- Opowiadanie: Pawel_Tramal - Autor w Stanie Wskazującym cz 5

Autor w Stanie Wskazującym cz 5

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Autor w Stanie Wskazującym cz 5

7

Wspominałem już, że po tym pamiętnym popołudniu zakochałem się?
Spokojnie, nie zamierzam reszty tych kartek zapełnić rozkosznymi wspomnieniami o wspólnie spędzonych latach, pełnych miłości, wzajemnego zaufania i trójki dzieci. Żałuję, ale nie.
Spędzając hedonistyczne lata na zaspokajaniu własnych potrzeb i wciskaniu ludziom kitu na temat własnej osoby (albo wciskanie tego kitu sobie, tyle, że na temat fałszywego wyobrażenia o mnie), w końcu zapomniałem, jak to jest być człowiekiem. Przyznam, że przeciętnego Niebieskiego szybko mogło to znudzić, ale ja póki co, byłem Daltonistą.
Po pierwsze, przestałem używać swojego szóstego, czy tam siódmego zmysłu. Choć traumatyczne wydarzenia sprzed miesiąca usiłowałem zbagatelizować z godną podziwu determinacją, coś w moim wnętrzu
(nie opuszczaj domu)
powstrzymywało mnie przed lekkomyślnymi krokami. W końcu, niewiele traciłem przestając opychać się słodyczami i zaczynając jadać w domu, czyż nie?
Zacząłem dbać o siebie. Nie zrozumcie mnie źle, mojej bielizny nie porastały grzyby, po prostu na nowo odkryłem przyjemność z posiadania nieobrzyganej koszulki. Ostatnim razem, kiedy porządnie się ubrałem i wyszorowałem mydłem Szary Jeleń, miałem osiem lat i zrobiłem to tylko dlatego, że odwiedził nas wujek Waldek mający bzika na punkcie porządku (który potrafił być całkiem hojny, jeśli się tego porządku pilnowało). Potem jako tako wprawiłem się w pomysłowym kreowaniu rzeczywistości i nie zniżałem się do drobnych uczynności.
Po tym wszystkim doszedłem do interesującego wniosku: tylko człowiek, który przez lata żywił się suchym chlebem i wodą, może zachwycić się zwykłą zupą, dajmy na to, pomidorówką. Sens tej metafory w tym, że musiałem odwyknąć od realności na tyle, żeby na nowo odkrywać urok w codziennych czynnościach. Złapałem się na tym, że niemal całkowicie poprzestawiały mi się priorytety: to, co niegdyś okazało się być miłym odstępstwem od szarzyzny życia, dzisiaj zawładnęło najmniejszymi jego aspektami; szare stało się kolorowe, barwne stało się bure.
Na początek: ogoliłem się. Tak porządnie, z pianą i bez zacięć, w pełnym tego słowa znaczeniu. Wcześniej poświęcałem tej czynności średnio jeden wieczór na średnio dwa tygodnie – nie byłem w wieku, w którym trzeba się golić dwa razy dziennie; rano i po południu, a w drzewie genealogicznym mojej rodziny nie było nikogo z Południa – i zrobiłem to rankiem, nie jak dotychczas nocą, po pijanemu. Z idealnie gładkimi policzkami poczułem się co najmniej niepewnie. Jakoś nago. Kolejnym krokiem było właśnie rzucenie picia. I ćpania. Bardziej ćpania, bo do tego zawsze mnie ciągnęło, ale z wódką też miałem problem. O wynikach tego rozstania nie będę wam opowiadał – dość powiedzieć, że cuda się nie zdarzają, a ludzie się nie nawracają, wszelako przestałem pocić się etanolem.
W chwilach, gdy byłem jako-tako czysty, odurzałem się powietrzem.
To powietrze, zadymione miejskie powietrze! Naturalnie, atmosfera w mieście Kopernika była krystaliczna w porównaniu ze smogiem unoszącym się na Śląsku, nie ośmieszając się porównaniami do Tokio, ale ci, którzy spacerowali po polskich łąkach powinni wiedzieć o co chodzi. Potrafiłem godzinami leżeć w wysokiej trawie podmiejskich zagajników i wsłuchiwać się w letni cykot świerszczy. Chrzaniłem świeże powietrze, bo paliłem jak smok, głównie dla stłumienia narastającego swędzenia w żyłach, ale nie o to chodziło. Liczył się sam moment ukojenia, jakiejś odskoczni do miękkiej ziemi
(nie bruku)
twardej rzeczywistości, a zielone otoczenie to mi w jakiś sposób ułatwiało.
Tam poznałem Marię.
Kilka miesięcy wcześniej nie zwróciłbym na nią uwagi. Zapewne uznałbym, że ma zbyt przeciętną jak na mój gust urodę, ale sam wtedy nie kreowałem się na Paula McCartneya – szukałem dziewczyn, które były pozbawione zbędnych zahamowań. Zawsze to była swojego rodzaju wymiana: one dawały mi to, na co w danej chwili miałem ochotę, ja w zamian urzeczywistniałem ich małe życzenia: zwykły chłopak, który nagle się pojawiał i kogoś przypominał, tania sztuczka. Na wschód docierały pierwsze zmianki o rockowym zespole gans end rołsys, jak z emfazą drukowały na szkarłatno ich myśli, więc wyobraźcie sobie, ile miałem roboty. Moje szczęście, że nie nastała na dobre era Arnolda Schwarzeneggera – chociaż facet miał swój niewątpliwy urok (każdy go ma, dobrym przykładem jest Quasimodo) na moje szczęście interesował tę grupę docelową, z którą z kolei ja nie chciałem mieć do czynienia.
Mimo wszystko zdarza się, że nawet najbardziej leniwemu psu przestaje smakować podsunięty pod pysk kawałek mięsa.
Leżałem rozwalony na wznak w trawie, żadna owieczka nie przemknęła po lazurowym niebie i słońce rozgrzanymi palcami kładło się na mojej twarzy. Powoli zanurzałem się w odmętach tego bagna zwanego popołudniowym snem, kiedy jakiś cień zasłonił mi światło, chłodząc moją twarz. Swoją drogą dziwactwo: niby człowiek ma zamknięte oczy, ale w jakiś sposób widzi, jak pod cienkimi powiekami cielisty kolor zmienia się w czerń. Podobno niektórzy niewidomi potrafią wyczuwać źródło blasku – ale w tym wypadku obstawiałbym za wyostrzoną aktywnością pozostałych zmysłów.
Czerń.
Jakieś paskudne wspomnienie przeleciało mi przez głowę.
Poderwałem się z miejsca.
– Spokojnie, nie chciałam cię przestraszyć – odezwał się damski głos z drżącą nutą uśmiechu.
Stała nade mną jakaś dziewczyna, zbyt wysoka jak na mój gust – siedziałem jeszcze w trawie, więc mój osąd mógł ulec deformacji poprzez punkt widzenia – tyle widziałem, że miała spodnie w szkocką kratkę i rażąco czerwone włosy. Stała w takiej pozycji, że jej głowa znajdowała się dokładnie przed słoneczną kulą, z tego powodu ja znajdowałem się w cieniu i nie mogłem dostrzec jej twarzy, tak na mnie działały wyłażące zza jej twarzy promienie.
Zmrużyłem oczy: częściowo z oślepienia, bardziej dla wyrażenia dezaprobaty.
– Nie musisz przepraszać, wydawało ci się – mruknąłem. Nie byłem w nastroju do zawierania nowych znajomości – właściwie, wolałbym się poopalać. – Wymacałem pod ręką miękki celofan paczki papierosów. Wsadziłem jednego do ust i ponownie się położyłem.
Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca.
Otworzyłem jedno oko:
– Jakiś problem?
– Jesteś w swetrze – odpowiedziała na to.
Mocno zaciągnąłem się papierosem.
– Inteligentne spostrzeżenie – zauważyłem łaskawie. – A teraz zrób mi tą przyjemność, i spierdalaj stąd.
– Nadmierne używanie wulgaryzmów jest cechą ludzi słabych – powiedziała tym swoim denerwująco wesołym głosem. Skąd ona wytrzasnęła ten aforyzm? Ze szkółki niedzielnej dla dzieci ludzi kwiatów? – Poza tym, zajmujesz moje miejsce.
Wstałem. Okazało się, że jest niższa ode mnie o dobre kilka centymetrów. Sam nie należałem do super wysokich facetów, więc jej sylwetka sama w sobie nie przedstawiała się imponująco. To na tyle z moją oceną perspektywy. Cycki przeciętne. Twarz mniej.
– Cholernie staram się być uprzejmym człowiekiem – rozejrzałem się wokół. – O ile mnie wzrok nie myli, nie ma tu tabliczki z twoim nazwiskiem.
Zauważyłem, że mina jej nieco zrzedła, kiedy ukazałem się w całej okazałości. Co policzyłem jej na plus, nie wycofała się.
– Owszem, jest – wskazała na coś ręką. Odwróciłem się i faktycznie, zobaczyłem kijek z przybitym gwoździem kawałkiem wyblakłej kartki z brulionu:

Miejsce M.

głosił.
Zmierzyłem ją krytycznym wzrokiem:
– Chyba nie masz na nazwisko „Miejsce"?
Pokręciła przecząco głową.
– Nie, ale…
– Nie ma nazwiska, nie ma miejsca.
Nie wiem, czemu się tak uparłem na ten kawałek pustostanu. Może dlatego, że była to naprawdę dobra miejscówka z widokiem na Wisłę i bez bezdomnych, możliwe jednak, że po prostu nie chciało mi się ruszać z ugrzanego miejsca. Z natury ze mnie podła żmija, wiecie.
– Ale jest początek mojego imienia – nie dawała za wygraną. – To prawie tak, jak nazwisko.
Kto normalny stawia na państwowej łące znaczniki własnej przynależności? Westchnąłem, ale zachowałem tą uwagę dla siebie.
Dmuchnąłem jej papierosowym dymem w twarz. Skrzywiła się, jakby w jej najbliższym otoczeniu nikt nie inhalował się boską nikotyną.
– Tak? A co mi zrobisz?
Najwyraźniej się speszyła. Mało brakowało, a dobrałbym się jej do mózgu, ale w tym samym czasie gdzieś w dali zawył pies i coś niepokojącego załopotało pod powierzchnią mojej świadomości. Dałem sobie z tym spokój. Zamiast tego obserwowałem, jak odwraca najpierw wzrok, a potem się rumieni.
– Możemy posiedzieć razem – bąknęła.
Nie do wiary! Podrywała mnie grzeczniutka uczennica liceum!
– Ty na jednym kawałku, ja na drugim końcu – nie czekając na odpowiedź, usiadła na trawie i wyciągnęła skądś obszarpaną książkę. Nie zwracając na mnie uwagi, natychmiast zagłębiła się w lekturze.
– Co czytasz? – z grzeczności postanowiłem udać zainteresowanie.
W odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami.
Chytra sztuka! Chyba jednak mnie nie podrywała. Tylko pozowała na cnotliwą dziewczynkę, żeby podstępem dopiąć swego i zawładnąć moim poletkiem trawnika. Nie ze mną te numery, młoda damo. Możesz się wysilać i stroić te swoje kwaśne minki, ale nie licz na to, że dam ci tę satysfakcję i odpuszczę.
Ponownie się położyłem. Czułem się nieswojo; coś mnie uwierało w plecy, więc trochę to zajęło czasu, zanim się wygodnie nie ułożyłem z łokciami w zagłębieniu ziemi.
Zauważyłem, że dziewczyna zerka na mnie z irytacją, ale to była twarda sztuka: nie dała po sobie niczego poznać.
Po chwili usiadłem.
– Masz imię na M., tak?
– Uhm, tak.
– Dość szeroki zakres poszukiwań. Mogłabyś sprecyzować?
– Uhm, nie – spokojnie przewróciła stronę książki. – Wysil się.
– Maria? Magdalena? Milena? Małgorzata? Mariola? – wymieniłem połowę słownika imion żeńskich, ale ona nawet nie drgnęła. – Malwina?
W końcu raczyła mnie obdarzyć spojrzeniem. Na ogół nie przepadam za ciemnymi oczami u kobiet, ale muszę przyznać, że te były naprawdę ładne, w kolorze ciasta piernikowego. Nie mam pojęcia, dlaczego ich barwa skojarzyła mi się akurat z piernikiem. Możliwe, że po prostu byłem niesamowicie głodny, bądź jej książka wydzielała ten osobliwy zapach – dokładnie tak, jakby leżała długo w kuchni, w której ktoś zaradny piekł właśnie ciasto.
– Malwina to okropne imię.
Złapałem jakąś nić zaczepienia.
– Zazwyczaj ludzie, którzy nie cierpią pewnych imion, sami je noszą – potrząsnęła przecząco głową. Westchnąłem rozdzierająco. – …Mafalda?
W końcu się roześmiała. Grymas, który plątał się jej w kącikach ust, wreszcie musiał się uwolnić.
– Mafalda! – to był całkiem miły śmiech. Wiele kobiet wyje w uniesieniu jak strażacka syrena – ten nie był super ładny: był po prostu szczery; pozbawiony tych ordynarnych nut, jakie często słyszałem z ust wulgarnych dziewczyn. W jakimś sensie zdobyła mnie tym śmiechem już wtedy, na tej łące za miastem – Ładne imię mi wymyśliłeś!
– Nie wymyśliłem! – wkurzyłem się. Fakt, wtedy byłem święcie przekonany o prawdziwości tego imienia; potem się zorientowałem, że chodziło o Matyldę. – Moja ciotka ma na imię Mafalda.
Oparła podbródek na dłoni i spojrzała na mnie wzrokiem, w którym politowanie mieszało się z zainteresowaniem.
– Powiem ci jak się nazywam, pod warunkiem, że najpierw się przedstawisz.

 

Maria pojawiła się na łące następnego dnia, i następnego także, tak samo jak na-następnego i miesiąc później też. Dowiedziałem się, że jej rodzice rzeczywiście byli podstarzałymi hippisami i że jest uczennicą drugiej klasy liceum ogólnokształcącego. Kolejne z moich podejrzeń, jakoby należała do tych grzecznych dziewczyn (nie udawajcie, że nie wiecie o jaki typ chodzi – o te, które zawsze są przed dobranocką w domu i nie całują chłopców, bo to niehigieniczne), były tylko po części trafne. Alkoholu faktycznie nie piła, ale przeżyłem szok, kiedy okazało się, że jej czerwone jak wóz strażacki włosy są farbowane (pisze to facet, który naćpany dał sobie utlenić włosy).
Nie stroniła też od całowania, choć w jej wypadku wyglądało to nieco inaczej. Prosto rzecz ujmując, Maria nie należała do łatwych dziewczyn. Byłem przyzwyczajony do, nazwijmy to ładnie, jednorazowych widzeń (żeby nie użyć słów puszczałem się na prawo i lewo), tak więc takie wstrzymanie stanowiło jakąś odmianę. Kiedy na drugim spotkaniu próbowałem co nieco osiągnąć, zostałem delikatnie odepchnięty. Delikatne w tym sensie, że dostałem z otwartej dłoni w twarz (tylko, bo faceci mają też wrażliwsze miejsca). Musiałem wtedy sprawiać co najmniej żałosne wrażenie, bo roześmiała się i przytuliła się do mnie:
– Biedny Kubuś.
Tu właśnie tkwiła jej trudność: najpierw biła po twarzy, a potem przytulała się do ciebie, tak, że nie wiedziałeś w końcu jak się zachować i mimo piekącego policzka czułeś się, jakby Boże Narodzenie miało przyjść kilka miesięcy wcześniej.
Było coś, co jej zawdzięczałem. Powoli wracałem do normalności – pamięć o wydarzeniach z czerwca nie znikła, nie po tym, jak po powrocie do domu dostrzegłem wielką plamę krwi na mojej koszulce, w miejscu gdzie leżała Blue – ale zblakła, tak jak to czasami dzieje się z bliznami, które są zbyt głębokie żeby całkiem zniknąć.
Czy zdarzało się jej być irytującą w swojej nieobliczalności? Czy byłem niesamowicie rozczarowany, kiedy na kanapie u jej rodziców tuż przed zdjęciem majtek powiedziała, że potrzebuje trochę więcej czasu? Na te i inne pytania odpowiedź jest jedna: tak. Nie mogłem z nią wytrzymać i nie mogłem spędzać czasu bez niej. Denerwowała mnie jak żaden inny człowiek, a jednocześnie była ostatnią osobą, którą chciałbym skrzywdzić.
Koniec końców, musiałem ją zranić. Tylko dlatego, żeby ktoś inny mnie w tym nie wyręczył.

Kochałem ją. Naprawdę ją kochałem.

Koniec
Nowa Fantastyka