- Opowiadanie: visznu.8 - Nocne Odgłosy

Nocne Odgłosy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nocne Odgłosy

Nocne Odgłosy

 

 

Wśród kolorytu nocy miedzy jawą a snem, leżałem w bezruchu nasłuchując porywistych wichrów zgubionych we mgle. Nie spałem, słysząc podszepty cieni i majaczenie drzew. Obok, leżała Inez pogrążona w sennych marach, niczego nie świadoma. Razem wśród zawilgłych i zmurszałych ścian, mieszkaliśmy tu już prawie osiem lat. Osiedliliśmy się w Innsmouth na odległych wzgórzach, w otoczeniu gęstych lasów i rozległych łąk. Z Inez łączyło mnie anielskie i nad wyraz osobliwe uczucie. Byliśmy dla siebie niejako lustrzanym odbiciem, ja – kłótliwy i skory do gniewu, ona urokliwa i obdarzona stoickim spokojem. Jej zamiłowaniem była przyroda i samotne wędrówki po górach, moim – taniec i zakrapiane alkoholem imprezy. Niekiedy związek nasz był niczym starcie ognia z wodą. Dwie dusze choć tak bardzo różnie to jednak jednym spojone były węzłem. Jej postać samoistnie rysuje się przede mną na wspomnienie tych chwil i uniesień. Inez! W mych myślach te słowa – Inez! – i ze zmurszałych ruin mej pamięci na wydźwięk jej imienia, rodzi się tysiąc burzliwych wspomnień.

Z upływem czasu przywykłem nawet do panującej dookoła ciszy. Niekiedy nawet jej pragnąłem. Mieszkaliśmy, skromnie na bezbrzeżnym odludziu, gdzie w możnych ostępach lasu niejednokrotnie rozlegał się skowyt wilków i okresowe kakofonie burz. Owej nocy przebudziłem się gwałtownie, lub mówiąc dogłębniej, coś wyrwało mnie nagle ze snu. Prócz odgłosów pochodzących z zewnątrz raziło mnie uporczywe tykanie zegara. Nocą świat jawi się odmienny i wiele rzeczy postrzega się zupełnie inaczej. Czasami nawet własny oddech zdaje się być obcy. Podobne doznania towarzyszyły mi właśnie tej nocy. W oczach odbijała się czerń. Powstałem i bezgłośnie podszedłem do okna. Pełnia księżyca zawisła na niebie pośród miliona różnorakich gwiazd, a ponad zwieńczeniami sosnowych drzew wznosiła się ciemna bursztynowa łuna. Obserwowałem przez pewien czas osobliwą wytworność deseniowych odcieni i kołyszących się przestrzeni barw. Nie wiem, która z kolei była to już noc, ale z owalnego kształtu księżyca wnioskowałem, iż musiały minąć cztery tygodnie, od kiedy z niewiadomych powodów zacząłem budzić się w środku nocy.

Za pierwszym razem ze snu wyrwało mnie oznajmiające pełną godzinę brzmienie zegara. Ton jaki roznosił się w sypialni zdawał się nieczysty. Z początku myślałem, że winny temu jest stary, zardzewiały mechanizm umieszczony w płucach odmierzającego czas antyku. Jednakże za dnia dźwięk ten był rytmiczny i melodyjny. Wraz z nadejściem północy, wahadło znów nadawało nutom terkotliwe zabarwienie. Z czasem odzewy zegara coraz bardziej napawały mnie lękiem. Zapalałem wówczas stojącą nieopodal łóżka lampę i z niepokojem wyczekiwałem ciszy. Inez nadal trwała we śnie.

Pewnej bezgwiezdnej nocy siedząc w milczeniu przy świetle, usłyszałem u wejściowych drzwi wyraźne kołatanie. Zerwałem się gwałtownie i w jednej chwili stanąłem u progu. Rzecz jasna, na zewnątrz nikogo nie było. Gdy pociągnąłem za klamkę, ujrzałem tylko gęste tumany mgły, oplatające mury wokół domu. Odniosłem wrażenie, że ktoś stroi sobie żarty, a teraz skrył się w toniach oparów szarości. Widocznie brak było mu odwagi, by ukazać swoje oblicze.

Zamykając drzwi upewniłem się, iż są solidnie zaryglowane, a wracając do pokoju, spostrzegłem zgaszona lampę. Inez musiała się najwyraźniej ocknąć. Zawsze była przesadnie oszczędna.

W dwie doby później, doznałem dziwnego deja vu. Jednak tym razem, za drzwiami nie dojrzałem żadnych poszlak mgławicy. Czyżby to wszystko było senną marą, lub może wpadałem w jakiś dwojaki rodzaj szaleństwa. Jak gdyby jawa wniknęła w odmęty snu, stając się jedną wielką, plątaniną zwidów i barw. Wyszedłem na zewnątrz, wnikliwie nasłuchując nocnych pogłosów, przedzierających się przez połacie mroku. Spojrzałem w górę i nie dostrzegłem gwiazd. Czarne obłoki płynęły po nieboskłonie zlewając się przedziwnie postrzępione wzory. Niespodziewanie dobiegł mnie cichy lecz znajomy dźwięk. Odwróciłem się niespokojnie. Skrzypienie drzwi wzbudziło obawę. Było zbyt ciemno i nie miałem pewności czy ślady stóp przed domem rzeczywiście należą do mnie. Szybko pochwyciłem z ziemi jakiś kamień i pośpieszyłem do domu. Kroczyłem bezgłośnie i z wyczuciem. Doszedłem do sypialni, Inez spała tym razem przy blasku lampy. Cofnąłem się, usłyszałem skrzypienie podłogi, dobiegające z kuchni. Nieznany osobnik, zdawał się niczego nie spodziewać, gdyż z dziwną swobodą stąpał po starych dębowych deskach. Dopiero gdy się zbliżyłem, zamarł w bezruchu. Widziałem jakiś kształt tuż obok mnie. Bez najmniejszego wahania cisnąłem kamieniem w intruza. Wyraźnie poczułem pęknięcie czaszki i ciepło szkarłatnej cieczy na mojej dłoni. Upajałem się uczuciem tryumfu, nie wiedząc jeszcze kogo pozbawiłem przejawów życia, czyje to serce tak bezzwłocznie uciszyłem. Miałem się już odwrócić, kiedy nagle rozbłysło światło i coś chwyciło mnie za rękę.

Inez spojrzała na zakrwawioną dłoń z niejakim przerażeniem i z niewiadomych przyczyn zaczęła wrzeszczeć. Nie rozumiałem o co jej chodziło, póki nie wskazała palcem na podłogę. Z wielkim osłupieniem dostrzegłem w kałuży krwi szczątki zwierzęcia o czarnym umaszczeniu. Podszedłszy nieco bliżej rozpoznałem kota. Co on tutaj robił i czego chciał ? I dlaczego nie wydawał z siebie żadnego pomruku. Czyżby to miało być powodem moich lęków ? Niemożliwe – pomyślałem. Kołatanie u progu nie mogło być sprawką zwierzęcia. Wydźwięk uderzeń jawił się nadzwyczaj klarownie. Lecz jeśli nie był to człowiek … ? W owym czasie wolałem nie roztrząsać tych zdarzeń

Sprzątając niemiły dla oka widok, miałem okazję by gruntowniej przyjrzeć się zwłokom czarnego zwierza. Swoim wyglądem nie odróżniał się bardzo od innych, jak sądziłem bezpańskich kotów. Jednakże, było w nim coś dziwnego i zarazem wielce niepokojącego. Czaszka wyglądała na doszczętnie rozgruchotaną, dojrzewałem zmartwiałe obszary mózgu tego stworzenia. Lecz ślepia tkwiące w oczodołach wciąż jeszcze zdawały się żyć. To był koszmarny widok, który mógłby przyprawić człowieka o dreszcze. Te oczy barwione zielenią zrodzone jakby z otchłani, będące wyrazem czegoś, czego dusza ludzka nie jest w stanie sobie wyobrazić.

Inez stała jeszcze przez moment a na jej twarzy malował się wstręt i przerażenie. Wiedziałem co jej wywołało, więc kazałem jej wracać do sypialni co bez słowa uczyniła. Wówczas mogłem pozbyć się całego bałaganu. Szczątki zwierzęcia owinąłem w stare zużyte szmaty, po czym ukryłem w stojącej obok domu drewutni. Mieściło się tam też kilka podstawowych i przydatnych narzędzi gospodarczych. Wracając do domu ujrzałem księżyc posyłający w ciemność swą srebrzystą poświatę. Czarne obłoki tymczasem zniknęły i niebo upstrzone było wieńcem różnorodnych gwiazd. Dotarłem do sypialni i bez słowa położyłem się spać. Inez zdawała się domyślać, że dzieję się w tym miejscu coś dziwnego.

W kolejnej dobie, na wydźwięk północy wpadłem w furię. Jak opętany zerwałem się z łoża, wybiegając w odmęty mroku. Zimne zwoje powietrza okryły me ciało mrokiem a w oczach odbijało się blade oblicze księżyca. Wtem o czymś sobie przypomniałem. Miałem pozbyć się tego przeklętego kota, którego to wcześniej zaniosłem do szopy. Musiałem teraz zabrać i zakopać to ścierwo. Wróciłem się jeszcze po latarkę i chwilę później byłem w otoczeniu czterech drewnianych ścian. Tam właśnie stałem się ofiarą kolejnego tajemniczego zdarzenia. Gdy chwyciłem w ręce, splamione krwią łachy z niedowierzaniem stwierdziłem, iż zwierze zniknęło. Przez głowę przebiegło mi mnóstwo sprzecznych myśli, lecz stanowiły one jedynie domysły. Kot był przecież martwy, poza tym jak mógłby wydostać się sam z zamkniętego pomieszczenia. Chyba, ze ktoś zabrał stąd jego szczątki, ale po co komu potrzebne zdechłe zwierzę.

Wychodząc na zewnątrz poczułem na plecach lodowaty dotyk nocy. Przez ten krótki czas zrobiło się niewiarygodnie zimno. Przed drzwiami domu zerknąłem na termometr. Wskazywał +17 stopni, moje dłonie jednak zesztywniały i musiałem czym prędzej się ogrzać, więc gdy tylko znalazłem się w domu, zacząłem rozpalać ogień w kominku. W pomieszczeniu zrobiło się znacznie jaśniej, widok tańczących w powietrzu płomieni dawał swoiste poczucie bezpieczeństwa. Robiło się coraz cieplej a ja czułem, że odpływam w głęboki sen. Zamknąłem oczy i czekałem na pierwsze oznaki świtu. Wtedy właśnie rozległo się w przestrzeni znajome brzmienie, tym razem dźwięk ten był nad wyraz przenikliwy. Podniosłem powieki, lecz ujrzałem tylko ciemność. Nie czułem już ciepła podrygujących płomieni. W postrachu wsłuchiwałem się w majaczenie starego mechanizmu zegara i jedyne czego wtedy pragnąłem to uciszyć ten odgłos. Przeszywający dreszcz zdawał się być demonicznym szeptem ukrytym w czeluściach, gdzie źródło ma mrok. Próbowałem wstać lecz moje stopy nie dotykały podłogi. Nic dziwnego skoro leżałem na łóżku, obok Inez. Odkrycie to spotęgowało uczucie grozy. Nie pojmowałem wówczas co się stało, a gdy zapaliłem światło, okazało się, iż minęła dopiero północ.

W popłochu zerwałem się na równe nogi, by dosadniej przyjrzeć się owalnej tarczy. Wskazówki nie drgnęły, ale mosiężne wahadło kołysało się wprawiając w ruch całą maszynerię. Musiała minąć doba od mojego ostatniego przebudzenia, lecz obłęd wywołał zaniki pamięci, bowiem przez ten czas nie ujrzałem światła dnia.

Rozmyślałem długo potem nad istotą jawy i snu, czy istnieje między tymi stanami wyraźna granica i który z tych światów jest bardziej prawdziwy. Stałem się ofiarą iluzji, wyimaginowanej przez mroczne otchłanie. Nie wiadomo było co teraz jest rzeczywiste. Niemniej jednak postanowiłem to sprawdzić. Pochwyciłem więc latarkę i powoli szedłem wzdłuż wąskich ścian zimnego korytarza.

Gdy znalazłem się w pokoju obok, przyświeciłem w stronę dawnego paleniska. Drewno było doszczętnie wypalone, a na fotelu w którym wcześniej siedziałem, rozłożony był brązowy koc jakim wcześniej się okryłem. Podszedłem bliżej, dostrzegając na podłodze przy kominku jakiś prostokątny kawałek papieru. Jak się domyślałem było to odwrócone do góry nogami zdjęcie. Znajdowałem się na nim ja i moja małżonka, w dniu naszego ślubu. Jednocześnie dostrzegłem tam coś przerażającego. Moje oczy, a raczej ich brak. Były wydarte z twarzy. Z wielkim trudem powstrzymałem się od krzyku, naraz słysząc szepty dobiegające z wnętrza ścian. Dopiero teraz przypomniałem sobie o latarce. Zasypiając zostawiłem ją przy fotelu. Budząc się, leżała obok łóżka. Spanikowany upuściłem fotografię i wróciłem do sypialni. Nie pamiętam nawet kiedy zasnąłem i czy w ogóle zasnąłem.

Jakiś czas później, znowuż odgłos północy dobiegł mych uszu. Na murach widziałem dziwaczne cienie, zdawały się wypowiadać niezrozumiałe lecz straszliwie brzmiące słowa. U progu sypialni ujrzałem coś, co wywołało drżenie na mym ciele. Lśniące szmaragdowe oczy jawiły się w ciemnościach niczym koszmar wyśniony przez samego diabła. Wpadłem w niewysłowione szaleństwo. Nie byłem już nawet pewien gdzie się znajduję. Zmuszony przez nieznana siłę, zamknąłem oczy, i pogrążyłem się w sennych marach. Przez kolejne doby nie ujrzałem już światła dnia.

Budziłem się w środku nocy, bojąc się nawet ruszyć z miejsca. Wyczuwałem własny oddech, słyszałem go w oddali jakbym był pozbawiony ciała. Tajemnicze szepty stały się coraz bardziej wyraźne, zlewały się zdania, wciąż jednak niezrozumiałe. Trwało to do czasu kiedy postanowiłem wstać i spojrzeć na bladą tarcze księżyca. Wokół srebrzystej poświaty płynęły czarne obłoki. Odwróciłem się od okna i nie wiedzieć czemu kroczyłem w stronę wejściowych drzwi by za chwilę chwycić za klamkę.

Na dworze znów panował śmiertelny ziąb a wśród nocnych wichrów i połaci mgły znów ujrzałem te zielone oczy. Połyskiwały na tle nocnej tonacji, a ja szedłem stronę tego blasku. Tonąłem już w tumanach mroku, gdy usłyszałem przeraźliwy wrzask Inez. Głos dobiegał z kuchni tam też czym prędzej pobiegłem. Wpadając do mieszkania, ujrzałem wątłe smugi światła, padające na bladożółte ściany ponurego korytarza. U progu kuchni stała Inez wpatrzona jakby w pustkę. Zbliżyłem się i dostrzegłem krew na dębowej podłodze. Obok leżało ciało jakiegoś człowieka. Miał roztrzaskana czaszkę i twarz pooraną głębokimi bruzdami. Poznałem to oblicze. Trwałem w bezruchu pośród demonów i cieni krążących wokół kolorów nocy. Zacząłem rozumieć ich mowę. Podobnie jak ja patrzyły w naścienne lustro nie widząc tam nic prócz oczu barwy zieleni.

 

 

Koniec

Komentarze

Bez fabuły. Może dopisz fantastyczny kicz?

Przecież to sam H .P. Lovecraft przemawia do nas z zaświatów...

Trzeba mieć naprawdę talent, żeby za każdym razem wstawiać przecinek nie tam, gdzie być powinien. Autor pewnie stosował podobną zasadę losowania przy pisaniu: wypisał sobie na kartce kilkadziesiąt niezwykle mhhhrocznych i poetyckich wyrazów, a potem zamykał oczy i na ślepo wybierał te, które w aktualnym zdaniu użyć...

Trzeba być naprawdę jakimś Ajwenhołem, żeby taki poetycki chłam bez fabuły i celu miał jakikolwiek wewnętrzny sens. Jakikolwiek. Poćwicz może najpierw na opowiadaniach z rodzaju "on poszedł, on zrobił"...

Wiem, że się narażę, ale moim zdaniem nie jest tak źle... Akcja jest przedstawiona z perspektywy pierwszej osoby (nie tak często widuje się takie prace). Przecinki mogą razić, ale nie są na tyle straszne, by zakłucic odbór tekstu. Dziwię się też, że nikt nie zdobył się na to, żeby pochwalić sam język, który - moim zdaniem - dobrze buduje nastrój. Jeśli już miałbym się do czegoś przyczepić, byłoby to na pewno - naśladownictwo (Lovecraftem czuć tu na kilometr...). Właściwie samo naśladownictwo wystarczyłoby, aby zanegowac sens istnienia owej pracy. Jednak ''imitator'' nie dał nam całkowitego chłamu - przez drobne szczelinki mędzy literami przebija sie ślad zręczności. Odnośnie fabuły to wydaje mi się, że została przytłoczona przez próbę budowania nastroju grozy i tajemniczości. Nie przekreślałbym tego autora.  Wierzę, że gdy tylko napiszę coś, co nie imituje cudzego stylu, to pozytywnie nas zaskoczy. Pozdrawiam!

Pełnia księżyca zawisła na niebie pośród miliona różnorakich gwiazd, a ponad zwieńczeniami sosnowych drzew wznosiła się ciemna bursztynowa łuna.

Język panuje nad autorem, a powinno być odwrotnie. Sosnowe drzewa? Czemu nie po prostu sosny? Zwieńczenie może mieć dzieło lub konstrukcja, drzewo ma wierzchołek. No a "ciemna łuna" to już w ogóle oksymoron.

Autor z całych sił dąży do upoetyzowania tekstu, co momentami wychodzi dobrze, ale niekiedy prowadzi do takich kwiatków jak powyżej albo do "płuc zegara". Metafory naprawdę nie polegają na tym, że się pisze co popadnie: polecam rady Kresa w jego "Galerii złamanych piór".

Nowa Fantastyka