- Opowiadanie: Winrich - Obmiar indywidualny

Obmiar indywidualny

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Obmiar indywidualny

Obmiar indywidualny

– Na tri palcziki, starik! – bojec groźnie poruszył bronią, dając jasno do zrozumienia, co groziłoby więźniowi, gdyby spróbował go w jakikolwiek sposób oszukać.

– Znaju. Znaju. – wymruczał przez resztki zębów więzień i cicho, tak, by usłyszeć go mógł tylko Rudolf, dodał po niemiecku: – Mnie starego zeka będzie uczył, jak się pajdę dzieli.

Rudolf podniósł głowę i spojrzał na sztubowego. Słyszał o nim plotki, że nim trafił tutaj do Buchenwaldu, to był strażnikiem w Karłagu. Strażnikiem owianym ponurą sławą, któremu powinęła się noga. Naraził się naczalstwu. Rudolf wolał się tym jednak nie interesować. Dla niego Karol był tylko sztubowym, który wziął go z niewiadomych powodów do cowieczornego dzielenia czarnego gliniastego chleba. I jedynie to się liczyło.

Rudolf po prawie rocznym pobycie w buchenwaldzkim łagrze dobrze wiedział, że chleb oznacza życie, jego brak zaś śmierć w strasznych objęciach głodowej kostuchy. Znał to uczucie, kiedy człowiek jest w stanie wygrzebać z ziemi nawet wijącego się w rękach robala, by rozgryźć natychmiast jego białawe ciałko. Jeszcze teraz pamiętał słodkawy posmak, jaki pozostawiał w ustach.

 

Z objęć głodowej śmierci wyrwał go właśnie stary Karol, który pewnego dnia zabrał go z jego sali i oznajmił przy naczalniku, że to on odtąd będzie mu pomagał przy wieczornym dzieleniu chleba. I odtąd życie Rudolfa uległo całkowitej przemianie. Nie chodził już głodny po zonie. Wieczorem po skończeniu pracy zbierał okruszki, jakie powstawały w czasie dzielenia. Zbierała się z reguły spora kupka, którą wystarczyło zalać wodą, a powstała z tego czarna breja była dużo bardziej pożywna od fasowanej każdego rana polewki, która tylko z nazwy mogła uchodzić za zupę. Czasem, kiedy stary zek był w szczególnie dobrym humorze, pozwalał mu nawet zjeść którąś z pozostałych porcji, jakie przypadały na salę – zmarłych było zawsze co najmniej kilku, a ich śmierć zgłaszano dopiero na rannym apelu. Zwyczajowo porcje te należały się starszemu bloku i chlebsztubowemu, ale blokowy – stary homoseksualista nie raczył nawet zaglądać na blok wieczorami, zadawalając się towarzystwem młodych chłopców w obozowym burdelu. Co go mogły obchodzić jakieś skrawki tego, co w łagrze nazywano szumnie chlebem. Tak więc wszystko przypadało staremu Karolowi, który łaskawie dzielił się ze swym pomocnikiem. Chyba że blisko był któryś z bojców, szczególnie zaś, kiedy służbę na ich bloku miał strażnik, którego wszyscy nazywali grubym Speerem. Ten nie gardził nawet żarciem dla zeków.

Rudolf z uwagą popatrzył na młodego bojca. Morda Kałmuka – pomyślał bezwiednie. Widać pochodził pewnie z Kaukazu. Nie znał go zupełnie. Wczoraj po raz pierwszy widział go w czasie porannego apelu. Nie widać było jednak po nim śladów specjalnego wygłodzenia, co oznaczało, że już wystarczająco długo przebywał w zachodnich republikach. Jednak różnie mogło być. Mógł zabrać wszystkie pozostałe porcje, a dzisiaj było ich naprawdę dużo. Naczalnicy i kapo raboczych oddziałów nie próżnowali. W samym ich bloku było przynajmniej dziesięciu, których jutro sztubowy wykreśli z listy jeszcze żywych. Przy takiej ilości Rudolf był pewien, że ze dwie trzypalcowe pajdy wpadną w jego ręce. Chyba że wtrąci się strażnik.

I istotnie się wtrącił! Kiedy już wszyscy pobrali swoje pajdy, a na pociętym nożem stole pozostało pięć czarnych okrąglaków, które Rudolf w myślach już dzielił między starego i siebie, Kałmuk wstał i bez słowa zrzucił bochny w nastawioną połę szarego płaszcza.

– No, starik, mołczaj! – rzucił jeszcze przez ramię.

Kiedy zniknął za drzwiami, stary Karol wstał, przeciągnął się z rozmachem i splunął na podłogę.

– Posprzątaj! – sztubowy najwyraźniej stracił humor.

Rudolf szybkimi ruchami zgarnął sporą kupkę gliniastych okruszków. Spodziewał się dużo więcej, ale i chlebową polewką nie miał zamiaru pogardzić. Trzeba być silnym. W końcu jutro szedł na nowy odcinek, do komanda, którego nie znał. Wśród obcych nie wolno było okazać słabości. Inaczej spadało się do roli „łechtacza". Szczególnie jeśli to było komando urków. A to komando wychodziło, z tego, co słyszał, poza zonę. Było to z jednej strony coś, na co Rudolf od dawna czekał. Z drugiej jednak nigdy jeszcze nie pracował z urkami. A za druty chodziły tylko urkomanda. O tym wiedział aż za dobrze. Dlatego od pewnego czasu przestał zabiegać o nowy przydział. A tu nagle jak grom z jasnego nieba wezwał go pisnaczalnik i poinformował, że otrzymał nowy przydział do komanda drwali, którzy codziennie przy dźwiękach łagrowej orkiestry, będącej dumą naczalnika Goeringa, wyruszali w cień lesistych wzgórz, gdzie przygotowywali materiał na nowe baraki. Zona się stale rozrastała.

Z tych niewesołych rozmyślań, pełnych niepokoju ale i nadziei, wyrwał Rudolfa głos starego chlebsztubowego.

– Sprzątnąłeś? – Karol uczynił nieokreślony ruch dłonią. – Chodź ze mną! – sztubowy nawet nie spojrzał, czy jego podwładny doprowadził pomieszczenie do właściwego stanu. – Później skończysz. Chodź! – odwrócił się i ruszył, nie oglądając się już za siebie.

Chociaż Rudolf w bloku mieszkał już od pół roku, w salce sztubowych nie był jeszcze nigdy. Z lekką obawą przekroczył więc próg. Salka nie cieszyła się szczególną sympatią wśród zeków.

– Nie bój się, nie ma nikogo – rzucił przez ramię sztubowy. – Jak zwykle poleźli na zonę, jedni coś zorganizować, inni do burdelu, albo na babską zonę. No, nie bój się! – stary pociągnął Rudolfa za rękę. – Nie chcę żadnych usług. Tego się boisz, co?

– No co wy? – wykrztusił wreszcie Rudolf, do którego nozdrzy dobiegł właśnie świdrujący zapach świeżo ugotowanego mięsa. Tak mógł pachnieć jedynie dobrze przyprawiony bogracz. I rzeczywiście miska z parującą wszelkimi woniami zawartością stała na wąskim stole w rogu salki.

– To dla ciebie! – uśmiechnął się poczerniałymi resztkami uzębienia Karol. – Jedz, bo wystygnie. A wtedy traci się połowę smaku.

– Wy mnie nie oszukujecie? – wyszeptał Rudolf.

– Dla ciebie, głupi! – sztubowy pchnął zeka w stronę wysuniętego stołka.

Chwilę później pomieszczenie wypełniły odgłosy mlaskania. Rudolf nie pamiętał już prawie smaku mięsa. Nie jadł go od aresztowania. Teraz jego smak wydał mu się snem, chociaż pewnie w latach, kiedy był poza zoną, ten pożerany łapczywie gulasz, nie przeszedłby mu przez gardło. Tempora mutantur – przypomniał sobie dawno zapomnianą sentencję.

– Coś złego dzieje się w zonie. – odezwał się nagle sztubowy. – Zauważyłeś?

– Nie! – Rudolf stanowczo pokręcił. A więc to zwykła prowokacja – pomyślał. Jaka szkoda. W sumie to nawet lubił starego. O ile kogokolwiek można lubić w łagrze.

Szybko skończył gulasz, nie zapominając, by resztki tłustego sosu wybrać dokładnie kawałkiem gliniastego chleba, który zapobiegliwie wydobył zza pazuchy swojej kufajki. Wstał i czekał ze spuszczoną głową.

– No siadaj, siadaj! – sztubowy roześmiał się z jakimś przymusem. – Wiem, wiem! Obawiasz się, że jestem prowokator. Dobrze wiem, co myślą zeki. W łagrach siedzę od 25. Zęby zjadłem na łagrach – Karol wyszczerzył poczerniałe kikuty w parodii uśmiechu. – Siedziałem i na Workucie, i w Zapadnoj Ukrainie, i w Karl-Marx-Lagrze. Tutaj przyszedłem jeszcze za czasów naczalnika Piecka. I znam zonę tak, jak mało kto tutaj. I wiem, że coś się dzieje. Przenoszą cię od jutra – Karol zmienił nagle temat.

– Skąd wiecie? – Rudolf poderwał się z zydelka i dopiero uspokajający gest starego skłonił go do ponownego przysiadnięcia.

– Mówiłem ci, że w zonie nic się przed starym Radkiem nie skryje – roześmiał się rechotliwie. – Dlatego chcę cię ostrzec. Bo znam to komando. Tam zeki znikają. I nikt nie wie, co się z nimi stało. Nawet naczalnicy o nich zabywają. Panimajesz, malczik? – Karol poklepał swego pomocnika po plecach. – Uważaj na siebie, Rudolfie Hermanowiczu!

– Dlaczego mi to mówicie?

– Bo tylko ty możesz mnie zabrać z łagru! – oczy starego zwilgotniały, ale natychmiast skrył je w dłoniach.

– Ja? – wyjąkał Rudolf.

 

Obudził się na długo przed świtem. Bał się tego dnia. Żołądek miał ciężki, jakby połknął wczorajszego wieczora kamień. Masował go wolnymi ruchami, chociaż wiedział, że tak naprawdę winny był strach. Strach przed nieznanym. Strach przed tym, co powiedział mu stary sztubowy.

Na rannym apelu szukał wzrokiem Karola, ale stary skrył się w służbówce i nawet nosa nie wychylił.

Po apelu podszedł do niego młody bojec i kazał iść ze sobą do gmachu przy bramie wejściowej do zony.

– Ty nowy, tak? – zapytał, poprawiając na ramieniu sznurek od kałacha. – Jutro sam przyjdziesz, co? – A więc będzie jakieś jutro – pomyślał z ulgą.

Bojec zaprowadził go do strażnicy, którą Rudolf widział dotąd tylko raz. Wtedy, gdy ponad rok temu przekroczył obozową bramę. Czy jeszcze pamiętał człowieka, jakim był wtedy? Butnego, pewnego siebie. Jeszcze do wczoraj potężnego sekretarza genseka Bawarskiej Republiki Sowieckiej, przed którym tacy bojcy, jacy go właśnie przywieźli, stawali na baczność, bojąc się nawet głośniej odetchnąć. Bardzo szybko wybito mu z głową tą butę. W sposób najzupełniej dosłowny. Odruchowo język Rudolfa poszukał dziury w uzębieniu, którą zyskał wraz ze stratą całej swej pewności siebie.

– Do naszej brygady, taaak? – wysoki zek z siekierą na ramieniu podniósł się z szerokiej ławy i uważnie otaksował wzrokiem Rudolfa. Nad okiem, na obwisłej nieco powiece miał wytatuowaną gwiazdę. Miał przed sobą urka. I to wysoko postawionego. Tylko tacy mogli nosić znak na powiece. – Tam jest! – ręka urka wskazała na niewielki pakunek leżący blisko wejścia.

– To co zawsze? – upewnił się młody bojec. Wysoki urka roześmiał się protekcjonalnie.

– To co zawsze – potwierdził, wypychając bojca z pomieszczenia. Rudolf patrzył na to niedowierzająco. Nigdy jeszcze nie widział takiego zachowania zeka, nawet urki, wobec strażnika.

– Dziwisz się, co? – zapytał nagle wysoki więzień i ku zaskoczeniu przybysza wyciągnął ku niemu rękę. – Leon Isaakowicz Blum. Witam wśród drwali. U nas takie właśnie zwyczaje, więc nie dziw się. I pamiętaj, że wszyscy wśród nas się tykają. Nie próbuj inaczej. Nawet do kałachów masz mówić per ty. Ponimał? Więcej pouczeń nie będzie! – urka podniósł palec do góry i roześmiał się sam do siebie, ale Rudolf dobrze wiedział, że jego słowa to nie żarty. – A teraz idź, wyfasuj narzędzia, bo zaraz ruszamy w las.

W tym momencie do Rudolfa podszedł niski człowieczek o mysiej twarzy, który pojawił się dosłownie znikąd i popchnął go bezceremonialnie.

 

Kiedy parę chwil później szedł karnie wyprostowany w kolumnie wypasionych zeków, był obwieszony wszelakim sprzętem, który pewnie posłużyć miał całej brygadzie. Wiedział, co to oznacza. Był nowy.

 

– Rudi! – głos brygadzisty Bluma rozniósł się po polanie. Wysoki urka gniewnie machnął ręką i głośniej powtórzył wołanie – Ruuudi!

– Jestem, jestem! – Rudolf leniwie podniósł się z niewielkiej jamki, jaką sobie wygrzebał, chroniąc się przed majowym słońcem. Już się przyzwyczaił do tego południowego lenistwa. Z jakąś dziwną łatwością wszedł w tryby nowego komanda. Dziwnego komanda!

Już pierwszego dnia przeniesiono go do nowego bloku. Do bloku, gdzie ludzi nie bito na każdym kroku. Do bloku, gdzie ludzie nie zabijali się z powodu skibki chleba. Do bloku ludzi sytych!!!

Jak zdążył zauważyć w ciągu tych paru dni, przeważali tutaj głównie obozowi prominenci – urki i byli funkcyjni. Kilku z nich nawet znał zarówno z okresu łagrowego jak i z funkcji pełnionych w partii. Tutaj jednak takich właśnie omijał z daleka. Oni zresztą też. Dlatego nie zdziwił go widok „małego doktora" – doskonale mu znanego z Monachium, który na jego widok prawie wrósł w ziemię, by chwilę później biegiem rzucić się ku wyjściu. Wcale go to nie zdziwiło. On również wolał nie ujawniać swojej twarzy z okresu przedłagrowego.

W komandzie drwali szybko zresztą ustawiono go w odpowiednim miejscu. Wiedział, że jest nowy i że jego koledzy to przede wszystkim kryminaliści – urkowie. Dlatego nie zdziwił się specjalnie, kiedy już pierwszego wieczora długoręki Kola, który spał na jego sali kazał mu nieco się połechtać. W tym momencie taka cena wydała mu się niesłychanie wręcz niska za wyrwanie z łagrowego piekła. Właściwie to się nawet ucieszył, że reguły pobytu w urkomandzie zgadzały się z tym, co słyszał wcześniej. Bo nic poza tym nie pasowało. Wręcz na odwrót. To był raj w obozowym piekle.

– Chodź tu Rudi! – Leon podszedł do niewielkiego pnia i usiadł na nim. Paroma sprawnymi ruchami skręcił papierosa i zaciągnął się siwawym dymem. – Chcesz? – wyciągnął ku Rudolfowi woreczek z czarną machorką – najlepszą, jaką można było dostać w zonie. Taką nie pogardziłby i naczalnik. Rudolf też nie miał takiego zamiaru.

– Coś nie tak, Leon? – drżącym głosem zapytał, kończąc nieudolnie skręta.

– Jutro nie idziesz z nami! – sucho odparł Blum, a pod Rudolfem otwarła się ziemia. A więc tak to się kończy. Pewnie, żeby bardziej bolało.

– Coś zrobiłem? – załkał Rudolf.

– Nie! – Leon poklepał go przyjacielsko po ramieniu. – Nie martw się. To nie o to chodzi. Masz po prostu jutro obmiar indywidualny!

– Obmiar indywidualny? – Rudolf z trudem rozpoznawał własny głos.– A co to za cholerstwo?

– Nie wiesz, co to obmiar? – zdziwił się Blum. – Na jakim świecie ty żyjesz, człowieku? Obmiar to obmiar!

– Na czym polega? – ośmielił się zapytać z pewnym wahaniem Rudolf. W zonie lepiej było nie zdradzać się ze swoją niewiedzą.

– Po prostu jutro przyjdzie po ciebie Nikołaj i pójdziesz z nim do domku.

– Wrócę do was, Leon! – twardo, przez zęby wykrztusił Rudolf.

Brygadzista Blum wzruszył ramionami. Każdy obmiar wyglądał nieco inaczej. Sam go kiedyś przeszedł.

 

– Rudolf Hermanowicz Hess?

– Tak toczno, towariszcz naczalnik! – Rudolf wyprężył się jak struna. Przez tych kilka dni pobytu w komandzie drwali zdołał przywrócić swemu zachowaniu dawne cechy. A może o to właśnie chodziło? – przemknęło mu przez głowę. Uważnie przyjrzał się naczalnikowi, którego Blum nazwał Nikołajem. Nie wyglądał groźnie, chociaż musiał mieć wysoki stopień. Otok jego czapki był błękitny tak intensywnie, że musiał należeć do człowieka, przed którym pewnie nawet komendant Goering stawał na baczność. Rudolf zdał sobie spraw, że w rozmowie z nim musiał uważać na każde słowo. To nie był zwykły bojec, czy naczalnik. Kiedy sobie to uświadomił, nogi się pod nim ugięły. Czym był, do cholery, ten obmiar indywidualny?

– Chodźcie! – powiedział po niemiecku naczalnik i malutkim naganem wskazał kierunek zekowi.

„Domek" okazał się być całkiem przytulną góralską chatką, która swoją historią sięgała pewnie ubiegłego stulecia. Jego budowniczymi i pierwszymi właścicielami byli jacyś zwykli bauerzy, którzy latami dorabiali się swego majątku i tak jak wszyscy utracili go w 22 roku mocą dekretu o nacjonalizacji budynków mieszkalnych. Dzisiaj „domek" służył Organom.

Pokoik, gdzie posadził go Nikołaj, był tak okropnie nagrzany, ze Rudolf poczuł natychmiast grube krople potu. A więc obmiar jest po prostu zwykłym przesłuchaniem. Rudolf poczuł suchość w gardle. Znał to uczucie aż za dobrze. Strach nadciągał wielkimi krokami. Strach, że nie wytrzyma bicia i poniżania i oskarży się o wszelkie możliwe zbrodnie – popełnione i niepopełnione.

– Imię, nazwisko, otczestwo! – zakomenderował naczalnik i prawie natychmiast dodał zmieniając ton. – Albo nie. Wy, Rudolfie Hermanowiczu, jesteście inteligentnym człowiekiem. Wy rozumiecie dobrze, co jest dla was dobre. Jak długo już tu jesteście?

– Ponad rok – Rudolf głośno przełknął grudkę śliny. Obawiał się, że za chwilę nie będzie w stanie wypowiedzieć ani słowa. – Znalazłem się tutaj na mocy postanowienia Ludowego Rewtrybunału 1 marca 1944 roku.

– Czujecie żal z tego powodu? – w głosie przesłuchującego pojawiła się nutka współczucia. Nikołaj był najwyraźniej dobrym graczem. Trzeba było mieć się na baczności.

– Ponoszę słuszną karę za zdradę ludowej ojczyzny – wyrecytował na jednym oddechu. – Rewtrybunały nie mylą się. – No dobra! – roześmiał się dobrodusznie enkawudzista. – Przyjmijmy, że tak jest naprawdę. Chociaż obaj dobrze wiemy, kto siedzi w Rewtrybunałach… – mrugnął porozumiewawczo, a w głowie Rudolfa zamigotała lampka ostrzegawcza: – To prowokacja! Szyta grubymi nićmi prowokacja!

– Rudolfie Hermanowiczu! – na twarzy Nikołaja pojawił się jowialny uśmieszek. – Nie chcielibyście wyjść poza zonę? Oczywiście jako wolny człowiek!

– Jeśli partia tego ode mnie zażąda! – głucho odrzekł Rudolf, w którego piersi serce łomotało z taką siłą, że musiało to nie ujść uwagi enkawudzisty.

– Należycie dalej do partii? – zdziwił się Nikołaj i i szybko począł wertować wśród papierów, jakie leżały przed nim.

– Nikt mi legitymacji nie odebrał – Rudolf dumnie podniósł głowę. – Członkiem partii czuję się nadal.

– I macie rację! – Nikołaj triumfalnie podniósł jakiś papier w górę. – Rzeczywiście nie pozbawiono was członkostwa w partii, towariszcz Hess. To trzeba by zapłacić składki członkowskie za rok. Chyba że płaciliście, co, towarzyszu? – poklepał przyjacielsko Rudolfa po plecach. – Zapalicie? – wyciągnął paczkę „Biełomorów". – Weźcie, weźcie, Rudolfie Hermanowiczu! Na później też – zachęcał, podsuwając papierosy pod sam nos zeka.

– A wolno wam częstować więźnia?

– Członka partii zawsze! – żachnął się enkawudzista. – Oj, Rudolfie Hermanowiczu – pogroził żartobliwie – czy chociaż przez chwilę dałem wam odczuć, że traktuję was jak więźnia. Rozmawiam z wami jak z kulturalnym człowiekiem, członkiem partii. Zresztą co wy możecie mieć wspólnego z tym bydłem, co tam – ruch głową w kierunku obozu – pokutuje za grzechy przeciwko sowieckiemu państwu. Wy, którzy znacie osobiście naszych przywódców, nie możecie czuć się tak samo jak ta mierzwa wyrzucona poza burtę naszego państwa.

– Nie zapominajcie towarzyszu, że mnie też za tę burtę wyrzucono – cicho mruknął Rudolf, zaciągając się długim haustem dymu.

– Macie żal! – Nikołaj uderzył pięścią w stół. – Tak czułem! Macie żal. Czujecie się skrzywdzeni, prawda? Nie zaprzeczajcie, Rudolfie Hermanowiczu. Macie żal do partii, że nie okazała wam zaufania, prawda? Ale teraz jest czas, by wszystko wróciło do normy. Chyba tego chcecie?

Rudolf siedział jak skamieniały. Czyżby los się wreszcie do niego miał uśmiechnąć? Właściwie to przestał już w to wierzyć. Odkąd brama obozu się za nim zamknęła, ani razu nie pomyślał o powrocie do dawnego życia.

– Wy mieliście okazję rozmawiać z towarzyszem Kobe, prawda? – zapytał nagle enkawudzista.

– Miałem to szczęście w istocie! – Rudolf z nieskrywaną wyższością popatrzył na rozmówcę. – Przez dwie minuty rozmawiałem z Josifem Wissarionowiczem. Te minuty mam dalej żywo w pamięci – Rudolf zapalił się do wspomnień. – To było w Warszawie 22 lipca 38 roku. Byłem w składzie delegacji naszej republiki na XX Zjeździe WKP(b) i akurat tego dnia odbywał się mityng, na który przybył towarzysz Stalin. I wtedy dzięki znajomości z towarzyszką Różą Aleksandrowną Luksemburg miałem możliwość uściśnięcia ręki największego syna ludzkości.

– Mieliście szczęście towarzyszu! – suchy głos enkawudzisty wrócił Rudolfowi przytomność umysłu. – Szkoda, że nie pamiętaliście o tym, kiedy wpadliście w sidła trockistów. I nie mówcie mi, że to był tylko przypadkowy kontakt. Tu w obozie trockiści się też wami opiekowali! Nie zaprzeczajcie! – uderzenie w stół. – My wiemy wszystko. Znacie Karola Radka?

– Nie, towariszcz naczalnik! – wychrypiał Rudolf. – Nie znam!

– Dziwne – roześmiał się Nikołaj, a na jego twarzy pojawiły się groźne błyski. – Bo on was bardzo dobrze zna! Przez ostatnie trzy miesiące pomagaliście mu w dzieleniu chleba. Nie wiedzieliście, że to jeden z najbliższych towarzyszy tego wroga ludu Trockiego?

– Skąd mogłem wiedzieć? Nie miał przecież trockistowskiej bindy.

– A wy bez bindy trockisty poznać nie umiecie! – syknął gniewnie przesłuchujący. – No i co się dziwić, że kiedyś w najbliższym otoczeniu towarzysza Adolfa Aloisowicza nie poznaliście sługusów anglo-amerykańskich imperialistów.

– Teraz ponoszę konsekwencje tego swojego zaniedbania! – Rudolf podniósł głowę.

– Tylko zaniedbania? Wiecie przecież, w jak trudnej sytuacji znajdują się nasze zachodnie republiki. Angielscy imperialiści ani na chwilę nie zaprzestają działań propagandowych. A wy przy boku samego sekretarza Bawarskiej Republiki Sowieckiej osadzacie szpiega. Czy to można nazwać zaniedbaniem, towarzyszu Rudolfie? A nie zapominajcie, jaką rolę Adolf Aloisowicz odgrywa w Politbiurze. Bez niego żadna decyzja nie zapada w Warszawie. A może on wiedział o tym trockiście – Thalmannie? Wiedział?

– Towarzysz Adolf Aloisowicz jest wiernym synem partii! – warknął Rudolf, podrywając się z miejsca. – Największym wrogiem trockizmu – zapalał się coraz bardziej. – Kto doprowadził do procesu zdrajcy Dymitrowa? Kto przeprowadził „noc długich noży", likwidując renegatów z II Międzynarodówki? Kto uratował w 38 towarzysza Stalina przed odszczepieńcami spod znaku Tuchaczewskiego i Marchlewskiego. I jak takiego człowieka można nazwać trockistą?

– A można towarzyszu Rudolfie Hermanowiczu – pokiwał wolno głową enkawudzista z miną prawdziwego zatroskania. – A może towarzysz Adolf Aloisowicz udawał tylko wroga trockistów? Nie na darmo Thalmann i wy tak długo mogliście przebywać w jego najbliższym otoczeniu. Musiał wiedzieć o waszej zdradzie. No właśnie… – przesłuchujący przerwał i pogrzebał wśród zalegających przed nim papierzysków. – Dlaczego tak późno podjął decyzję o waszym aresztowaniu. Prawie że za późno. Byliście już gotowi do ucieczki! Prawda, Rudolfie Hermanowiczu? – palec enkawudzisty oskarżycielsko zawędrował pod sam nos zeka. Rudolf skulił się w niemym oczekiwaniu na cios. A w jego głowie huczała jedna myśl: Chodzi o Adolfa! Chodzi o Adolfa! To na niego przygotowali sieć. On miał im tylko pomoc. Czy nie lepiej było się potargować?

– Dobrze sobie przypomnijcie ten wieczór we wrześniu 39 roku – Nikołaj jeszcze raz zajrzał w stos papierów. – Konkretnie 3 września. Byliście wtedy w Berlinie razem z Adolfem Aloisowiczem. Przypominacie sobie?

– Nie! – Rudolf podniósł ręce do twarzy, jakby spodziewał się ciosu. Zamiast tego do jego uszu dotarł chrapliwy śmiech.

– Oj, Rudolfie Hermanowiczu! – pogroził więźniowi palcem. – Nie wierzycie nam, jak widzę. Nie wierzycie w ludową sprawiedliwość. A myśmy wam nawet komando na lepsze załatwili. Taka wasza wdzięczność. Od jutra wracacie na zonę. Rozumiecie?

– Co chcecie wiedzieć? – głos Rudolfa był ledwie słyszalny.

– Nie bójcie się – enkawudzista poklepał zeka po ramieniu. – Nie będziecie musieli zeznawać. Wystarczy, że przypomnicie sobie ten wieczór 3 września. Byliście wtedy z towarzyszem Adolfem Aloisowiczem w Domu Ludowym na Placu Brandenburskim. I wtedy pojawił się tam Ernst Thalmann. Rozmawiał z wami ponad godzinę. To wiemy, nie musicie potwierdzać. Ale o czym rozmawiali?

– Ja byłem na zewnątrz – Rudolf nerwowo chrząknął. – Słyszałem tylko jakieś fragmenciki, kiedy wzywano mnie, bym przyniósł jakieś papiery.

– Papiery? – zainteresował się Nikołaj. – Jakie? Czego dotyczyły?

– Wcale nie tajne! – żywiołowo zaprzeczył Rudolf. – Oficjalny raport naszego komisarza w Londynie towarzyszki Kołłontaj o stanie gospodarki Zjednoczonego Królestwa. Kilka pism naszych przedstawicieli w krajach rozwijających się z Latynoamerykańskiego Sojuzu. I jak dobrze pamiętam osobisty list Duce do towarzysza Adolfa Aloisowicza proponujący spotkanie na Brennerze.

– Widzieliście ten list na własne oczy? – enkawudzista spojrzał uważnie w oczy zeka. – Możecie powiedzieć, co w nim było.

– Normalne formułki o konieczności omówienie dobrosąsiedzkich stosunków – bagatelizował Rudolf. – Nic ważnego! Przecież to naturalne, że Adolf Aloisowicz jako I sekretarz Bawarskiej Komunistycznej Partii bolszewików utrzymuje stosunki z przywódcą sąsiedniego państwa.

– Poza Politbiurem? – syknął Nikołaj. – I to razem z trockistą. Nie na darmo Thalmann zwiał potem do Rzymu?

– Myślicie, że Adolf Aloisowicz chce zdradzić nasze ludowe państwo? – Rudolf wzruszył ramionami. – Nie wierzę! Towarzysz Adolf Aloisowicz eto czestnyj komunist.

– Dziwię się wam, Rudolfie Hermanowiczu – enkawudzista zmrużył oczy. – Przecież ten człowiek kazał was umieścić tutaj, a wy go bronicie. Nie macie mi nic więcej do powiedzenia.

– Jak chcecie, to bijcie – z nagłą hardością odrzekł zek.

– Jutro wracacie na zonę! – enkawudzista wstał, jakby dawał do zrozumienia, że uważa przesłuchanie za zakończone. – Mogę odejść, towariszcz naczalnik? – Rudolf stuknął obcasami.

– Wiecie, Rudolfie Hermanowiczu, że stąd powrót jest tylko na zonę. Zastanówcie się dobrze. Zona czy wygodne życie w komandzie? Wystarczy tylko parę słów.

Rudolf wstał i bez słowa zrobił w tył zwrot. Pierwsze dwa kroki były najtrudniejsze. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć szczęk odbezpieczanego nagana. Zamknął oczy i zrobił następne dwa kroki w kierunku drzwi.

– Poczekajcie, towarzyszu Rudolfie Hermanowiczu! – dogonił go głos enkawudzisty, który najspokojniej w świecie odpalał kolejnego biełomora, odkładając na stół posrebrzaną zapalniczkę na benzynę.

Odwrócił się.

– Czy wiecie, kto wam zarządził obmiar indywidualny?

– Nie, towariszcz naczalnik?

– A nie kto inny – roześmiał się Nikołaj – jak towarzysz Adolf Aloisowicz!

– Nie wierzę! – krzyknął Rudolf.

– A wiecie – ciągnął enkawudzista – jaką funkcję pełni obecnie towarzysz Adolf Aloisowicz? No zresztą, skąd mielibyście wiedzieć. Przecież jesteście tutaj. A więc słuchajcie, towarzyszu Hess! Od tygodnia, czyli od 30 kwietnia 1945 roku towarzysz Adolf Aloisowicz Hitler pełni funkcję generalnego sekretarza Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii bolszewików.

– A generalissimus Stalin? – krzyknął Rudolf.

– Okazał się takim samym zdrajcą jak Trocki.

Rudolf zamknął oczy i wtedy usłyszał metaliczny szczęk. Zapalniczka? – zabłysła w głowie Hessa myśl i natychmiast zgasła.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dobry kawał tekstu. Podoba mi się wykorzystanie myśli, że Hitler - nacjonalizm = Stalin. Ostatecznie nie każdy to dostrzega. Klimat obozu niezły, prawie jak w Iwanie Denisowiczu. Dobre dialogi, przekonywująca rozmowa z obmiarowcem. Swoją drogą ciekawy pomysł z wykorzystaniem tych kropek w miejsce myślników.
Brakowało mi tylko paru zdań na temat sytuacji politycznej Italii i może wyraźniejszego zaznaczenia miejsca rozszczepienia historii oraz przyczyn jego zaistnienia. Czyżby czerwona rewolucja 1919 w Monachium?
pozdrawiam

I po co to było?

edytuj dialogi!

No, z tą edycją dialogów to na dobre by Ci wyszło. Bo tekst mi się podoba, fajnie napisany. A zły zapis dialogów odrzuca na wstępie.

Te kropeczki same wyskoczyły. Tekst był w rtf i pewnie dlatego.
Punktem wyjścia była przegrana Polski w bitwie warszawskiej i ekspansja bolszewizmu aż po Atlantyk. Zresztą jest to fragment większej całości, w której Hitler rywalizuje o władzę w Związku Sowieckim ze Stalinem, a stolica imperium jest w Warszawie. Dzięki, że się podobało!

Nie jestem za specjalnie mocny w tematyce II wojny światowej, więc jesli była tu jakaś alternatywna wersja historii, to ja jej nie wyłapałem. No ale to już wina mojego niedouczenia oczywiście, a nie tekstu. Za to tematykę obozową bardzo lubię i opowiadanie podobało mi się bardzo. Sprawnie napisane i czytało się z prawdziwa przyjemnością.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Całkowicie nieprawdopodobne, jeśli chodzi o Adolfa Aloisowicza oraz Josifa Wisarionowicza. Potrzebne byłyby całkowicie nowe życiorysy...
Bardzo mało prawdopodobne, aby Włochy pozostały państwem rzeczywiście niepodległym.
Punkt rozszczepienia rzeczywistości w zasadzie broni się, ale wymaga dobrych uzasadnień.

No pewnie, że byłyby to zupełnie nowe życiorysy. Przecież na tym polega tworzenie historii alternatywnywnych. Bo co stałoby sie z Hitlerem, niezwykle zdolnym agitatorem, czy nie wstąpiłby do partii komunistycznej, czy nie zacząłby robić kariery politycznej. W czasie istnienia Bawarskiej Republiki Radzieckiej mamy zresztą taki niewyjaśniony do końca moment w biografii Hitlera. A i w czasie walki o władzę na początku lat 30-tych są informacje o tajnych kontaktach komunistów i nazistów. 

Z tą Warszawą w roli stolicy eurokołochozu to bym jednak nie szarżował. Oddam głos klasykowi: Komunizm pasuje tak do Polaków jak do krowy siodło. Mając na uwadze przedwojenną niechęć Polaków do bolszewizmu, odnoszę wrażenie, że ustanowienie siedziby organów centralnych na terenie dawnej RP doprowadziłoby do wyraźnej destabilizacji aparatu państwa. A poza tym Warszawa to taki trochę zaścianek w porównianiu do Berlina, Paryża, czy nawet Moskwy.
pozdrawiam

I po co to było?

Podobała mi się dynamika tekstu no i solidna wiedza historyczna. Trzeba wiedzieć żeby się tym bawić.Fajne -stawiam 5

Nowa Fantastyka