- Opowiadanie: clayman - Bez cienia wątpliwości rozdziały 4-5 (ELIMINACJE 2011)

Bez cienia wątpliwości rozdziały 4-5 (ELIMINACJE 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bez cienia wątpliwości rozdziały 4-5 (ELIMINACJE 2011)

4

 

Pętla, którą tak starannie sam sobie zawiązałem, uciskała mi boleśnie gardło i z każdą chwilą utrudniała oddychanie. Żar wciąż lał się z nieba gorącym strumieniem, bez przerwy, powiększając moje niemałe już cierpienia. Raz po raz próbowałem poluzować duszącą mnie pętle, złapać jakikolwiek łyk suchego powietrza, chociaż jeszcze ten jeden raz. Niestety moje lepkie, krótkie i mało zręczne palce nie mogły sobie z tym poradzić. Mimo wszechobecnego tłumu musiałem cierpieć sam. Nikt z ponad dwustu zebranych wokół ludzi nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Tutaj byłem nikim. Nie liczyłem się. Nie dzisiaj. Ludzie patrzyli na mnie, lecz mnie wcale nie widzieli. Równie dobrze dla nich, mogłem już być martwy

A to zabawne, bo w końcu byłem na pogrzebie.

Nareszcie udało mi się poluzować przeklęty krawat i zdjąć go z kołnierza. Monotonne zawodzenie księdza, rozlegające się echem w niewielkim, katolickim kościele ledwo dochodziło do uszu ponad setki ludzi, tłoczących się na zewnątrz (zebrało się wtedy chyba pół wydziału). Nie martwiło mnie to ani trochę. W końcu nie przyszedłem tutaj, aby słuchać paplaniny jakiegoś podstarzałego prawiczka. Z resztą co ciekawego mógł powiedzieć? „Był wspaniałym człowiekiem, kochającym synem, wzorowym studentem, bla, bla, bla, pierdu, pierdu…". Nie wiem czy Piotrek akurat to chciałby usłyszeć na uroczystości pogrzebowej. Pewnie tak. Ja wolałbym na swojej usłyszeć coś w stylu: „O mój Boże, patrzcie! On chyba się rusza!"

Całkiem szybko udało mi się odciąć od wszelkich odgłosów. To pozwoliło mi wpaść w ten półjawny, półsenny stan świadomości, gdzie myśli błądzą chaotycznie swoimi ścieżkami, przeskakują swobodnie między nimi i nie dochodzą przy tym do żadnych produktywnych wniosków.

O rany, ale nudy.

Pewnie się zastanawiacie, co w końcu mnie skłoniło do przyjścia na pogrzeb Piotrka Mareckiego. To, że wypadał w tym samym czasie co laboratorium z elektrotechniki? Bo szli na niego prawie wszyscy z roku, nawet ci, co znali go dużo gorzej ode mnie? Może gdzieś tam w środku czułem, że jestem mu to winny?

Wszystko to pieprzenie. Byłem tutaj, ponieważ zacząłem węszyć oraz dlatego, że jestem kompletnym idiotą.

No, przynajmniej pośrednio.

Wyjaśnić to wam? Proszę bardzo.

Pamiętacie jak ta idiotka o wyjątkowo wkurwiającym głosie wspomniała o problemach Piotrka z „wydymałką"? No właśnie, to nie dawało mi spokoju. Była też inna sprawa. Dzięki wujkowi Google i cioci bibliotece dowiedziałem się ciekawej rzeczy. Okazało się, że współczynnik samobójstw na naszej polibudzie jest niepokojąco wysoki. Otóż w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat było ich dokładnie siedemnaście z czego piętnaście z nich to samobójstwa studentów różnych wydziałów mechanicznych. Wiem, że studia na politechnice są stresujące, ale bez przesady. Do tego ten bezsensowny bełkot szaleńca, którym ten świętej pamięci idiota poczęstował mnie przed swoją śmiercią, wciąż rozbrzmiewał w mojej głowie niczym niekończąca się solówka na gitarze.

Dlatego postanowiłem pobawić się w detektywa i dwa dni przed pogrzebem wybrałem się do jego mieszkania.

**

Gdyby ktoś uznał za stosowne porównać Warszawę do żyjącego organizmu to szybko dojdzie do wniosku, że nasz organizm poważnie choruje. Nie chodzi w tym przypadku o przeziębienie, czy też kaca, a raczej o ropiejącą, trawioną przez gangrenę kończynę, śmierdzącą ponad wszelkie wyobrażenia, która nadaje się tylko i wyłącznie do natychmiastowej amputacji.

Tą kończyną jest północna Praga.

Niechętnie wysiadłem z autobusu i rozejrzałem się nerwowo wokół. Rozpychające się na wszystkie strony, poszarzałe bloki, masa identycznych ludzi bezmyślnie zmierzających na stadion potargować się z żółtkami i niezbyt zdrowo wyglądające, pojedyncze drzewa już na samym początku zniechęcają nas do zapoznania się z tą przebrzydłą dzielnicą. A wszystko to wśród aromatu spalin z lekką nutką moczu.

Czy te małpoludy naprawdę nie potrafią korzystać z toalet?

A skoro o małpoludach mowa.

To właśnie patroli krótko ściętych szympansów w szeleszczących dresach tak uważnie wypatrywałem. Przezornie nie wziąłem ze sobą komórki ani pieniędzy, ubrany byłem w jak najbardziej możliwie neutralne barwy (absolutny brak zieleni i czerni), ale i tak nie chciałem wracać do akademika z jakąś krwawą pamiątką na twarzy.

Po dziesięciu minutach szybkiej, pieszej, i co najważniejsze, bezproblemowej wędrówki dotarłem do osiedla, na którym mieszkał Piotrek. Nie powiem, by widok tego miejsca w jakikolwiek sposób mnie zaskoczył. Rozwalone ławki bez pojedynczych desek, poprzewracane śmietniki, masa niedopałków papierosów i zgniecionych puszek po piwie składały się na urzekający krajobraz, który właśnie przed chwilą odwiedziło lokalne tornado. Gdzie okiem sięgnąć, nie widziałem nawet skrawa trawnika, ani placu zabaw. Nic dziwnego, że dzieciaki z takich osiedli wolą biegać z szalikami i bejsbolami.

Zadziwiające jedynie jest to, że to właśnie z takiej cuchnącej dziury pochodził najlepszy student na roku.

Po kilku sekundach zlokalizowałem blok oraz klatkę schodową, w której mieszkał Piotrek wraz ze swoją matką. Zdobycie tego adresu sporo mnie kosztowało. Musiałem przeprosić Kaśkę Staniszewską i nagadać jej jakichś bzdur, o tym że czuję się winny tego co powiedziałem i chcę osobiście złożyć kondolencje rodzinie Piotrka. Na szczęście łyknęła to dużo szybciej niż się spodziewałem, chociaż i tak po tej rozmowie czułem do siebie ogromne obrzydzenie.

Klatka schodowa była zamknięta. Wystukałem na domofonie odpowiedni numer. Zapach szczyn był tutaj tak silny, że łzawiły mi oczy.

– Halo? – odezwał się zniekształcony, kobiecy głos.

Oto chwila prawdy. Cholernie mi zależało by pogadać z matką Piotrka twarzą w twarz i wypytać ją delikatnie o parę rzeczy. Nieraz odgrywałem tą rozmowę w myślach i miałem gotowych kilka jej wariantów, więc czułem się całkiem pewnie.

– Dzień dobry – zacząłem z teatralną nieśmiałością. – Nazywam się Michał Zakrzewski, jestem…to znaczy…ja i Piotrek chodziliśmy razem na zajęcia i…

– Och, ależ proszę wejść.

Kolejny raz nie trzeba było mi powtarzać i szybko pobiegłem na trzecie piętro, przeskakując co drugi schodek.

Poszło całkiem łatwo.

Drzwi otworzyła mi wysoka brunetka, na oko koło pięćdziesiątki. Zza pajęczyny zmarszczek patrzyła na mnie pobrudzona mąką twarz, która kiedyś musiała być bardzo atrakcyjna. Kobieta była niepokojąco chuda, ciuchy na niej wręcz wisiały, a kuchenny fartuch przewiązany był ciasno wokół talii. Miała niesamowite, jasnoniebieskie oczy, które przypominały mi dwa, ziejące mrozem okruchy lodu. Było widać, że dopiero co płakała, ale na mój widok zdobyła się na wymuszony uśmiech.

– Dzień dobry. Jesteś kolegą Piotrka?

– Tak, oczywiście – odpowiedziałem, kiwając głową. – Chciałem osobiście złożyć pani moje najszczersze kondolencje. Naprawdę bardzo mi przykro…

– Wejdź do środka, nie stój tak w drzwiach – powiedziała to takim tonem, że zrobiło mi się głupio.

Wszedłem więc do środka, dziękując kobiecie za zaproszenie. Mimo, że bardzo zależało mi na tej rozmowie, szybko pożałowałem przejścia przez próg. Dwupokojowe mieszkanie wyglądało po prostu fatalnie. Popękany tynk trzymał się ścian i sufitu resztką siły woli. Brązowe plamy na chodniku w korytarzu pamiętały chyba jeszcze czasy Stalina. Krzesła i stół w dużym pokoju na prawo były porozklejane i odrapane z lakieru, zwłaszcza na mocno poobijanych rogach. Powietrze w całym mieszkaniu było niepokojąco wilgotne i jakoś tak znajomo śmierdzące. Smród przeplatał się z zapachem pieczonego ciasta, tworząc osobliwą mieszankę.

– To bardzo miło, że wpadłeś. Chcesz coś do picia? Herbaty? Kawy?

– Nie, dziękuje – odrzekłem błyskawicznie. Nawet po przegotowaniu nie wypiję wody, która wyleci z takiego kranu jak ten, który tu widziałem.

– Nie bądź niemądry, to żaden problem. – I znów przeszyła mnie tym swoim spojrzeniem zbitego psa. Te pieprzone, opuchnięte od łez, niebieskie oczy hipnotyzowały mnie jak wirująca moneta. Nagle dały o sobie znać moje szlachetne instynkty. Wypłynęły na wierzch olbrzymią falą, wypełniając mnie w całości rycerskością. Byłem gotów zrobić dla tych oczu wszystko, absolutnie wszystko, byle już więcej nie płakały.

Gdyby była dziesięć lat młodsza, a ja dziesięć lat starszy…no wiecie.

– Herbata brzmi nieźle – odparłem. Podarowała mi kolejny smutny uśmiech i ruszyła w stronę kuchni.

– Usiądź w dużym pokoju – zawołała stamtąd. – Zaraz do ciebie przyjdę.

Posłuchałem jej. Usiadłem ostrożnie na sfatygowanym krześle, uważając by go nie uszkodzić jeszcze bardziej. Było ono jednak o wiele solidniejsze niż sobie wyobrażałem i mogłem wygodnie się na nim rozwalić, prawie jak na kanapie. Licząc pęknięcia w suficie, jeszcze raz starannie obmyślałem sobie przebieg rozmowy z matką Piotrka. Co właściwie chciałem tutaj osiągnąć? Na pewno chciałem zapytać o problemy jej syna na uczelni albo o potencjalnych wrogów. Mieszkał przecież w takiej okolicy, gdzie zabawa w „zgnęb kujona" musiała być na szczycie listy popularności. Co dalej? Szczerze mówiąc, myślałem, że reszta sama jakoś wpadnie mi do głowy. Bardziej męczył mnie fakt, że w ogóle przejmuję się tą sprawą. Jakiś szaleniec skacze z dachu budynku, a ja doszukuję się nie wiadomo czego. Właśnie nadchodzą najważniejsze kolokwia, sesja za niewiele ponad miesiąc, mam masę zajęć i sprawozdań do odrobienia, praktycznie jestem już wywalony z uczelni i zamiast zakuwać dzień i noc, bawię się w CSI:Warszawa. Czy już od tej całej gorzały całkowicie mi się w głowie poprzewracało? Dlaczego, do ciężkiej cholery, ta sprawa tak mnie męczy? Jak ruszający się ząb, który boli jak stu diabłów kiedy go dotykasz, ale mimo to nie możesz powstrzymać się przed ruszaniem go palcem.

Może chodziło o tą dziwną chęć mordu, która mnie ogarnęła gdy rozmawiałem z Piotrkiem na dachu? Tego także w ogóle nie rozumiałem. Skąd u mnie zrodziło się to chore uczucie, ta nagła, nieuzasadniona żądza? Czy była tam zawsze i tylko czekała, by zapłonąć pełnym blaskiem jak żarówka firmy Osram? Czy ja jestem jakimś psychopatą? Przecież nigdy nic nie miałem do Pitera. Dlaczego więc chciałem pomóc mu się zabić? Dlaczego ta myśl wydała się wtedy taka podniecająca i taka właściwa jednocześnie? To nie miało sensu.

Może dlatego tak zacząłem węszyć i skakać w okół tej sprawy. Może chciałem sobie udowodnić, że nie jestem dewiantem ze skłonnościami do zabójstwa.

I czemu cały czas to jest kwestia „może". Dlaczego sam nie jestem pewny co ja właściwie robię?

Usłyszałem głośny gwizdek czajnika i po niecałej minucie miałem przed sobą parujący kubek herbaty. Wsypałem dwie duże łyżki cukru, by w jak największym stopniu zabić jej smak. Upiłem nieco za duży łyk i oparzyłem sobie język. Kobieta patrzyła na mnie, najwyraźniej oczekując na coś. A, no tak.

– Doprawdy, przepyszna.

Uśmiechnęła się, co najmniej, jakbym pochwalił jej kieckę. Mógłbym się chyba do tych uśmiechów przyzwyczaić. Dziewczyny rzadko mnie nimi obdarowują. Zwykle dla nich jestem niewidzialny, zupełnie tak, jakby nie zauważały niczego co ma mniej niż metr sześćdziesiąt pięć wzrostu.

– Byłeś w tej samej grupie co Piotrek? – zapytała.

– Nie, to znaczy, byliśmy w tej samej grupie, owszem, ale tylko na zajęciach angielskiego.

– Chodziliście razem tylko na angielski? – zdziwiła się. – Piotrek nie raz opowiadał mi o znajomych z uczelni, jednak o tobie chyba nie wspominał.

Spodziewałem się czegoś takiego, więc bez zastanowienia użyłem jednego z wcześniej przygotowanych kłamstw.

– Można powiedzieć, że nasza znajomość wychodziła nieco poza uczelnie. – Zignorowałem pogłębiający się grymas zdziwienia, który zagościł na jej twarzy. – Często po zajęciach wychodziliśmy na piwko, czy dwa.

– Ale mój syn nie pił alkoholu! – wrzasnęła mi prosto w gębę i podskoczyła do góry, jakby właśnie oparzyła sobie tyłek. Jej zmarszczki przybrały wzór pobitej porcelany, a cała twarz wyraźnie pociemniała. Jakże krótka jest droga od smutku do wściekłości. – Chcesz powiedzieć, że Piotrek włóczył się z tobą po barach?

No pięknie. Wzorowo to spieprzyłem. Co ja sobie, do cholery, myślałem? Nienawidzę, gdy ludzie mierzą innych własną miarą, a właśnie zrobiłem dokładnie to samo. Mogłem się przecież domyślić, że mol książkowy i ćma barowa to kompletnie dwa różne gatunki owadów i bardzo rzadko bawią się ze sobą.

– Eee…no tak – wyjąkałem. – Ale…

– Co on jeszcze przede mną ukrywał? Byłam taka zaślepiona, taka z niego dumna. Tylko dzięki jego stypendium właściciel nie wyrzucił nas na bruk. Kiedy powiedział mi tydzień temu, że jednak będzie miał tą piątkę z wytrzymałości konstrukcji i utrzyma stypendium, byłam zbyt zajęta liczeniem pieniędzy zamiast, zamiast… – Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się głośno, jak tylko baby potrafią. Powinienem był ją pocieszyć, powiedzieć jakiekolwiek słowa otuchy. Pewnie gówno by pomogły, w końcu kobieta straciła jedynego syna i czuła się potwornie winna. Na dodatek mieszkała sama jak palec stolarza w paskudnej norze, w jeszcze gorszej dzielnicy, a niedługo pewnie straci także i to. Ale mimo wszystko powinienem zachować się inaczej. Tak po prostu wypadało.

– Piątkę? – Powinno się wtedy nagrać mój głos na kasetę i włożyć do pudełka z napisem kretyn. – Jest pani pewna? Piątkę, a nie dwóję?

Przerwała spazmatyczne łkanie i popatrzyła na mnie, jakbym właśnie ją zapytał, czy pingwiny aby na pewno nie latają.

– Nie rozumiem. – Głos wciąż jej się łamał, ale przynajmniej przestała ryczeć.

– Miał dostać piątkę z „wydymałki"? Na pewno?

Pokiwała głową, już otworzyła usta by coś powiedzieć, ale byłem pierwszy. Z tego całego ożywienia wstałem i zacząłem wypluwać z siebie kolejne słowa.

– Jak on to zrobił? Przecież semestr będzie trwać jeszcze miesiąc. No i jeszcze będzie jedno kolokwium. Jakim cudem miał mieć zapewnioną piątkę już teraz?

Jeśli to prawda, to wielki, pryszczaty chuj strzela moją teorie, w której Piotrek zabija się, bo miał nie zaliczyć „wydymałki" i stracić stypendium. Ja tylko chciałem potwierdzić swoje podejrzenia i mieć święty spokój. Tak sobie wmawiałem.

– Nie wiem. Po prostu wrócił do domu z zajęć w zeszły wtorek i powiedział, że… – Ludzie instynktownie się bronią gdy są nagle atakowani, niezależnie od tego czy jest to atak werbalny czy fizyczny. Nawet gdy ten atak jest przeprowadzony przez chudego kurdupla, o posturze chorego na anoreksję hobbita – o ile jest przeprowadzony nagle – wzbudza w pierwotnych instynktach odruch obronny. Dopiero po chwili zapala im się nad głową kreskówkowa żarówka, myślą sobie: „ Ej, zaraz, moment" i przechodzą do kontrataku: – Dlaczego tak mnie o to wypytujesz? O co ci chodzi? – Jej oczy zmieniły się w wąskie szparki. – Wiesz coś na ten temat? – zapytała oskarżycielskim tonem.

Nigdy nie byłem geniuszem, ale dobrze wiem kiedy trzeba zbierać swoją dupę w troki. Dopiłem resztę herbaty jednym haustem i odstawiłem filiżankę na stolik z głośnym brzdękiem.

– Dziękuję za herbatę, ale muszę już lecieć.

– Nie, zaczekaj. – Złapała mnie za nadgarstek. – Przepraszam za to. Po prostu ta cała sytuacja mnie przerasta. – Jej oczy znów zabłysły od zbierających się łez. – Rozumiesz mnie, prawda?

– Oczywiście. Ja również przepraszam. Strasznie głupio się zachowałem. Mam nadzieję, że pani nie uraziłem.

– Ależ skąd. To moja wina. Powinnam dziękować Bogu, że Piotrek miał takich lojalnych kolegów. Kiepska ze mnie gospodyni.

Jeszcze jedna wymiana uprzejmości, a chyba puszczę pawia.

– To naprawdę była przyjemność, ale ja naprawdę muszę już lecieć. Mam trochę nauki. – Ta wymówka zawsze działała. Starsi ludzie mają jakąś dziwną słabość do studentów, którzy muszą się uczyć. Och, biedactwa z nas, doprawdy.

– W takim razie dziękuję ci, Michale, za wizytę. Do zobaczenia w poniedziałek na pogrzebie.

Ta, nie mam co robić tylko włóczyć się po pogrzebach.

– Oczywiście, przyjdę – usłyszałem swój własny głos. – Do zobaczenia.

Czasami nienawidzę samego siebie.

Co ja pieprzę? Ja przez cały czas nienawidzę samego siebie.

**

Ile może trwać przeklęty pogrzeb? – zadałem sobie to pytanie po raz setny.

Okazuję się, że wcale nie trzeba prędkości zbliżonej do prędkości światła, by zaobserwować dylatacje czasu. Trzydzieści stopni, duchota, niewyobrażalny tłok (gdyby nie obecne na uroczystości kobiety, nie byłoby gdzie palca włożyć) oraz wszędobylski smród kwaśnego potu w zupełności wystarczał, by pięć minut trwało dobrą godzinę.

W takich sytuacjach zawsze cytuję mojego ulubionego filozofa, Homera Simpsona: „Nigdy bardziej nie pragnąłem piwa". Tylko, że tym razem była to najszczersza prawda.

W końcu niebiosa się zlitowały się nade mną i czterech facetów w ciemnych garniturach wyłoniło się z tłumu w kościele, niosąc skromną, ciemnobrązową trumnę. Za nimi zauważyłem matkę Piotrka. Ubrana cała na czarno, wydawała się jeszcze szczuplejsza niż ostatnio. Trzymała przy twarzy jasną chustkę i wycierała cieknące łzy. Dobra czas się jej pokazać, kiwnąć uprzejmie głową i dyskretnie wynieść się stąd. Zrobiło się nieco zamieszania, gdy czerwona od upału setka ludzi próbowała się odsunąć, by zrobić miejsce pochodowi. Zrobił się przez to jeszcze gorszy ścisk. Czwórka tragarzy strasznie się męczyła. Upał, spore rozmiary Piotrka i nieodpowiedni ubiór pewnie nie ułatwiał im targania trumny do karawanu. Ciekawe co by było, gdyby, któryś z nich zasłabł i trumna spadłaby na ziemie. Nie wiem jak zareagowałby tłum, ale ja chyba zsikałbym się ze śmiechu.

Umiejętnie użyłem łokci i magicznego przepraszam, dzięki czemu po krótkiej chwili udało mi się przepchnąć do pierwszego rzędu. Ledwo zdążyłem, ale udało mi się pokazać matce Piotrka. Skinienie głową, skinienie głową, rach-ciach i byłem wolny. Tragarze dali w jakiś sposób rade donieść trumnę i zapakować ją do czarnego samochodu. Ludzie powoli rozchodzili się do swoich pojazdów i przygotowanego busu, który miał ich zawieść na cmentarz. Tam odbędzie się kolejna część imprezy, ale już beze mnie. Ja będę sobie w tym czasie gasił resztkę wyrzutów sumienia zimnym piwem.

Ktoś złapał mnie za prawy łokieć. Obejrzałem się prosto w pomarszczoną twarz, czerwoną i błyszczącą od potu. Koleś miał dobrą pięćdziesiątkę na karku. Świadczyły o tym początki siwizny na tłustych włosach oraz wysokie czoło. Wyłupiaste, przekrwione oczy ziały nienawiścią. Jego facjata była brzydka jak pysk buldoga i zdobiła ją blado-czerwona blizna, ciągnąca się od kości policzkowej, aż do kącika ust. Ciarki przeszły mi po plecach i tak jakoś zrobiło mi się chłodniej. Próbowałem się wyrwać i pójść dalej, ale Brzydal trzymał mnie cholernie mocno swoją wielką łapą. Ogólnie całkiem spory był z niego gość.

– Cześć, Michał – powiedział Brzydal niskim, dudniącym głosem, który przypominał mi dźwięk jaki wydaje tuba. – Jak miło, że przyszedłeś.

– Znamy się?

– Ja znam ciebie bardzo dobrze. – Uśmiechnął się, odsłaniając serowo-żółte zęby. Jego oddech śmierdział czosnkiem, a wybitnie starał się chuchać mi w twarz.

– Hę? – spytałem tępo.

– Straszna tragedia. – Wyciągnął z kieszeni paczkę mentolowych L&M. – Zapalisz ze mną?

– Nie palę.

– Nie kłam. Przecież mówiłem, że poznałem cię bardzo dobrze. Częstuj się.

Wzruszyłem ramionami. W końcu co mi tam? Może to i mentol, ale darowanej fajce nie zagląda się w filtr. Wyciągnąłem papierosa z pomiętej paczki, poklepałem się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki. Brzydal był jednak pierwszy i podpalił papierosa mi oraz sobie. Wciąż trzymał mnie za rękę. Miałem nadzieje, że nie wyglądało to zbyt pedalsko.

– Dziwna sprawa, co nie? – zapytał.

– To znaczy?

– Zastanawiałeś się może dlaczego z tego dachu spadł Piotrek, a nie na przykład ten drugi?

O, kurwa! Serce podskoczyło mi do gardła i nie miało zamiaru się stamtąd ruszać. Poczułem się jakbym mógł szczać kostkami lodu. Zakrztusiłem się dymem i zacząłem kaszleć.

Brzydal poklepał mnie przyjacielsko po plecach i zapytał z udawaną troską:

– Hej, w porządku?

– Kim pan jest?

Zbył moje pytanie machnięciem ręki.

– Czytałeś może „Zbrodnie i karę" Dostojewskiego?

– Co? – Po raz kolejny zbił mnie z tropu. Byłem zagubiony jak dyslektyk na dyktandzie. Co się tu, do licha, dzieje? – pytałem się w myślach. Zaskoczenie sprawiało, że nie czułem nawet jak co chwila ktoś z tłumu się o mnie obija.

– Fiodor Dostojewski. Rosyjski pisarz. Genialny, jeśli chcesz poznać moje zdanie. Czytałeś?

– No, tak – wydukałem w końcu.

– Pamiętasz czemu tak naprawdę złapano Raskolnikowa? Nie? Złapano go, bo zaczął kręcić się po swojej zbrodni tam gdzie nie powinien i zachowywał się strasznie podejrzanie, zwracając na siebie sporo uwagi. Załóżmy, że ktoś zepchnął Piotrka z dachu. Jak myślisz gdzie potem nie powinien łazić, by nie wzbudzać podejrzeń? Może do jego domu?

Świadomość uderzyła mnie z siłą armatniej kuli. Ten sukinsyn wiedział, że byłem wtedy na dachu!

Ten sukinsyn myślał, że to ja zabiłem Piotrka!

Brzydal wciąż gapił się na mnie tymi swoimi wyłupiastymi ślepiami jak u jaszczurki. Bawiło go moje osłupienie i strach, widziałem to w jego oczach. Na całe szczęście jakoś się opanowałem. Wziąłem papierosa w usta i wziąłem kilka nikotynowych wdechów na uspokojenie.

– Kim pan jest? – zapytałem po raz drugi. Ja pierdolę, przecież jestem niewinny. Miałem już dość i chciałem wyłożenia kart na stół. Facet jednak nie był tym zainteresowany ani odrobinę.

– Mów mi jak chcesz, to bez znaczenia – chuchnął mi prosto w twarz dymem. Oczy zapiekły boleśnie i wypełniły się łzami. Tutaj ten palant przesadził.

Wytarłem wolną ręką piekące oczy i popatrzyłem mu prosto w tą jego paskudną, zadowoloną z siebie gębę.

– To może tak? Puszczaj moją rękę, świński zmazie. Jeśli, oczywiście, to nie kłopot – dodałem z uśmiechem.

Trafiłem go. Jego czerwona twarz pociemniała z gniewu i ,o ile to możliwe, stała się jeszcze brzydsza. Miałem wrażenie, że chce mnie uderzyć. Szczerze mówiąc liczyłem na to. Gdyby uderzył mnie w obecności tylu świadków miałby nie lada kłopoty. Jednak tylko puścił mój łokieć. Wciąż się na mnie gapił jakbym zgwałcił mu matkę, ale przynajmniej uśmiech znikł mu z twarzy.

– Nie spodoba ci się w więzieniu – zadudnił Brzydal. – Takich jak ty używają tam jako waluty.

– Super, zawsze chciałem być ceniony. Żegnam.

Odwróciłem się na pięcie i szybkim krokiem oddaliłem od Brzydala. Walczyłem mocno ze sobą by nie obejrzeć się za siebie. Było ciężko, ale udało się. Serce wciąż waliło mi jak perkusja black metalowego zespołu no i byłem pewny, każdą najmniejszą komórką swego ciała czułem, że będę miał jeszcze sporo kłopotów.

Chyba nie skończy się dzisiaj na jednym piwie.

 

 

5

 

 

Kac to okrutny żart bogów. Tak, wiem nie powiedziałem nic odkrywczego, ale musiałem się wyżalić. Jednego jednak nie rozumiem. Sam doskonale wiem, ile mogę wypić, aby być całkiem konkretnie pijanym i szczęśliwym, a na dodatek nie mieć następnego ranka jeżdżącej linii metra pod czaszką. Jednak, mimo wszystko, zawsze przekraczam tą rozsądną dawkę alkoholu i po przebudzeniu zderzam się z rzeczywistością jak rower z tirem. Zupełnie jakby pijanemu nie groziła taka rzecz jak „jutro rano".

Teraz nieco mądrzejszy powiem wam jedną, zajebiście przydatną rzecz. Pomysły jakie przyjdą wam do głowy na kacu są głupie. Nie ważne jak genialny się on wtedy wydaje, ten pomysł będzie idiotyczny, a jego realizacja opłakana w skutkach. Więc jeśli podczas kacowego poranka wpadniecie na jakąś złotą receptę na wasze życie, możecie spokojnie spuścić ją w kiblu wraz z porannym stolcem.

Ja właśnie na taki genialny, kacowy pomysł wpadłem. Kiedy tak sobie leżałem, gapiłem się w sufit i rozmyślałem o wszystkim, co zdarzyło się od czwartku, pogrążałem się w coraz większej, gorzkiej złości. Wkurzało mnie wiele rzeczy: To, że przez Brzydala mogłem beknąć za śmierć Piotrka mimo, że byłem absolutnie niewinny. To, że kompletnie nie rozumiałem dlaczego w ogóle popełnił samobójstwo i o co dokładnie chodziło z tą jego oceną z „wydymałki". No i naturalnie jeszcze to, że łeb kurewsko mnie bolał. Wtedy właśnie narodził się w mojej głowie Pomysł, taki przez duże P. Postanowiłem działać. Nie wiem skąd wziąłem energię, ale jakoś udało mi się zeskoczyć z piętrowego łóżka. Następnie ubrałem błyskawicznie pierwsze lepsze ciuchy, zabrałem z półki zbiór zadań oraz duży zeszyt, w którym notowałem wszystkie przedmioty i wyszedłem prędko z pokoju.

W kuchni spotkałem Szymona, który coś tam pichcił. Pachniało jak „chyba zaraz się porzygam". Uśmiechnął się na mój widok.

– Cześć, Michał. Pamiętasz, co robiłeś wczoraj?

– Spierdalaj.

**

Zbierało się na deszcz. Granatowe, ciężkie chmury płynęły powoli po nieboskłonie niczym rzeka pełna nieczystości, gotowa zaraz spaść na ziemie. Wciąż było duszno i nieznośnie gorąco, ale czuć już było tą charakterystyczną ciszę przed burzą. Drgała w powietrzu jak wytłumiona struna, bezgłośny omen nadciągającej rozpierduchy. Minęła już dobra minuta odkąd wysiadłem z tramwaju i gapiłem się w niebo oraz budynek swojego wydziału. Odwlekałem pierwszy krok na MEL, tak do pierwszej kropli deszczu. Nie chodziło o żadne metaforyczne pierdoły. Po prostu byłem tak spragniony, że mógłbym pić z kałuży. Niestety na warszawskich chodnikach była taka sama susza jak u mnie w portfelu. Rozczarowany brakiem deszczu ruszyłem w stronę MELu. Mijający mnie na przystanku i na pasach ludzie co chwila patrzyli zaniepokojeni w górę.

Banda mięczaków boi się zmoknąć. Było wziąć parasole.

Na czym polegał mój plan? Był niezwykle prosty. Musiałem najpierw założyć, że Brzydal wiedział o mojej obecności na dachu. To nie podlegało jakiejkolwiek dyskusji. Sam mnie tam widział, ktoś mu powiedział, umie czytać w myślach, to bez znaczenia. Wiedział i już. Dzięki temu miał mnie jak na widelcu. Drugim założeniem, które mogłem wziąć jako pewniak było to, że Brzydal mnie szczerze nienawidził i najbardziej w świecie pragnął obiema łapami dobrać mi się do tyłka. Nie wiem skąd się brała ta cała jego antypatia oraz czemu podszedł do mnie akurat na pogrzebie, tylko po to, by mnie nastraszyć i sobie pofilozofować na temat rosyjskiej literatury. W jednym miał jednak stu procentową rację. Ja na prawdę nie chciałem trafić do więzienia. Sam fakt, że byłem niewinny wydawał mi się teraz bez znaczenia. W końcu więzienia są pełne niewinnych ludzi. Dlatego, gdy policja zapuka do mych drzwi, chciałem mieć albo jakąś ładną historyjkę, która tłumaczyłaby, że byłem w tym czasie gdzieś zupełnie indziej niż dach MELu, albo prawdziwy powód dla którego Piter się zabił. O alibi mogłem zapomnieć, bo przecież masa osób potwierdzi, że byłem wtedy na wydziale, więc pozostawało mi tylko wyjście numer dwa. Tutaj miałem tylko jeden, malutki punkt zaczepienia, a mianowicie jego cholernie dziwną sytuacje z „wydymałki". To mi nie dawało spokoju. Nie rozumiałem tego jeszcze bardziej niż polskiej polityki. Jak piątkowy uczeń, może mieć dwóję z tego niezbyt trudnego przedmiotu? I jakim cudem ta dwója zmienia się nagle w piątkę? Dlatego właśnie przyszedłem na wydział. Żeby wsadzić swój nochal w kilka zakamarków i powęszyć trochę. Zrobiłem sobie jeszcze dla pewności szybki rachunek w pamięci.

Przedmiot o nazwie "Wytrzymałość konstrukcji" zaliczały trzy kolokwia. Z każdego można było dostać maksimum czterdzieści punktów. Skoro jeszcze Piotr Marecki do niedawna nie zaliczał wydymałki, znaczy to, że z obu kolokwiów musiał mieć w sumie mniej niż połowę, czyli czterdzieści punktów. Piątka była od stu ośmiu punktów łącznie z trzech kolokwiów. Nie trzeba matematycznego geniusza aby zauważyć, że Piotrek nie mógł w żaden sposób uzyskać piątki z tego przedmiotu. Nawet gdyby uzyskał maksimum możliwych punktów z trzeciego kolokwium zostałby w najlepszym razie z marnym trzy i pół w indeksie. Żeby mięć tą upragnioną piątkę musiałby chyba przekupić swojego prowadzącego albo pociągnąć mu druta.

O kurwa, słodki Jezu, ja pierdolę! To jest to!

Aż zatrzymałem się na samym środku przejścia dla pieszych, gdy to do mnie dotarło. Obrzydliwe, ale ma sens. A niech mnie piorun walnie, jeśli nie ma.

Piotrek Marecki przespał się ze swoim prowadzącym.

Czy Piter miał dziewczynę? Nie, a przynajmniej nic o tym nie wiedziałem. Co prawda ja też nie miałem dziewczyny, a jestem stuprocentowym hetero, ale ja jestem niski, chudy, kiepsko się uczę, wiecznie śmierdzę fajkami i bez przerwy przeklinam. Byłem takim Piotrkiem do potęgi minus pierwszej. Jego zaś nic nie usprawiedliwiało. No i według słów jego matki on w ogóle nie pił alkoholu. W tym momencie odezwał się głosik, który już poznaliście. Ten, który często odzywa się nie pytany, pieprząc zwykle głupoty. Inni ludzie zwykle nazywają go rozsądkiem.

Czy każdy abstynent jest homoseksualistą? – zapytał mnie.

Hmm…w Polsce? Tak, do diabła, pomyślałem.

Dobra, niech będzie. Przyznaję, że Piotrek nie musiał koniecznie być gejem. Nawet to pasowałoby bardziej. Są na tym świecie ludzie, którzy postanowili pochylić się i na chwilę zapomnieć o swojej orientacji seksualnej za mniej niż tysiąc złotych stypendium miesięcznie. Nic dziwnego, że później skoczył z tego dachu. Teraz także jego przedśmiertny bełkot miał jakiś sens. Wciąż doskonale pamiętałem niektóre jego słowa:

…Złożył mi propozycję, a ja się zgodziłem…

…Wiedziałem, że to dziwne, że nie powinienem, ale nie miałem wyboru…

…Mówił, że to wcale nie będzie bolało…

Oj tak, na pewno tak mówił. Już widziałem to wszystko oczami wyobraźni. Obrzydliwy obraz rozlał się po wszystkich zakamarkach mojej głowy niepowstrzymaną falą:

Piotrek stoi przed szarymi drzwiami pokoju. Jest zdenerwowany, kilka razy podnosi rękę by zapukać, ale wciąż się waha. W końcu zamyka oczy, bierze głęboki wdech, puka głośno w drewniane drzwi i pociąga za klamkę. W pokoju panuje półmrok. Piotrek widzi tylko ciemną sylwetkę swojego prowadzącego, który stoi tyłem do niego, tuż przy samym oknie. Jeśli ten zauważył, że ma gościa nie daje tego po sobie poznać.

– Panie profesorze, proszę – odzywa się Piotrek błagalnym tonem skazańca, któremu pozostał już tylko jeden, słabiutki promyk nadziei. – Ja muszę mieć piątkę. Zrobię wszystko.

– Rozbieraj się – mówi prowadzący, tonem nieco innym niż lekarz. Odwraca się. Jego twarz staje się widoczna. Ma gęste wąsy i uśmiecha się lubieżnie. Jego szyje okala obroża z ćwiekami. Podnosi rękę, ukazując długi pejcz. – Nie martw się. To nie będzie bolało.

Przenikliwy dźwięk klaksonu obudził mnie z otępienia. Zdałem sobie sprawę, że musiałem tak stać na samym środku pasów całkiem długą chwilę. Światło zdążyło już się zmienić na czerwone, a po sekundzie rozbrzmiała symfonia klaksonów i przekleństw kierowców. Pobiegłem na chodnik, tak szybko jak umiałem, przeklinając swoją bezdenną głupotę i chorą wyobraźnię. Zawsze wiedziałem, że pod kopułą mam nie po kolei, ale żeby aż tak? Dobra, będę się tym martwił kiedy indziej.

Teraz albo nigdy, pomyślałem, patrząc się w otwarte na oścież wejście MELu.

Wszedłem do środka z chwilą gdy spadła na ziemie pierwsza kropla deszczu.

**

Aula wydziału Mechanicznego, Energetyki i Lotnictwa to jedno z niewielu miejsc w tym budynku, które nawet lubię. Może dlatego, że rzadko tutaj przychodziłem i nawet po niecałych dwóch latach nie zdążyłem się nią znudzić? A może po prostu dlatego, że była całkiem ładnie urządzona. Stonowane kolory, duże okna, miękkie, szerokie siedziska i sporo miejsca na ławkach sprawiały, że było tu całkiem przytulnie. Gdyby tylko nasi wykładowcy zasługiwali na taką aulę. Jakby standard sali zależał od umiejętności nauczania wykładowców z MELu, to nasze zajęcia odbywałyby się w toi-tojach.

Właśnie kończyła się przerwa między wykładem z Elektroniki, a wykładem z Technik wytwarzania. Pewnie was nie zaskoczę, ale dzisiaj nie przyszedłem tutaj na wykład. Z resztą i tak miałem szans zaliczyć TW, gdyż nie oddałem swojego projektu w terminie. Szybko zlokalizowałem osobę, o którą mi chodziło, co nie było zbyt trudne. Kaśka Staniszewska zawsze siedziała w pierwszym rzędzie i nawet na przerwach nie podnosiła swojego kształtnego tyłka z krzesła. Koło niej siedział Grzesiek Mielnik, co nieco psuło mi plany. Wciąż nie zapomniałem naszej ostatniej rozmowy. Ten szczurzy bobek pewnie też nie, przez co istniało spore ryzyko konfrontacji. Ale co mi tam. Nawet jeśli nie osiągnę tego po co tutaj przyszedłem, to może przynajmniej będę miał okazje walnąć go kilka razy po pysku. Ruszyłem w ich stronę.

Gdy podszedłem, Grzesiek musiał chyba skończyć opowiadać jakiś kawał, bo wszyscy siedzący licznie wokół wybuchnęli głośnym rechotem niczym stado ropuch na bagnie. Kaśka śmiała się najgłośniej, a jej śmiech wspinał się błyskawicznie na samą górę skali głosu. Niemal czułem jak swoim wysokim piskiem zabijała moje plemniki. Gdyby potrafiła wydawać z siebie odrobinę wyższe dźwięki pewnie z całej dzielnicy zbiegłyby się psy. W końcu mnie zauważyli i chichoty momentalnie umilkły jak na bezgłośną komendę. Postanowiłem olać Grześka i resztę osób, których imion pewnie nie znałem i natychmiast przejść do rzeczy.

– Cześć, Kaśka. Możemy sekundkę pogadać?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się Grzesiek:

– Co ty tutaj robisz? – zapytał, nie ukrywając sporego zaskoczenia.

Nie chciało mi się z nim gadać, ale wkurzył mnie. To aż takie niesamowite wydarzenie, że Michał Zakrzewski postanowił przyjść na jakiś wykład? Za kogo się ten złamas uważał?

– A co? Mam zakaz przychodzenia na wydział? Od kogo? Może od ciebie, co?

Gapił się na mnie wielkimi oczami, jakbym mówił do niego w niezrozumiałym mu języku.

– Ni…nie – wyjąkał w końcu. – Tylko…

– Spokojnie – przerwałem mu. – Nie poderwę ci twojej dziewczyny. – Tak, brawo, kretynie. Oby tak dalej, a na pewno Kaśka powie ci to co chcesz, zganiłem się w myślach.

Już czekałem na jakąś odpowiedź, ale zamiast mi odpyskować wstał i wyszedł z sali, co chwila łypiąc na mnie przestraszonym wzrokiem. Patrzyłem na to z niemałą satysfakcją. Czyżby Grzesiek się mnie bał?

– Michał. – Kaśka najwyraźniej miała do mnie pretensje. A to ci niespodzianka. – Czy ty musisz być taki chamski w stosunku do niego? Czy nie mógłbyś choć raz…

– Przepraszam, Kasiu. Nie chciałem – skłamałem gładko skruszonym głosem. Jedyne czego tak naprawdę nie chciałem, to dać się jej rozgadać.

Inne gęby siedzące w pobliżu wciąż się na mnie gapiły w oczekiwaniu na dalszą sensację. Rozpoznałem dwóch, czy trzech chłopaków, którzy siedzieli u mnie w pokoju w dniu śmierci Piotrka i byli świadkami mojego wybuchu. Najwyraźniej zarobiłem sobie ostatnio na opinie małego krzykacza.

– Powiedz mi tylko jedną rzecz, a już sobie idę – obiecałem.

– Szukał cię Robert z twojej grupy. Miałeś mu dać swoją część sprawozdania z Materiałoznawstwa – poinformowała mnie z poważną miną, jakby właśnie odgadła o co mi chodziło.

Ledwo powstrzymałem śmiech. Dla mnie Robert mógł sobie równie dobrze szukać perły w beczce gnoju.

– Ta, życz mu powodzenia. Chodzi mi o coś innego. Z kim macie „wydymałkę"?

– Z doktorem Nikłowskim – odpowiedziała zanim zdążyła się zastanowić po ci mi ta informacja.

– Dzięki wielkie – powiedziałem z pogłębiającym się uśmiechem na twarzy. Gdyby nie to, że na kacu mam tendencje do wymiotów, chyba bym ją ucałował. Odwróciłem się i już miałem sobie iść, gdy usłyszałem jej głos, który pod wpływem zaskoczenia ukazał kolejną, nieznośną barwę.

– Ale…po co ci to potrzebne?

– Cholernie chcę poznać tego pedała.

**

Kolejne dwie godziny spędziłem na szukaniu odpowiedzi na pytanie, kim tak naprawdę jest pan Nikłowski. Popytałem kilka osób na wydziale, głównie znajomych ze starszych roczników. Wbrew oczekiwaniom nie dowiedziałem się wiele. By być szczerym muszę przyznać, że po za jego imieniem nie dowiedziałem się praktycznie niczego. Doktor inżynier Mikołaj Nikłowski. Uczy tutaj chyba od zawsze – na tyle długo, że każdy go trochę kojarzył – tylko i wyłącznie wytrzymałości konstrukcji. Nikt nic nie wiedział o innych przedmiotach, w których doktorek bierze czynny udział. Tylko jedna osoba, z którą rozmawiałem miała wcześniej z nim zajęcia. Krzysiek z trzeciego roku, kumpel z akademika. On także nie potrafił jednak udzielić mi jakiejś użytecznej informacji. Nikłowski był nijaki. Po prostu robił swoje, tak powiedział. Ani wymagający, ani przyjazny dla studentów. Ot taki przeciętny, modelowy doktorzyna, który uczy na polibudzie.

Wydało mi się to co najmniej osobliwe. Może i nie jestem jakimś specem w tej dziedzinie, wiedziałem jednak, że coś takiego jak przeciętny doktor nie istnieje. Po prostu każdy naukowiec jest na swój sposób specyficzny, wręcz ekscentryczny. Nie znałem ani jednego doktora, czy też profesora, który nie byłby znany wśród studentów ze swoich charakterystycznych zachowań.

Zrezygnowany porzuciłem dalsze próby wypytywania. Rozważałem jeszcze jedną rozmowę z Kaśką, ale w końcu darowałem sobie. Musi to wyglądać dość podejrzanie jak tak sobie latam po wydziale i zadaję wyciągnięte z tyłka pytania. Postanowiłem znaleźć sposób na nawiązanie kontaktu z panem Nikłowskim. Tym razem poszczęściło mi się. Okazało się, że doktor ma dzisiaj konsultacje ze studentami w pokoju numer czterdzieści dziewięć, o godzinie trzynastej, czyli za niecałe pół godziny.

Gabinet Nikłowskiego odnalazłem całkiem szybko. Na szczęście był na parterze. Na innych piętrach MEL to istny labirynt i można tam się błąkać kupę czasu, zanim odnajdzie się szukany pokój. Nie jestem zwolennikiem kary śmierci, lecz architekta, który projektował ten budynek powinno się powiesić bez procesu.

Zapukałem cicho, uprzejmie jak tylko umiałem i od razu pociągnąłem za klamkę. Zamknięte. No trudno, trzeba będzie poczekać do trzynastej. Odszedłem kilka kroków w głąb korytarza i podparłem się o ścianę naprzeciwko pokoju. Stąd nie miałem możliwości przegapić Nikłowskiego, gdy ten wejdzie do swojego gabinetu. Warto byłoby najpierw zobaczyć jak w ogóle wygląda nasz zboczony doktorek. Ech, idiota ze mnie. Mogłem przecież poprosić Karola by opisał mi jego wygląd. Mądry Polak po szkodzie.

Czekanie zawsze mnie dobijało. Nie jestem w tym dobry. Denerwowała mnie każda wizyta u lekarza, na poczcie, w banku, a nawet zwykła kolejka w sklepie spożywczym. Po prostu nie potrafię stać bezczynnie i myśleć nie wiadomo o czym, dostaję od tego świra. Zawszę, gdy wiem, że będę musiał odczekać swoje, brałem z sobą odtwarzacz mp3 albo jakąś książkę, najlepiej jakiś czarny kryminał Dashiela Hammett'a lub coś Stephena Kinga. W tym momencie nie pogardziłbym chyba nawet jakąś cukierkowatą historyjką o elfach i smokach ze świata Forgotten Realms. Strasznie zachciało mi się odpalić papierosa, ale to wiązałoby się z wyjściem na dwór. Ulewa mi wcale nie przeszkadzała, nawet byłaby to piękna sprawa wyjść i postać sobie chwilę w orzeźwiającym deszczu. Wolałem jednak pozostać na swoim miejscu. W końcu w każdej chwili mógł przyjść Nikłowski, a ja nie chciałem tego przegapić. Spojrzałem na zegarek. Boże, czy naprawdę minęło dopiero dziesięć minut? Zlituj się, do cholery, bo inaczej zwariuję. Spraw by coś się w końcu wydarzyło.

– Nareszcie cię znalazłem. – usłyszałem głos po swojej lewej.

Przekląłem pod nosem. Nie musiałem nawet odwracać głowy w tamtą stronę, doskonale wiedziałem, że te słowa były skierowane do mnie i wiedziałem także kto tam stoi. Jeśli bogowie chcą kogoś ukarać, spełniają jego modlitwy – przeklęta racja..

– Czego chcesz, Robert? – warknąłem, wciąż nie spojrzawszy na niego. Miałem nadzieje, że jak będę niemiły, to szybko sobie pójdzie.

– Jak to czego?! – wrzasnął. Sądząc po głosie był bardzo wkurzony. – Kurwa mać, Michał, próbuję się z tobą skontaktować od dwóch dni. Gdzie się podziewałeś? Masz te obliczenia i wykresy do sprawozdania? – ostatnie dwa pytania zadał niemal jednocześnie.

– Nie.

Stanął tuż przede mną. Nie pomyliłem się w ocenie jego nastroju. Miał minę niczym ksiądz, który właśnie zauważył satanistę. Po za tym Robert wyglądał jak typowy student z politechniki. Wysoki chudzielec w okularach z kręconymi włosami wiecznie w nieładzie. Zawsze jak go widziałem miał na sobie tą samą, czarną koszulkę z białym napisem na piersi: „Szukam drugiej połówki". Na plecach widniało: „0,7 też może być". Pewnie uważał to za bardzo zabawne.

– Co?!

– Ogłuchłeś? Nie mam. A teraz jakbyś mógł…

– Co ty sobie myślisz? – przerwał mi ze złością. – Miałeś całe dwa tygodnie żeby zrobić swoje. Jeśli nie oddamy tego dzisiaj nie zaliczymy laborki – oznajmił mi tonem jakby chodziło o sprawę życia lub śmierci.

Wzruszyłem ramionami i odparłem:

– Nic na to nie poradzę, przykro mi.

– Nie pierdol. Mamy jeszcze dwie godziny, może zdążymy to zrobić. W bibliotece dostaniemy materiały. Chodź.

– Nie mogę. Jestem zajęty – rzuciłem krótko.

– Czym, kurwa? Podpieraniem ściany?

No, trzeba mu przyznać, że musiało to tak wyglądać. Pokiwałem głową i uśmiechnąłem się półgębkiem.

– Zgadłeś, Sherlocku, brawo. – zadrwiłem. – A teraz spieprzaj stąd, bo przeszkadzasz.

Robert aż zagotował się ze złości. W sumie nie dziwię mu się, strasznie zawaliłem sprawę z tym sprawozdaniem. Tylko i wyłącznie z mojej winy miał teraz przesrane. Ale z drugiej strony sam miałem większe problemy.

Myślałem, że już zrozumiał, iż nic tutaj nie wskóra i w końcu odejdzie, jednak pomyliłem się. Nagle złapał mnie za kołnierz i przycisnął do tyłu. Zaskoczony, nawet nie zdołałem zareagować Rąbnąłem tyłem głowy w ścianę, aż mi zęby chrupnęły i zobaczyłem gwiazdy. Zabolało.

– Ty palancie! – znów zaczął krzyczeć. – Ty pieprzony skurwielu! Nie będę płacić za powtarzanie przedmiotu, bo nie chciało ci się zrobić kilku obliczeń! Słyszysz?!

Usłyszałem, w końcu darł mi się prosto w twarz. Usłyszeli także inni obecni na korytarzu. Niektórzy zainteresowali się tą nierówną walką i podeszli w naszą stronę.

– Hej, zostaw go! – zawołał najodważniejszy z nich.

Robert puścił mnie i odsunął się krok w tył. Nie spojrzał nawet w stronę gościa, który kazał mu mnie zostawić. Wciąż patrzył się na mnie wściekłym wzrokiem.

– Dorwę cię za to – zagroził mi. – Zobaczysz, nie zostawię tak tego. Pożałujesz. Nawet nie zdajesz sobie sprawy.

Udałem, że krztuszę się śmiechem i wydałem z siebie głośne parsknięcie. Była to jednak tylko poza. Wcale nie było mi do śmiechu. Łepetyna bolała mnie mocniej niż po najgorszym kacu. Potarłem palcami tył głowy. Sukinsyn nabił mi guza.

– Tylko na to czekam – zapewniłem go z szerokim, oczywiście wymuszonym uśmiechem.

Rzucił w moją stronę coś niezrozumiałego i poszedł tam skąd przyszedł, szybko przebierając nogami. Gdy zniknął mi z oczu poczułem niemałą ulgę pomieszaną ze wstydem. Czy właśnie dokopał mi jakiś kujon? Co się dzieje z tym światem?

– W porządku? – zapytała bezimienna gęba. Chyba ten sam gość, który stanął w mojej obronie kilka sekund temu.

– Tak. Wszystko jest okej – odparłem.

– Niezły czubek, co nie? O co mu chodziło?

– Nie twoja sprawa. Odczep się wreszcie, koleś.

Podniósł obie ręce w obronnym geście.

– Spokojnie. Chciałem tylko pomóc – rzekł z wyrzutem.

– Nie chcę się powtarzać – rzuciłem szorstko.

Dopiero po kilku sekundach zrozumiał moje słowa. Coś tam burknął pod nosem na temat niewdzięczności, a następnie wrócił do grupki studentów, która stała kilka metrów dalej i spokojnie obserwowała wydarzenia. Zaczął im chyba relacjonować naszą rozmowę, bo co chwila pokazywał na mnie palcem. Skrzywiłem się ze złości. Ostatnio zwracam na siebie strasznie dużo uwagi. To nie mogło mi wyjść na dobre.

Studenci dziesiątkami przechodzili obok mnie pogrążeni w rozmowach albo z nosami w zeszytach i książkach, minuty mijały leniwie, jedna po drugiej, a ja zrobiłem właśnie trzydziestą ósmą rundę tam i z powrotem wzdłuż korytarza. W końcu upragniona godzina trzynasta wybiła na moim zegarku pojedynczym bipnięciem. W napięciu rozglądałem się w obie strony, wypatrując intensywnie swojego celu. Jednak pana doktora Nikłowskiego wciąż nie było nigdzie widać. Poczekałem kolejne pięć minut, potem kolejne i jeszcze następne, ale na próżno. Nikłowski spóźniał się jeszcze bardziej niż autobusy komunikacji miejskiej zimą. Sprawdziłem jeszcze dwa razy na wywieszce na drzwiach, czy aby na pewno konsultacje odbywają się dzisiaj oraz czy na tablicy ogłoszeń nie ma jakichś informacji o ich odwołaniu. Nie znalazłem nic, co tłumaczyłoby nieobecność doktora Nikłowskiego. Nie muszę chyba mówić, że nie polepszyło to mojego nastroju?

Chwytając się jeszcze ostatniej, wątłej nadziei, podszedłem kolejny, tym razem ostatni raz pod drzwi pokoju czterdzieści dziewięć. Może mnie wtedy nie usłyszał, a miał zamknięte drzwi? – tłumaczyłem sobie w myślach. Marne na to szanse, ale co szkodzi jeszcze raz zapukać?

Zrobiłem to, tym razem dużo głośniej. Odczekałem krótką chwilę i zapukałem jeszcze raz.

– Kto tam? – usłyszałem nagle zza drzwi.

O proszę, a jednak jest w środku. Zamiast jednak się ucieszyć, żałowałem, że straciłem kupę czasu na bezczynnym czekaniu pod pokojem.

– Pan doktor Nikłowski? – zapytałem przez drzwi.

– Tak, o co chodzi? – odpowiedział mi ostrożnie po krótkiej pauzie.

– Przyszedłem na konsultacje.

– Na co?

Nie wiedziałem czy się zdziwił, czy też nie dosłyszał. Stawiałem na to pierwsze, w końcu mówiłem całkiem głośno.

– Na konsultacje – powtórzyłem. – Czy mógłby pan otworzyć drzwi? Zajmę panu dosłownie kilka minut – obiecałem grzecznym tonem petenta.

– Dobra, zaraz – rzekł zirytowany. Jak widać, tego dnia miałem wybitną skłonność do wkurzania wszystkich naokoło. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że zwykle działa to w obie strony.

Usłyszałem głośny szczęk zamka i drzwi stanęły przede mną otworem. Mimo iż nie wiedziałem jak wygląda doktor Nikłowski, mogłem być pewny, że mężczyzna stojący w drzwiach to bez wątpienia on. Karol miał rację. Facet był strasznie nijaki. Grono naukowe na naszym wydziale dzieliło się na dwa typy. Jedni przychodzili do pracy pod krawatem, a inni, zwykle ci starsi, ubrani byli w obrzydliwe, stare swetry, niezależnie od panującej pogody. Nikłowski należał do tej pierwszej grupy. Miał na sobie jasny garnitur i niebieski krawat w granatowe paski. Rzadkie, brązowe włosy miał starannie zaczesane na jedną stronę, aby ukryć zaawansowaną łysinę. Nie potrafiłem ocenić ile ma lat, nawet w przybliżeniu. Miał taką bezpłciową, niecharakterystyczną twarz. Brak jakiekolwiek zarostu i zmarszczek sprawiały, że wyglądał na góra trzydzieści. Taką gębę można mijać codziennie, a i tak jej później nie skojarzyć. Coś jednak w jego postawie i srogim spojrzeniu jakim mnie obdarzył sprawiało, że wyglądał dużo starzej. Garbił się niemal jak sześćdziesięciolatek, przez co sprawiał wrażenie znacznie niższego niż był w rzeczywistości.

– Słucham pana. W czym mogę pomóc? – zapytał w drzwiach.

Próbowałem zajrzeć mu przez ramię do środka, ale w pokoju było jakoś dziwnie ciemno. Jakby była noc albo miał zasłonięte żaluzje. Dlaczego facet siedzi tam zamknięty po ciemku? – zastanawiałem się w myślach.

– Dzień dobry, doktorze – ukłoniłem się uprzejmie. – Mogę wejść?

Popatrzył na mnie podejrzliwie mrużąc oczy, jakbym właśnie go poprosił o pożyczkę pieniędzy, albo chciał mu wcisnąć komplet noży ze stali nierdzewnej po wyjątkowo atrakcyjnej cenie. W końcu odszedł od drzwi i wskazał mi abym wszedł, głośno przy tym wzdychając. Wiem, że spora część naukowców uważa studentów za niepotrzebny dodatek do swojej pracy na uczelni, lecz Nikłowski robił strasznie wielki problem z powodu zwykłych konsultacji, które z resztą miał w planie. Podejrzane jak stu diabłów.

Miałem rację. W pokoju żaluzje były szczelnie zasłonięte i panował tu nieprzyjemny półmrok. Słabo widzę po ciemku i nie widziałem wszystkich szczegółów dotyczących umeblowania. W oczy rzuciło mi się tylko gigantyczne, jak na rozmiary pomieszczenia, biurko. Zajmowało ono ponad połowę gabinetu i zawalone było gęsto stertą papierów. Nie miał na nim komputera, co było kolejną, cholernie dziwną sprawą. Mamy przecież dwudziesty pierwszy wiek. Kto w tych czasach nie posiada komputera w swoim gabinecie?

Nikłowski usiadł przy biurku, odgarniając kartki papieru na oba brzegi blatu. Niektóre z nich spadły na podłogę, ale nie wydawał się tym przejmować. Gdy skończył wskazał mi dłonią stare krzesło przy ścianie.

– Mogę zapalić światło? – zapytałem.

Znowu popatrzył na mnie jak na upierdliwą muchę, która lata w nocy nad głową i nie pozwala zasnąć.

– Światło nie działa – odrzekł sucho, kończąc temat. – Niech pan usiądzie.

Wziąłem krzesło z pod ściany i podstawiłem je przy biurku, na przeciwko doktorka. Wyjąłem z plecaka zbiór zadań i zacząłem go wertować w poszukiwaniu jakiegoś sensownego przykładu, który stanowiłby dobrą przykrywkę dla mojej wizyty. Próbowałem cokolwiek odczytać z książki, ale po ciemku litery, cyfry i rysunki rozlewały mi się na papierze. Nikłowski co chwila zerkał wymownie na zegarek.

– No, więc? – zapytał zniecierpliwiony. – Z czym ma pan problem?

Podałem mu zbiór zadań do ręki. Postukałem palcem w pierwsze lepsze zadanie. Zdołałem tylko ujrzeć rysunek pręta w kształcie litery „L", wmurowanego jednym końcem w ścianę.

– Czy mógłby mi pan pokazać jak obliczyć w tym zadaniu moment skręcający i reakcje na podporze? Nie mam pomysłu jak się za to zabrać.

Nikłowski zajął się analizą zadania, co dało mi krótką chwilkę na dokładniejszy rzut oka po gabinecie. Po za ogromnym biurkiem i brakiem światła było tu jednak całkiem normalnie. Jedna półka z książkami naukowymi, zamknięta szafka w rogu przy drzwiach , wieszak, na którym wisiał parasol i tony papieru. W pokoju nie było nic innego. Nic, co powiedziałoby mi cokolwiek o panu Nikłowskim. Żadnych zdjęć, dyplomów, nawet pieprzonego kwiatka na parapecie. O pejczach, ćwiekach, kajdankach, tubce wazeliny i miesięczniku „Kocham pana", położonym gdzieś na biurku, mogłem tylko pomarzyć.

– Proszę pana – rzekł doktor. – W tym zadaniu moment skręcający i reakcja na podporze są już podane. Trzeba tutaj obliczyć dopuszczalne obciążenia pręta w zależności od jego przekroju.

Ja to jednak mam pecha. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent zadań z tej książki polega na policzeniu momentu i reakcji. Na tym przecież polega ten pieprzony przedmiot. Zamiast nazwy "Wytrzymałość konstrukcji", równie dobrze mógłby się nazywać: „Dany jest pręt. Policz reakcje i momenty". Ale nie, ja musiałem oczywiście wybrać inne zadanie.

Odebrałem doktorowi zbiór zadań i kolejny raz przekartkowałem go. Moje oczy przyzwyczaiły się już do panującego mroku i co nieco widziałem. Przynajmniej na tyle, by nie popełnić drugi raz tej samej gafy.

– Czy pan w ogóle jest moim studentem? – zapytał Nikłowski zanim zdążyłem podać mu z powrotem książkę. – Nie kojarzę pana. Jak się pan nazywa?

Ta, uważaj, bo ci jeszcze powiem.

– Nie. Nie jestem pana studentem. Ale to chyba nie problem? W końcu konsultacje są dla wszystkich.

– Jestem pewny, że twój prowadzący wyjaśni tobie lepiej te zadanie niż ja. Naprawdę chciałbym panu pomóc, ale mam sporo pracy i muszę znaleźć chwilkę czasu dla moich własnych studentów – wyjaśnił spokojnym głosem, jakby rozmawiał z niedorozwiniętym dzieckiem. – Życzę panu miłego dnia. Do widzenia. – Wskazał drzwi wyciągniętą ręką.

– Pan nie rozumie. – Chwyciłem się ostatniej nadziei. Miałem nadzieje tego uniknąć, ale nie spodziewałem się też, że Nikłowski tak szybko mnie wyprosi. – Mam ogromne problemy z tym przedmiotem. Zrobię wszystko, panie doktorze. Wszystko by zaliczyć, na prawdę wszystko – błagałem żałośnie.

– Przykro mi. Do widzenia – powtórzył.

Zrezygnowany wstałem i skierowałem się w stronę drzwi. Nie wyszło, dalej jestem w kropce. Ale dlaczego niczego się nie dowiedziałem? Dlaczego nie złapał haczyka? Czy ja jestem jakiś brzydki, czy co? A może on wcale nie jest gejem? Może Piotrek był po prostu chorym na głowę sukinkotem i dlatego popełnił samobójstwo?

Odrzuciłem tą myśl. Więzienie, pamiętaj o więzieniu, powtarzałem sobie w myślach. Naprawdę nie chcesz tam trafić. Przed oczami ukazała mi się twarz Brzydala w kłębach gęstego, papierosowego dymu.

Takich jak ty używają tam jako waluty – powiedział, uśmiechając się obłąkańczo.

Stanąłem tuż przed drzwiami i odwróciłem głowę w stronę Nikłowskiego.

Nie wiem co do końca kierowało mną, gdy wypowiedziałem następne słowa. Nie miałem tego w planach. To był nagły impuls, który przejął kontrolę nad językiem, bez udziału mózgu. To nie przypominało nawet chwycenia się brzytwy przez tonącego. To było coś w stylu włożenia sobie pistoletu w usta, z zamiarem pozbycia się bolącego zęba.

– Wiem o panu i Piotrku Mareckim – rzuciłem prosto z mostu.

Twarz Nikłowskiego pozostała nieruchoma, zupełnie jakby mnie nie usłyszał. Ale jeśli mówią prawdę i oczy naprawdę są zwierciadłem duszy, to dusza doktorka podskoczyła trzy metry ze strachu i walnęła głową w sufit. Minęło kilka sekund zanim się opanował.

– Nie rozumiem o czym pan mówi. Proszę wyjść! – nakazał nerwowo.

– Niech pan sobie daruje te pieprzenie. Byłem świadkiem samobójstwa Piotrka. Zanim skoczył wyśpiewał mi wszystko – zablefowałem. – Wiem o wszystkim, co zaszło między wami. Problem tylko w tym, co z tym faktem zrobimy?

Kolejna pauza. Nikłowski zrobił się bardzo ostrożny i dokładnie rozmyślał nad każdym słowem.

– Nikt ci nie uwierzy – powiedział w końcu.

Wzruszyłem ramionami.

– Nie byłbym tego taki pewien – odparłem. – Może policja faktycznie mi nie uwierzy, w końcu to tylko moje słowo przeciwko pańskiemu. Ale co z gazetami? Jakiś brukowiec na pewno zainteresuje się informacją, że pewien doktor z politechniki wykorzystał swojego studenta.

– Dziennikarze także ci nie uwierzą, to niedorzeczne.

– Jest pan w stanie podjąć takie ryzyko? W dzisiejszych czasach gazety piszą o każdej głupocie. Taka historyjka na pewno je zainteresuje. W końcu im nawet nie chodzi o prawdę, tylko o dobrą sensacje, która się sprzeda, a niech pan mi wierzy, ta historia sprzeda się świetnie. Wyobraża już pan sobie te nagłówki? A nawet jeśli nie wyjdzie z brukowcami, zawsze jest jeszcze internet – dodałem na koniec. To chyba go w końcu przekonało.

– Czego ode mnie chcesz?

No właśnie, to bardzo dobre pytanie. Upewniłem się w swojej teorii, o to mi głównie chodziło. Gdy następny raz Brzydal przyjdzie mnie straszyć policją i więzieniem, sprzedam mu Nikłowskiego bez zająknięcia. Dlaczego jednak nie wykorzystać tej sytuacji?

– Pieniędzy – odparłem. – Za swoje milczenie chcę…pięć tysięcy złotych.

– Co? – zdziwił się. – To jest szantaż! To jest przestępstwo, zdajesz sobie sprawę?

– Proszę bardzo, niech pan wezwie policję – rzekłem z uśmiechem. – Niech pan im powie, że pana szantażuje. Ciekawe, co pan im powie, gdy zapytają pana czego ten szantaż dotyczy.

– Bądź rozsądny – jęknął żałośnie. – Nie mam takiej kwoty. Nie wyczaruję tobie takiej sumy z powietrza.

– Gówno mnie to obchodzi – syknąłem przez zaciśnięte zęby. Nie widziałem już sensu, by odnosić się do Nikłowskiego z uprzejmością czy szacunkiem. – Pieniądze mają być jutro. Może pan sprzedać samochód, pożyczyć, wyżebrać, ukraść, a nawet dać się komuś wyruchać, nie interesuje mnie to. A może woli pan, abym od razu zadzwonił po policję? – zaproponowałem, wyciągając komórkę z kieszeni.

Widać było, że się waha. Wciąż nie mógł uwierzyć, że nagle wywróciłem mu świat do góry nogami, że jego spokojna, beztroska przejażdżka przez życie utknęła w kałuży pełnej gówna. Szukał w myślach jakiegoś genialnego rozwiązania, jakiegoś pomysłu-łopaty, który pozwoli mu wygrzebać się z tej sytuacji. W końcu wzdychnął z rezygnacji.

– Daj mi dwa dni. Pojutrze przyniosę ci pieniądze.

Udałem, że się przez chwilę zastanawiam i pokręciłem stanowczo głową.

– Nie. Daję panu czas do jutra, do godziny osiemnastej. Proszę być tutaj, w swoim gabinecie z przygotowaną całą sumą. W innym wypadku pędzę od razu do gazet, zrozumiano?

– Tak – warknął. – Zrozumiałem.

Pokiwałem głową z szerokim uśmiechem na ustach. Czułem się po prostu wspaniale. Jakbym znowu miał siedem lat i właśnie znalazł wymarzony prezent pod choinką. Było coś jeszcze. Pierwszy raz miałem nad kimś tak ogromną władzę. Natychmiast się od tego uzależniłem. Jeśli ten pedał myśli, że skończy się na głupich pięciu tysiącach, to się diablo rozczaruje.

– Wie pan co? – powiedziałem w otwartych drzwiach, nie odwracając się. – To były najlepsze konsultacje na jakich byłem.

**

Opuściłem wydział wciąż uśmiechając się szeroko do całego świata. Najgorsza ulewa minęła i padały już tylko ostatnie, pojedyncze krople deszczu. Nie mogłem przestać się uśmiechać, po prostu nie mogłem. Byłem szczęśliwy jak nigdy dotąd. Chłodny wiaterek owiewał moją twarz. Ulewa odświeżyła stęchłą atmosferę Warszawy, dokładnie w taki sam sposób jak ja oczyściłem się w środku. Rozłożyłem szeroko ręce, podniosłem twarz ku niebu, zamknąłem oczy i zaciągnąłem się wilgotnym powietrzem jak dobrym papierosem. Wiem, że musiałem głupkowato wyglądać, stojąc w dogasającym deszczu i szczerząc zęby nie wiadomo do czego, ale miałem to gdzieś. Nic się teraz nie liczyło. Byłem zwycięzcą. Rozwiązałem wszystkie swoje problemy i udupiłem winnego kolesia. To było po prostu świetne. Tak musiał się czuć Sam Spade lub Jane Marple, gdy rozwiązali trudną sprawę.

– Pan Michał Zakrzewski?

Otworzyłem oczy. Przede mną stał wysoki, łysy mężczyzna z równo przyciętą, czarną brodą, ubrany w długi, szary płaszcz. Machał mi jakimś płaskim, prostokątnym przedmiotem tuż przed samym nosem. Dwa kroki za nim stał zadowolony z siebie Brzydal.

– O co chodzi? – wymamrotałem zaskoczony. Domyśliłem się zanim jeszcze Łysy się odezwał.

– Policja. Proszę za mną.

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka