałam w siodle.

Drużyna uznała na niezły pomysł aby przespać się w ruinie świątyni. Mieli przynajmniej dach; ja nie miałam na to ochoty i wlazłam pod oklapnięty strop. Niektóre domy stały nienaruszone lecz ciężko było znaleźć taki bez dziury w dachu. W końcu mi się udało, zrobiłam pochodnię i weszłam do środka. Nie chciałam nocować razem z wężami czy lisami.

Eskorta dziesięciu wojów smoka nocowało pod gołym niebem na obrzeżach miasta.

Wieczorem zebraliśmy się by porozmawiać, rozprostować kości i każdy ruszył na swe posłanie.

Zmrużyłam oczy przykryta dwoma kocami by wsłuchiwać się w sny Birga. Jednak kiedy tylko zamknęłam oczy ujrzałam czarnego jeźdźca. Był tak blisko, że widziałam jedynie jego tors. Przystawił palec do hełmu w miejscu, w którym miałby usta. Otworzyłam oczy. Byłam cała zesztywniała. Usłyszałam głos mężczyzny, głos, który znałam. Był to głos Virdamorta. – Poznajcie mojego towarzysza, Icyliona. Jest czarodziejem. Odebrać im oręż… – Rzucił rycerz z godłem trupiej czaszki na piersi. Głos miał twardy, szorstki, wręcz kamienny. Kiedy zamknęłam oczy ujrzałam jego, nie był potworem, pod hełmem krył się człowiek. We śnie mogło zdawać się, że jest upiorem i chyba rzeczywiście pełnił tam taką funkcję. Nie sądziłam mimo, że czuło się, iż są prawdziwe sny młodego woja rzeczywiście takie są. To kolejny dowód na to, że pozory mogą mylić. – Wasz oddział też już unieruchomiony jest. – Powiedział rycerz. Byłam wolna, to był plus. Byłam jednak jedyną wolną osobą… zdecydowanie był to minus. Mogłam przekraść się dookoła ruin i wyswobodzić rycerzy ale pewnie Icylion i tak rzucił na nich zaklęcie. Słyszałam ruch, jak rycerze Virdamorta odbierają naszym broń i niszczą ją. Rozległ się Metaliczny dźwięk łamanej głowni, Icylion rzucił czar i topór Diemeza się stopił. Widziałam ich dość dobrze mimo, że moje oczy nie mogły ich zarejestrować. Usłyszałam jęk Virmy i Stelli gdy wykrzywiali i wiązali im ręce tak aby nie mogły rzucać zaklęć. Trzask laski Stelli… – Ładny łuk. – Powiedział Virdamort biorąc do ręki oręż Gwen. – To sobie zachowam, robota elfów… ale nie przejmuj się, nie mam nic przeciwko elfom czy krasnoludom, żyjcie sobie, a pewnie… – Łaskawca. – Obruszyła się Gwen. Wyczułam niepokój Birga, głębokie uczucie jak rana od cięcia krasnoludzkim toporem prosto w pierś. – Ja… neutralny jestem. – Powiedział Virdamort i się roześmiał. – Masz. – Wręczył łuk i kołczan jednemu z rycerzy. Tamci doświadczeni starali się zachować czysty umysł lecz Birg zaczął rozmyślać o tym jak ich wyswobodzę. Icylion spojrzał na Virdemorta tak, że ten zrozumiał i skinął na niego. – Weź Iveen, ostrożni bądźcie. – Wyrzekł. Głos miał zachwycającej barwy i tembru. Szkoda, że nie był po naszej stronie zresztą… zawsze lubiłam łobuzów. Poza tym jednak, że był chciwy i miał niesamowity głos i oczy był całkiem zwyczajnym człowiekiem nie licząc blizny na twarzy… ale to już zupełnie inna historia. Miałam nadzieję, że uda mi się coś wskórać ale najpierw musiałam poradzić sobie z dwójką czarodziei.

Virdamort nie zniszczył tylko jednego miecza. Ujrzałam jak przygląda mu się i przestałam podglądać. Po cichu a więc i powoli, ostrożnie wyszłam z domku. Obeszłam go dookoła i skryłam się w głębi ruin. Coś mnie przeraziło, coś co żyło w moczarach. Mieliśmy szczęście, że cało dotarliśmy do brzegu lecz wiedziałam już na pewno, gdy zaczęło wypełzać na ląd, że jest stare i wielkie. Kątem oka ujrzałam biało niebieskie światło, a raczej tylko nikłą aurę i skierowałam się ku niej. Być może potwór został napromieniowany od potężnej mocy kamieni do teleportacji lecz w owej chwili nie było czasu na tego typu rozważania. Znalazłam się na cmentarzu i wbrew logice powiodłam wzrokiem po nagrobkach by ujrzeć imion Kreana i Birga. Było na to jednak zbyt ciemno, noc zaczęła się już na dobre. Świerszcze cykały w pobliskich zaroślach. Potknęłam się i upadłam. „Wyczułam", że to czaszka. Pomyślałam, że potwór był odpowiedzialny za klęskę rodu z nad bagna. Słyszałam jego świszczący oddech i człapanie. Ociekała z niego woda a potem słyszałam „szuuu" jak ciągnie za sobą potężny ogon. Icylion i Iveen byli coraz bliżej.

 

Do uszu uwięzionych w świątyni jak i ich napastników dotarł wrzask. – Daark, miej na nich oko. Ja sprawdzić idę… co się dzieje. – Wycedził Virdamort i zniknął w ciemności. To krzyczała kobieta a Birg miał nadzieję, że to nie ja coś jednak podpowiedziało mu, że tak właśnie jest. Ciekawe.

Gad połknął w całości czarodziejkę ale Icylion cisnął w niego kulą ognia, która wypaliła mu oko… a może oczy. Gad rzucił się z sykiem z powrotem do wody. – Ta dziwka musi gdzieś tu być! – Głos Icyliona znaczyła wściekłość. Czarny rycerz nic nie odparł. Na tle ciemności każdy był niewidoczny, a w szczególności on. Próbowałam „widzieć" ale każdy z nich był na to przygotowany. Schylona starałam się iść cicho za wszelką cenę pomiędzy nagrobkami. Dotarłam do wyłomu w ścianie cmentarza i dalej wkroczyłam na plac. Kiedy ujrzałam rozbłysk zrozumiałam, że Icylion rzuca zaklęcie. Pobiegłam przed siebie między domy. Usłyszałam huk i przez chwilę okolicę rozświetlał silny blask, dużo silniejszy od słonecznego. Można by rzec, że wszystko przez pół sekundy stało się białe. Usłyszałam trzask kamienia, pękający mur i ziemia się zatrzęsła. Myśli Birga ucichły; cały czas trzymałam otwarty w moim umyśle jeden z kanałów nasłuchu. Reszta zazwyczaj milczała. Jedynie Diemezowi zdarzało się zapomnieć na widok tyłka Stelli.

Padłam na twarz na sypkie podłoże. Podniosłam się najszybciej jak mogłam i pobiegłam dalej wgłąb ruin. Usłyszałam krzyki, głosy, słowa… coś tam się stało. Z bezpiecznej jak mi się wydawało odległości ujrzałam, że kościół znikł… i tak już bardzo zniszczony zmienił się w stertę gruzu. Miałam tylko nadzieję, że drużyna nie była pod spodem. Zza ruiny mych uszu docierały szczęki stali o stal. Nasz oddział zapewne starł się z napastnikiem, musieli odebrać mu broń, może zdobyli przewagę. – Ani drgnij… – Usłyszałam szept. Kątem oka zobaczyłam grot strzały celujący prosto w moją skroń. – Co się stało? – Pytał mężczyzna. – Nie wiem. Przysięgam… – Wyrzekłam. Wtedy ciemność ogarnęła mnie zupełnie.

Kiedy znów otworzyłam oczy było całkiem jasno, byłam sztywna z zimna. Słyszałam szum kamyków. Coś wyraźnie po nich pełzło. Okazało się, że to ranny rycerz Virdamorta. Rozejrzałam się, a potem wstałam. Nie widziałam żywego ducha. Pod szczątkami sufitu i ścian kościoła nie było rannych. Rozejrzałam się po okolicy i mój wzrok zatrzymał się na stercie ziemi przy jednym z grobów. Zeskoczyłam z szczątkowego muru i pobiegłam w tamtą stronę. Poczułam spaleniznę. Jeden z grobów był odkopany i otwarty ale w środku nie było ciała. Trawy i gałązki drzewka były osmalone. – A więc beze mnie się przeteleportowali. – Pomyślałam. – Konia z rzędem temu kto odgadnie co dokładnie się stało. – Pomyślałam o rannym rycerzu. Odnalazłam go a on na pytanie odrzekł, że jakieś istoty użyły portalu do wejścia do naszego świata. Odnalazłam te istoty. Dwa diukony jak się spodziewałam.

Tamten rycerz był ranny a ja nie znałam się na opatrunkach. Odnalazłam też ciała innych, wielu z naszej eskorty, wielu Virdamorta jednak poza nimi nie znalazłam ciał pozostałych… czyżby zawarli sojusz? Chyba uznali mnie za trupa albo po prostu przeoczyli. Usłyszałam wielkie cielsko czołgające się na ląd. Krokodyl gigant złapał ciało rycerza i zaczął nim potrząsać. Kiedy rozpadło się na dwie części połknął najpierw jedną z nich a potem drugą. – Zbroja później wyjdzie. – Pomyślałam. Wykopali zapewne artefakt i użyli miecza by zapewnić sobie drogę powrotu… a więc wrócą tutaj. Wystarczy na nich zaczekać. Usłyszałam głosy. Ostrożnie ruszyłam w stronę krawędzi miasta osady skąd dochodziły. Ujrzałam młodzieńca i młodszą od niego dziewczynę. – Witajcie. – Powiedziałam. – Spokojnie, dziś nastroju na zabijanie nie mam. Hath jestem… Hath Evi zwana Hath Tun. – Ja jestem Venut. – Powiedział chłopak. – A ja Nala. – Miło mi was poznać. Co tu robicie? – W nocy coś dziwnego się tu działo więc… sprawdzić przyszliśmy. Polujemy. – Rzekł Venut. Miał łuk na ramieniu. Nala trzymała kołczan pełen strzał. – Co tu się stało? – Powiedział chłopak. – Wycięli się, jak widzicie… więcej nie mogę wam powiedzieć. Na resztę czekam. – Użyli portalu, czy tak? – Zapytała Nala. – Tak. Czyli jednak… o nim wiecie. – Tak, oczywiście. Oczywiście. – Rzekł jasnowłosy młodzieniec. – Wszyscy o nim wiedzą ale… nikt nie potrafi go używać. – Nie dziwota, maga potrzebujecie… Gdzie mieszkacie? – O tam. – Nala wskazała na horyzont.

Zerwał się wiatr niosąc odór śmierci. Trawy znikły odsłaniając nagą ziemię, po której potoczyły się czaszki… odwróciłam się. Wiatr przybierał na sile. Spod ziemi w górę, nad cmentarz uniósł się jegomość na tronie rozkładając szeroko ręce i palce dłoni. Spod ziemi zaczęły wyłazić postacie… poranieni, przegnili i niekompletni ludzie. Gałęzie zaczęły frunąć z prawej na lewą a tamten wisiał nad ziemią nieruchomo, jeden z konarów uderzył mnie w głowę i upadłam.

– My pracujemy a ty leżysz… nie udawaj… widziałem jak się ruszasz. Wróciłaś… z zaświatu? – Odezwał się głos Virdamorta. – Niestety twoich przyjaciół niespodzianka spotkała. – Co? Jaka niespodzianka? – Twierdził, że Kreanem się nazywa. Demon jakiś… Z żalem stwierdzam i ze smutkiem, że zostawić ich musieliśmy, to znaczy ja i Icylion.

Kątem oka spojrzałam w prawo ale nie mogłam ujrzeć cmentarza. Chciałam zobaczyć, że demona na tronie już tam nie ma. – Czekajcie… – Powiedziałam słysząc ich kroki na sypkim gruncie wyspy pośrodku bagna. – Czekajcie. – Podniosłam się a Virdamort zatrzymał się i obrócił. – Czego? – Szczeknął. – Proszę, pomóżcie mi się teleportować. – Stamtąd nie wrócisz… – Zasyczał blady i łysy magik. – Nie dbam o to, błagam. Teleportuj mnie. – Dobrze. – Rzekł Icylion a rycerz spojrzał na niego. Ciężko powiedzieć co kryło się pod przyłbicą. Może zdziwienie. Ruszyliśmy na cmentarz. Mag wypowiedział zaklęcie w nieznanym mi języku i poczułam mrowienie na całym ciele i to mrowienie zaczęło mnie unosić. Pojawił się ból, narastał falami zalewając mnie jak powódź. Zaczęłam krzyczeć.

Koniec

Komentarze

Tekst cierpi na ciężką odmianę bylizmu. Poza tym póki masz czas na nanoszenie poprawek, sformatuj dialogi tak, aby dawały się czytać.

"Kreana obudził nie chłód poranka i nie światło a tętent kopyt."

Konstruowanie opisu w sposób "nie było tego ani tego, a jedynie to" nie jest dobre - bo większość czytelników już zdążyła sobie wyobrazić i ten chłód i światło...

"Rozpalił ognisko, które w owej chwili dogasało o rzut kamieniem od gościńca"

Kolejny dziwny opis. Przez chwilę miałam wrażenie, że ognisko znajduje się o rzut kamieniem od bohatera. Dlaczego uznałeś za stosowne podkreślić, gdzie dokładnie znajduje się ognisko? I po co wciskasz "w owej chwiil" (na temat ukochania przez debuitantów zaimka "ów" można by pracę magisterską napisać...). Przecież jeżeli piszesz, że "dogasało", to wiadomo, że w tej chwili, a nie tydzień temu!

"po drugiej stronie strumienia, który wił się obok niego wstęgą."

Znaczy, bohater musiał przejść przez strumień, żeby rozpalić ognisko? Faszerujesz tekst informacjami, które nie wiem, do czego są potrzebne, a nawet nie napisałeś, czy bohater jest w lesie czy na otwartej przestrzeni, co chyba jest ważniejsze, niż informowanie czytelnika, że strumień wije się wstęgą (a właściwie dlaczego się wije? teren jest jakoś szczególnie nierówny?...)

"Modrzewie i sosny pachniały, dęby i buki już mniej."

A, więc jednak są jakieś drzewa. Fajnie. Szkoda tylko, że przez kilka pierwszych zdań wyobrażałam sobie łąkę...

"Po drugiej stronie szlaku, w głębi kniei rosły brzozy."

A, przepraszam, co nas obchodzi, co było w glębi kniei? Jaką wartość ta informacja wnosi do opisu?

"Krean miał na sobie skórzane odzienie i przerzucone przez plecy futro wilka. Przypiął do pasa miecz, który stał wsparty o pień i wysokim butem rozrzucił resztki ogniska."

Dosłownie przed chwilą rozpalil ognisko, a teraz rozrzuca jego resztki? Czy możesz jakoś wyjaśnić to dziwne następstwo czynności?

"Miał wąsy i brodę acz krótko przystrzyżone."

Nie umiesz konstruować opisu - informujesz czytelnika o ubraniu, potem piszesz, że bohater rozrzuca ognisko, a w kolejnym zdaniu nagle Ci się przypomniało, że ma wąsy. Poplątanie z pomieszaniem.

"Robił wrażenie urzędnika ale nim nie był."

BARDZO się cieszymy - my, czytelnicy - że raczyłeś nas poinformować, że facet w wilczej skórze włóczący się z mieczem po gościńcach NIE jest urzędnikiem. Doprawdy nigdy byśmy na to nie wpadil!

"Czekał by ujrzeć jeźdźców, którzy powoli przejechali szlakiem."

Skoro POWOLI, to skąd tam się wziął tętent kopyt?

"Jeździec go zauważył ale jechał dalej. Wbrew oczekiwaniu Kreana zatrzymał się i zawrócił."

Zauważyłeś, że w kolejnych zdaniach przeczysz sam sobie? Najpierw bohater słyszy tętent (a więc konie pędzą), potem jacyś jeźdźcy jadą powoli i natychmiast zmieniają się w jednego jeźdźca, który jedzie dalej, ale się zatrzymuje...

"Spotkali się na szlaku szerokim na tyle by mógł przejechać nim wóz."

Czy szlak to ten gościniec, po którym jedzie jeździec? Jeżeli tak, to po cholerę nas o tym informujesz? Jeszcze brakuje informacji, że koń stał czterema nogami na ziemi.

No i, do cholery, KAŻDY gościneic jest na tyle szeroki, by mógł przejechać nim wóz! Inaczej to się nie nazywa gościniec tylko ścieżka.

"- Witaj. - Rzekł tamten i podali sobie ręce."

Próbowałeś kiedyś podać rękę komuś siedzącemu na koniu?

 Powiedział Ragen i odjechali wraz z Hath. On jechał konno, ona dosiadała wielkiego, kolorowego ptaszyska.

Czarów ciąg dalszy: samotny jeździec wymorfowany z dwóch jeźdźców zmienił się w kobietę i mężczyznę, z czego jedno na ptaku. Wiesz co, taka mała uwaga: opisy w opowiadaniu to trochę jak film. Czytelnik widzi to, co opisujesz. Czytelnik chce widzieć rzeczy w takiej kolejności, jak się dostrzegaw realnym życiu (czyil np.NAJPIERW widzimy, że ktoś biegnie, a dopiero POTEM, że ma klamrę od pasa w kształcie jakimś tam).  Czytelnik bardzo nie lubi, żeby opisywać mu jeźdźców i nagle, po dłuższej (aczkolwiek nic nie wnoszącej) rozmowie informować, że jeden siedzi na ptaku. Bo to wymaga resetowania sobie wyobrażonej sceny i wnosi chaos do lektury.

Krean patrzył za nimi jeszcze jakiś czas i przeskoczył strumień. Odwiązał kobyłę i skoczył na siodło. Klacz przekroczyła rzeczkę
1) po cholerę  uwiązywał konia po drugiej stronie strumienia?
2) strumień i rzeczka to Twoim zdaniem synonimy?

i ruszyła w ślad za nimi tak wolno jak tylko potrafiła. Gdy upłynęło nieco czasu jeździec pociągnął za uzdy i ruszyli kłusem.
Po pierwsze, uzda na koniu jest JEDNA (w liczbie mnogiej występują wodze i strzemiona). Po drugie, od ciągnięcia za cokolwiek koń nie przyspiesza tylko zwalnia.

Szpieg musi lubić samotność 
Taaak? Czemu? (jedyne, co mi przychodzi do głowy, to znoszenie samotności w wieży, do której go wtrącą w razie złapania, ale zważywszy na fakt, że mamy świat z mieczami, szpiegów raczej się zabija).

Ostatnią rzeczą dla szpiega niezbędną jest umiejętność kłamania.
Ja bym raczej powiedziała, że zdecydowanie pierwszą. Szpieg, który świetnie się czuje w samotności, ale nie umie kłamać, raczej nie zrobi kariery w swoim zawodzie.

Bycie szpiegiem zwyczajnie wymaga bycia człowiekiem twardym. Krean twardym był i mimo, że wiózł miecz u pasa wcale nie zajmował się wojaczką; jechał by uczestniczyć w posiedzeniu jedynej w swoim rodzaju, wyjątkowej kapituły. Była niezwykłą z tego względu, że nie była posiedzeniem czarodziei, wojowników czy władców. Tworzyły ją ważne postacie zbierając się jedynie w razie gdy było to bezwzględnie konieczne.

1) czarodziejów, nie czarodziei
2) powtórzenia straszliwe.
3) "ważne postacie" to bardzo nieprecyzyjne określenie. Wane dla czego/kogo? Dla miasta? Świata? Opowiadania?...

Las się skończył, zaczęły połacie łąk falujących na wietrze niczym ocean. Krean oddychał głęboko. Wszystko sprowadzało się do rozstrzygnięcia nielicznych spraw, które były jednak tak ważne ze względu na to, że mogły przesądzić o kształcie granic państw kontynentu. Krean cieszył się służąc po jak uważał silniejszej ze stron. Znalazł się w cieniu lip, które posadzone po bokach duktu tworzyły aleję pachnącą słodko.

Kompletny brak związku między poszczególnymi zdaniami, czyli pisanie od sasa do lasa. Opis przyrody, bohater oddycha (zziajał się jadąc konno?), potem ni w pięć ni w dziewięć zdanko o światowej polityce, wracamy do bohatera i hop - znów do opisu przyrody. Sieczka.

A, jeszcze jedna sprawa:
Krean patrzył za nimi jeszcze jakiś czas i przeskoczył strumień. Odwiązał kobyłę i skoczył na siodło.
Konia na noc się rozsiodłuje. Inaczej daleko na takim koniu nie zajedziesz, bo będzie zmęczony, a w końcu nabawi się odparzeń grzbietu, które uniemożliwią mu dźwiganie jeźdźca.

...ognisko, które w owej chwili dogasało o rzut kamieniem od gościńca

Bohater znajduje się w lesie, więc o rzut kamieniem od gościńca nie będzie tego gościńca w ogóle widział. Czyli żeby zobaczyć nadjeżdżających musiałby przedrzeć się przez krzaki.

Dzięki za komentarze. Naprawdę mi pomogły. A szczególnie pierwszy z nich bo wiedziałem, że poza tobą już nikt tego nie przeczyta:) A tak serio to zmotywowały mnie do napisania czegoś trochę innego, nigdy nie kochałem fantasy. Wolę - chyba mogę to ująć tak - historie niesamowite acz niekoniecznie pod szyldem tak potężnym jak właśnie samo "fantasy". Jeszcze raz "dziękuję" i zapraszam do przeczytania "Dialogów z bestią". No i oczywiście wszystkiego innego co się tu pojawi. Oby było tego duże i podobało się zarówno tobie, Achika jak i wam, rzeszo użytkowników portalu. Oczywiście, równie ważne jak "lubienie" a może ważnijesze jest szczere krytykowanie. Pozdrawiam wszystkich.

Też czytałem.Napewno sporo osób tu było. Masz talent,niestety kosztuje trochę pracy, żeby bestia przyniosła aplauz czytelników. W Dialogach z bestią masz błędy literówki i inne .Przejrzyj zanim skończy się czas edycji. Przyszedłem właśnie stamtąd.Ok opko.Heya.

Nowa Fantastyka