- Opowiadanie: Strielok - PACYNKA BONKS I NAJAZD CZARNYCH MAGÓW

PACYNKA BONKS I NAJAZD CZARNYCH MAGÓW

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

PACYNKA BONKS I NAJAZD CZARNYCH MAGÓW

Pacynka Bonks wyleciał z hukiem z co najmniej trzech szkół magicznych. Powody? Nieprzystosowanie społeczne, umiłowanie spania do południa, od czasu do czasu wada wymowy i brak motywacji do samorozwoju. Co najmniej, bo czwarta szkoła magii sama z hukiem wyleciała w powietrze, pozostawiając Bonksa w miejscu, w którym jeszcze chwilę przedtem stała. Oczywiście przyczyną było również działanie nowicjusza. Stało się to w wyniku nieudanego – należy zaznaczyć, że także bardzo prostego – eksperymentu magicznego. Otóż niedoświadczony mag został poproszony o rzucenie zaklęcia przemiany, w wyniku którego poduszka na igły zamieniłaby się w jeża. Niestety w tym przypadku zadziałał zbieg kilku istotnych czynników. Pierwszy czynnik to pojawiająca się w chwilach stresu wada wymowy Pacynki. Drugi – podobieństwo słów „jeż" i staromardiańskiego „jesz" – czyli określenia popularnej antymaterii. Trzecia okoliczność związana była z niesprzyjającą koniunkcją Maarsa, Vejnus i Tierry. Czwarty czynnik wiązał się z popołudniowym wstawaniem. Bonks wstał lewą nogą z prawej strony łóżka, a powinien uczynić to odwrotnie. Suma tychże sprawiła, że przemienił niegroźną poduszeczkę w trzy gramy antymaterii, demontując do poziomu subatomowego szkołę, przyszkolny park, laboratoria, belfrów i jakieś trzy setki adeptów białej magii. Mimo wszystko nie został oskarżony o wielokrotne morderstwo. Okazało się bowiem, że za sprawą magicznych działań, przeprowadzony przez niego demontaż wyżej wymienionych osób ma charakter odwracalny. Mniej istotnym szczegółem było to, że zamiast 324 ludzi, odtworzono 325. Kim był ten dodatkowy osobnik? Nie wiadomo. Zaraz po odtworzeniu wyrwał się magom i uciekł do lasu. Odbudowano również budynek zniszczonej szkoły. Świeżo zmaterializowany rektor poczuł mnóstwo młodzieńczej werwy i w pół roku zebrał wśród darczyńców tyle cegiełek, że zdołał odbucować… przepraszam, odbudować szkołę. Wystarczyło nawet na kominek w jego gabinecie.

A Pacynka? Po wykonaniu serii karkołomnych uników podczas próby odebrania mu szpiczastego kapelusza maga zaraz po zdematerializowaniu szkoły, zwiał gdzie pieprz rośnie. Oznacza to, że zatrzymał się dopiero w swojej chatce na górce pod wsią Zembatki. A skąd taka reakcja? Było to działanie instynktowne. Magiczny kapelusz utrzymywał jego szare komórki w stanie skupienia. Bez tego niezwykłego gadżetu zaczynał rzuć swoje skarpetki.

 

 

Kilka tygodni później, wiosenny poranek zastał Bonksa, gdy siedział na ganku i próbował zogniskować wzrok (z powodu zeza rozbieżno-zbieżnego w zależności od okoliczności) na zmajstrowanej dzień wcześniej różdżce. W tym samym czasie, wykonywał podobne do przedśmiertnych drgawek łosia ruchy stopą, nie mogąc strząsnąć bobra, który ucapił się zębami wystającego z magicznego pantofla dużego palca. Bobra nabawił się szukając patyka na różdżkę. Idealny patyk wyciągnął, jak mu się wydawało, z bezpańskiej sterty gałęzi, tarasującej leśny strumień. Po powrocie do domu zauważył, że u stopy zwisa mu ów bóbr. Nie mogąc zaakceptować tego faktu, próbował pozbyć się skurkowańca. Niestety kilkaset podjętych prób zakończyło się porażką. Pacynka był nawet skłonny skamleć, żeby tylko bóbr sobie poszedł. I rzeczywiście, zaczął na kolanach i ze łzami w oczach błagać zwierzę o zostawienie nogi w spokoju. Co było zresztą dość trudne, bo bóbr razem ze stopą znalazł się za jego plecami. Mimo tych starań (i bolesnego skurczu szyi maga) bóbr nie zrezygnował z okupacji palca.

 

I tak, próbując jednocześnie obejrzeć różdżkę i usunąć bobra z palca, usłyszał szum wiatru, a następnie ciężkie sapnięcie i trzask pękających belek, które zapewniały stabilność dachu chatki. Przestraszony skulił się w sobie otaczając rękoma głowę. W tej pozycji czekał na uderzenie. Zamiast kuksańca, owionął go strumień wydmuchiwanego z nozdrzy cuchnącego powietrza, a potem basowy pomruk:

 

– Czy ty jesteś magiem?

 

– No – odezwał się, nadal chowając głowę, tylko że trochę niżej, między kolanami.

 

– Jestem smokiem i potrzebuję twojej pomocy, magu.

 

– Doprawdy? – Pacynka schował się jeszcze głębiej.

 

– Tak. Twoi pobratymcy zawodowi wpadli w nie lada tarapaty. Magiburg opanowali tajemniczy czarnoksiężnicy. Biją i popychają twoich kolegów, ciągną ich za brody i krzyczą „szwajne juden", czy jakoś tak.

 

– „Żuden" mówią do nich, powiadasz… – Mag powoli wychylał się ze swojej skorupy.

 

– Dokładnie. Już zaczęli grodzić teren pod miastem drutem z kolcami. Zagonili tam część twoich kolegów. Trzeba ich ratować. – Potwór buchnął dymem z nozdrzy.

 

– A daleko ten Magiburg?

 

– A jakieś czterysta rzutów królikiem, czynionych przez olbrzyma.

 

-Uuuuuu… daleko – skonstatował Bonks, robiąc minę, która wyrażała szczere powątpiewanie, czy uda się tam kiedykolwiek dojść.

 

Kilka minut później, wyruszyli pylistą drogą do Magiburga, stolicy magii. Młody mag zostawał co chwilę z tyłu, bo bóbr przeszkadzał w stawianiu normalnych kroków, a smok cierpliwie czekał. Po godzinie marszu, w głowie Pacynki zaświtała myśl, której nie omieszkał wyartykułować.

 

– Czy ty smoku potrafisz latać?

 

– Naturalnie. Całkiem nieźle.

 

– To może polecimy?

 

– W rzeczy samej, mądrym magiem jesteś!

 

I polecieli, a już po trzech minutach wylądowali na drzewie w pobliżu Magiburga. Świetnie było stąd widać rynek miasta czarodziejów. Rzeczywiście opanowali go magowie w czarnych szatach ze znakiem Słońca na rękawach. Wymachiwali rękami, czyniąc niewiadomego pochodzenia czary.

 

– A najgorszy to ten mały z młotem w dłoni. Mówią do niego Thor. Cały czas wściekły. Biega i ciska piorunami. Za nim latają te panny w złotych pancerzach z cyckami prawie na wierzchu. A reszta, w czarnych mundurach, tylko macha przed nim rękami. O tak… – Stwór pokazał, jak machają czarni magowie przed małym, wściekłym Thorem, a Bonks o mały włos nie fiknął kozła do tyłu. Nie spadł, bo bóbr zaklinował się między rogami na łbie latającego kompana.

 

– No, ale co robimy? – Mag zasępił się, dłubiąc smoczą łuską w zębach, po tym jak udało mu się powrócić do pionu.

 

– Myślę, że trzeba znaleźć sojuszników.

 

– Taaaa… hmmm… aaaaAAAA! – wrzasnął Bonks, gdy bóbr poprawiał zacisk zębów na dużym palcu u nogi. – Tak, sojusznicy! – stwierdził, próbując jednocześnie podważyć różdżką kolejną łuskę. Po chwili zaczął gorączkowo ciągnąć za magiczny artefakt, który zakleszczył się w pancerzu smoka.

 

– Dobra. Plan jest taki, że szukamy sojuszników i razem łomoczemy najeźdźców – podsumował smok i zeskoczył na ziemię.

 

– To naprawdę dobry pomysł – zgodził się Pacynka, ześlizgując się ze smoczego grzbietu i nie oglądając się za siebie, ruszył w drogę. Maszerowało mu się doskonale. Popatrzył na stopy. Bóbr znikł. Poruszył uwolnioną stopą i pomyślał, że życie to taka rzecz, która co jakiś czas sprawia miłe niespodzianki. Znikł jednak też smok. Bonks rozejrzał się wokół. Zobaczył, że jaszczur kręci się przy drzewie wokół własnej osi, od czasu do czasu wierzgając tylną łapą.

 

– Uuuuu… Taniec godowy. Lepiej nie przeszkadzać. – Uśmiechnął się, czując się wielce wielkodusznym magiem. Postanowił samotnie poszukać sojuszników.

 

 

W okolicy wiatraka Pacynka Bonks ujrzał kępę niewielkich sosen, w której kilka osób zawzięcie dyskutowało. Zainteresowany, podszedł bliżej, żeby posłuchać rozmowy.

 

– Magia jest dobrem ogółu, towarzyszu pierwszy sekretarzu! – przekonywał jeden głos.

 

– Oczywiście, towarzyszu profesorze, ale są równi i równiejsi. Czy wyobrażacie sobie, że magiczne doły będą używały magii w sposób właściwy? Ktoś musi nimi kierować! Poprowadzić ich ku chwale Czerwonego Pentagramu – oponował drugi.

 

– To zdrada naszych ideałów, towarzyszu pierwszy sekretarzu! Choć zgadzam się, że okręt potrzebuje steru. Nie myślcie jednak, że nie poruszę tego tematu na najbliższym plenum Wszechmagicznej Republiki Rad.

 

– Wy mi grozicie? No to pomyślcie, kto ma kolegów, ja czy pan? – Nazwany towarzyszem pierwszym sekretarzem, wyraźnie się wkurzył.

 

– A myślałem, że z panami już dawno skończyliśmy? – odezwał się trzeci głos.

 

– No… tak. Wybaczcie zapomniałem się, towarzyszu przewodniczący. Ale ten rozłamowiec, wyprowadził mnie z równowagi – zdenerwował się towarzysz pierwszy sekretarz.

 

– Ciii… ktoś nas podsłuchuje – zasyczał czwarty głos.

 

Przez moment z krzaków dobiegała niezrozumiała wymiana zdań i nagle ktoś krzyknął „Niech żyje Magiczny Proletaryat!". Błyskawicznie, z zagajnika, wprost na nadstawiającego ucha Pacynkę, wypadło kilku magów w zielonych szatach i szpiczastych kapeluszach tej samej barwy, z wielkimi, czerwonymi pentagramami. Bonks przygnieciony do ziemi, znów poczuł się jak ślimak, który próbuje wpełznąć do skorupy.

 

– Eeee… To jakiś magiczny dół. A poza tym, wygląda na idiotę. Miałem nadzieję, że to jeden z tych reakcyjnych najeźdźców spod znaku Słońca – stwierdził mag, zwany towarzyszem przewodniczącym, wymachując różdżką.

 

– Nie lękaj się towarzyszu idioto. Jesteśmy komórką Magicznej Rewolucji Proletaryackiej. Zasadziliśmy się tutaj na czarnych magów. Niech zgnije ich faszystowska mać! Jestem towarzysz Leniwiec, pierwszy magiczny sekretarz – zaapelował brodaty mag.

 

– W ogóle pierwszy – dodał towarzysz profesor mag.

 

– Sojusznicy? – zapytał niepewnie Bonks. – A ten, to kto? – Pacynka, który czasem pod wpływem silnego stresu wpadał w nastrój totalnej troskliwości, wskazał palcem małego, chudego, zahukanego, i do tej pory milczącego maga w czarnych szatach z twarzą zasłoniętą czerwoną chustą – arafatką.

 

– Aaaa… Ten…. Przypałętał się do nas wczoraj. Bełkotał coś o równości, walce z systemem zła, obalaniu wszelkiej władzy i życiu w komunach magicznych – wyjaśnił towarzysz mag pierwszy sekretarz, zasłonił usta i pochylił się nad uchem Pacynki. – Póki co, jest z nami… Ale po walce z faszystami, pokażemy mu, gdzie jego miejsce – szepnął, wykonując gest cięcia na poziomie szyi.

 

Nieśmiały mag, czując, że o nim mowa, pomachał małą czarną chorągiewką z wizerunkiem białego pentagramu i uśmiechnął się. Bonks odwzajemnił uśmiech.

 

– No dobra, panowie… eee… to znaczy towarzysze magowie. Konfrontacja z wrogiem klasowym jest nieunikniona. Do boju, zatem – zakomenderował towarzysz pierwszy sekretarz.

 

 

Zajęli pozycje przy samym rynku za stertą beczek.

 

– Co robimy, wodzu? – zapytał towarzysza pierwszego sekretarza, towarzysz profesor, wyraźnie próbując przypodobać się swojemu koledze.

 

– Wpierw uderzymy zaklęciem „Boży Grad" i od razu poczęstujemy ich serią z błyskawic – stwierdził pierwszy sekretarz.

 

– No co wy, towarzyszu! Religia to opium dla mas. Wydaje mi się, że na ostatnim plenum skreśliliśmy boskie zaklęcia z rejestru – zaprotestował towarzysz przewodniczący.

 

– Fakt, towarzyszu. Mój błąd. Myślmy wedle proletaryackiej linii myślenia. Zaatakujemy ich… zaklęciem „Proletaryacki Grad". – Towarzysz pierwszy sekretarz złożył szybką samokrytykę.

 

– Trzeba też wysłać do szturmu świadomych czerwonej idei ochotników – stwierdził, milczący do tej pory, mroczny czwarty mag.

 

– Macie rację, towarzyszu przewodniczący specjalnej komórki ścigania odstępstw od prawdziwej i niezmiennej proletaryackiej idei magicznej – przyznał towarzysz przewodniczący, spoglądając na Pacynkę i maga z czarną chorągiewką. – Do ataku, towarzysze! – zakomenderował, bezzwłocznie wstał i rozwinął czerwony sztandar z żółtym pentagramem w rogu.

 

– Niech żyje Wszechświatowa Magiczna Rewolucja Proletaryacka i wiecznie żywy Mag Pierwszy Sekretarz! – wrzasnął towarzysz przewodniczący.

 

– No bez przesady, towarzyszu – zawstydził się towarzysz pierwszy sekretarz.

 

– Macie coś przeciwko temu okrzykowi? – zapytał maga sekretarza mroczny czwarty mag.

 

– Nie, skądże. To słuszna linia – przestraszył się mag pierwszy sekretarz.

 

Dla zatarcia złego wrażenia, uderzył we wroga zaklęciem „Proletaryacki Grad". Po kilku kopniakach, Bonks i drobny mag ruszyli do szturmu. Na placu zakotłowało się. Thor dostał gradem wielkości jajka w głowę i padł bez czucia na ziemię. Czarni magowie biegali bez składu i ładu, wpadając na siebie i witając się czarnomagicznym uniesieniem ręki. Wreszcie, niski mag w brązowym uniformie otrząsnął się z paniki i zaczął organizować obronę, która oparła się o barykadę z przewróconego wozu konnego. Wkrótce, nad linią obrony załopotała czerwona flaga ze znakiem Słońca w okręgu. Panny w zbrojach zdołały też ocucić Thora, który wściekł się jeszcze bardziej i zaczął ostrzeliwać barykadę czerwonych magów błyskawicami ze swego młota.

 

– Verfluchte Partisanen Banditen! – darł się Thor, podskakując, żeby zobaczyć, co się dzieje za linią wroga i czy jego pioruny wyrządziły jakieś szkody.

 

Wymiana ognia trwała ponad godzinę i nie zmieniła sytuacji na froncie. Pacynka pozbawiony magicznej różdżki, po nieudanym szturmie na wrogie pozycje, schował się za samotną beczką po śledziach i strzelał we wroga kulkami wydłubywanymi z nosa. Tymczasem, wieczór zbliżał się wielkimi krokami. Robiło się coraz ciemniej i zimniej. Mag pierwszy sekretarz zaczął szczękać zębami.

 

– Zimno – stwierdził.

 

– Zaraz zacznie padać – dodał mag przewodniczący.

 

– Zgłodniałem – oznajmił mag profesor.

 

Wszyscy popatrzyli pytająco na czwartego mrocznego maga.

 

– W tej sytuacji, klasowo słuszne jest zaproponowanie wrogowi rozejmu – uznał wielkodusznie czwarty mag.

 

– Eeeej! – krzyknął przez barykadę mag pierwszy sekretarz. – Rozejm?

 

– Ja, ja… Freundschaft! – odkrzyknął Thor, próbując zimnem swojego młota zmniejszyć guz na głowie.

 

 

Czarni i czerwoni magowie podali sobie ręce. Odpalili ognisko, nad którym w magiczny sposób zmaterializował się kociołek z gulaszem. Niedawni wrogowie, teraz nie mogli przestać przyjacielsko poklepywać się po plecach.

 

– Przydałoby się coś mocniejszego – zaproponował mag pierwszy sekretarz.

 

– Ja, ja. W istocie, jakiś mały sznaps – potwierdził Thor.

 

– Wina nie ma. Ale jest mnóstwo wody. Może jakaś przemiana? – zaproponował znów z łobuzerskim uśmieszkiem mag pierwszy sekretarz.

 

– Nie wydaje mi się to stosowne… – zaprotestował towarzysz mag profesor.

 

– O! Nie bądźcie tacy zasadniczy, towarzyszu. – Czwarty mroczny mag przyjacielsko objął profesora.

 

– Ale…

 

– No… profesorze… Chyba nie muszę tłumaczyć, w jaki sposób rewolucja pożera swoje dzieci… – Profesor zamilkł, gdyż instynkt podpowiedział mu, że to groźba.

 

– To do dzieła. Ile chcemy wina? – zapytał towarzysz sekretarz, dźwigając wiadro z wodą.

 

– Na początek, takie wiaderko będzie sehr gut – uznał Thor i popatrzył na kręcącego się w pobliżu Pacynkę. – A ten? To jakiś idiota? Niech też się z nami napije…

 

Bonks ze szczerym uśmiechem na twarzy podszedł do magów zebranych wokół wiadra z wodą. W tym czasie, towarzysz mag profesor rozpoczął proces przemiany wody w wino.

 

– Berke ot woter fanigat in… jak jest po staromardiańsku wino… wyleciało mi z głowy…

 

– Eeee… vino.

 

– Nie. Jakoś tak… vanko?

 

– Jesz? – podpowiedział Pacynka, wypowiadając jedyne słowo ze staromardiańskiego, które utkwiło mu w głowie.

 

– Nie… To nie to…

 

W wiadrze zakotłowało się, a woda zmieniła się w gram antymaterii. Stan ten trwał dokładnie milisekundę, po czym rynek eksplodował w kuli ognia, dematerializując wszystko i wszystkich do poziomu subatomowego w promieniu stu metrów. Oczywiście prócz Pacynki Bonksa, który szczęśliwie znalazł się w tak zwanej martwej strefie wybuchu. Eksplozja antymaterii wyrzuciła wysoko w powietrze niezniszczalny młot Thora. Narzędzie zniszczenia germańskiego boga nie spadło jednak na ziemię, w przeciwieństwie do magicznie zorganizowanego garnka z gulaszem, który wyrzucony wybuchem upadł wprost na głowę Pacynki, pozbawiając go na kilka godzin przytomności. Dlaczego Bonks nie zginął? Bo miał magiczny kapelusz na głowie. Głupie pytanie i równie głupia odpowiedź.

 

Prawie mag obudził się rano z dużym guzem pod wspomnianym magicznym kapeluszem. – Wróg pokonany – skomentował po przebudzeniu. Gdy już wygrzebał się z leja po eksplozji, postanowił poszukać i uwolnić magów zamkniętych w obozie. Idąc ulicą, pomachał ręką drobnemu magowi w czarnym stroju, który utkwił wysoko, powieszony za nogi na latarni. Ten uśmiechnął się nieśmiało i odmachnął małą czarną chorągiewką z białym pentagramem w okręgu. Palce wolnej ręki ułożył natomiast w znak V.

 

Bonks znalazł magów kilka minut później. Siedzieli na skrzynkach otoczeni drutem kolczastym, ostro sprzeczając się na jakiś temat, raz po raz gładząc się po brodach. Otworzył bramę i podszedł do nich.

 

– Jesteście wolni – oznajmił. – Wróg został pokonany.

 

Magowie wiwatowali, rzucając kapelusze wysoko do góry. Zaczęli ściskać z wdzięczności młodego wybawiciela i podrzucać go z okrzykiem „Hip hip hurra!". Po pewnym czasie, jeden z nich, rektor szkoły wysadzonej przez Pacynkę, rozpoznał winowajcę. Magowie gładko przeszli od ściskania w ramionach, do kopania i okładania pięściami. Bonks nie wytrzymał, gdy jeden z uratowanych magów próbował zerwać mu kapelusz z głowy. Przytrzymując nakrycie obiema rękoma, wykonał kilka uników i puścił się w długą. Po trzykrotnej zmianie kierunku ucieczki, ostatecznie trafił na ten odpowiedni.

Zatrzymał się godzinę później na ganku swojej chatki pod wsią Zembatki, gdzie mógł wreszcie odsapnąć i poczekać na zimę.

 

 

 

Mariusz Strzelecki

Koniec

Komentarze

Jeszcze nie skończyłam czytać, ale już mogę powiedzieć: naprawdę mi się podoba. Nieźle się uśmiałam parę razy i zdecydowanie zostałam fanką bobra - niezwykle sympatyczny zwierzak. Choć myślę, że nabawić się bobra dużego palca to bolesna przypadłość ;)

Pozytywnie bardzo, zabawnie, ironicznie napisane i po prostu dobrze się czyta. Pacynka Bonks i cała reszta mnie rozbawiła.
Proszę o więcej.

Zacne, zacne! Połowa przeczytana, resztę zostawiam na lunch - już jest dobrze!

Jidda, elvicka, gregster - dzięki za pozytywne komentarze!

Się podobało :) Motyw bobra mnie po prostu złożył w kostkę, podobnie jak niektóre teksty, zwłaszcza początek: Pacynka Bonks wyleciał z hukiem z co najmniej trzech szkół magicznych. (...) Co najmniej, bo czwarta szkoła magii sama z hukiem wyleciała w powietrze, pozostawiając Bonksa w miejscu, w którym jeszcze chwilę przedtem stała. No i sam temat, wplecenie motywów faszyzmu i komunizmu w fantasy w stylu Pratchetta... Nawet momentami ciary po plecach chodzą, bo niby śmieszne, niby lekkie, niby zabawne, ale te druty kolczaste, witanie się czarnomagicznym uniesieniem ręki i symbole na rękawach kojarzą się jednoznacznie. Aż by się chciało, żeby tekst był odrobinę dłuższy, bo miałabym ochotę dowiedzieć się, jakie są inne zaklęcia komunistycznych magów oprócz "Proletaryackiego Gradu" (no super pomysł) i niektóre pomysły też możnaby było bardziej pociągnąć... ale to tylko komplement, świadczący o tym, że zgłodniały czytelnik chce więcej :D
Co do wad, no to wypatrzyłam tam jakieś ortograficzne błędy (rzuć zamiast żuć...), ale o dziwo, nie psują przyjemności z czytania. Czytanie było bardzo, bardzo przyjemne.

Dzięki Dreammy za komentarz. 
Co do wadliwego "rzuć", nie było już możliwości poprawić i niestety tu zostanie. Ale powiedzmy, że jest to połączenie "żuł" i "rzucał się" jednocześnie na kapelusz.
A co do oczekiwań czytelnika... na pewno będzie więcej.

Nowa Fantastyka