- Opowiadanie: Montinek - Kolej rzeczy - cz. II

Kolej rzeczy - cz. II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kolej rzeczy - cz. II

Strumień cicho szemrał, razem z wiatrem buszującym pośród zbóż koił słuch jakże prostą melodią. Co jakiś czas porządek burzył niewielki plusk.

– Co się stało w Arkadii?

– Więc czytałeś? Przynajmniej raz nie umarłeś na marne.

– Owszem. Niemniej im więcej o tym wszystkim wiem, tym bardziej czuję się zagubiony. Więc…?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, z rezygnacją rzucił kolejny kamień w toń.

– Powiedziałbym, że zgubili ją ludzie. Jest to jednak tylko część prawdy. Nigdy do niczego by nie doszło bez mojej ingerencji.

– Ty… Nieważne. Czy to miało jakiś związek z tym, że przetrzymywali… Was w zamknięciu?

– Gdyby chodziło tylko o to, nie byłoby ciebie tutaj.

Powierzchnię strumienia przeszył kolejny kamyk. Tym razem rzucił go Exitus.

– Zabić Vitę. Tego chciałeś… – stwierdził Verne.

– Na każdego przychodzi w końcu czas.

– A ty?

– Ja już umarłem. – Exitus zrobił krótką pauzę. – Nie wszystko przebiegło tak, jak się tego spodziewałem…

Verne westchnął. Opadł na zieleń trawy i pozwolił na chwilę płynąć myślom swoim tempem. Przyglądał się zachodzącemu słońcu, purpurowej kuli chylącej się ku horyzontowi. Jaki to wszystko miało sens? Jego uwagę po raz kolejny przykuł miecz Exitusa. Ilekroć widywał strażnika, ta upiorna broń znajdywała się na wierzchu. Tak, jakby cały czas była w użytku.

Nie mógł sobie wyobrazić dotyku tego ostrza. Uosabiało ono wszystko, czego bał się w śmierci. Kiedyś… Czy jednak teraz jego własna klinga przypadkiem nie stała się gorsza nawet od tej?

– Wiesz, nie myślałem, że moje zadanie będzie dotyczyć… Jej. Nie odbierałem tego imienia jako miana strażniczki.

– Obcując z takimi siłami powinieneś spodziewać się wszystkiego. Nie mów, że targają tobą jakieś wątpliwości? Zresztą, po co ja się pytam. Przecież wiem, że tak. – po chwili mierzenia Verne'a wzrokiem odwrócił głowę, zarzucając przy tym czarnymi włosami.

– W jakim celu odbywa się to wszystko? Tylu ludzi zginęło, wielu pewnie jeszcze zginie. Dlaczego? Dla równowagi?

– Równowaga? Daj spokój. To tylko ludzkie urojenia, wynikające z ubogiego postrzegania przez was świata. Zakon dorobił sobie jakąś poronioną ideologię, podczas gdy porządek prezentuje całkowicie inaczej. – zdawało się, jakby Exitus przez chwilę przeżywał na nowo jakieś dawne wydarzenia. Zwykle chłodny ton jego głosu przyjął teraz znacznie gorętszą barwę. – Wiesz, ile istot żyje? Ile umarło? Zarazy, klęski, z drugiej strony lata urodzaju, to wszystko ma się niby jakoś równoważyć?

– Co w takim razie tobą kieruje? Co wobec tego robię ja? – podniósł głos przybysz. Wstał z ziemi. Strażnik w ułamku sekundy ochłonął. Podszedł do niego, stanął twarzą w twarz. Widok błękitnych, pozbawionych jakiegokolwiek życia oczu miał prześladować Verne'a przez długi czas.

– Nie zawracaj sobie głowy zbędnymi pytaniami. Powinieneś troszczyć się o swoje sprawy. Tym bardziej, że mają się tak dobrze, jak nigdy dotąd.

Cisnął trzymanym w dłoni kamykiem w przezroczystą toń, budząc dziesiątki okręgów.

Exitus odwrócił się i zaczął iść. Verne wyciągnął rękę, spróbował go zatrzymać, potrzebował jeszcze chwili rozmowy. Otworzył usta…

Lecz zamiast cokolwiek powiedzieć, zmarł w tej pozie.

Wiatr delikatnie przegnał zmarszczki na powierzchni strumyka. Rzucona przed chwilą skałka była doskonale widoczna. Leżała na piersi kobiety.

Odziana w białą sukienkę, czule otulającą jej delikatne ciało. Ręce złożone na krzyż, raziły w oczy trupią bladością skóry. Mimo tej barwy, mimo sinych ust, twarz dziewczyny była piękna. Płowe włosy powoli falowały pod wpływem płynącej wody.

Taka, jaką ją pamiętał.

Z trudem powstrzymał chęć rzucenia się w lodowatą głębię. Strażnik śmierci zatrzymał się pośród traw, spojrzał przez ramię.

– Wciąż na ciebie czeka. Tak długo, jak nie spełnisz swej obietnicy, tak długo ona nie wróci.

– Po wszystkim znowu będziemy żyć. Razem… – cicho rzekł przybysz.

– Tak. Jak dawniej. Pamiętaj jednak, że wciąż jej los nie jest przesądzony. Mógłbym w każdej chwili pozwolić nurtowi ją zabrać… Lub zatroszczyć się o tę duszę… Osobiście. – klinga u jego pasa roztoczyła wokół siebie obłok ciemnej mgły. – Nie zawahaj się, gdy przyjdzie pora. W żadnym wypadku.

Verne zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku lasu. Wiatr wiał razem z nim, kładąc łany zbóż. Promienie purpurowego słońca rzucały przed niego długi cień.

Jedna rzecz tylko niepokoiła jego umysł, gdy nieuchronnie zbliżał się do ciemnej ściany lasu. Ostatnie słowa Exitusa brzmiały trochę jak groźba. Tak, jakby to nie Verne stawiał warunki. Jakby nie on miał inicjatywę.

… A czy kiedykolwiek ją miał?

Trawa pod stopami płynnie przeszła w leśną ściółkę. Kolory zaczęły blednąć, wszystko zlało się w jednolitą, ciemniejącą plamę. Verne'a ogarnęło znajome uczucie. Z nóg odpłynęły wszelkie siły, głowa zaczęła mu ciążyć do dołu. Przechylił się w tył, a lot zdawał się trwać wieczność. Upadł…

 

Nieprzyjemne mrowienie przebiegło pod jego skórą, gdy serce po raz pierwszy wyrzuciło do nowych tętnic krew. Odruchowo dotknął dłonią miejsc, gdzie mizerykordia rozszarpała ciało. Ubranie było wciąż mokre od posoki, lecz na skórze nie wyczuł nawet najmniejszej szramy.

Po chwili wróciła mu trzeźwość myślenia. Przez otaczającą go ciemność trudno mu było zorientować się w sytuacji. Spróbował wykonać jakiś szerszy ruch, bezskutecznie – coś go ograniczało. W dotyku przypominało materiał. Jednocześnie jego uszu dobiegły chóralne śpiewy, potęgowane przez silne echo.

Ceremonia pogrzebowa? Verne zaczął się szarpać. Spadł z wysokości, płótno się rozerwało. Boleśnie przekonał się, że podłoże jest wykonane z kamienia. Tuż obok niego z dźwięcznym brzękiem o posadzkę uderzył jego miecz. Ktoś musiał ułożyć go na nogach przybysza. Prawdopodobnie nie wiedział, jak wielki błąd popełnia.

Verne, niewiele myśląc, gwałtownie wyprężył się i pochwycił rękojeść ostrza. Fakt, że głos chóru się urwał, nie wróżył niczego dobrego. Podniósł wzrok, przyzwyczajony już do światła. Przytłaczające ogromem kamienne bloki, na których wspiera się łukowate sklepienie, masywne kolumny, granitowy blat, w końcu promienie słońca nieśmiało zaglądające do wnętrza przez wyrwy w konstrukcji i wielki witraż… Tak. Leżał przed ołtarzem w sanktuarium, pośród innych, okrytych całunami. W wielu miejscach szkarłatnymi.

Ławy zajmowały postacie w czarnych, żałobnych szatach. Na ich czele stali kapłani o fioletowych płaszczach, zastygli z uniesionymi ku górze dłońmi. Oczy wszystkich zgromadzonych, pełne zdumienia i strachu, skupione były na przybyszu. Na moment powietrze stało się nieznośnie ciężkie. Zaczęto szeptać, szept szybko urósł do szmeru. Niektórzy bezzwłocznie wybiegli z sali, inni pozostawali na miejscach. Ktoś zwołał strażników. Spomiędzy głów wyłoniło się kilka halabard. Groźnie zasyczały wyciągane z pochew miecze.

– Szybko!

Słońce odbiło się od stalowych puklerzy.

Po chmurach na niebie nie było śladu. Poprzednie wydarzenia musiały rozciągnąć się na długi okres czasu.

Banalne myśli zostały przez Verne'a szybko odrzucone w głąb świadomości. Musiał jak najprędzej wydostać się ze świątyni. Kolejny zgon niewiele by przeszkodził w jego zadaniu, niemniej istniało inne niebezpieczeństwo. Pochwycony i uwięziony, nie mógłby nic zdziałać, nawet będąc ponad śmiercią.

Poderwał się z ziemi i odruchowo odsunął się do tyłu. Natrafił na zimny granit blatu przed ołtarzem. Wokół niego zaczął zacieśniać się krąg zbrojnych, kolejni strażnicy wyłaniali się z tłumu, nie dając jakiejkolwiek nadziei na ucieczkę.

– Zabijcie go, nie pozwólcie mu przejść! Za nic nie pozwólcie mu przejść!

Rwący się głos należał do bibliotekarza. Starzec, jako jeden z niewielu, miast odsuwać się w kierunku wyjścia, postępował razem z uzbrojonymi. Broń przybysza z lubością liznęłaby jego krwi.

Wskoczył na stół. Zaraz po tym zmuszony był odbić pierwszy cios. Nierozważny strażnik kolejnym atakiem wystawił się na miażdżącą kontrę, grafitowa klinga z impetem uderzyła w jego bark, mieszcząc się pomiędzy płytami naramiennika, a zbroją. Verne wyraźnie poczuł dłonią, jak pod naporem metalu kość uległa skruszeniu. Po plecach przebiegły mu dreszcze. Zbrojny zatoczył się do tyłu, jego miejsce zajęło dwóch kolejnych. Jeden z halabardą. Szanse na utrzymanie się na nogach, już z początku niewielkie, w tym momencie spadły praktycznie do zera.

Świst. Ostrze błyszczące śmiercią, głownia opadająca skosem. Rzucił się w bok, upadł, topór na stylisku trafił w granit obok, rzeźbiąc sporych rozmiarów rysę. Miecz drugiego napastnika Verne z trudem odtrącił od siebie. Kopnięciem z pozycji leżącej zrzucił mężczyznę ze stołu – prosto w objęcia nadbiegających kompanów. Przed stołem ludzie zbili się w poplątaną masę ciał i żelastwa. Halabardnik zamachnął się po raz drugi. Verne zebrał w sobie wszystkie siły i skoczył w jego kierunku z bronią gotową do pchnięcia. Przeliczył się. Uniknął kontaktu ze stalą, jednak drzewce z całą swoją mocą wbiły się pod jego żebra, wydusiły wszelkie powietrze z płuc. Targnęło nim w środku, jakby miał wypluć swoje wnętrzności. Siła uderzenia posłała go na powrót na podłoże.

Nie mogąc zaczerpnąć oddechu, otumaniony patrzył w górę. Wszystko poza opadającą z góry halabardą straciło swoją wyrazistość.

Morska fala uderzyła w skałę, dało się czuć delikatny wstrząs. Głuchy huk po chwili ustąpił szumowi opadających w dół kaskad wody.

Nagła myśl zelektryzowała przybysza. Ułamek sekundy przed uderzeniem wykręcił ciało w prawo. Sposobność ucieczki, którą dostrzegł, rozpaliła w nim mały płomyk nadziei. Iskierkę, która kazała działać bez względu na trudności. Nawet, jeśli w wyniku późno podjętej decyzji halabarda przeszyła stalą jego lewe ramię.

Ból był koszmarny. Porównywalny z poprzednimi ranami. Myśl, że ten sam cios mógł przed chwilą rozpłatać go od piersi po szyję niewiele ujmowała cierpienia.

Chybotliwie zakreślił mały łuk trzymanym w dłoni mieczem, słaby cios trafił w ramię strażnika. Napastnik puścił drzewce.

Teraz albo nigdy. Verne poderwał się, tylko dzięki adrenalinie zdolny jeszcze wykonać jakikolwiek ruch. Wybił się i chwycił sprawną ręką jedną z rzeźb ołtarza. Kamienny kot patrzył na niego pustym wzrokiem. Zaparł stopy o łby innych zwierząt, spojrzał ku górze.

To jest wykonalne.

Pozostali strażnicy byli już przy postumentach. Jeden z mężczyzn pochwycił włócznię z zamiarem dosięgnięcia uciekającego. Na próżno.

Przybysz skoczył.

Wszyscy obecni w sali zamarli. Bibliotekarz wydobył ze swego gardła żałosny jęk.

Skoczył. Prosto w monumentalny witraż. Szkło roztrzaskało się, kłując uszy i serca donośnym brzękiem. Siatka pęknięć podzieliła purpurową płaszczyznę. Wielkie odłamki posypały się we wszystkie strony, znacząc skórę Verne'a dziesiątkami nacięć. Otoczyły go promienie słońca, w oddali majaczyła dalsza część klifu.

Przez chwilę dane mu było podziwiać piękno widoku, jakiego nikt inny poza nim nie będzie miał możliwości doświadczyć… Chyba, że raz w życiu.

Zwrócił wzrok w dół, skąd fale wyciągały ku niemu swe ramiona. Spomiędzy nich powoli wyłaniały się ostre skały.

Co z mieczem? Woda nie mogła mu go odebrać. Nie, przynajmniej dopóki będzie po tej stronie. Świat poza życiem… Wydaje się rządzić innymi prawami.

Pozbawiony oręża, pozostałby bez najwierniejszego towarzysza w tej podróży. Prawie jak bez ręki. Zaciskając dłonie na rękojeści, wbił ostrze między żebra w nadziei, że impet upadku nie zdoła go wyrwać.

Wolał nie wyobrażać sobie, jak to wszystko musiało prezentować się z boku. Przełykając cisnącą się do ust krew, rzucił ostatnie spojrzenie zbliżającej się toni.

Wspaniale, doprawdy wspaniale.

 

Wciąż wracam pomiędzy żywych, a mimo to nie jestem jednym z nich. Już nie. Wszelkie moje decyzje podejmuję, jak gdybym miał być tam tylko przez chwilę. Jakby to wszystko już mnie nie dotyczyło. Tak właściwie, to prawie nie dotyczy.

Stoję w rozkroku pomiędzy życiem, a śmiercią, i jedna tylko rzecz powstrzymuje mnie przed dokonaniem ostatecznego kroku. Jedna osoba. Odsuwa ode mnie wizję spokoju i ukojenia, nie zaznam ich, póki jest choćby cień szansy powrotu do dawnego porządku. Czy to w ogóle jest możliwe? I… Czy przypadkiem sam pozostałości tego porządku nie zniszczę doszczętnie?

Dlaczego to musiało się tak potoczyć?

Ilość przelanej przeze mnie krwi nie pozwala już mi zawrócić. Muszę iść dalej.

Wędrowiec na granicy światów. Gdzie się nie pojawię, jestem zaledwie gościem.

Przybyszem.

 

Silne drgawki wstrząsnęły ciałem mężczyzny. Leżał na podłużnej, kamiennej ławie, naznaczonej dziesiątkami pęknięć i przebarwień. Pod sobą miał skromny siennik. Druga osoba stała przy nim i trzymała dłoń na jego klatce piersiowej, po części by dodać otuchy, po części by w swych konwulsjach nie zsunął się na ziemię.

– Remusie, ja nie…

– Proszę cię, nie wysilaj się.

Remus wziął do ręki niewielką miskę z parującym naparem.

– Nic nie mów, pij.

– Niepotrzebnie się tru…

– Pij.

Schorowany ostrożnie chwycił naczynie i uniósł do ust. Po chwili mięśnie znów odmówiły mu posłuszeństwa. Jego towarzysz wyrwał lek, nim wrzątek rozlał się dookoła.

– Przepraszam… Ale to chyba już mój czas… – szepnął chory, gdy wróciła mu władza nad ciałem. Każde słowo okupował dużym wysiłkiem.

– Nie mów tak. Jeszcze wrócisz do zdrowia.

– I ty o tym wiesz, i ja o tym wiem… Nic nie trwa wiecznie… Prawie nic.

Patrząc na Remusa, zdobył się na słaby uśmiech. Jego towarzysz odwzajemnił się tym samym. Ze łzami w oczach.

Gdzieś z boku rozległ się trzepot skrzydeł. Biały ptak przysiadł na pokruszonym podeście, powoli schylił głowę ku leżącemu mężczyźnie. Remus spojrzał nań z wyrzutem. Niesłusznie, to nie jej wina. Jedynym winnym był czas.

– Ona to czuje, prawda?

Towarzysz milczał.

– Musisz się z tym pogodzić. Może nie dziś, ale… Niedługo…

Niedługo znów zostanę sam.

Tak jak pięćset lat temu. Czterysta. Dwieście. Najgorsze w tak długim życiu jest patrzeć, jak wszyscy bliscy po kolei odchodzą. Ludzie kolejnych pokoleń przemijają razem z płynącymi latami. Dobitnie to odczuwał. Był zmęczony, nie widział przed sobą przyszłości. Niczym otaczające go budowle, wciąż trwał, chociaż jego fundament skruszony został już dawno temu.

Łabędź w dalszym ciągu przyglądał mu się. Chociaż mogło to wydawać się dziwne, w jego ślepiach widniał smutek.

Nagle w pomieszczeniu zaczęło robić się ciemno. Remus zdezorientowany poderwał się na nogi. Był środek dnia. Szybko skierował się ku schodom. Pokonując po kilka stopni naraz, w kilka sekund wybiegł na zewnątrz. Oparł się o kamienną balustradę i dysząc, z niepokojem patrzył w przybierające złowrogą barwę niebo.

Słońce przysłaniał cień księżyca.

Dokładnie tak, jak wtedy.

 

A więc to tu.

Stare drzewa wyciągały ku Verne'owi długie, pokraczne palce swych gałęzi. Uporczywie czepiały się jego płaszcza, jak gdyby próbując zrzucić go z konia. Wierzchowiec kroczył powoli przed siebie, wciąż strzygąc uszami i potrząsając łbem. Widocznie nie czuł się zbyt pewnie.

Swoją drogą jeździec nie mógł mu się dziwić. Otoczenie spowijała gęsta niby mleko mgła, wzrokiem sięgnąć można było zaledwie kilka kroków wprzód. Co jakiś czas z bieli wyłaniał się zarys porzuconego, kamiennego bloku, tudzież omszałej kolumny, którymi to droga była gęsto usiana. Ich obecność oraz odgłos kopyt uderzających o kamienne płyty upewniały przybysza, że nie zbłądził w otaczające szlak zarośla.

Nie tak prezentowała się Arkadia na kartach kronik. Pomijając unoszący się w powietrzu opar, szczątkowa zabudowa, dotąd napotkana przez Verne'a, w żadnym stopniu nie cechowała się pięknem, które jej przypisywano. Popękane monumenty, wyblakłe, porośnięte zielskiem… Wydarzenia, o których czytał, nie pozostały bez wpływu na to miejsce.

Ciekawe. Wszędzie, gdzie się udawał, napotykał świadectwa upływu czasu, przemijania. Wrażenie, że los nie bez powodu podsuwa mu takie obrazy było przygnębiające. Jego miłość, dawne życie, dawne szczęście – również należały do przeszłości, przysypane toną gruzu.

Bądź co bądź przybył tu jednak po to, by je odkopać.

Odrzucił zbędne myśli i skupił się na podróży. Właśnie przechodził przez spory łuk, dawniej zapewne będący częścią wrót. Ostrożnie wyminął powyginane i nadżarte przez rdzę pręty bramy. Wyglądało na to, że postawi tu stopę jako pierwszy od wielu, wielu lat. Nigdzie wokoło nie było nawet żywej duszy, raz na jakiś czas ciszę burzył świergot dzikiego ptaka.

Znalazł się na niewielkim, okrągłym placyku. Mgła była w tym miejscu znacznie rzadsza, co pozwoliło mu rozeznać się w sytuacji. Poczynając od dopiero co pokonanego wejścia, na lewo i prawo biegły ułożone z bloków mury… Właściwie ściany, zważywszy na ich nikczemną grubość i wysokość. Niknęły gdzieś w oddali, rozciągały się na znaczną szerokość. Dawniej musiały odgradzać właściwą Arkadię od otaczających ją lasów, obecnie ogrody strażników same przypominały las.

Spomiędzy płyt chodnika ku górze wznosiły się omszałe pnie drzew, ich korzenie rozsadzały posadzkę. Pędy winorośli oplatały pozostałości kolumnad i rzeźb. Dookoła dominowały różne odcienie szarości oraz zieleni. Gdzieniegdzie spomiędzy liści wyłaniały się różnobarwne płatki i kielichy kwiatów, kontrastujące z nijakością otoczenia. Pośrodku placu stała misternie rzeźbiona fontanna, dziwnym trafem oszczędzona przez te wszystkie lata. Zapomniane przez świat miejsce miało w sobie coś baśniowego. Z żalem Verne wyobrażał sobie, jak musiało wyglądać za czasów swej świetności.

Uwagę jego zwrócił na siebie rząd sterczących z ziemi płyt. Gleba wokół nich, o dziwo, była wolna od wszelkiego rodzaju chwastów. Zainteresowany tym przejawem harmonii pośród ruin, Verne podszedł bliżej. Płyty znajdowały się w cieniu starej wierzby o pomarszczonej korze, z której przy najmniejszym podmuchu wiatru opadały dziesiątki zielonych i złotych liści. Nachylona nad owymi kamieniami, rzewnie je opłakiwała… Szybko też wyjaśniło się, dlaczego.

Kamienie w istocie były nagrobkami.

Mógłby uznać je po prostu za pozostałość z czasów Anzelma, gdy miały tu miejsce nieznane, acz niewątpliwie pociągające za sobą rozlew krwi wypadki. Kruszec, z którego były wykonane zdążył bowiem z biegiem lat nabawić się wielu uszczerbek i pęknięć. Jednak świeże bukiety ułożone obok mówiły coś zgoła innego.

Ktoś wciąż musiał żyć w Arkadii. Ktoś poza Vitą. Przybysz powoli przenosił wzrok z jednego grobu na drugi. Czy jego podróż pociągnie ze sobą kolejną zbędną śmierć? Napotkany tu cmentarz niedługo może gościć jedną osobę więcej…

Verne zatrzymał się. Ziemia przy ostatnim nagrobku była dopiero co uklepana.

 

Przybysz założył wierzchowcowi worek z paszą i przywiązał go do jednej z samotnie stojących kolumn. Poprawił pas z mieczem, po czym ruszył w kierunku budowli naprzeciwko fontanny. Do wnętrza prowadził niedługi korytarz, wejście do niego częściowo zasłonięte było zwisającymi pędami.

Szybko się okazało, że w całych ogrodach prawdopodobnie nie uświadczy się ani jednego pomieszczenia, do którego nie wtargnęłyby siły przyrody. W miejscach, gdzie dziury w sklepieniu wpuszczały do środka delikatne podmuchy wiatru, powietrze pełne było leniwie falujących pajęczyn. Wszędzie utrzymywała się wilgoć. Raz po raz z sufitu odrywały się duże krople wody i rozpryskiwały się o posadzkę. Bądź też na głowie Verne'a.

Echo daleko niosło każdy odgłos, każde uderzenie buta o podłoże. Uczucie samotności i opuszczenia było tu wyjątkowo silne.

Wyjście z jednej komnaty wyprowadziło go nad niewielki staw. Wokół nie było żadnej dalszej drogi, lecz po drugiej stronie zbiornika majaczyły kolejne zabudowania, różniące się wyglądem od tych, które Verne dotąd przemierzał. Przez mgłę trudno było dostrzec jakiekolwiek szczegóły, mimo to mógłby przysiąc, że oparły się one próbie czasu w znacznie większym stopniu, niż pozostała część Arkadii.

Po chwili zastanowienia postanowił iść w toń. W kontakcie z chłodną wodą jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. Dobrze, że staw był stosunkowo płytki, w innym razie mogłaby być to prawdziwa mordęga.

Brzeg pomału zbliżał się ku niemu. Mógł już bez przeszkód przyglądać się niezwykłemu pałacykowi, jaki się przed nim zarysował. Omszały, lecz wciąż pięknie wyglądający marmur, rozmaite zdobienia, wygięcia, pokruszone kopuły u szczytu, balkony… A na jednym z balkonów postać w jasnym, przybrudzonym stroju.

Mężczyzna. Od dłuższego czasu musiał tam stać. Nawet jeśli spostrzegł przybysza dopiero teraz, wcześniej jego uwadze nie mógł ujść hałas czyniony w wodzie.

Verne stanął w miejscu, wytężył wzrok. Człowiek opierał się o balustradę, dzierżył w rękach coś masywnego… Oczywiście. Kusza. Cieplejszego powitania nie mógł się spodziewać.

Przybysz w jednej sekundzie spróbował uskoczyć w bok. Noga jednak zaplątała mu się w jeden z wielu podwodnych korzeni, przez co niezdarnie runął w ciemnozieloną toń. Lodowate zimno zaparło mu dech w piersi. Gdzieś obok lustro wody ze złowieszczym sykiem przeszył bełt. Za parę chwil kolejny grot będzie szukał jego serca. Począł rzucać się w topieli we wszystkie strony, wierzgał nogami. Roślina w końcu niechętnie go puściła. Obrócił się na plecy. Próba zaczerpnięcia oddechu spełzła na niczym, zachłysnął się wodą. Jego położenie prezentowało się naprawdę nieciekawie, osoba mierząca z kuszy miała nad nim znaczną przewagę.

Nie było widać żadnego rozsądnego wyjścia z tej sytuacji. Verne nie miał jednak czasu zdać sobie z tego sprawy – całą swą uwagę skupiał na umknięciu przed kolejnym strzałem. Kaszląc bez przerwy poderwał się do góry. W samą porę.

W samą porę, by przyjąć na klatkę piersiową bełt. Pocisk przeszedł przez osłonione jedynie ubraniem ciało bez żadnego oporu.

Później, później…

– Kwestia czasu… – wydusił ostatkiem sił i przechylił się do tyłu.

Remus cicho westchnął i opuścił wysłużoną broń. Niebezpieczeństwo zażegnane. Tak mu się przynajmniej zdawało.

 

Powoli zaczęły docierać do niego dźwięki otoczenia. Szum wiatru, świergot ptaków i… Monotonne uderzanie jakiegoś przedmiotu w podłoże. Zdziwiony, chciał czym prędzej otworzyć oczy, jednak nim cokolwiek zdążył począć, twarz zasypała mu porcja wilgotnej gleby. Gwałtownym ruchem otrząsnął się i szybko powstał na nogi.

Remus zamarł z łopatą w pół ruchu. Uczynił w tył parę chwiejnych kroków. Oto człowiek, którego niespełna kilka godzin temu położył trupem, wychodził z grobu.

Verne szybko wyskoczył na trawę, nie za bardzo wiedział, co robić. Kątem oka dostrzegł swój miecz oparty razem z kuszą o jeden z nagrobków.

Znajdował się na placu z fontanną.

Nietrudno było mu się domyślić, że ma przed sobą tę samą osobę, która przywitała go stalowym bełtem. Był to mężczyzna w średnim wieku, odziany w ozdobną, acz znoszoną kurtkę z jasnego materiału, skórzane spodnie i wysokie buty. Choć lico jego nie nosiło żadnych oznak starości, z szarawych oczu biło wieloletnie doświadczenie i zmęczenie. A na chwilę obecną także strach.

– Nie zbliżaj się! – rzucił prawdopodobnie najstarszą groźbę znaną człowiekowi. Nerwowo zacisnął palce na trzonie łopaty. Z pewnością myślał o pochwyceniu kuszy, lecz ta znajdowała się w sporej odległości od niego. Nieznacznymi ruchami zaczął kierować się w jej stronę.

Verne, wciąż otrzepując się z ziemi, również planował czym prędzej dobyć oręża. Oboje mierzyli się wzrokiem.

Na twarzy Remusa malowała się odraza przemieszana z przerażeniem. Przybysz, spojrzawszy na swe ręce, zrozumiał dlaczego. Pod jego skórą zanikały purpurowe róże cmentarne, wykwitłe po śmierci. Kwiaty agonii powoli zwijały swe płatki, przywracając ciału naturalny kolor.

– Kim jesteś? – trwożliwie szepnął pod nosem Remus.

– Chciałbym zadać ci to samo pytanie.

Napięcie było wręcz namacalne. W końcu na pierwszy ruch zdecydował się opiekun Arkadii – gwałtownie rzucił się ku broni. Na reakcję przybysza nie trzeba było długo czekać. Skoczył zaraz za nim i uchwyciwszy go za kurtkę, pociągnął ku sobie z całą siłą. Oboje przewrócili się na glebę, zaledwie parę metrów od kuszy i ostrza. Podczas krótkiej szarpaniny cios znikąd trafił Verne'a w twarz. W bólu puścił napastnika i zakrył usta. Jak się okazało, mimo starego spojrzenia, napotkany człowiek wciąż zachowywał znaczną sprawność. Remus wykorzystał chwilę przewagi i odturlał się na bok. Wstał na klęczki, po czym pochwycił grafitowy miecz.

Tego już za wiele. Verne dopiero co kolejny raz przekraczał w cierpieniu granicę pomiędzy życiem, a śmiercią. Ostatnie, czego pragnął, to powtórka ze spektaklu z jego własnym ostrzem w charakterze głównego bohatera.

Wypluł mieszaninę piachu i krwi z rozciętej wargi, zaczął pospiesznie podnosić się z ziemi. Nad jego głową znajomy kształt błysnął czernią. Pochylił się do przodu i chwycił adwersarza za nadgarstek, silnym szarpnięciem zdołał przyciągnąć go do siebie na tyle, że jakiekolwiek manewry z ostrzem dłuższym od puginału traciły sens. Będąc już na nogach, wbił w jego brzuch kolano, po czym wykręcił mu ramię, w którym dzierżył klingę. W paru ruchach odebrał należący doń miecz.

– Teraz porozmawiamy? – odezwał się do wciąż zgiętego w pół, dyszącego Remusa. Sam również miał niespokojny oddech.

– … A o tym nawet nie myśl. – dodał, widząc utkwiony w kuszy wzrok mężczyzny.

Ostentacyjnie przesunął ją nogą za siebie. Nieznacznie poprawił chwyt broni.

– Więc? Co tu robisz?

– Żyję. – wypluł Remus.

– Może tak trochę konkretniej?

– Konkretniej, to opiekuję się tym zapomnianym przez świat miejscem… Czemu się tu zjawiłeś? Chociaż… Skąd w ogóle wiedziałeś, jak tu się dostać?

– Mam swoje sposoby – mruknął cicho pod nosem, spoglądając na stal miecza. Odbijał się w niej szlak zaszlachtowanych ludzi.

– Z kolei jeśli chodzi o cel mej wizyty, pozwól, że odpowiem ci pytaniem na pytanie. Nie jesteś sam w Arkadii? Towarzyszy ci jakaś istota, zwierzę… – zrobił krótką pauzę, przechylił lekko głowę, niczym sokół przyglądający się swej ofierze – … Może ptak?

Mężczyzna cały drgnął, po czym zastygł, pobladł na twarzy. Na chwilę otworzył usta, jakby chciał coś odpowiedzieć, lecz zaraz porzucił ten zamiar. Już zdążył się zdradzić, od tego momentu jakiekolwiek próby zasłonienia prawdy nie miały sensu.

– Twoje ostrze przeznaczone jest dla Vity, czyż nie?

Verne milczał.

– Czy masz pojęcie, jakie konsekwencje pociągnie za sobą ten jeden czyn?

– Na każdego w końcu przychodzi pora. Przemijanie, kolej rzeczy, nazwij to jak chcesz.

– Nie mam już siły o tym słuchać. Każdy człowiek jest święcie przekonany, że nic nie jest i nic nie powinno być wieczne. Każda kolejna zmiana, bez względu na to, czy korzystna, czy nie, postrzegana jest jako coś właściwego. Niszczycie… Niszczymy wszystko, na czym nie tak dawno nasi przodkowie budowali ten świat. Nie wyobrażasz sobie, ile już przepadło. Nawet wiara prawie całkowicie odeszła w niepamięć. Nasza rzeczywistość chwieje się w posadach, a my jedynie coraz bardziej je kruszymy…

– Do czego dążysz? – przerwał przybysz, nie bardzo widząc sens w wysłuchiwaniu przydługiej mowy Remusa. Zdawało się, że mężczyzna pragnął jedynie zyskać na czasie.

– … Wiesz, co się z tym wiąże? Nie bez przyczyny w dniach dzisiejszych zaraza zbiera obfitsze żniwo, niż w ciągu wszystkich poprzednich dekad razem wziętych. Vicie trudno jest dbać o życie istot, które same nie dbają o nią. Jeśli zanik wiary prowadzi do czegoś takiego, wyobraź sobie, co się stanie ze znanym nam obrazem Ziemi, gdy zabijesz strażniczkę życia. Mocno już nadwątlona równowaga przestanie istnieć… To jest według ciebie kolej rzeczy?

– Nie jest ci chyba obca wiedza, że wśród nas strażniczka trwa jedynie jako fizyczna reprezentacja. Uśmiercając ją tutaj, nie unicestwiam jej jako duszy. – powiedział przybysz, bardziej usprawiedliwiając się przed samym sobą. – Exitus dawno utracił swe ciało, a do teraz bez przeszkód istnieje w świecie pozamaterialnym… I pełni swą funkcję.

– Skoro zabicie jej nic nie zmienia, w jakim celu to robisz?

– Nic ci do tego…

– W takim razie może właściwsze byłoby pytanie: dlaczego strażnik śmierci pragnie rozlewu jej krwi? Nie zastanawia cię to? – rzekł mężczyzna lekko unosząc brwi. Szare oczy delikatnie błysnęły w świetle, jak gdyby akcentując ostatnie słowa.

– Wcale. Może dąży do równowagi, może kieruje nim coś zgoła innego. Nie obchodzi mnie, co.

Nieprawda. Słowa Remusa jeszcze bardziej rozbudziły wątpliwości od dłuższego czasu trawiące sumienie przybysza. Czy to możliwe, że swym działaniem wystawi porządek rzeczy na niewyobrażalne zagrożenie? Stanie się przyczyną upadku tego, co zna? Jako marionetka na usługach śmierci… Myśli te silnie kłóciły się z przeżerającymi go na wylot bólem i tęsknotą. Przecież to wszystko czynił tylko dla niej. Jego szczęście nie mogło być okupione… Właśnie, czym?

Lepiej zostać przy nadziei, że pod koniec wrócę do swego dawnego życia.

Idę dalej.

Przekonam się, dokąd ta droga mnie zaprowadzi.

– Koniec. Odsuń się, albo posmakujesz stali.

Uczynił kilka kroków w kierunku pałacyków ogrodów. Remus stał w miejscu, trochę spokojniejszy, niż przed chwilą. Wyglądał na zrezygnowanego, nie miał dużych szans przeszkodzić Verne'owi w jego misji, jednocześnie owa bezsilność wyzbyła go jakiegokolwiek lęku przed odejściem z tej ziemi.

– Nie chcę cię zabijać. Ta wędrówka i tak pochłonęła już zbyt wiele ofiar.

– Nie rozśmieszaj mnie! Jeśli dotrzesz do jej końca, przekonamy się, iloma istnieniami obciążysz swe sumienie. Wciąż dążysz do zatracenia, wysłanniku śmierci. Masz na względzie tylko to, co dla ciebie ważne, nie obchodzą cię następstwa twych czynów.

– Odsuń się – naciskał przybysz, zbliżając się do opiekuna Arkadii.

Remus wystąpił mu naprzeciw. Przez chwilę oboje bliscy byli zetknięcia się ze sobą. Mężczyzna, nic nie mówiąc, w jednej chwili wziął zamach. Verne był gotów na taką ewentualność, bez trudu zbił nadlatującą pięść na bok i wyszedł z własnym ciosem, wymierzonym prosto w szczękę. Przeciwnik upadł w zarośla, lecz zamiast walczyć dalej, ozwał się cichym, straceńczym chichotem.

– Prawie identycznie, jak za poprzednim razem… Z tą różnicą… Że teraz nie uciekłem…

– Co?

– Myślisz, że ty pierwszy targniesz się na życie strażniczki? Heh… – przerwał, by splunąć – Jesteś w sporym błędzie… Mam tylko nadzieję, że… Że to przedsięwzięcie szlag trafi, tak jak i trafił krucjatę Anzelma…

– Co?! – powtórzył z niedowierzaniem Verne. Remus mówił o, zdaje się, najważniejszym z piastujących Arkadię z czasów spisywania kronik. Czasów odległych o dobre kilka setek lat.

– Z pewnością czytałeś kroniki. Moje zapiski… O moim odwrocie…

– Jak to jest możliwe?!

– Tak samo jak to, że wciąż wracasz z zaświatów. Przy czym o ile tobie życie jest raz po raz oddawane, w moim przypadku ktoś dba, by nigdy nie było odebrane.

– Również nie możesz umrzeć?

– Mogę, lecz tylko z ręki innego człowieka. Natura mej osoby się nie ima…

Przybysz zamyślił się. Czy istnieje inna droga? Może powinien szukać wsparcia życia, nie śmierci? Wciąż można wszystko zmienić, każdy sam kieruje swoim losem…

Szybko, czym prędzej do Vity.

– Jeszcze jedno. Gdzie się podział mój wierzchowiec?

– Skryty pośród tych ogrodów… Nie sądzę, by chętnie je opuścił.

Nie zważywszy na te słowa, Verne ruszył w stronę budowli Arkadii. W sekundę jednak się zatrzymał. Chwycił miecz, by następnie, nie szczędząc sił, uderzyć w kuszę Remusa. Dokoła zawirowały dziesiątki drzazg, i chociaż sama konstrukcja broni nie była zbytnio naruszona, jeden z elementów naciągu został doszczętnie zniszczony.

– Żeby cię nie kusiło. – rzucił do wciąż leżącego w krzakach mężczyzny.

Koniec
Nowa Fantastyka