- Opowiadanie: Wolimir Witkowski - Walentynki z legendą

Walentynki z legendą

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Walentynki z legendą

Ostry i nieprzyjemny dźwięk tłuczonego szkła sprawił, że Marcin zerwał się na równe nogi. O ile słuch go nie mylił oraz percepcja nie była zaburzona przez sen – zdarzenie miało miejsce w zamieszkałej tylko przez niego kawalerce.

 

Rozglądał się nerwowo po pokoju szukając rozbitych rzeczy, a serce waliło mu jak bęben wzywający do boju. Zapalił światło. Zaczesał chudą ręką, swoje ciemne włosy, ale nadal nie dostrzegał niczego podejrzanego. Spojrzał więc w stronę aneksu kuchennego.

 

Serce przestało grać.

 

Na podłodze ujrzał rozbite butelki po piwie, stalowy kubek, popielniczkę i porozsypywane pety. Stolik na którym powinny znajdować się wszystkie rzeczy leżał przewrócony i miał ułamaną jedną nogę. Marcin przypomniał sobie, jak niedawno ją sklejał i wydawało mu się, że zrobił to dobrze. „Widocznie słaby klej – pomyślał”.

 

Serce wróciło do wybijania standardowego akompaniamentu życia.

 

Kubczyński szybko posprzątał bałagan w kuchni i położył się do łóżka. Spojrzał na zegarek wskazujący trzecią w nocy. W głowie ciągle szumiało mu po alkoholu, więc choć wydarzenie wydało mu się troszkę dziwne, usnął błyskawicznie.

 

***

 

 

Leżący przy łóżku telefon zaczął grać Skalds And Shadows grupy Blind Guardian. Marcin miał ustawiony ten utwór jako budzik od bardzo dawna. Mężczyzna otworzył oczy już po pierwszym takcie, jednak jak zwykle czekał ze wstawaniem co najmniej do refrenu.

 

Kawalerka w której mieszkał trzydziestokilkuletni, wychudzony brunet, znajdowała się na parterze, a sam blok położony był naprzeciwko Lasku Bródnowskiego.

 

Marcin, zanim wyszedł do pracy, zawsze zostawiał suchą karmę dla kota w małym ogródku za drzwiami balkonowymi. Nie miał pewności czy zjada ją kot czy zabierają myszy lub szczury. Nie miało większego znaczenia – ktoś dzięki temu miał trochę łatwiej, i sroga zima nie była dla niego taka straszna.

 

 

***

 

 

Osiem godzin w pracy zleciało mu jak zwykle, czyli co najmniej jak szesnaście. Pracę miał monotonną, ale nie narzekał – bywała śmieszna. Jako starszy konsultant sekcji promocyjnej w biurze obsługi klienta jednej z największych polskich sieci komórkowych, zarabiał sporo ponad średnią krajową, i to mu w zupełności wystarczało. Nie miał ambicji by być bogatym czy sławnym. Lubił atmosferę w firmie, czyli dużo młodych ludzi, masa śmiesznych anegdot, wspólny „wróg” (klient) i Justyna.

 

Justyna siadała na sąsiednim stanowisku, a Marcin obserwował ją dyskretnie podczas rozmów. Niejednokrotnie zdarzało się, że widok jej poruszających się niczym w zwolnionym tempie, pięknych, nie sprofanowanych szminką ust, sprawiał, że zapominał o czym mówił do niego klient. Czasami, gdy jego przerwa wypadała o innej porze niż przerwa dziewczyny, specjalnie zostawał przy stanowisku udając na przykład, że czyta książkę. W rzeczywistości wsłuchiwał się w ciepły głos Justyny i spoglądał na jej sunące po klawiaturze drobne palce oraz opadające na biurko kasztanowe włosy.

 

Oficjalnie – lubili się, a nieoficjalnie Marcin się w Justynie podkochiwał. Bał się jednak, że gdy zdradzi co do niej czuje, ona nie odwdzięczy się mu tym samym. Wolał więc na razie nie narażać nadziei na śmierć.

 

***

 

 

Wracając do domu, zaszedł do sklepu i kupił trochę suchej karmy dla kota (choć w gruncie rzeczy nie wiedział dla kogo). Przy okazji wziął też standardowo czteropak piwa.

 

Sam siebie oszukiwał, bo wiedział dobrze, że to karmę kupuje przy okazji.

 

 

***

 

 

Telefon zaczął odgrywać znaną Marcinowi melodię. Mężczyzna otworzył oczy …

 

Would you believe in a night like this

A night like this, when visions come true

Would you believe in a tale like this

A lay of bliss, a praise in the old lore

Come to the blazing fire and

See me in the shadows

See me in the shadows…

Usiadł i sięgnął po telefon by wyłączyć alarm. Spojrzał na wyświetlacz, na którym zobaczył, że jest trzecia w nocy. Zdziwiony nacisnął „stop”…

 

…Songs I will sing

Of runes and rings

Just hand me my harp

This night turns into myth…

Kliknął stop jeszcze kilka razy…

…Nothing seems real

But you soon will feel

The world we live in is another skald´s

Dream in the shadows

Dream in the shadows…

Tym razem przytrzymał długo czerwoną słuchawkę chcąc wyłączyć telefon…

 

…Do you believe there is sense in it

Is it truth or myth?

They´re one in my rhymes

Nobody knows the meaning behind…

Wyjął baterię a alarm się wyłączył. Położył telefon na stole i kątem oka zobaczył za drzwiami balkonowymi błyszczącą parę wpatrujących się w niego, żółtych jak topiona stal oczu. W pierwszym momencie przestraszył się i zastygł. W końcu podszedł niepewnie i dostrzegł, że to oczy kota. Nie wiedząc za bardzo co ma zrobić – otworzył drzwi.

 

Czarny jak sadza zwierzak wszedł do mieszkania jak gdyby nigdy nic. Otarł się o nogę mężczyzny, po czym wskoczył na fotel przy kaloryferze i zaczął się myć. Marcin wyjął z szafki dwie miski, do jednej nalał wody, a do drugiej nasypał karmy. Postawił je na podłodze, ale najwyraźniej nie zainteresowały czarnego gościa. Ten po prostu dokończył toaletę i zamknął oczy mrucząc z zadowolenia.

 

Mężczyzna włożył baterię do telefonu i uruchomił go. Spojrzał na dekoder, by sprawdzić godzinę – było pięć po trzeciej. Uznał że nie ma sensu już kłaść się spać, więc siedział tak przez chwilę i wpatrywał się w śpiącego kota. Mimo iż zwierzę miało oczy zamknięte, Marcin miał nieodparte wrażenie, że kot go obserwuje.

 

Kubczyński rozmyślał też o tym dziwnym zbiegu okoliczności. Trochę zbyt dziwnym… Stół, telefon, kot, trzecia w nocy…

 

Dał sobie jednak spokój. Włączył telewizor, ubrał się i zaparzył kawę.

 

 

***

 

 

Ubrany w czarną koszulę, usiadł przy swoim stanowisku, założył słuchawki i kliknął przycisk „READY”. Już po kilku sekundach usłyszał krótki sygnał, a na ekranie pojawiły się dane klienta.

 

– Dzień dobry, Marcin Kubczyński. W czym mogę pomóc?

 

Nie usłyszał odpowiedzi.

 

Głuche telefony się zdarzały. Czasem komuś aparat telefoniczny się włączył w kieszeni, czasem były problemy techniczne i rozmówcy się nie słyszeli… Marcin jednak wyraźnie słyszał oddech klienta.

 

– Dzień dobry, Marcin Kubczyński. W czym mogę pomóc? – powtórzył.

 

W odpowiedzi znowu słychać było tylko oddech. Konsultant poczekał chwilę i się rozłączył. Spojrzał od niechcenia na dane klienta.

 

614 602 611,

Aleksander Negrogator,

Warszawa,

Ul. Ludwika Kondratowicza 61 / 27

 

W tym momencie kliknął „NOT READY”. Odłożył słuchawki i zawiesił wzrok na monitorze.

 

Justyna zobaczyła, że coś poruszyło Marcina. Zakryła ręką mikrofon i zwróciła się w jego stronę.

 

– Wszystko w porządku? – zapytała. Ale on dalej gapił się w ekran. Przysunęła się więc do niego z krzesłem i szturchnęła go lekko w łokieć. – Wszystko okej? – spytała ponownie.

– Tak… Tak… Źle się poczułem… Idę na fajkę.

 

Dziewczyna wykonała palcem gest dający do zrozumienia, że też idzie, po czym zdjęła rękę z mikrofonu.

 

– Tak oczywiście, słucham cały czas – powiedziała i mrugnęła okiem się do Marcina. – Proszę o chwilę cierpliwości. Procedura potrwa kilka minut. Zawieszę połączenie, ale proszę się nie rozłączać. Przypomnę, że za czas połączenia pani nie płaci. – Wcisnęła przycisk „HOLD”, zablokowała komputer i poszła z Marcinem do palarni.

 

Siedli obok siebie na małej ławeczce pod pożółkłą od dymu ścianą. Marcin wbił wzrok w podłogę i zaciągnął się tak, jakby chciał całego papierosa wypalić jednym wdechem.

 

– Coś się stało? – zapytała Justyna.

– Sam nie wiem – odpowiedział obgryzając nerwowo wargi. – Chyba wariuję, albo coś. Podobno od monotonnej pracy można dostać świra. – Wypluł kawałek skóry.

– No bywa. Ale to raczej nie tutaj – uśmiechnęła się dziewczyna. – Masz jakieś schizy? Może się najadłeś czegoś? Albo alkohol ci już szkodzi?

– Przed chwilą zadzwonił do mnie jakiś typ i się nie odzywał. Słyszałem tylko oddech.

– I tym się tak przejmujesz? – zaśmiała się i poklepała Marcina po plecach. – Chyba rzeczywiście wariujesz. Pewnie mu się słuchawka bluetooth włączyła, albo zestaw głośnomówiący.

 

Kubczyński spojrzał na Justynę wymownie.

 

– Może… Ale rzuciłem okiem na jego dane i wyszło na to, że mieszka w mojej kawalerce. – Dziewczyna trochę spoważniała.

– Może mieszkał tam wcześniej? – zapytała.

– Kupiłem to mieszkanie od dewelopera. Nowe. Osiedle ma trzy lata, a ja mieszkam tam od początku… A ten typ ma umowę z siecią od dzisiaj. Coś tu nie gra. – Marcin wstał i zaczął chodzić dookoła palarni. – I jeszcze ten kot! I stół! I telefon! – Znowu usiadł, ale za chwilę wstał. – Coś się dzieje dziwnego. Albo sfiksowałem. – Usiadł.

– Jaki kot?

– Nie. Nieważne. Muszę jechać do domu. – Wstał. – I czemu trafił akurat do mnie?

– Przerażasz mnie, Marcin.

– Idę, pa.

 

 

***

 

 

Kubczyński zwolnił się z pracy. Zanim wyszedł, wziął z szafki piersiówkę Glenfiddich’a, którą opróżnił później w autobusie. Trochę się dzięki temu uspokoił oraz nabrał pewności siebie, ale nadal się bał. Najbardziej tego, że wariuje.

 

Im dłużej się zastanawiał o co chodzi, tym bardziej czuł się zagubiony. Zaszedł więc jeszcze do sklepu i kupił pół litra Żołądkowej Gorzkiej. Wychodząc, gdy tylko przekroczył próg, pociągnął porządnie z gwinta. Wziął głęboki wdech, zionął i ruszył w stronę domu. Ciężkawa butelka trzymana w ręku sprawiała, że czuł się silniejszy. Odnosił wrażenie, że niesie swego rodzaju broń – szedł więc pewnym krokiem i zanim dotarł do bloku, nie przerywając marszu złapał jeszcze kilka łyków. Alkohol rozgrzał jego ciało oraz serce.

 

Nastawiony bojowo Kubczyński, stanął przy drzwiach do swojego mieszkania i włożył klucz do zamka. Spróbował otworzyć, ale się nie udało. Przy drugiej nieudanej próbie, bojowy nastrój Marcina przerodził się w panikę. Mężczyzna zaczął szarpać za klamkę i walić pięścią w drzwi. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, wyszedł z klatki i pobiegł na drugą stronę bloku, żeby zajrzeć do mieszkania przez drzwi balkonowe. Przeskoczył niski żywopłot, przykleił nos do szyby i jedną ręką przysłonił padające z zewnątrz światło. Nikogo nie zobaczył. Żadnych zmian. Kota też nie widział, ale ten mógł się schować wszędzie.

 

Obok bloku przechodził patrolujący osiedle ochroniarz. Na widok zaglądającego przez szybę człowieka z wódką w ręce, zareagował bez wahania – w porównaniu do patykowatego podglądacza, czuł się niczym dąb.

 

– A co pan tu robi?! – zapytał wrogo.

– To jest moje mieszkanie. Ktoś mi podmienił zamek! – pożalił się Marcin.

– Jakoś panu nie wierzę. Nigdy tu pana nie widziałem.

– Trzy lata tu mieszkam. Jestem tu nawet zameldowany, zaraz pokażę dowód.

 

Postawił butelkę przy drzwiach i w oczy rzuciła mu się opakowana kanapka, która leżała w miejscu, gdzie on zawsze zostawiał karmę dla kota. Czując na sobie wnikliwe spojrzenie ochroniarza, zostawił ją jednak w spokoju i sięgnął do portfela po dowód.

 

– Proszę – powiedział. Ochroniarz spojrzał na plastikowy dokument.

– Pan sobie chyba jakieś żarty stroisz. Masz pan ten dowód i won z osiedla, bo po policję zadzwonię.

 

Marcin ze zdziwieniem odebrał swoją własność i przyjrzał się jej uważnie.

 

Marcin Kubczyński

Turystyczna 27

Szklarska Poręba

 

Zrobił wielkie oczy, przetarł dowód rękawem i wyjął prawo jazdy… To samo – Szklarska Poręba.

 

– Nie trza tyle pić! – zawołał ochroniarz i chyba zrobiło mu się trochę szkoda pijaczka. – Proszę opuścić osiedle, albo udowodnić, że ma pan tu interes.

 

Marcin schylił się po butelkę i przy okazji sięgnął kanapkę. Nie dlatego, że był głodny, lecz mogła być jakąś wskazówką – kto wystawia zapakowane kanapki w ogródku?

 

Postanowił pójść do lasku, który znał jak własną kieszeń. Gdzieś w końcu musiał dokończyć flaszkę i przemyśleć co ma teraz zrobić, a tam pić i myśleć lubił najbardziej.

 

 

***

 

 

Mimo iż alkohol go rozgrzał, to siarczysty mróz powodował, że Marcin chodził garbiąc się z zimna. Usta i nos otulone miał czarnym szalem, który odsłaniał tylko wtedy, gdy chciał się napić wódki albo zaciągnąć papierosem. Kanapka okazała się zwyczajna, ale Kubczyński nie odważył się jej zjeść. Wyrzucił ją w krzaki a folię schował do kieszeni. Nienawidził śmieciarzy.

 

W dni pracujące, do późnego popołudnia lasek był opustoszały, a zimą odwiedzany masowo był tylko w dni wolne. Kubczyński spacerował już od ponad pół godziny i nie spotkał jeszcze nikogo. Ciągle się zastanawiał co powinien zrobić. Zadzwonił nawet do banku, by zapytać jaki ma wprowadzony stały adres w systemie. Okazało się, że zarówno stały, jak i do korespondencji ustawiony jest do Szklarskiej Poręby. Niestety, mężczyzna nie miał rodziny do której mógł się odezwać i spytać gdzie się wychował i co się do cholery dzieje. Pochodził z warszawskiego domu dziecka i nigdy nawet nie był w mieścinie, którą ma obecnie wpisaną w dowodzie. Jedyne co mu teraz przychodziło do głowy, to kupić bilet i pojechać w góry jeszcze dziś. Jak świrować, to na całego. Przyłożył gwint do ust i przechylił pionowo butelkę.

 

Wyjechał późnym wieczorem, by do Szklarskiej Poręby dotrzeć nad ranem. Niemal całą podróż przespał pijany.

 

 

***

 

 

Praca dla sieci komórkowej wiązała się z kilkoma korzyściami. Były to między innymi dostęp do nowoczesnych telefonów oraz szczegółowa wiedza na temat ich obsługi. Niestety nawigacja w Marcina smartfonie nie odnalazła domu z numerem dwadzieścia siedem na ulicy Turystycznej. Ostatnią, wyświetlaną posesją po stronie nieparzystej, był numer dwadzieścia pięć. Kubczyński postanowił więc, że wyznaczy sobie trasę od dworca do tego właśnie domu.

 

Miał trochę szczęścia – podwórko odśnieżał właśnie starszy, brodaty mężczyzna.

 

– Przepraszam, gdzie jest Turystyczna dwadzieścia siedem?

– Łoj, to bedzie kawałecek drogi prosto jesce – odpowiedział uprzejmie góral i podparł się o szuflę, – tom oto ścieskom – wskazał kiwnięciem głowy. – W lesie somiuśkim. To nowet Turystycno nie jest, ino nie wiedzieli jaki doć tom adres…

– Bardzo daleko?

– Łoj bydzie ze tsy kilometry… Albo i ctery. Moze łoscypka na drogę? Bo nie wiem cy nie pięć – uśmiechnął się chłop i mrugnął okiem.

– A z chęcią. Skorzystam. Po ile?

– Chudy toki jesteś, to ci po złotówecce dom te wienkse.

– To dziesięć poproszę.

– HALINKA! DZIESIĘĆ DUZYCH! – wrzasnął góral.

 

Po chwili z domu wyszła szybkim krokiem puszysta kobieta w grubym kożuchu. Podbiegła do furtki i wręczyła Marcinowi oscypki. Uśmiechała się tak, że jej pulchne, błyszczące policzki zasłoniły niemal całe oczy. Odwróciła się szybko i długi, gruby warkocz smagnął górala po głowie. Zdecydowanie zrobiła to celowo.

 

Marcin podziękował, zapłacił piętnaście i ruszył ścieżką odnaleźć „swój” dom. Przynajmniej upewnił się, że istniał. W telefonie włączył sobie śledzenie trasy, żeby bez problemu znaleźć drogę powrotną i przy okazji wiedzieć jaką odległość już pokonał. Szedł już dobre pół godziny. Trasa była w miarę ciężka – lekko pod górę i w ogóle nie odśnieżona. W śniegu wydeptać swoje ślady zdążyło ledwie kilka osób… I chyba koza.

 

Nawigator w Samsungu Galaxy S wskazywał, że Kubczyński przeszedł już trzy i pół kilometra. Marcin rozejrzał się, i wśród gąszczu drzew zobaczył chatę oddaloną jakieś sto metrów od ścieżki. Prowadziły do niej ślady kopyt. Schował telefon do kieszeni i podszedł pod starą, drewnianą chatę z dachem ze strzechy. Zanim zapukał do dębowych drzwi, wyjął piersiówkę z wygrawerowaną, charakterystyczną dla Glenfiddich’a głową jelenia, i złapał porządnego łyka swojej ulubionej szkockiej. Gdy jego głowa wróciła z odchylonej pozycji do naturalnej, drzwi był już otwarte. Marcin powoli zakręcił piersiówkę, jakby chciał to zrobić bezszelestnie, i ostrożnie podszedł do progu.

 

– Halo? – zawołał, ale nie usłyszał odpowiedzi. Zapukał w otwarte drzwi. – Halo! – powtórzył.

 

Z wnętrza dobiegało ciche trzaskanie oraz zapach palonego drewna. Nieregularne światło rzucało na drewnianą ścianę cień poroża. Kubczyński wszedł do środka i usłyszał za sobą łomot zatrzaśniętych drzwi. Podskoczył ze strachu do góry a z ręki wypadła mu jego piersiówka upadając kilka kroków przed nim.

 

– Widzę, że pijesz trunek Doliny Jeleni. Dobry wybór – dobiegł dziwny, buczący głos zza ściany.

– Co?

– Glenfiddich znaczy dolina jeleni – odpowiedział głos jeszcze raz.

 

Marcin słyszał delikatny, lecz ewidentnie zbliżający się do niego stukot kopyt. Na ścianie cień poroża był coraz mniejszy.

 

„Nie no, chyba nie gadam kurwa z jeleniem?!” – pomyślał Kubczyński. Zrobił dwa niepewne kroki do przodu, żeby w końcu zobaczyć z kim przyszło mu rozmawiać. Gdy ujrzał gryfa o jelenich nogach, stojącego na dwóch koźlich kopytach, z głową i porożem również jelenia, ogonem chyba samego diabła i kosturem w szponach – w myślach uciekał gdzie się tylko da. Strach go jednak sparaliżował i stał jak zahipnotyzowany. Wydawało mu się, że biegnie w panice po lesie, tymczasem w ogóle nie ruszył się z miejsca.

 

Stwór stuknął laską o drewnianą podłogę, co sprowadziło mężczyznę na ziemię.

 

– Niczego się nie bój. Krzywdy ci nie zrobię – powiedziała kreatura.

– Cz… Kim jesteś? – Marcin z zrobił krok w tył.

– Jestem Rabe Zabel, ale zwą mnie Karkonoszem.

– I tak sobie tu mieszkasz po prostu? Kilka kilometrów od miasta? – zapytał z niedowierzaniem i dziwnie odważnie Kubczyński.

– W zasadzie tak, ale inni widzą mnie jako zwyczajnego starca.

– To może zrób tak, żebym i ja ciebie takiego widział. Może przestanę wtedy myśleć o czymś innym niż te twoje… – Marcin wskazał po kolei na kopyta, ogon, tułów i głowę Karkonosza.

– Niestety dla ciebie, widzieć i słyszeć mnie będziesz zawsze w obecnej postaci. Na szczęście długo ze sobą nie będziemy przebywać. Chyba że zechcesz inaczej. W co wątpię…

 

Rozmowę przerwał krótki dźwięk o wysokiej częstotliwości, dobiegający z kieszeni Marcina. Mężczyzna wyjął telefon i odczytał esemesa:

 

Justyna pisze:

Hej, dzięki za zaproszenie :D

Z chęcią spędzę z Tobą Walentynkowy wieczór J

Będę u Ciebie o 20.

Pa!

 

Kubczyński zrobił wielkie oczy i przez chwilę nie widział czy się cieszyć czy nie. Przeraził się, bo najprawdopodobniej ten cały Aleksander Negrogator chce zrobić coś złego Justynie. Z drugiej strony ucieszył go fakt, że chciała z nim spędzić Walentynki. Dotarło też wtedy do niego, że jest kompletnym idiotą i już dawno powinien zrobić pierwszy krok. Nie zastanawiając się dłużej, zainicjował połączenie do dziewczyny. Przyłożył telefon do słuchawki i wtedy kostur poczwary świsnął mu obok ucha wytrącając smartfona na podłogę. Marcin odskoczył do tyłu, a Karkonosz podszedł do urządzenia i zmiażdżył je koźlim kopytem.

 

– Przykro mi Marcinie – wybuczał.

– Jak ci przykro, to po cholerę to zrobiłeś?

– Długo by opowiadać… Ale ponieważ będę cię tu trzymał do rana, to może ci opowiem. Nie myśl sobie, że mi się podoba to co robię – Karkonosz skulił jelenie uszy.

– Jak to trzymał? – Marcin podszedł do drzwi, ale nie znalazł klamki ani żadnego uchwytu, za który można by było je pociągnąć. Popchnął więc mocno, ale ani drgnęły.

– Muszę cię tu trzymać do rana, Marcinku. To jest zapłata za coś, co zrobiłem dawno, dawno temu. To znaczy nie muszę, ale tak będzie lepiej dla ciebie.

– A co mi kurwa do tego! – wrzasnął Marcin i podniósł swoją piersiówkę z podłogi. – Wypuść mnie natychmiast!

– Jeśli to zrobię, zginiesz.

– Mało mnie to obchodzi – odpowiedział Kubczyński i pociągnął szkockiej.

– Może niedosłyszałeś, TY zginiesz… A może obchodzi cię dlaczego tutaj jesteś? Dlaczego w dowodzie masz ten adres i dlaczego widzisz mnie inaczej niż wszyscy?

– No w końcu! Słucham. – Chwilami Marcin sam nie mógł uwierzyć, że takim tonem gada do jakiegoś leśnego potwora. Wszystko mu się mieszało i gubił się w zaistniałej sytuacji. Raz się bał, raz mu było obojętne.

– Widzisz mnie w prawdziwej postaci, bo jesteś moim potomkiem, płynie w tobie moja krew. Ja sam żyję już ponad sześćset lat. – Marcin słuchał z wyraźnym zaciekawieniem i lekkim niedowierzaniem, ale nie przerywał. – Kilkaset lat temu porwałem pewną piękną księżniczkę. Ach, co to była za księżniczka! – rozmarzyły się jelenie oczka, a diabelski ogon zamerdał lekko. – Za jej zgodą oczywiście! – podkreślił Karkonosz. – Choć ludzie gadają inaczej. Podkochiwał się w niej niestety też pewien złośliwy arystokrata, który do zwyczajnych ludzi jak i ja, nie należał. Jest zmiennokształtny a jego prawdziwym obliczem była czarna pantera lub kot…

– Niech zgadnę… Aleksander Negrogator? – przerwał Marcin.

– Tak, zgadza się. – Rabe Zabel mocniej zacisnął szpony na kosturze. – Tak samo jak ja, jeśli chce, może sprawić by ludzie widzieli jedną z jego zwierzęcych postaci. Negrogator strasznie się zezłościł faktem, żem mu sprzed nosa pannę zwinął. A że złośliwa i podła bestia z niego była, to poprzysiągł zemstę. Porwał któregoś dnia moją, i jeszcze wtedy jego, ukochaną… Po namyśle stwierdził jednak, że go brzydzi, bo gdy na nią patrzył, widział nas razem. Nie potrafił niestety odpuścić i postanowił ją zabić, żebym i ja nie mógł być szczęśliwy. Od słowa do słowa i wyszło na to, że przysiągłem, iż pierwsza niewiasta, która się mu spodoba, a w której zakocha się mój potomek, należeć będzie do niego, a ja sam pomogę mu ją zdobyć. Jeśli nie pomogę, potomek zginie. Przysięga między istotami takimi jak my, ma moc niezwykłą i jeśli zostanie złamana, konsekwencje są nieuniknione. Dlatego cię tu zwabiłem.

 

Marcin usiadł na masywnym, drewnianym taborecie i oparł rękę o okrągły stół. Jeśli wszystko co mówi dziwny stwór jest prawdą, to żeby przeżyć, powinien odczekać spokojnie do rana. Ale co będzie wtedy z Justyną?

 

– Co on zrobi zzzz…

– Z twoją ukochaną? – wtrącił mu Karkonosz widząc niepewność prawnuka.

 

Kubczyński chwilę się zastanowił.

 

– Tak! Z moją ukochaną – odparł oświecony.

– Nie wiem. Pewnie ją gdzieś zabierze. Podejrzewam, że na jakieś hiszpańskie ziemie, skąd pochodzi. Pół tysiąclecia czekał na tę chwilę. Przykro mi, ale inaczej byś zginął.

– No dobra… Już mu pomogłeś. Zwabiłeś mnie tutaj, on jest w moim mieszkaniu i czeka jak lis w króliczej norze. Wypuść mnie, wypełniłeś przysięgę.

– Nie przejdzie. Jeśli mu przeszkodzisz, zginiesz. Poza tym i tak nie zdążysz do dwudziestej.

– Nie muszę, wystarczy, że zadzwonię do Justyny z budki.

– Myślisz, że to takie łatwe? Pomyśl o swoim dowodzie i o tym gdzie zameldowany jest teraz Negrogator. Tylko ja mogłem zamienić twoje dane, ale dane tej dziewczyny czarny kocur już pewnie podmienił.

– To polecę samolotem z Wrocławia.

– Zginiesz – powtórzył i podsumował Karkonosz.

– Ale z honorem – odparł Marcin, opróżnił piersiówkę i otarł usta rękawem. – Wypuść mnie. Nie masz prawa decydować o moim losie.

– Niestety, już to zrobiłem kilkaset lat temu. Przepraszam.

– Nie przepraszaj. Zrobiłbym to samo. A teraz mnie wypuść. Muszę jak najszybciej dostać się do Wrocławia.

– Widzę żeś uparty jak kozioł, głupi jak jeleń, wściekły jak diabeł i odważny jak gryf. Dobrze zatem. Ale sam cię zabiorę do Warszawy.

 

Karkonosz stuknął trzy razy laską o podłogę. Ogień w kominku za nim buchnął a na jego grzbiecie rozpostarły się pokaźne, brązowe skrzydła. Wykonał ręką ruch jakby odpychał niewidzialną rzecz i drzwi od chaty się otworzyły. Marcin w pierwszej chwili pomyślał o ucieczce, ale zrezygnował. Po wszystkim co widział i słyszał, stwierdził, że pozostaje mu wierzyć domniemanemu pradziadowi.

 

Rabe Zabel wyszedł z chaty i położył się na brzuchu.

 

– Wskakuj – powiedział do potomka i kiwnął zachęcająco głową.

 

Marcin posłuchał i usiadł na gryfim grzbiecie Karkonosza. Chwycił się jego poroża i w tym samym momencie poderwali się w górę z niezwykłą prędkością. Trzepot potężnych i pięknych, brązowych skrzydeł oczarował Kubczyńskiego. Szybowali między ośnieżonymi górami jak we śnie. Wznosili się i opadali. Mknęli tuż nad czubkami wysokich sosen, by w końcu wzbić się wysoko w chmury. Nie wiedzieć czemu, mężczyzna w ogóle nie odczuwał zimna.

 

Była to zdecydowanie najpiękniejsza chwila w jego życiu. Chyba tylko pocałunek Justyny mógłby się z tym równać, ale tego Kubczyński jeszcze nie doświadczył.

 

– A co jeśli ludzie nas zobaczą? – zawołał Marcin.

– Widzą nas jako orła tylko. Co najwyżej z myszką na grzbiecie – zaśmiał się Karkonosz i krzyknął: – Za miłość!

– ZA MIŁOŚĆ! – odkrzyknął z uśmiechem jego prawnuk, któremu w sercu zagościła odwaga, jakiej nigdy dotąd w sobie nie czuł.

 

 

***

 

 

Justyna szykowała się na spotkanie od samego rana. Specjalnie załatwiła sobie zwolnienie lekarskie, żeby zdążyć kupić nową sukienkę oraz upominek dla Marcina. Wiadomość od Kubczyńskiego zaskoczyła ją na dwa sposoby. Po pierwsze dlatego, że w ogóle zaprosił ją na randkę, a poza tym, spodziewała się po nim czegoś więcej niż esemesa z zaproszeniem… Ale pomyślała, że może to jakieś celowe zagranie.

 

Znając słabość Kubczyńskiego do ciemnych kolorów, dziewczyna nie wyobrażała sobie kupić jasnej sukienki. Kupiła czarną, aksamitną i zwiewną. Do tego założyła brązowe pończochy, które komponowały się idealnie z jej kasztanowymi włosami, czekoladowymi oczami oraz kawową chustą. Mimo iż na nic nie liczyła, ani nawet nie zamierzała dążyć by doszło do poważnego zbliżenia – zapobiegawczo zakupiła seksowne podwiązki.

 

Spojrzała przed wyjściem kontrolnie w lustro i gdyby patrzyła oczami Marcina, prawdopodobnie omdlałaby z zachwytu, albo co najmniej zabrakłoby jej tchu. Wyglądała zjawiskowo.

 

Pod blok podjechała taksówka.

 

 

***

 

 

Dochodziła dwudziesta. Było ciemno, mimo iż niebo było bezchmurne i obsiane milionami gwiazd. Prastary leśny potwór wylądował wraz ze swym potomkiem na zamarzniętych bagnach Lasku Bródnowskiego. Weszli na mostek, po czym główną ścieżką udali się w stronę osiedla. Marcin bał się o Justynę i zaczął biec. Karkonosz nie zostawał w tyle.

 

Na widok szybko biegnącego, siwobrodego starca z laską, ochroniarz w wartowni poczuł się trochę głupio i spojrzał na swój zwisający za pas brzuch. Wzruszył ramionami i przegryzł żal pączkiem.

 

 

***

 

 

Justyna stanęła przy drzwiach wejściowych do klatki i wystukała na domofonie numer mieszkania.

 

– Już otwieram – powiedział dziwnie zmutowany głos z głośnika.

 

Długi dźwięk poinformował, że można już otworzyć drzwi. Dziewczyna weszła na klatkę. Drzwi z numerem dwadzieścia siedem znajdowały się naprzeciwko wejścia. Czując się trochę niepewnie, Justyna wzięła głęboki wdech i zapukała.

 

– Otwarte! – zawołał głos ze środka.

 

Kasztanowowołosa piękność nacisnęła klamkę i przekroczyła powoli próg mieszkania. Odwróciła się, zamknęła za sobą drzwi i poczuła na karku przyspieszony, ciepły, wilgotny wręcz oddech. Zamarła. Poczuła wstręt i zlała się zimnym potem. Nagle, na jej ramieniu spoczęła wielka, czarna, włochata łapa z długimi pazurami. Szarpnęła ją mocno i odwróciła. Dziewczyna stanęła twarzą w twarz z potężną czarną panterą, stojącą na tylnych łapach. Z jej wielkiego, groźnego pyska, nad którym świeciły płonące żarem, żółte oczy, wystawały ogromne, białe kły, a długie, czarne wąsy drgały nerwowo, sprawiając wrażenie, jakby się zastanawiały z której strony kot powinien ugryźć najpierw.

 

– Nie jestem taki straszny – zamruczała szyderczo pantera i wyszczerzyła swoje kły. Justyna trzęsła się cała ze strachu. – Zobacz sama. – Ogromny kot odsunął się o krok od dziewczyny i klasnął dwa razy w łapy… – I co? – zapytał dumnie, jakby miał się przemienić w najprzystojniejszego mężczyznę na świecie.

 

W oczach przerażonej Justyny nie zobaczył jednak żadnej reakcji. Wręcz miał wrażenie, że bała się jeszcze bardziej. Nagle jednak, coś wyraźnie przykuło jej uwagę.

 

– Marcin! – pisnęła przeraźliwie głośno.

 

Rozbijając kosturem szklane drzwi balkonowe, ubrany w szarą tunikę starzec przekoziołkował do mieszkania. Zaraz za nim wbiegł Kubczyński i rzucił się na stojącego przy Justynie wysokiego, dobrze zbudowanego bruneta o hiszpańskich rysach. Ten jednak w locie chwycił go za gardło i cisnął nim o ścianę jak szmacianą kukiełką. Podszedł do niego i wycedził przez zęby z pogardą;

 

– I tak zdechniesz sam, mieszańcu!

 

Karkonosz podszedł do Justyny i zasłonił ją własnym ciałem.

 

– ZOSTAW GO KOCURZE! – wrzasnęła dziewczyna do pantery.

 

Hiszpan spojrzał na nią ze zdziwieniem. Niemniej zdziwił się siwobrody starzec. Marcin tymczasem dławił się i dusił pod ścianą.

 

– Zwolnij przysięgę Aleksandrze! – krzyknął Karkonosz do Negrogatora, który jednak nie zareagował.

– Zwolnij przysięgę! Ta dziewczyna to twoja krew! I tak nic z tego nie będzie! – wrzeszczał dalej starzec, ale sfrustrowany Hiszpan ciągle nie wiedział co ma zrobić w tej sytuacji. – Proszę! – Rabe Zabel ukląkł na jedno kolano. – Oddam ci kostur.

– O cokolwiek cię prosi, zrób to błagam! – piszczała Justyna.

– Zwalniam przysięgę – wyrzucił niechętnie Aleksander i przemienił się w panterę, którą dziewczyna widziała przez cały czas.

 

Marcin złapał oddech, a jego oprawca usiadł na fotelu i bił wzrok w podłogę.

 

– Tak bardzo skupiłem się na twoim drzewie genealogicznym, Karkonoszu, że zapomniałem o swoim – rzekł ze skruchą czarny kocur i spojrzał na dziewczynę. – Jestem twoim prapradziadem Justyno. Wybacz mi.

 

Dziewczyna nie zareagowała na tę informację. Podbiegła do Marcina, uklękła przy nim i mocno go przytuliła.

 

Siwobrody dziad otrzepał tunikę z resztek szkła i rzucił z uśmiechem na rozluźnienie:

 

– Ciekawe co się z tego urodzi?

 

W kawalerce rozległy się męskie śmiechy. Nawet Aleksander się roześmiał. Tylko Justyna nie wiedziała o co chodzi, i patrzyła na Kubczyńskiego ze zdziwieniem. On kiwnął głową wskazując na swojego przodka, który stuknął laską o podłogę i pokazał swoje naturalne oblicze. Dziewczyna spojrzała na niego, potem na panterę, na końcu z powrotem na Marcina i zaczęła śmiać się razem z nimi. Po chwili zemdlała, a męski śmiech rozbrzmiał jeszcze głośniej.

Koniec

Komentarze

Ciekawie poprowadzona narracja, dobrze się czyta. Dwie ważne sceny jednak moim zdaniem wymagają dopracowania:

Scena w której Marcin spotyka Karkonosza, przepraszam za uproszczenie ale po przeczytaniu tego fragmetu takie miałem odczucia:
- Wypuść mnie!
- Nie!
- Wypuść mnie!
- Nie!
- Wypuść mnie!
- No dobra! 

Jakoś za łatwo to poszło, tyle zachodu żeby ściągnąć Marcina do Szklarskiej, po czym Karkonosz ot tak zmienia zdanie. Nie przekonuje.

Druga scena o której właściwie mógłbym napisać to samo to scena finałowa.  Negrogator w walce z Rabel Zabelem:
- Zwonij przysięgę!
- Nigdy!
- Zwolnij mówię!
- Nigdy!
- Zwolnij!
- No dobra 

Za prosto tak jakoś, tyle zachodu żeby po kilku zdaniach powiedzieć: - No dobra, niech ci będzie. Dobrze byłoby coś z tym zrobić.  

W sumie racja :) Postaram się to dzisiaj poprawić (choć w pierwszej scence to raczej było przekonywanie ze strony starca - po prostu uświadamiał Marcina, że zginie :)

Bardzo przyjemny tekst i do tego nieźle napisany.

Uwagi nasunęły mi się podobne jak Lionheadowi - wszystko toczy się zbyt łatwo, zbyt gładko, przez co jest mało przekonujące. Przedmówca dobrze to zobrazował na przykładzie. Nie wiem, czy wspomniane poprawki zostały wprowadzone, ale efekt jest nadal taki sam.

Pozdrawiam.

Nie zostały :(
Troszkę inaczej ująłem to samo :)... Nie miałem po prostu czasu.

P.S. Dzięki za komentarze.

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka