To nie potrzeba odcięcia się od świata, nie obrzydzenie do wszechobecnego wyścigu szczurów, ani też wstręt do współczesnej przesyconej fałszem i polityką rzeczywistości skłoniły go do zakupienia samotnego domku w górach gdzieś pośrodku lasu. Sprawiła to najzwyklejsza w świecie chęć posiadania samotnego domku w górach gdzieś pośrodku lasu. Tak właśnie, nie inaczej. Brian miał dosyć pieniędzy na takie zachcianki. Kupił. Pojechał. Zamieszkał. A potem zaczął przeklinać: brak centralnego ogrzewania / brak ciepłej wody / brak jakiegokolwiek sklepu w promieniu trzech kilometrów / brak telewizora / brak radia / i wiele innych braków, które w każdej minucie jego pobytu w dzikiej głuszy coraz bezczelniej rzucały mu się w oczy.
Szczerze mówiąc, chęć zakupu wspomnianej wyżej posiadłości zakiełkowała w podatnym na kiełkowanie umyśle Briana pod wpływem jego, Briana, przyjaciół. Jesteś zestresowany, mówili. Odpoczniesz od wszystkiego, mówili. Naprawdę, mówili. A w dupę, nie naprawdę – oświadczył Brian już pierwszego wieczoru bez telewizora.
Musiał sam rąbać drewno na opał. Na początku postanowił być twardy i nie rąbać. Ale kiedy nie udało mu się podgrzać wody ani siłą woli ani gorącymi prośbami, poszedł i narąbał. Ponieważ robił to po raz pierwszy w życiu, omal nie stracił przy okazji nogi. Po dwóch dniach nabrał nieco wprawy.
Na spacery chadzał głównie dlatego, że nie miał absolutnie nic innego do roboty. Był styczeń, więc brodził w śniegu sięgającym powyżej kolan i dygotał. Czasem patrzył na wiewiórki o tępym wyrazie słodkich mordek, czasem obserwował ptaki zawzięcie walczące o mrożoną dżdżownicę. Raz rzucił szyszką w wyjątkowo dorodnego jelenia i trafił go dokładnie między rogi. Duma z własnej celności była krótka, bo chwilę później musiał uciekać i to w dość szybkim tempie. Gdy dotarł wreszcie do domu, padł na łóżko i rzęził przez dobre dwie godziny. Ale przynajmniej nauczył się, że nie należy rzucać szyszkami w duże, szybkie i niebezpieczne zwierzęta. Najlepiej w ogóle nie rzucać w nic szyszkami, bo rzuci sobie człowiek niewinnie w zaspę, a później okaże się ni stąd ni zowąd, że to wcale nie zaspa a niedźwiedź polarny i co? Jak widać nauka nie poszła w las. Nie, ona z tego lasu wybiegła, dysząc żądzą mordu.
Brian dysponował spiżarnią pełną fasoli w puszce, gulaszu również w puszce, trzema kilogramami jabłek i dwiema półkami sucharków. Przez tydzień dało się na tym przeżyć. Od biedy. A potem Brian, dręczony coraz częstszymi niepokojami żołądkowymi, musiał podjąć męską decyzję, ubrać ocieplane gumiaki, puchową kurtkę oraz futrzaną czapkę i wyruszyć do sklepu.
Zresztą – już od jakiegoś czasu planował tę wyprawę. Gdyby z domu nie wygnała go niestrawność – zrobiłaby to nuda. Jakoś nie przyszło mu przy tym do głowy, że pójście do sklepu może wiązać się z udziałem w międzygalaktycznej aferze. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Niechętnie wszedł do lasu, rozglądając się w poszukiwaniu swego przyjaciela jelenia, ale że żadnego zagrożenia nie było widać, raźnym krokiem podążył ścieżką w stronę cywilizacji. Szedł już dobre pół godziny, kiedy nagle usłyszał coś, czego usłyszeć się zupełnie nie spodziewał, a już na pewno nie w pustym, zmarzniętym lesie:
– Ojjjj…
Brian przystanął zdziwiony, rozejrzał się dookoła, ale nie zauważył niczego, co by mogło jęczeć. Tymczasem po krótkiej przerwie rozległo się znowu, tym razem głośniej:
– Ojjjj… Ojjjj… Co za ból! Co za cierpienie! Zamarzam, tracę czucie w kończynach! Konam z głodu! Białe plamy latają mi przed oczami… Chociaż w sumie to chyba śnieg. Ach! Majaczę! Majaczę!
Brian nie wiedział, co robić. Ktoś ewidentnie potrzebował pomocy. Może jakiś nieszczęśnik został napadnięty, obrabowany i porzucony w lesie. Może jakieś zabłąkane dziecko właśnie zamarza. Może jakaś piękna, niewinna…
– Ojjjj… Umieram, umieram! Już umarłem!
W lesie zapadła grobowa cisza. Brian poczuł się jeszcze bardziej nieswojo niż przed momentem.
– A, nie, jednak nie. – odezwał się po chwili głos. – Pomocy…!
Brian namyślał się przez kilka sekund, a potem postanowił udać, że nic nie słyszał, i pójść dalej. Zrobił nawet w tym celu całe cztery kroki i zaczął pogwizdywać jakąś wesołą melodyjkę, kiedy nagle poczuł między łopatkami paskudne kłucie, jakby w skórę wbiła mu się cała masa drobnych zębów.
To gryzło go sumienie.
Zawrócił więc i dla uspokojenia własnej psychiki, która po raz pierwszy od niepamiętnych czasów przypomniała mu o tym, że umie wyprodukować coś tak nieużytecznego jak wyrzuty sumienia, zaczął intensywnie przeszukiwać okoliczne krzaki. Wreszcie na jednej z zasp znalazł leżącego i wyglądającego wyjątkowo żałośnie jamnika. Już miał go wyminąć jako niezdolnego do wydawania rozpaczliwych okrzyków, kiedy zupełnie znienacka jamnik podniósł łeb, łypnął na Briana przekrwionymi oczami i stęknął:
– Ojjj…
– Jamniki nie jęczą i nie wzywają pomocy – poinformował go Brian.
Czuł się jak idiota. Za dużo gulaszu z puszki, zdecydowanie za dużo, teraz ma zwidy i omamy.
– Pomożesz mi, czy mam tak leżeć, aż zdechnę…? – zagadnął jamnik, widząc, że Brian jakoś nie kwapi się, by udzielać mu pierwszej pomocy.
– Nie mam w zwyczaju pomagać gadającym jamnikom. W ogóle – gadającym zwierzętom, bo zwierzęta z zasady nie gadają, jakbyś nie wiedział, a jeżeli gadają, jest to co najmniej podejrzane – stwierdził Brian, uznawszy, że jeśli to tylko głupawy sen, a innego wyjaśnienia zaistniałej sytuacji nie widział, i tak wszystko jedno, co zrobi.
– Zaraz ci wytłumaczę – powiedział jamnik, a na jego pysku zagościł wyraz nieco obłudny. – Tak naprawdę jestem piękną, zielonooką księżniczką z Aldebarana i przybyłam na Ziemię, by znaleźć sobie męża. Przybrałam postać cierpiącego zwierzątka i czekam na kogoś, kto się mną zaopiekuje, da mi schronienie i nakarmi, wtedy będę wiedziała, że trafiłam na człowieka o dobrym i czystym sercu…
– Nie wierzę ci. – przerwał mu Brian. Gdyby to naprawdę była księżniczka, nie ważne skąd, raczej nie udawałaby spasionego jamnika, tylko łabędzia, łanię, albo coś innego w miarę szlachetnego.
Jamnik przez chwilę milczał zbity z tropu, aż wreszcie rzekł zrezygnowany:
– A jak powiem, że jestem wielkim, inteligentnym ślimakiem z Alfy Centauri, który wylądował przez przypadek na Ziemi, bo akurat uciekał przed wierzycielami z okolic galaktyki NGC 5128, dość nachalnie domagającymi się spłaty długu, jaki ów ślimak dość nieopatrznie był u nich zaciągnął? I czując na plecach nieświeży oddech pościgu przetransmitował swoją osobowość do innego stworzenia, żeby jego prześladowcy schwytali jego ciało, ale nie jego samego? Wtedy uwierzysz?
Brian spojrzał głęboko w jamnicze oczy. Najwyraźniej coś tam zobaczył, bo w końcu stwierdził:
– Wtedy tak. Wyjaśnij mi tylko z łaski swojej, dlaczego przetransmitowałeś się w jamnika, a nie w człowieka?
Jamnik zrobił obrażoną minę.
-Nigdy wcześniej nie widziałem Ziemianina. To przydługawe stworzenie, w którego ciele mam nieprzyjemność się obecnie znajdować, było pierwszą żywą istotą , na jaką się tu natknąłem. Myślałem, że to człowiek. Słyszałem, że jesteście paskudni, więc w teorii wszystko się zgadzało. Potem się trochę zdziwiłem, ale było już za późno.
Zapadło niezręczne milczenie.
– I co ja mam z tobą zrobić? – zapytał go Brian, poddając się wreszcie.
– Zabrać do jakiegoś ciepłego miejsca, zanim zamarznę, dać coś do jedzenia, gdyż mój nowy żołądek domaga się napełnienia, a przede wszystkim schować gdzieś, bo założę się, że moi drodzy wierzyciele już są na tropie. Podobno zawsze znajdują swoje ofiary, a potem… – jamnik zadrżał. – Gdybym był trzeźwy, w życiu bym się u nich nie zadłużał, ale że nie byłem… No nic, zdążyłem tylko połknąć uniwersalnego translatora, zanim dopadli moje powabne ciało z tym sierściuchem w środku. Chciałem połknąć jeszcze jakąś broń na wszelki wypadek, ale się nie zmieściła. Oni na pewno już wiedzą, że to nie ja… Zrobisz coś wreszcie, czy będziemy tak gawędzić, aż zamienią mnie w plazmatyczną galaretę?
Brian westchnął z umiarkowanym entuzjazmem, wziął jamnika pod pachę i ruszył z powrotem w stronę domu. Krótkie jamnicze nóżki majtały rytmicznie w powietrzu w takt jego kroków.
Jamnik był ciężki. Na dodatek wyglądał jak tłustawa, szpiczasto zakończona parówka. Brian nigdy nie kupiłby sobie takiego psa, za darmo też by nie wziął, choćby go zmuszali, a nawet dopłacali. Chociaż to zależy, ile by mu zaproponowali ci jacyś oni. Tylko dlaczego ktokolwiek miałby mu płacić za wzięcie jamnika… Nieważne. Ale tu szło o współpracę międzyplanetarną, ba, międzygalaktyczną nawet. Trzeba się poświęcić, ku chwale ziemskiego pi-aru. Tak więc Brian sapał, stękał, ale szedł dalej, taszcząc jamnika, który z niewiadomych przyczyn z każdą minutą stawał się jakby cięższy. Sił Brianowi dodawało jednak dziwne przeczucie, że jest obserwowany.
Był już bardzo blisko domu, widział nawet koślawy, ośnieżony płot, kiedy niemiłe przeczucie stało się równie niemiłą pewnością. Ścieżkę przed Brianem przykrył nagle ogromny cień. Brian czuł, że nie powinien tego robić, a mimo to zrobił. Spojrzał za siebie. Na skraju lasu bezszelestnie wylądował wielki, lśniący, niezidentyfikowany obiekt latający. Brian odruchowo przycisnął do siebie jamnika, a potem pomknął w kierunku domu dzikim galopem, nie zważając na rozpaczliwe charczenie duszonego psa, jakie wydobywało się spod jego pachy.
Dopiero w salonie, kiedy już zamknął za sobą drzwi i zasłonił wszystkie okna, poczuł się trochę bezpieczniej. Miał co prawda dziwne wrażenie, że zasłonięcie okien nie pomoże wiele, jeśli napadną go uzbrojeni kosmiczni komornicy, lecz w grę wchodził czynnik czysto psychologiczny: jak mnie nie widzą, nie zrobią mi krzywdy. Chyba że dysponują jakimiś promieniami, które pozwalają widzieć przez ściany, co jest bardzo zresztą prawdopodobne. Ale może nie. Chyba że… Tak czy tak, Brian zdjął kurtkę, rozpalił ogień w kominku, położył jamnika na dywanie i podsunął mu pod nos otwartą puszkę z gulaszem. Jamnik zabrał się za jedzenie.
– Nie wiem, co to było – oświadczył, skończywszy. – Ale mój pokraczny nosiciel to lubi.
– Czym żywisz się w swojej ślimaczej postaci? – zapytał Brian z czystej uprzejmości, żeby podtrzymać konwersację, bo tak naprawdę jadłospis kosmicznych ślimaków średnio go interesował, a właściwie – nie interesował go wcale.
– Na mojej planecie jemy tylko sterylną, celulozową papkę, wspaniała rzecz. – odrzekł dumnie jamnik.
– A – zarechotał Brian złośliwie. – Bo widzisz, my, szeroko pojęci Ziemianie, jemy trochę inne rzeczy. Jamniki na przykład lubią jeść gulasz z puszki, taki jaki właśnie pochłonąłeś.
– Z czego ten cudowny gulasz? – zaciekawił się jamnik.
– Z jakiegoś zwierzaka. – odparł Brian. Bardzo chciał zobaczyć minę jamnika, ale nie zdążył, bo musiał czym prędzej zanieść go do łazienki, żeby nie zarzygał dywanu.
Właśnie miał wygłosić kazanie, że to szalenie niekulturalne rzygać w nieswoim salonie, ale w tej samej chwili ziemia zadrżała, niebo pociemniało, głuchy łomot przetoczył się przez całą okolicę, a do drzwi ktoś zapukał.
– Kto tam? – zapytał Brian, podchodząc do drzwi.
– Podejrzewamy, że w tej posesji ukrywa się malwersant z okolic Alfy Centauri, numer protokołu sądowego trzysta pięćdziesiąt cztery łamane przez osiem, podpunkt „a" kodeksu Międzyplanetarnej Komisji Do Spraw Uczciwości i Praw Wierzycieli, paragraf piąty. – zahuczał z werandy nieludzki głos. – Prosimy o wydanie poszukiwanego, w przeciwnym razie dokonamy przeszukania posiadłości.
– A jeśli panów nie wpuszczę? – spytał Brian buntowniczo. Nie zamierzał bronić jamnika za wszelką cenę, ale nie podobało mu się, że jakieś obce niewiadomoco zamierza pętać mu się bezczelnie po domu i na dodatek dokonywać przeszukania.
– Wtedy usuniemy posiadłość miotaczem laserowym razem ze wszystkim, co się w niej znajduje.
Brian popatrzył w zamyśleniu na drzwi. Potem skierował wzrok na jamnika, który akurat wystawił łeb z łazienki.
– Broń mnie! – krzyknął pies. – Nie oddawaj mnie w ich paskudne, oślizgłe łapy, walcz! Weź pogrzebacz, otwórz znienacka drzwi i po głowach ich! Walcz, mój ziemski przyjacielu, walcz! Dasz radę!
Brian znów zerknął na drzwi. Czuł, że narasta w nim bunt przeciw okrutnym cywilizacjom dybiącym na jednostkę, ukrywającym brutalną przemoc pod maską prawa. Ogarnęła go wściekłość. Podjął decyzję.
– Jest w łazience! – wrzasnął. – Zabierzcie go, zanim ucieknie!
Bunt buntem, ale niby czemu ma się narażać dla kosmicznego ślimaka?
Wszystko odbyło się bardzo sprawnie. Do domu Briana wpadło trzech obcych z okolic galaktyki NGC 5128, chudych, wysokich, ubranych w białe kombinezony, z dziwacznymi hełmami na głowach. Złapali wyrywającego się jamnika i, wbrew jego wyraźnym protestom, zabrali do zaparkowanego na skraju lasu statku. Po chwili jeden z nich przyniósł Brianowi psa z powrotem. Tym razem jamnik był już w pełni jamnikiem. Brian bardzo nie chciał go przyjąć i próbował wcisnąć go obcemu jako podarunek od pokojowych Ziemian, będący dowodem międzyplanetarnej przyjaźni, ale obcy, ku rozczarowaniu Briana, uprzejmie odmówił, twierdząc, że byłby to zbyt wielki dar. Chwilę później statek wypuścił z siebie kłąb szarego dymu i odleciał.
A Brian został sam na sam z nieco oszołomionym jamnikiem.
Dość szybko udało mu się wmówić sobie, że cała ta historia była tylko snem, i to mocno głupawym, a jamnik, który najwyraźniej pokochał go od pierwszego wejrzenia, po prostu jakoś się przyplątał. Przez trzy dni Brian zapobiegawczo nie ruszał się jednak z domu, wierząc, że ostrożności nigdy za wiele, aż wreszcie żołądek przypomniał mu, dlaczego trzy dni temu w ogóle z tegoż domu wyszedł. Chcąc nie chcąc, Brianubrał kurtkę, ocieplane gumiaki i futrzaną czapkę, przykazał jamnikowi, żeby spał grzecznie w salonie, a potem wyruszył do sklepu.
Szedł pośpiesznie znajomą ścieżką przez las, na wszelki wypadek nie rozglądając się za bardzo na boki. Wtem tuż przed sobą zauważył leżącą w poprzek drogi fretkę. Już miał ją ominąć, uznawszy ją za fretcze truchło, kiedy fretka oznajmiła w sposób niezwykle zbolały:
-Ojjj…
Brian przyspieszył kroku. Za jego plecami rozległ się tymczasem bardzo przymilny głos:
– Hej, jestem piękną, zielonooką księżniczką z Aldebarana i przybyłam na Ziemię, by znaleźć sobie męża…
Brian kaszlnął. Zamrugał. A potem zaczął biec i już po chwili znikł za zakrętem.
***
Tymczasem hologram drgnął i zbladł. Po chwili na śniegu zamiast fretki siedziała piękna, zielonooka księżniczka z Aldebarana.
– A w dupie mam Ziemian! – oświadczyła wściekle, wstała, po czym przy użyciu pilota zdjęła ze swojego statku międzygwiezdnego tarczę niewidzialności, wsiadła na pokład i odleciała szukać męża na jakiejś ciekawszej planecie.
To pierwsze opowiadanie wśród wielu przeczytanych, które mnie rozbawiło. Brawo Aubrey trudny nicku. Dla mnie z dosłownie kosmetycznymi poprawkami pierwsze miejsce.
Ja mam trochę inne odczucie, ale opowiadanie i tak fajne.
Pozdrawiam
Dziękuję Wam :) bardzo mi miło, że się podoba :)
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA
A mi się podobało:D choć na początku myślałem, że bedzie marnie... Na szczęście się pomyliłem:) napisane zgrabnie i śmiesznie... Ten międzygalaktyczny Provident(Bóg jeden wie jak się to pisze:) to niezły pomysł... Od dziś czujniej będę się przyglądał mojemu jamnikowi(jamniczce:) cholera ja też ją znalazłem:) może to księżniczka z Aldebarana?:)
pozdrawiam Aubrey(nick jest co najwyżej melodyjny:)
a jakby tak zjeść wszystko i wszystkich?
A komu się nie podobało?
@Wolimir - to "A" na początku mojego zdania nie potrzebne:)
pozdrawiam:)
a jakby tak zjeść wszystko i wszystkich?
Całkiem niezłe, choć nie najśmieszniejsze - ja bym zaliczyła do grupy przywołujących na twarz uśmiech :)
Parę drobnych błędów (jakieś przecinki, kropki, ale nic coby rażąco przeszkadzało w odbiorze)
"Chcąc nie chcąc, Brianubrał kurtkę" (spację Ci zjadło - przedostatni akapit).
Sylwien - dzięki, niestety już nie mogę edytować... trzy razy sprawdzałam, czy mi czegoś nie zjadło, a tu kurde spację zeżarło przy wrzucaniu... :/
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA
Może nie jest to najlepszy tekst z Kosmikomiki, ale zdecydowanie przywołuje na twarz uśmiech, a poza tym uwielbiam jamniki :P Fajne, śmieszne i z pomysłem.
OK, do ko konursu.
Przyjemnie się czytało, z uśmiechem na twarzy. Ciekawy pomysł na historię, a i główny bohater nieczego sobie. Jednak najlepsze z tego wszystkiego i tak było zakończenie i słowa prawdziwej Księżniczki.
Strasznie mi się podobało, naprawdę :) I to tak bez zastrzeżeń, jak bardzo niewiele z Kosmikomiki.
5.
„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790
Dziękuję, Diriad :) to pierwsza ocena, jaką tutaj dostałam, tym bardziej się z niej cieszę :D
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA
...to jeszcze dodam, że to taka piątka w kierunku szóstki ;)
„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790
jeszcze raz baaardzo dziękuję i za wyróżnienie w wątku o Kosmikomice również :D pozdrawiam ;)
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA
Sympatyczny tekścik. Gdybyś dodała tag “humor”, znalazłabym go wcześniej.
No, jeśli księżniczki korzystają z takich plebejskich kostiumów, to same są sobie winne. ;-)
ubrać ocieplane gumiaki,
Ojjj. A w co je ubrał?
Babska logika rządzi!
Całkiem zabawne opowiadanie. ;)
Szkoda tylko, że wykonanie nie jest tak dobre jak pomysł, że błędy i usterki psują niezłe wrażenie. :(
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Sympatyczne :)
Przynoszę radość :)
Spodobało mi się:
“ Jak widać nauka nie poszła w las. Nie, ona z tego lasu wybiegła, dysząc żądzą mordu.
“ …poczuł między łopatkami paskudne kłucie, jakby w skórę wbiła mu się cała masa drobnych zębów.
To gryzło go sumienie.
Całość też się spodobała i rozbawiła. Warto było odkurzyć to piórko :)