- Opowiadanie: syf. - Kraków (część I)

Kraków (część I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kraków (część I)

Kraków

 

I

Tablica nad okienkiem głosiła: Punkt obsługi uchodźców z Małopolski.

– Jak panu na imię? – zapytał poczciwy grubasek z wąsem, siedzący w dworcowej kasie biletowej, przerobionej na urzędowe biuro. Przekładał z kupki na kupkę puste formularze tymczasowych dowodów tożsamości, przepustki i wnioski o pomoc żywieniową. Tych ostatnich było najmniej. Wydawał je każdemu, kto prosił.

– Kraków.

Mężczyzna po drugiej stronie okienka był wysoki, chudy i potwornie zgrzytał sztuczną ręką. Miał na sobie nadpalony płaszcz bez jednego rękawa i kapelusz. W zdrowej ręce trzymał neseser.

– Nie, nie proszę pana – powiedział przepraszającym tonem. – Musimy teraz wpisać imię, adres zameldowania dopiero później.

– Powtarzam: Kraków.

– Kraków to takie miasto – odparł niepewnie urzędnik. Miał spocone palce, więc szybko wytarł je w spodnie.

– Tak, ale przecież już nie istnieje. Po co komuś nazwa bez desygnatu? Skorup mamy pod dostatkiem – mężczyzna zatoczył prawą dłonią łuk, a mechaniczne stawy zatrzeszczały jeszcze głośniej.

Zaniepokojony urzędnik oblizał mięsiste wargi. Poczuł, jak krople potu zbierają mu się na wąsach. Może powinien zawołać lekarza? Biedny facet stracił rodzinę i sfiksował. Zobaczył jednak na kolejkę brudnych, przemęczonych i wystraszonych petentów, ciągnącą się aż do drzwi i pewnie dalej, więc wrócił do pracy.

– A nazwisko?

– Kraków jest tylko jeden. Dalsza indywidualizacja jest bezprzedmiotowa.

– Nie rozumiem – odparł grubasek, przecierając szmatką łysinę. Sfiksował człowiek, pomyślał, to jasne jak słońce.

– Ja jestem Krakowem. Nikt inny, dlatego ja nie potrzebuję nazwiska.

– To może zawołam pana naczelnika – powiedział, złażąc ze stołka. – Może on będzie wiedział.

– Nie, nie trzeba. Da mi pan po prostu przepustkę.

– No dobrze, ale proszę na siebie uważać. Doktor, jakby co, jest w budynku po drugiej stronie. Przepraszam – powiedział po tym, jak niezdarnym ruchem dłoni strącił pieczątkę na ziemię. Schyliwszy się, podniósł ją, podstemplował świstek, odsapnął i wreszcie dodał: – Może chce pan kartkę na jedzenie? Dzisiaj dają pulpety. Dobre.

– Nie. – Mężczyzna zabrał podbity formularz i ruszył ku wyjściu, gdy urzędnik gramolił się na taboret.

– Jeszcze wypisać trzeba! – krzyknął urzędnik, potem coś mu zaświtało w głowie i chwycił za klaser ze zdjęciami i metrykami zaginionych oraz poszukiwanych. Fotografii było tak dużo, że ledwie dokopał się do zakładki przestępców. ADAM CZARTORYSKI, ZDRADA. Z beznadzieją w głosie szepnął: – I co ja mam zrobić?

Obrotowe drzwi przekręciły się ze dwa razy, wciągając do środka tumany gryzącego kurzu. Poły czarnego płaszcza zafurkotały na wietrze i znikły.

 

*

– Kiedyś taki jeden z farfoclem na łbie naśmiewał się z dworca w Kutnie – mówił sokista. – Że syf w nocy jest i gały pękają.

Betonowe kafle peronu, umazane białą farbą strefy zagrożenia, zaczęły drżeć. Ponad drzewami widać było dym lokomotywy spalinowej, ciągnącej skład ze stolicy.

– Nie znam człowieka – odparł zawiadowca stacji. Wyciągnął z teczki rozkład i coś odznaczył. – Dawniej tylko menele na ławkach sypiali, no a teraz to za dnia jest sto razy gorzej.

Obaj spojrzeli na obozowisko uchodźców, ulepione z resztek ocalonego dobytku, plandek i poszarpanych namiotów, rozrastające się dookoła budynku dworca jak jakaś choroba grzybicza. Ludzie leżeli w cieniu owinięci szmatami i czekali na pomoc. Dziesiątki żywych cieni snuły się między szałasami, licząc, że w następnym transporcie odnajdą kogoś ze swoich bliskich.

– Pierdolona wojna – sapnął sokista.

– Pierdolona.

Stali chwilę w milczeniu, paląc papierosy.

– Co to za pociąg jedzie?

– A nie wiem, nie podali – odparł zawiadowca. – Transport specjalny albo jakiś rządowy. Oni zawsze mają w dupie procedury.

– Na czas będzie?

– Trzydzieści siedem minut spóźnienia.

– To prawie na czas.

We dwóch pilnowali składu stojącego na bocznicy. Konduktor wywalał przez okna przedziałów sterty śmieci. Po obu stronach toru rosły hałdy brudu. Było gorąco i cuchnęło, a muchy głośno bzyczały.

Mężczyzna w płaszczu bez rękawa przeszedł obok, kierując się w stronę wiaty. Spojrzeli na niego i wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– Jak byłem u was ostatnio, z miesiąc temu – kontynuował sokista, przekrzykując łoskot nadciągającej spalinówki – to kompania medyczna urządziła tutaj punkt przeładunku rannych.

– Tak, żeśmy im trupy pomagali palić. O tam. – Wskazał na plac obok składu węgla. – Cuchnęło okrutnie, jak krakowiaki zaczęli umierać, ci co ich napromieniowało albo poparzyło. Wiesz pan, wtedy jakiś wojskowy półgłówek stwierdził, że nie ma czasu, żeby za miasto wywozić. A przecież wystarczyło na towarowy zapakować i na wiadukcie wywrotkę przechylić…

Zawiadowca nagle zamilkł, patrząc na semafory. Lokomotywa z rykiem wyjechała zza zakrętu.

– Co jest?

– Kurwa – krzyknął – zwrotnica nie przestawiona!

 

*

– … potwierdzam, kontakt wzrokowy z celem utrzymany – szepnął Żółwik, oficer Kontrwywiadu RP. Leżał w śpiworze, na skraju obozowiska, niedaleko kupy odpadów i latryny ziemnej. Gmach dworca rzucał oślizgły cień na to miejsce.

Cholera, mogłem wybrać inny sposób komunikacji, myślał, gdy ludzie pokazywali go palcami jako wariata. Ostatecznie, kto inny mógłby przez cały dzień rozmawiać z nakręcanym plastikowym żółwiem?

Wywlókł się z barłogu, otrzepał z brudu i obserwował mężczyznę w płaszczu bez rękawa. Facet stał w pełnym słońcu, zamyślony, jakby coś liczył. Mechaniczna ręka zdawała się drgać w jakimś dziwnym rytmie. Słychać było nadjeżdżający pociąg.

W okolicy kręciło się paru żołnierzy z XIV Kadrowej Krakowskiej. Miał wrażenie, że dywizję rozwiązano, ale nie zaprzątał sobie głowy jakimiś trepami.

Na peronie zrobiło się zamieszanie. Kolejarze zaczęli wrzeszczeć i biegli w stronę dworca. Ludzie w panicznej ucieczce zerwali się z ławek. Żółwik poczuł, że coś musiało pójść źle.

– Halo – szepnął do zabawki – Kocur, odbiór. Co jest, kurwa?

Kocur miał siedzieć w centrali stacji. Nie odpowiadał. Zero sygnału.

– Plan awaryjny – powiedział głośno na kanale wspólnym – powtarzam, plan awaryjny. Teraz zgarniamy gnoja.

Z krzaków po drugiej stronie torów wyszło trzech ludzi z pakunkami, dwaj kolejni pojawili się w drzwiach stołówki. Żółwik zabrał zawiniątko z pistoletem i ruszył w stronę mężczyzny z mechaniczną ręką.

Na stację wpadł rozpędzony skład warszawski i mimo żałosnego zawodzenia hamulców z impetem uderzył w wagony na bocznicy. Żelazo zajęczało jak popsuta harmonijka. Żółwika przewróciło, a jego głowa jak jajko gruchnęła o beton.

 

*

Kocur tymczasem, z wybałuszonym oczami i usmażonymi nerkami leżał w kącie obok dyżurnego. Po pomieszczeniu krążył mężczyzna w wojskowym mundurze i palił papierosa. Dłonie mu drżały. Przed chwilą, przekierowawszy pociąg na zajęty tor, zdradził Przysięgę, Rząd i Prezydenta. Dla dobra ojczyzny, powtarzał, dla dobra ojczyzny.

Przez okno obserwował, jak jego podwładni wchodzą do uszkodzonego wagonu VIPów. Padły strzały. Kilka minut później żołnierze wyciągnęli z pociągu pokrwawionego wicekomisarza obrony UE i wrzucili go do ciężarówki. Kapitan Wołodźko krokiem pancernego kawalerzysty przeszedł korytarzem i dołączył do kompanów.

Wojskowy pojazd odjechał, a nad brudnymi peronami Kutna unosiły się krzyki rannych i smród popalonych ciał.

 

*

Żółwik ocknął się. Zdrapał z powiek skrzepy krwi. Otworzył oczy. Spojrzał na miejsce katastrofy i zamknął je z powrotem.

Jakim cudem przeżyłem – pytał się w duchu. Wybiegł przecież na peron, tam napotkał wzrok poszukiwanego, dostrzegł jego smutną twarz, a potem doszło do zderzenia. Czemu więc leży pod dworcem – tak szybko ktoś go odciągnął? Niemożliwe.

Leżał, z trudem oddychając, podczas gdy ludzie biegali, panikowali, umierali lub próbowali pomóc innym. Czuł, że kawałek blachy wbił mu się w brzuch.

Ktoś nad nim stał.

Żółwik podniósł głowę. Zobaczył osmaloną, pokrytą krwią i kawałkami skóry metalową dłoń. Twarz Czartoryskiego wciąż była smutna.

– Ratunku! – krzyczał. – Ty krakowski zdrajco, morderco milionów i po mnie przyszedłeś? To ty spowodowałeś ten wybuch, żeby załatwić gończe psy?

– Nawet bym na to nie wpadł – odparł mężczyzna. – Leż spokojnie, wszystko będzie dobrze.

Słońce stało wysoko, a jego refleksy zatańczyły na zbliżającym się ostrzu cienkiego noża.

 

 

 

c.d.n…

Koniec

Komentarze

Fajne nawiązanie do piosenki Kazika : )

Lubię twój styl. Zaciekawiłeś mnie, czekam z niecierpliwością na kolejne częsci.

Pozdrawiam.

Sprawnie napisane, intrygujące. Może nie wrzucaj tu dalszych części, tylko skończ i od razu wyślij Parowskiemu.

Ahoj, młodzi piloci.
Miałem w zamyśle napisać 10 opowiadań po co najmniej 25.000 znaków i tutaj je zamieścić, ażeby nabrać wprawy w pisaniu i tak dalej. Jedenaste zaś wysłać, jako takie, które powinno prezentować wypracowany poziom.
@Achika -- Jak skończę klecić Krakowa, to zastanowię się, czy nie zmienić założeń.
dzięki za komentarze i
pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka