- Opowiadanie: Skaza - Kruki na niebie

Kruki na niebie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kruki na niebie

Obserwując kolejny z obłoków pary wydobywających się z moich ust, uznałem, że dziś dzień mój stylowy kapelusz przegra pojedynek z ciepłą czapką i kapturem. Zaczynało się robić naprawdę zimno. Co prawda śnieg wciąż był rzadkością, ale temperatura potrafiła już dać człowiekowi w kość.

Nie tak jak sam człowiek, oczywiście. Już wolę mróz, niż bliższy kontakt z czymś nad wyraz ostrym. Jednakże, trzech ludzi, których z miejsca uznałem za pospolitych bandziorów, miało chyba odmienne poglądy co do moich spotkań z bronią. Wychudzeni, z częściowo pordzewiałymi mieczami, otuleni ciasno poszarpanymi ubraniami, wychynęli z lewej strony lasu, przez który akuratnie podróżowałem. Nie wyglądali zbyt przerażająco, choć sami raczej by tego nie przyznali.

Ale cóż, trzech ludzi to już coś, tym bardziej zdesperowanych. Jeszcze mi konia zarżną jak będę ich mijał.

Nie zważając na ich gniewne okrzyki i obelgi, demonstracyjnie zsiadłem z wierzchowca, którego tak jak wszystkie poprzednie, nazwałem Tabunem. Z pochwy wiszącej przy siodle, wyciągnąłem półtoraręczny miecz, delikatnie zdobiony, idealnie wyważony. Doskonała broń, ale nie miała ładnie wyglądać. Miała ułatwiać skuteczne zabijanie. W końcu, z wielkim bólem, byłem zmuszony odpiąć gruby, ciemny płaszcz. Bandyci czy nie, przeszkadzałby tylko. Konia odpędziłem na drugi skraj drogi, na pewno staraliby się go nie zranić, ale nie ma po co niepotrzebnie ryzykować.

Nawet nie próbowałem im tłumaczyć, że mają przed sobą żołnierza z całkiem pokaźnym doświadczeniem, chociaż starcem bym siebie nie określił. I tak by nie odpuścili.

Podeszli półkolem, starając się mnie okrążyć. Ten z prawej nie wytrzymał i skoczył, unosząc miecz wysoko, aż za głowę. Pewnie był najbardziej głodny, choć to pewnie nie miało związku z tym jak koszmarnie powolnie się ruszał. Mając całkiem duży zapas czasu na reakcję, pozwoliłem sobie na odrobinę finezji, skręciłem się w półobrocie i nonszalanckim ruchem wpakowałem mu ostrze pod brzuch. Cóż, leśna widownia zapewne nie doceni przedstawienia, ale samopoczucie zawsze się troszkę polepszy.

Ponieważ jak już wspomniałem był raczej chudy, to klinga łatwo przeszła na wylot. I delikatnie mówiąc, utknęła, jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach. Nie zdążyłbym jej wyszarpnąć, bo pozostałe dwa zbiry porzuciły myślenie o taktyce i rzuciły się z wściekłymi okrzykami, kojarzącymi mi się jedynie z rykiem zarzynanych goryli. Pchnąłem więc nieboszczyka wraz ze sterczącą z niego bronią na środkowego napastnika, a cięcia ostatniego uniknąłem błyskawicznym krokiem w tył.

Potem, odpuszczając sobie na chwilę finezję, przywaliłem mu z całej siły w szczękę. Chrupnęło głośno, bandzior zamierzał wrzasnąć z bólu, co skończyło się na szczęście jedynie żałosnym bulgotaniem. Dźwignią na łokieć złamałem mu uzbrojoną rękę i zręcznie wyłuskałem miecz ze zwiotczałem dłoni. Wtedy drugi z żywych wrogów stał już przy mnie, sparowałem dwa ciosy, uderzyłem sztychem w nadgarstek. Ten, w przeciwieństwie do kolegi, nie miał czasu się wydrzeć, kawał stali w gardle zasadniczo mu to utrudnił.

Sekundę później, połamaniec również zamilkł.

Zaparłem się nogą o ciało pierwszego bandyty i wyszarpnąłem z niego moją broń. Potem wszedłem w las, przeczesując go pobieżnie. Zostawiłem Tabuna na drodze, wiedziałem, że nie odejdzie, to był mądry zwierzak. Miałem trochę szczęścia, bo szybko znalazłem niewielki obóz, ukryty za sporym, wystającym z ziemi głazem. Trzy legowiska składające się z koców, mchu i siana, ognisko i trzy całkiem nieźle trzymające się torby. Zabierając pakunki zauważyłem jeszcze częściowo objedzony szkielet, leżący na płaskim kamieniu koło ogniska. To był chyba jakiś pies. Cóż, choć od końca poprzedniej minęło ledwie sześć lat, mamy kolejną wojnę, różne rzeczy się dzieją.

W torbach nie znalazłem za wiele. Naderwana mapa, czerstwe pieczywo, które dałem Tabunowi, trochę narzędzi, dwie butelki jakichś przezroczystych alkoholi… Wolałem tego nie tykać, cholera wie co chleją tacy obszarpańcy. Jedyne co zabrałem, to prawie nie zniszczona osełka i kilkanaście drobnych monet. Co prawda osełkę mam, a pieniędzy mi starcza, ale jakieś śniadanie za to będzie. Resztę zostawiłem na drodze, przy trupach, może ktoś będzie zainteresowany.

Dymy miasteczka ujrzałem na horyzoncie jakieś dwie, może trzy godziny przed zmierzchem. Popędziłem Tabuna, bo miałem już wybitną ochotę zjeść coś ciepłego.

Dojechałem szybciej niż się spodziewałem, koń też chyba miał dosyć zimna. Z wcześniejszego czytania mapy wiedziałem, że osada nazywa się Zachodni Brzeg lub Mglisty Brzeg. Wzięło się to oczywiście stąd, że miasteczko leży nad całkiem sporym jeziorem. Co prawda na wschodnim brzegu nijakiej cywilizacji nie było, a druga nazwa pochodziła najpewniej od jakiegoś romantycznego poety, ale w gruncie rzeczy Zachodni Brzeg brzmi całkiem ładnie. Moim oczom ukazało się kilkadziesiąt domów, w większości kamiennych, choć zdarzały się też nieliczne drewniane i ceglane. Ilość mieszkańców pewnie nie przekracza dwóch setek ale to i tak zbyt dużo, żeby uznać Brzeg za kolejną wiochę. Wybrukowali sobie nawet coś na wzór rynku. Przy tymże rynku znajdowały się ratusz i spora karczma, choć w przypadku pierwszego budynku „ratusz" jest odrobinę zbyt dumnym słowem. Ot, większa kamieniczka z małą dzwonnicą na dachu.

Chłopiec stajenny podbiegł gdy tylko mnie zobaczył. Dbają o podróżnych, to dobrze. Wsadziłem mu w dłoń monetę, kazałem opiekować się dobrze Tabunem, nakarmić go i wyczyścić. Odczepiłem swoją torbę i miecz, po czym skierowałem się do gospody. Wewnątrz było więcej osób niż się spodziewałem, ale co najmniej połowa stolików była wolna. Przy barze siedziało kilku miejscowych, chyba farmerzy i jeden wędkarz, sądząc po czapce ze spławikami. Przy jednym ze stołów rozsiedli się wędrowni mistrz gier i bard. W kącie wielką kolację jadło dwóch mięśniaków, prawdopodobnie jacyś najemnicy, ewentualnie inni tułacze żyjący z dnia na dzień. Ważne, że byli mniej agresywni od tych spotkanych na trakcie.

Sama tawerna była urządzona przyjemnie, meble drewniane, parę dywanów i skór na ziemi i ścianach. Schody na piętro najpewniej prowadzące do pokoi, co do których miałem nadzieję, że będą równie porządne.

Zająłem stół pod ścianą, ogrodzony z dwóch stron rzeźbionymi barierkami, rzuciłem wierzchnie ubrania oraz miecz i torbę na krótką ławkę przybitą do ściany, zostawiając na sobie czarną kurtkę imitującą mundur. Przywołałem gospodarza, wielkiego, łysego gościa z klasycznym, barmańskim fartuchem. Gdyby poplamił ten fartuch wyglądałby raczej jak rzeźnik niż karczmarz. Zrobił nieco zniesmaczoną minę, ale podszedł. No ja za nim łazić nie będę, niech wiedzą miejscowi, że szlachta przyjechała. Nie muszą mnie lubić, przynajmniej dopóki to ja mam pieniądze.

Bez wdawania się w zbędne dyskusje, zamówiłem miskę zupy warzywnej, dużą porcję jajecznicy, pół bochenka chleba i smażonego pstrąga, dania tej klasy zdecydowanie nie spodziewałem się w takiej mieścinie, więc nie mogłem się oprzeć. Do tego dzbanek herbaty i dwa kieliszki wina. Wyszło tego całkiem sporo, ale jestem dużym chłopcem, więc muszę się solidnie najeść. Jadłem powoli. Pozwalając myślom płynąć, żyłem wyobrażeniami. Starałem się snuć neutralne wizje bez zabarwienia emocjonalnego. Innymi słowy, wprowadzałem umysł na tereny, gdzie nic mu nie grozi.

Po mniej więcej godzinie, najedzony i lekko senny zebrałem swoje rzeczy i ruszyłem do wyjścia w celu przejścia się po miasteczku, może nawet zlokalizowania jakiejś kuźni. Przydałoby się podkuć Tabuna. Nie bałem się, że zabraknie dla mnie pokoju, przejezdnych nie było aż tak wielu.

Cóż, nie dane mi było raczyć się pięknymi widokami miasta, ponieważ tuż za progiem przesłonił mi je raczej spory osobnik, miałem pewne wątpliwości czy to jeszcze człowiek czy już niedźwiedź, był ode mnie co najmniej o dwie głowy wyższy i dwa razy szerszy, a trzeba zaznaczyć, że nie należę do kurdupli. Na dodatek był strasznie zarośnięty i nosił kudłate futro.

– Burmistrz chce widzieć pana czarodziuja – po głosie i akcencie kolosa skłoniłem się ku opcji z niedźwiedziem.

Zanim zdołałem się zdecydować czy chcę coś odpowiedzieć czy spróbować walnąć zbira w ryj, zza niego wyłonił się drugi, jakieś cztery razy mniejszy, w czerwonym surducie i ciemnozielonym berecie. Ten sięgał mi ledwo do pasa. Wyglądało to jakby przeszedł pod tym wielkim, pomiędzy jego nogami. Po kolejnej chwili zdziwienia stwierdziłem, że mały to nie niedźwiedziątko, ale człowiek, posiadający odrobinę inteligentniejszy wyraz twarzy od swojego kolegi, co stawiało go w moim rankingu mniej więcej na równi z drożdżami.

– Spokojnie, Tim. Przepraszam pana za niego, panie czarownik – mały mówił dziwnym, bulgoczącym nieco głosem, ale za to w miarę płynnie.

– Nie ma problemu. Przynajmniej jeszcze. Kim wy, do jasnej cholery, jesteście i czemu stoicie mi na drodze?

– Jesteśmy pomocnikami burmistrza, nazywam się Noddo, a to jest Tim. Naprawdę, proszę mu wybaczyć jego zachowanie, sam pan widzi, że nie jest w życiowej formie. Jak zwykle, zresztą – ostatnie zdanie dodał szepcząc pod nosem. – Tak czy siak, powiedział prawdę. Burmistrz chce pana widzieć.

– Z całym szacunkiem, ale o ile dobrze pamiętam, nie zdążyłem jeszcze zrobić niczego złego.

– Z całym szacunkiem, ale radzę nie sugerować przy Timie, że w ogóle może pan zrobić coś złego. I nikt nie powiedział, że pan zrobił. Burmistrz chce panu przedstawić jakąś ofertę i nie, nie mam pojęcia jaką. Aczkolwiek moje z całą pewnością błędne przeczucia mówią mi, że burmistrz potrzebuje czarownika. Co może być powodem zaproszenia pana do ratusza.

– A skąd w ogóle pomysł, że jestem czarownikiem?

– Gdy wjeżdżał pan do naszego zacnego miasteczka, burmistrz przypadkiem przechadzał się po rynku i zauważył medalion wszyty w pańską rękawicę, o tę, lewą.

Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że ktokolwiek tutaj rozpozna ten znak, a jeśli nawet, to wezmą go za jakieś diabelskie moce i będzie się trzymać z daleka. Ale fakt, nosiłem w rękawicy magiczny medal, prezent od maga, takiego prawdziwego, z którym niegdyś miałem przyjemność spędzić kilkanaście dni na jednym wozie. Siebie zaś czarodziejem bym nie nazwał, ot, podstawowa znajomość wiedzy magicznej najprostsze zaklęcia, które bez wzmocnienia jakie daje medalion, nie udałyby mi się pewnie wcale.

Nie miałem jednak zamiaru tłumaczyć tego żadnemu z tej dziwnej pary, więc uznałem, że wysłucham co burmistrz ma mi do powiedzenia, najpewniej odmówię grzecznie i wrócę do gospody.

 

Gdy pokonaliśmy niezwykle skomplikowaną drogę przez rynek, podczas której dowiedziałem się jeszcze, że Noddo i Tim czekali już dobre kilkadziesiąt minut aż skończę kolację, stanęliśmy przed drzwiami ratusza, czy też raczej ratuszątka. Otworzył nam jakiś rodzaj kamerdynera, który z całkowicie bezemocjonalną miną oznajmił:

– Witajcie, chłopcy. Niestety mam złe wieści. Kilka chwil temu burmistrz zasłabł i dostał gorączki. Już wszystko w porządku, ale musi dziś odpocząć. Dlatego kazał panu – tu pingwinowaty gość zwrócił spojrzenie na mnie. – Przekazać ten list, panie…

Nieme pytanie zawisło niezręcznie w powietrzu. I chwilę powisiało, zanim lekko cedząc przez zęby odpowiedziałem:

– Czarowniku.

– Och. Oczywiście. Proszę, to dla pana – podał mi żółtawy papier, zaklejony krytycznie groteskową pieczęcią. – Cóż… w imieniu burmistrza chcę przeprosić pana za zamieszanie i życzyć przyjemnej nocy.

Noddo spojrzał na mnie, wzruszył ramionami i śladem lokaja zniknął w drzwiach. Tim leniwie powłócząc łapami poszedł za nim.

 

Wepchnąłem list do torby i poszedłem pozwiedzać. Znalazłem zarówno dobrze wyglądającą kuźnię, jak i kilka innych sklepów, w tym ważny dla mnie zielarski, ale wszystkie były już zamknięte. Doszedłem do północnego skraju wioski, przez chwilę wpatrywałem się w absolutnie ciemny las i spokojnym krokiem, wdychając głęboko świeże, zimne powietrze, wróciłem do gospody. Tam zająłem moje poprzednie miejsce i zamówiłem jeszcze grzane wino. Przyznaję, zaopatrzenie mieli świetne.

Zerwałem pieczęć z listu i zacząłem czytać:

 

Drogi panie,

 

Po pierwsze chcę przeprosić, za niepotrzebne zamieszanie, jednakże bardzo zależało mi na spotkaniu, niestety jak pan już zapewne wie, nieprzewidziane okoliczności uniemożliwiły mi je.

Po drugie chciałbym zwrócić się z prośbą, by pozostał pan w mieście do jutrzejszego południa, kiedy to będziemy mogli się zobaczyć. Niewymownie wręcz zależy mi na tym, żeby wysłuchał pan mojej oferty, jest to sprawa najwyższej wagi dla całego miasteczka.

W zamian za chwilę zwłoki w podróży i spotkanie daję panu pewność, że po okazaniu tego listu odpowiednim osobom otrzyma pan za darmo pokój w gospodzie oraz wyżywienie.

 

Z szacunkiem i pozdrowieniami, burmistrz Hendelsson

 

Cóż, widać, że burmistrz nie w ciemię bity, a na dodatek uprzejmy, więc postanowiłem dać mu szansę. Nie ma nic do stracenia, a kto wie, może praca się opłaci. W sumie trochę pieniędzy zawsze się przyda, z czegoś trzeba żyć.

No i nie mogłem sobie odmówić przyjemności podetknięcia listu pod nos karczmarzowi. Oczywiście nie byłem na tyle prostacki, żeby domagać się zwrotu pieniędzy za kolację. Złoto złotem, ale szlachta swój honor ma.

 

Dostałem pokój z niewielkim balkonikiem wychodzącym na jezioro, które leżało rzut kamieniem od gospody. Powoli przyzwyczajałem się do wysokiej jakości osady, więc bez zdziwienia przyjąłem wystrój, którym nie mogą się pochwalić zwykłe, przydrożne miejsca postojowe.

Porozrzucałem rzeczy, żeby poczuć się jak najbardziej u siebie. Leżałem na łóżku, gapiąc się na książkę, którą zazwyczaj umilałem sobie samotne wieczory, kiedy do pokoju weszła młoda, zgrabna dziewczyna niosąca tacę z butelką wina i kieliszkiem. Burza kasztanowych włosów okalała ładną twarz i podkreślała duże, zielone oczy dziewczyny.

– Ojciec kazał panu przynieść wino. Mówi, że musi pan być zadowolony.

– Miło z jego strony. Muszę ci… jak masz na imię?

– Karin.

– Muszę ci powiedzieć, Karin, że całe to wasze miasteczko jest zaskakująco dobrze zorganizowane i bogate, jak na miejsce znajdujące się tak daleko od większego miasta – wstałem i postawiłem prezent od gospodarza na niewielkim, okrągłym stole.

– Miło, że docenia pan pracę mieszkańców.

– Raczej podziwiam wasze szczęście. Ojciec śpi?

– Chyba nie, ale niedługo będzie zamykał. U nas ludzie nie siedzą do późnych godzin przy barze.

– Słusznie – pomyślałem sobie, że skoro istnieje prawdopodobieństwo, że będę miał tu coś do zrobienia i raczej nie będzie to trzepanie dywanów, to trzeba jak najwięcej się dowiedzieć o miejscu pracy. – Pójdziesz po drugą butelkę i kieliszek? Chciałbym, żebyś opowiedziała mi więcej o Brzegu.

Po chwili wahania zgodziła się i wyszła. Nie ma się co dziwić obawom, nie tylko jej, ale każdego człowieka który na mnie spojrzy. Zazwyczaj ludzie z miejsca biorą mnie za ten typ zabijaki, który jest świetnie wyszkolony, tajemniczy i metaforycznie mówiąc, więcej ma wspólnego z lisem niż lwem. Te moje długie, czarne, proste włosy i ciemne ubrania tylko dopełniają wizerunku.

Trzeba przyznać tym ludziom, że niewiele się mylą.

Kilka minut później Karin była z powrotem i zdawała się już nie być taka spięta jak wcześniej. Pewnie doszła do wniosku, że jeśli mam zamiar ją zabić i poświęcić bogom ciemności, to mimo wszystko nie zrobię tego dzisiaj. Wprawnym ruchem odkorkowała jedną butelkę i nalała nam obojgu. Ja natomiast ustawiłem krzesła i stół tak, żebyśmy mieli jak najlepszy widok przez balkonowe okno.

– Skoro mam z panem spędzić wieczór, chciałabym chociaż poznać pańskie imię.

– Oczywiście. Przepraszam, nie wiem gdzie się podziały moje maniery. Olivier. Olivier Laine.

– Dziękuję. A co do pańskich manier, to nie mam wątpliwości, że mają się świetnie. Wydaje się być pan człowiekiem bardzo…wyrafinowanym.

– Nie musisz mnie tytułować panem, aż tak stary jeszcze nie jestem. Skąd taki pomysł?

– Widzę, jak trzymasz kieliszek.

Jasna cholera, od kiedy to na prowincji mają inteligentne dziewczyny? Miała rację, co prawda nigdy nie lubiłem pierdół tego typu, ale wielkomieszczańska szlachta miała swoje zachowania, toteż w najlepszych akademiach oficerskich wpajano ludziom nawet takie odruchy jak odpowiednio dystyngowane trzymanie kieliszka. Wszystko, byleby nie popełnić gafy przy jakimś księżuniu.

– Masz mnie. Nie da się ukryć szlacheckiego pochodzenia, chociaż naprawdę bardzo się starałem.

– Jeśli chciałeś je ukryć – zignorowała moją ironię. – To po co przyznawać się do swojego nazwiska?

Uniosłem pytająco brew. Czyżby mieli tu dziewczyny nie tylko inteligentne ale i całkiem przyzwoicie wykształcone? W to już ciężej mi było uwierzyć.

– Chcesz powiedzieć, że znasz się na systematyce nazwisk szlacheckich?

– Nie, chcę powiedzieć, że interesuje mnie historia. Szczególnie nowożytna. Uwielbiam czasy wojny Imperium z Sarsenami. Sławetna zwycięska bitwa pod Terez, na przykład. Panie pułkowniku.

Byłem totalnie zaskoczony. Nieśmiała, drobna córka karczmarza z prowincji, nagle zmieniła się w dojrzałą, pewną siebie dziewczynę, która z uwodzicielskim uśmiechem, tylko na podstawie imienia i nazwiska w kilka chwil wyciągnęła ze mnie podstawowe informacje, z którymi, delikatnie mówiąc, ostatnio nie chciałem się specjalnie obnosić. Uśmiech uśmiechem, ale tak to być nie będzie.

– Dlaczego po bitwie zniknąłeś?

– O ile dobrze pamiętam, podano oficjalną wersję – nie miałem pojęcia po co dawałem się wciągnąć w tę rozmowę, ale już chyba było za późno.

– Ha! Nawet kilka. Ktoś się pomylił i jednocześnie ogłoszono twoją śmierć w walce i natychmiastowe oddelegowanie na granicę, gdzie niby wybuchły ostre walki. To pierwsze szybko wycofano. Pytam z czystej ciekawości, dlaczego nie przyjąłeś tych wszystkich zaszczytów? Dlaczego nie zostałeś symbolem zwycięstwa?

– Miałem swoje powody – minęła chwilowa złość faktem tak łatwego rozpoznania, pozostało jedynie coś w rodzaju zadowolenia z przenikliwości dziewczyny. – Wiedziałem, że swego czasu miałem sporo fanek, ale nie myślałem, że którakolwiek wciąż o mnie pamięta.

Uśmiechnęła się, delikatnie unosząc kąciki ust i przymrużając oczy. Gdy ktoś sili się na uśmiech, zazwyczaj porusza tylko wargami. Jej był szczery.

– Szczerze mówiąc, nie jesteś obiektem specjalnego zainteresowania. Naprawdę lubię te historie, a że nie mam z nimi do czynienia na co dzień… stąd ta ciekawość. Mam wrażenie, że nie będziesz chciał jej zaspokoić…

– Wciąż jesteś bezbłędna.

– Kolejny bohater, ścigany przez przeszłość… jakie to piękne. Dziś mogę ci odpuścić, ale rano będzie mnie to męczyć i nie dam ci spokoju.

– Więc postanowione, wrócimy do tego rano.

Zapadła chwila ciszy, ponownie napełniliśmy kieliszki.

– Dokąd jedziesz, Olivierze?

– Przed siebie.

– Z południa. Na północ, bo innego traktu nie ma w najbliższej okolicy.

– To bez znaczenia. Byle przed siebie. Bez celu.

– Nie wierzę.

W tamtym właśnie momencie, moje wyostrzone zmysły wychwyciły za oknem podejrzany ruch, natychmiast zaklasyfikowany jako definitywnie nienaturalny. Zerwałem się z krzesła i wyskoczyłem na balkon. Gdy zimne powietrze wypełniło pokój Karin objęła sama siebie ramionami i naciągnęła ramiączko sukienki, które wcześniej musiało się zsunąć, czego, przyznaję, nie zauważyłem.

Niebo na horyzoncie było zachmurzone, nad nami czyste. Świetnie było widać gwiazdy, choć nieco przeszkadzały w tym pochodnie ustawione na plaży. Dopiero teraz skojarzyłem fakt, że prawie całe miasteczko jest dobrze oświetlone przez różne lampy i latarnie.

Opierając się o barierkę wryłem spojrzenie w przeciwległy brzeg jeziora. Miałem doskonały wzrok, mimo że było ciemno i stosunkowo daleko, dobrze widziałem jak niewyraźny z początku kształt ospale niszczy spokój tafli jeziora i wśród delikatnych fal leniwie wychodzi, czy też raczej wypełza, na brzeg. Potem zlał się z mrokiem drzew.

Wróciłem do pokoju, zamknąłem balkon. Chyba już wiedziałem, na czym będzie polegać moje zadanie.

– Utopiec. Macie tu utopce.

– To dlatego tak wyskoczyłeś…

– Przepraszam, nie chciałem, żebyś zmarzła.

– To nic, naprawdę.

– Więc o to chciał mnie prosić burmistrz…

Karin zaczęła się śmiać. Na początku lekko, pod nosem, potem coraz głośniej.

– Wybacz – powiedziała po chwili, gdy już tylko szeroko się do mnie uśmiechała. – Nie Olivierze, pan Hendelsson na pewno nie zaproponuje ci zabicia starego McGraffina.

– Nazwaliście sobie utopca?

– To był miejscowy rybak. Po prostu miał wypadek, poszedł nocą na pomost. Spił się, albo zwyczajnie poślizgnął. Może zasłabł, nie wiadomo. W każdym razie upadł do wody. Dwaj drwale, którzy to widzieli, nie dobiegli na czas. Jest całkowicie nieszkodliwy.

– Bzdura, utopce mogą być naprawdę niebezpieczne.

– W takim razie to nie jest żaden utopiec. Czasem przynosi nam ryby. Nie jemy ich oczywiście, to dosyć obrzydliwe, chociaż miłe z jego strony.

– Utopiec. Przynosi. Wam. Ryby.

– Tak. Rankiem znajdujemy je w łodziach.

– Żartujesz sobie ze mnie – mimo wszystko miałem wrażenie, że nie tylko alkohol sprawiał, że jej wierzyłem.

– Nie, naprawdę. Brzeg ma gorsze problemy niż McGraffin, który jak już mówiłam, wcale nie jest problemem.

Milczałem przez chwilę. Wydawało się to naprawdę niedorzeczne, żeby utopiec żył koło miasteczka i nie próbował atakować ludzi. To czyniło go istotą choć trochę rozumną, a z tego co mi było wiadomo, utopce są tylko trochę bardziej myślące niż Tim Niedźwiedź. Czyli wciąż wcale. Mimo to, byłem skłonny w to uwierzyć, bo Karin mówiła pewnie, widać było, że nie droczy się i nie żartuje. Zresztą, po co im był ktoś taki jak ja, czy też ktoś kogo we mnie widzieli, do zabicia jednego utopca? Spokojnie poradziliby sobie sami.

– No dobrze. Wierzę ci. Jakie macie inne problemy?

– Bandyci się rozpanoszyli. Chociaż dwa tygodnie temu nocował tu całkiem spory oddział armii. Rozprawili się ze znaczną częścią zbirów, w zamian za miejsca do spania i pożywienie – przypomniałem sobie, że jakiś czas temu mijałem taki oddział, a w okolicy nie powinno być ich więcej. Gwoli ścisłości, to oni mijali mnie, ukrytego w lesie. Prawdopodobnie największy batalion w okolicy, teoretycznie zwalczają partyzantkę wroga, praktycznie trafiła im się fucha nie wymagająca prawie żadnego wysiłku. Zwiady wroga z całą pewnością jeszcze tu nie dotarły.

– Które i tak musielibyście im zapewnić, wedle cesarskich nakazów.

– Tak, ale wyobraź sobie jak miło było widzieć jakąś praworządną kompanię, której naprawdę zależy na obronie ludności. Można się było poczuć bezpieczniej. Żołnierze też nie sprawiali żadnych problemów.

– Aż się wierzyć nie chce. Swoją drogą, dziś rano na trakcie natknąłem się na trzech takich zbirów.

– Z małymi grupkami sobie radzimy. W Brzegu na stałe jest dwudziestu strażników.

– Coś jeszcze?

– Kilka kilometrów stąd zalęgła się duża grupa goblinów. Pierwszy raz miałam z nimi kontakt. Małe, okropne, zielone robale. Rankiem przed wyjazdem dowódca tej kompanii wysłał tam zwiad. Podobno wyrżnęli większość.

– To stąd te pochodnie…

– Między innymi. Na kilku budynkach są też strażnice, nieustannie ktoś tam siedzi. Na wszelki wypadek. Nie chcemy dać się zaskoczyć. W takich terenach co chwilę pojawia się jakiś niemilec.

– Bardzo słusznie.

– Jest jeszcze jedna sprawa…

– Tak?

– Twoje zadanie, jak podejrzewam.

– Nie mogę się doczekać.

– Ja też – no jasne, informacja za informację. Tylko, że jej jest jedynie ciekawa. O mojej nie chcę pamiętać. Pokręciłem głową.

– Chyba poczekam do jutra…

Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, już o niczym konkretnym, dokończyliśmy drugą butelkę wina. Karin oświadczyła, że powinna iść, więc pożegnaliśmy się. Zostałem z dziwnym poczuciem. Co prawda dowiedziałem się całkiem dużo o Zachodnim Brzegu, ale całkowicie nie spodziewałem się takiej rozmowy po córce karczmarza.

Stwierdziłem, że nie mam siły ani ochoty na zabieranie się za książkę i skoro pierwszy raz od dłuższego czasu otrzymałem tak porządne lokum, to mogę sobie pozwolić na wyspanie się i zaniedbanie obowiązku regularnego czytania.

 

 

 

Ponieważ zasnąłem patrząc się przez okno na gwiazdy, można było przewidzieć, że obudzą mnie promienie słoneczne wymierzone dokładnie w moje oczy. Niestety ten wniosek dotarł do mnie dopiero rano, gdy jego skutki stały się faktem.

Znaczyło to także, że powolnymi krokami zbliża się południe. I choć dawno nie zaznałem tak przyjemnego snu, uznałem że najwyższy czas wstać.

Po krótkich poszukiwaniach, znalazłem coś w rodzaju łazienki, czyli mniejsze niż mój pokój pomieszczenie z wielką balią wody, która wciąż była bardzo ciepła. Po kąpieli skorzystałem też z możliwości wygodnego ogolenia twarzy i pozbyłem się kilkunastodniowego zarostu. Żebym tylko nie przyzwyczaił się do tych luksusów, bo kiedyś będzie trzeba wrócić na szlak i do kąpieli w potokach.

 

Karin spotkałem na dole, stała za barem. Nikogo innego nie było widać, mieszkańcy pewnie pracują, a nieliczni goście odjechali albo śpią. Wiadomo, ciekawie się tu robi jedynie pod wieczór. Dziewczyna zapytała mnie co zjem na śniadanie. Odparłem, żeby sama wybrała i zająłem swoje miejsce. Zniknęła na chwilę na zapleczu, wydała komuś parę poleceń, po czym z dzbankiem herbaty i dwoma kubkami dosiadła się do mnie.

– Przepraszam za wczoraj – powiedziała, lekko spuszczając wzrok.

– Ale za co?

– Nie chciałeś być rozpoznany. Nie po to znikałeś. Mogłam trochę bardziej pomyśleć.

– To nic, to nie twój problem, a poza tym nie ścigają mnie listem gończym, nie ukrywam się przed nikim, to nie jest tak, że rozpoznanie mi grozi. Odcinam się, żeby zapomnieć.

– Wojnę?

– Tamtą konkretną, tak. Ogólnie nie. Zresztą, jak w tym państwie uciec przed wojną?

– Chodzi o coś więcej…

– Owszem.

– Tym bardziej przepraszam.

– Dobrze, ale nie masz do tego powodów.

Wtedy otrzymałem od kucharki i kelnerki w jednym duży talerz jajecznicy, bochenek chleba i półmisek zapełniony serem, szynkami i warzywami. Potem doniosła jeszcze dzbanek kawy i szklankę soku pomarańczowego.

– Sok pomarańczowy – powiedziałem do Karin. – Macie tu nawet pomarańcze.

– Właśnie przyjechały. Ojciec i kilku ludzi rozładowuje wozy.

– Pomarańcze rosną cholernie daleko. To się nie opłaca.

– Na handel nie, ale są do użytku własnego. Mieszkanie w małym miasteczku i prowadzenie karczmy to tylko lekka i przyjemna praca, tak żeby mieć czym się zająć. Jesteśmy stosunkowo bogaci.

– To widzę… jak ja dawno nie piłem porządnego soku…

 

Burmistrz okazał się być osobą nie mniej stereotypową od karczmarza. Niewysoki, nieco przygruby, na spotkanie z potężnym magiem, znaczy mną, wcisnął się nawet w oficjalny strój. To mi przypomniało jak bardzo się sobie podobałem w mundurze pułkownika. Szybko zganiłem się za wracanie myślami do tamtych czasów i ukoiłem rozdrażnioną dumę myślą, że moja obecna kurtka wygląda zdecydowanie lepiej.

Widać było, że jest czymś poddenerwowany i wnioskowałem, że nie chodzi tylko o moją obecność. Po nadmiernie uprzejmych powitaniach i ugoszczeniu kieliszkiem wódki wytwarzanej gdzieś dalej na północ, poprosiłem Hendelssona by przeszedł do rzeczy i pominął zbędne opisy.

– Dobrze więc, panie Olivierze. Zapewne zdążył pan już usłyszeć o tym, że miasteczko ma całą masę… drobnych problemów. Ta sprawa, jest jednak dużo trudniejsza. Chodzi, mówiąc wprost, o potwora.

– Utopiec.

– Ależ nie! Stary McGraffin jest tylko…

– Słyszałem – przerwałem mu. Nie miałem zamiaru wysłuchiwać drugi raz tego samego, mniejsza z uprzejmością. – Proszę kontynuować. Co wam się tu zalęgło?

– Wąpież. Strzyga. Upiór, widmo, zjawa. Cholera wie. Proszę mi wybaczyć, ale nie znam się na tych sprawach. Wiem tylko, że na cmentarzu coś wyłazi z grobu i harcuje sobie po moim miasteczku!

Poczułem się zaciekawiony. Ostatnimi czasy wielokrotnie byłem wynajmowany do takich spraw, bywały one oczywiście całkowicie różne, od naprawdę trudnych, po wręcz śmieszne. Ale cóż, żyję z tego co mi wychodzi najlepiej.

– Rozumiem… czy ten potwór, który klasycznym zwyczajem potworów pojawia się na cmentarzu, już kogoś dopadł?

– Ach…tu robi się jeszcze gorzej. Zabił młodą parę. Chłopak pochodził ze szlacheckiej rodziny, mają majątek ziemski niecałe dwa dni drogi stąd, musiał go pan mijać.

– Faktycznie. A dziewczyna? Bo zakładam, że to była dziewczyna.

– Córka kowala. Proszę sobie nie wyobrażać wielkiej, umięśnionej baby. Śliczna jak z obrazka. Jej ojciec chyba nam oszalał. Pracuje bezustannie, wali młotem w żelazo prawie całe dnie, do nikogo się nie odzywa, w oczach ma obłęd.

– Świetnie. A ja chciałem konia podkuć.

– To nie będzie problem, jego czeladnik objął sklep.

– Wróćmy do potwora. Zamordowana młoda para. Kiedy on się pojawił? Ktoś go widział? Jakiekolwiek ślady? Czy widzieliście go potem?

– Nie widzieliśmy go przed atakiem, a to było z dziesięć nocy temu. Potem już tylko kilkakrotnie słyszeliśmy krzyki i dzikie wrzaski od strony cmentarza. W tamtą noc, zajście widziało dwóch ludzi, grabarz Joachim i myśliwy Mael. Ten drugi całe dnie spędza na polowaniach, a grabarz jest, prawda, odrobinę szalony. Ale nie wyciągnąłby pan z nich wiele więcej niż to co już powiedzieli. Z daleka widzieli jedynie jak potwór ciągnie oba ciała na cmentarz. Dopadł ich nad jeziorem, biedne dzieciaki…

– Gdzie właściwie jest ten cmentarz?

– Dziesięć minut spacerem na zachód, przez wzgórza i zagajnik.

– Czy ci dwaj mężczyźni, którzy widzieli potwora… jakoś go opisali?

– Obaj zgodnie twierdzili, że był większy od dorosłego mężczyzny i straszliwie kudłaty.

– Może to pana pomocnik, Tim?

Burmistrz rzucił mi umęczone spojrzenie, że jak to tak mogę żartować gdy on od zmysłów odchodzi. Po przeprowadzonym wywiadzie uznałem, że niewiele wiem. Opis grabarza i myśliwego był pewnie z palca wyssany, bo do żadnych ze znanych mi niedoszłych umarlaków nie pasował. Zresztą, wcale nie jest powiedziane, że jakikolwiek potwór tu jest, a tym bardziej, że to w ogóle umarlak. Pomimo tego, uznałem, że nic mi nie szkodzi zostać tu jeszcze dzień i się rozejrzeć.

– Myślę, że mógłbym się do tego przymierzyć. Ale niczego nie obiecuję, dziś jedynie sprawdzę cmentarz i poszukam czegokolwiek przydatnego.

– Nawet pan nie wie jak bardzo mi pomaga…

– Wiem doskonale. Wiem również, że nie pomagam ludziom za darmo.

– Ależ oczywiście – burmistrz zrobił krótką pauzę, jakby nie wiedział jak sformułować pytanie. – Ile?

– Dwa tysiące cesarskich koron. Dwieście teraz, reszta po pozbyciu się kłopotu. Może być więcej, jeśli okaże się, że to coś skomplikowanego i będę musiał poświęcić kilka dni. Ach, no i umowa z pańskiego listu wciąż obowiązuje, oczywiście.

Hendelsson przez chwilę patrzył się na mnie ze strapioną miną, zapewne wizualizując sobie dwutysięczny ubytek z kasy miasteczka.

– Oczywiście, zgadzam się. Nie mam zamiaru się targować, tu chodzi o dobro i bezpieczeństwo wszystkich mieszkańców. Mam tylko jeszcze jedno pytanie…

– Słucham.

– Jak wysokiej klasy jest pan magiem?

– Żadnej, nie jestem magiem. Proszę nie robić takiej miny, poradzę sobie.

 

Gdy wyszedłem z ratusza zobaczyłem Karin stojącą u podstawy schodów. Miała na sobie gruby płaszcz, czarne spodnie i wysokie buty. Włosy schowała pod długą czapką, opadającą nieco z tyłu głowy. Ręce powtykała w kieszenie, szyję szczelnie owinęła długaśnym szalikiem. Policzki i nos się jej zaczerwieniły, powietrze było mroźne, całkowity brak słońca. W nocy musiała być burza, bo wszędzie narobiło się dużo błota, które teraz było zmrożone na kamień. Było szaro i cicho. Zszedłem i stanąłem przed nią, naciągając rękawiczki.

– Już wszystko wiesz? – spytała tupiąc w miejscu nogami.

– Wiem.

– Bierzesz się za to?

– Biorę.

– Chcę ci pomóc.

– Dlaczego…? Nie masz pracy…?

– Po prostu. W gospodzie sobie poradzą.

– Niech będzie. Możesz mi pokazać miejsce, gdzie była ta para gdy ich porwano?

– Jasne. Chodźmy.

Ruszyliśmy ku plaży, omijając karczmę i przechodząc przez jej podwórko. Karin powiedziała, że widziała Tabuna i posłała swojego młodszego brata do kuźni, żeby go podkuć. Podziękowałem skinieniem głowy, a ona wzięła mnie pod rękę. Nie protestowałem, bo i niby czemu? Będzie cieplej, to na pewno.

Gdy weszliśmy na plażę, o długości kilkudziesięciu i szerokości kilku metrów, poprowadziła mnie w lewo, aż do wielkiego głazu sterczącego z wody.

– Tutaj znaleźliśmy ślady. Dwa wyraźne rowy, deszcze je zmyły. Okrążały miasteczko i prowadziły do zagajnika za osadą. Do cmentarza nikt nie odważył się iść. Kowal chciał, ale go zatrzymali, czterech ich trzeba było.

– Wciąż mogli żyć…

Pokręciła głową.

– Za dużo krwi tu było. Rzeźnik potem powiedział, że to coś musiało ich strasznie rozpruć.

– To musiał być cudowny widoczek. Nikt nie próbował zapolować na to coś? Sporo tu macie wojowników.

– Myśleli o tym, myśliwi i żołnierze. Za dnia by poszli, w nocy nie mieliby tam szans. To znaczy, tak uznali, dlatego zorganizowali miasto. Gdyby to coś się pojawiło, zaatakowaliby tu, na swoim terenie. Co noc nie śpi połowa umiejących trzymać broń.

– Uważasz, że powinni tam pójść?

– Nie wiem. Tak jest rozsądniej…ale jakiś głos mi mówi, że powinno się spróbować. Ale ktoś mógłby zginąć…

– Prawdopodobnie. Dlaczego… potwór objawia się z pierwszym atakiem, a potem przez dziesięć dni tylko robi hałas?

– Może się zorientował, że ludzie na niego czekają.

– Nie byłby na tyle sprytny, żeby powstrzymać swój instynkt. Chyba, że mamy do czynienia z czymś silniejszym. Tylko, że takie istoty nie pojawiają się raczej w małych miasteczkach. Rozumiesz, próbuję tylko dojść co to tak właściwie jest. Żaden z niższych wampirów nie zabrałby ciał, wilkołak pokazałby się w zupełnie inny sposób, zresztą o ile się dobrze orientuję, dopiero za dwa dni jest pełnia. Strzyga pasuje, oprócz tego, że już dawno zaatakowałaby ponownie.

– Zbyt dużo gatunków, zbyt mało śladów.

– Dokładnie.

– Ja natomiast zastanawiałam się, czemu zaatakował tu.

– Jak to?

– Czemu okrążył miasteczko, żeby dorwać dwie osoby na plaży, zamiast zaatakować z drugiej strony miasta, bliższej cmentarzowi?

Spojrzałem na nią z zadowoleniem. Bystra dziewczyna, naprawdę. Zupełnie mi to do głowy nie przyszło. Odpowiedź była jasna.

– Musiał myśleć. Myślący utopiec nie zabrałby ich na cmentarz…

– A to znaczy, że…?

– Umarł wam tu ktoś w przeciągu kilku tygodni?

– Kilka osób.

– W jakiś szczególne sposób?

– Tylko starcze choroby…

– Czy wśród nich był ktoś bardzo skrzywdzony, ewentualnie jakiś zbrodniarz?

– Nie wydaje mi się. Cztery kobiety, jeden mężczyzna, mieszkali tu od zawsze.

– A utopiec?

– Dobre pięć lat temu, daj mu spokój…

– Odnoszę wrażenie, że chodzi o kogoś kto powrócił po śmierci, zachowując swoją dawną świadomość. Coś trzyma go na tym świecie. Nie wiem tylko dlaczego zaatakował akurat tę parę i czy to w ogóle ma znaczenie. Wieczorem wybiorę się na cmentarz, to jedyny sposób, żeby czegokolwiek się dowiedzieć. A potem zobaczymy.

– Zostaniesz na dłużej?

– Aż tak miłe ci moje towarzystwo?

Zignorowała pytanie, spokojnie patrząc mi w oczy oczekiwała odpowiedzi.

– Chciałem pojechać do Ketae, a jaki mi zasypie przełęcze to nici z wycieczki. Klasztor mnichów – wojowników to może być ciekawe miejsce. Jak się nie uda, to bardziej na wschód, w lasy.

– Czyli jakoś nagminnie ci się nie spieszy.

– Zobaczymy co będzie w nocy. Tutaj niczego więcej się nie dowiemy. Chciałbym zajrzeć do paru sklepów.

 

Najpierw odwiedziliśmy zielarza. Kruchy, cherlawy dziadek stał za ladą zagraconego sklepiku wypełnionego tysiącem zapachów, od których po chwili zaczynała boleć głowa. Zakupiłem po trochu pięciornika, blekotu, tojadu i mięty. To ostatnie do parzenia i picia, reszta przyda się jeśli mam zamiar wieczorem wybrać się na cmentarz i pobawić z czymś nieprzyjemnym. Oprócz tego za korzystną cenę nabyłem zestaw użytecznych olejów i wyciągów.

Kuźnię ominąłem, nie potrzebowałem dozbrojenia, w jukach miałem całkowicie zadowalający mnie zestaw noży. Wiadomo, lepiej mieć nóż i go nie potrzebować, niż potrzebować i nie mieć.

Potem moją uwagę przykuł typowy sklepik ze wszystkim. Wewnątrz półki uginały się pod nadmiarem niesamowitej ilości pierdół i pierdółek, podłoga była zastawiona pudłami i skrzynkami. Przywitała nas starsza, pulchna pani, a my zaczęliśmy grzebać w stosach przedmiotów. Co prawda w podróży nie mogę ze sobą wozić zbyt dużej ilości rzeczy, ale nie mogłem się powstrzymać przed kupnem monety która z jednej strony miała runę symbolizującą światło, a na rewersie drugą, oznaczającą ciemność. Znaczenie tych run jest co prawda dość ogólne, ale jako że nie wierzę w dobro i zło jako pojęcia, to pozwoliłem sobie uznać moją interpretację znaków za słuszną. Dorzuciłem do tego zestaw kadzidełek, posrebrzany zegarek na łańcuszku i moździerz do przyrządzania ziół. Poprzedni niechcący stłukłem, a dziś mi się takie narzędzie przyda.

Zaliczka od burmistrza wciąż przyjemnie ciążyła w kieszeni, gdy zobaczyłem, że Karin z niezwykłym wręcz skupieniem ogląda kolekcję porcelanowych figurek, co chwilkę nieśmiało spoglądając na mnie. Każdy z posążków miał kilkanaście centymetrów wysokości, przedstawiały bohaterów legend, bogów i potwory. Cena była całkiem pokaźna, za kilkanaście koron to ja mogę zjeść obiad. Spytałem ją, którą by mi podarowała. Po chwili zastanowienia wskazała grubego, łysego mnicha, niosącego mały tobołek zawieszony na kijku, ubranego w prostą, ciemnoczerwoną szatę.

– Dlaczego on? – spytałem.

– Bo uosabia miłość i sympatię, nie nosi w sobie niczego innego. – patrzyła na mnie jeszcze chwilę, po czym z lekkim westchnięciem uśmiechnęła się do właścicielki sklepu i wyszła. Przez witrynę widziałem, że czeka przed sklepem. Zanotowałem sobie w pamięci, że muszę tu jeszcze wrócić, takie miejsca są niesamowite. Zapłaciłem za wybrane przez siebie rzeczy i figurkę grubego mnicha, którą wręczyłem dziewczynie przed sklepem.

 

Wróciliśmy do karczmy. Poprosiłem Karin, żeby przyszła mnie obudzić za jakieś cztery godziny i kazała komuś przygotować porządny obiad. Potem udałem się do swojego pokoju, żeby przygotować się na nocną wycieczkę. Rozpaliłem trzy z zakupionych kadzidełek, tylko i wyłącznie dlatego, że ich delikatny zapach pomagał mi się skupić. Potem na bazie czystego spirytusu, wykorzystując nabyte zioła, które uprzednio odpowiednio przygotowałem, uwarzyłem eliksir, bez którego byłoby mi wybitnie ciężko zmierzyć się z czymkolwiek przychodzącym z krainy wiecznego snu. Zdałem sobie sprawę, że owszem, prości ludzie, a właściwie to wszyscy ludzie nie znający tej sztuki, nazwaliby ją magią. Dla mnie to czysta nauka. Ale wychodziło na to, że jestem czarownikiem bardziej niż mi się wydawało.

Zostawiłem eliksir na stole, obstawiony świeczkami żeby nie schłodził się zbyt szybko, po czym przystąpiłem do drugiej, równie ważnej części przygotowań. Po kilkunastu minutach medytacji byłem na tyle skoncentrowany, że mogłem świadomie przekazać część swojej energii do mojego medalionu. Codziennie przed snem odsyłałem tam jej nadmiar, którego nie wykorzystałem. Z własnego doświadczenia wiem, że taki zapas bardzo się przydaje, ta praktyka nie raz uratowała mi skórę.

Kiedy poczułem, że artefakt przyjął i zatrzymał w sobie energię, co odbiło się nagłym, odczuwalnym zmęczeniem, położyłem się na łóżku i zasnąłem chwilę po dotknięciu poduszki głową.

 

Obudziło mnie delikatne potrząsanie za ramię. Jeszcze zanim otworzyłem oczy poczułem delikatny zapach jaki Karin roztaczała wokół siebie. Oznajmiła mi, że zmierzch zapadł już jakiś czas temu, a północ wybije za mniej więcej cztery godziny. Idealnie.

Zmęczenie wywołane wyssaniem z siebie energii zniknęło, pozostał jedynie skręcający wnętrzności głód, który nieco zbyt zachłannie zaspokoiłem olbrzymim posiłkiem, który spokojnie wystarczyłby dla dwóch dorosłych osób. Ludzie przebywający w karczmie, przyglądali mi się z ciekawością i nadzieją, musieli być bardziej przerażeni całą sytuacją niż było widać na pierwszy rzut oka. Część osób przyszło podziękować i życzyć powodzenia. Gdy wychodziłem, kilku mężczyzn z uprzejmymi uśmiechami zasalutowało w moim kierunku.

Pogoda nie zmieniła się, wciąż było całkowicie nijako. Zero wiatru i deszczu, wszędzie buro i zimno. Karin uznała, że odprowadzi mnie kawałek. Naciągnąłem kaptur na głowę i ruszyliśmy główną ulicą. Wyczuwałem z jej strony jakieś napięcie, ale nie powiedziała ani słowa. Złapałem się też na tym, że w ogóle to napięcie wyczułem. To oznaczało, że jak zawsze w podobnych sytuacjach zaczynam działać na innych zasadach. Czuję świat, nie postrzegam go jedynie podstawowymi zmysłami. A to dopiero początek. Uwielbiałem ten stan, choć czasem było z tym ciężko. Zawsze wydawała mi się dziwną myśl, że posiadam szerszą percepcję niż inni ludzie, choć może było to jedynie zbytnie przeżywanie czegoś co inni traktują po prostu jako fundamentalną cechę człowieka, przez co nie zwracają na to większej uwagi. Aczkolwiek jednocześnie nigdy nie spotkałem nikogo kto mówiłby o podobnych odczuciach.

No dobrze, bądźmy uczciwi. Prawie nigdy.

 

Doszliśmy do krańca miasteczka, gdzie oznajmiłem Karin, że ma wracać do gospody i najlepiej tam już pozostać. Z uśmiechem dorzuciłem, żeby przygotowała coś do picia, bo niedługo wrócę i będę spragniony. Kąciki jej ust uniosły się delikatnie, ale zaraz potem opuściła głowę i wbiła wzrok w ziemię, która swoją drogą była tak zabłocona, że zacząłem się zastanawiać jak tu się nie wypieprzyć podczas drogi przez ciemne pole i zagajnik.

Przewróciłem oczami i prawą dłonią uniosłem jej głowę tak, żeby spojrzała mi w oczy. Lewą natomiast podniosłem pomiędzy naszymi twarzami, z wyprostowanymi, złączonymi palcami środkowym i wskazującym, pozostałe były zgięte. Kilka sekund później wokół prostych palców zatańczyły jaskrawoniebieskie ogniki, które uformowały niewielkiego, błyszczącego kolibra. Ruchy jego miniaturowych skrzydełek pozostawiały za sobą lśniący pyłek. Zgodnie z zamierzeniem oczy Karin rozszerzyły się, wyciągnęła ręce usiłując dotknąć tworu prostego, iluzyjnego zaklęcia, który grzecznie usiadł jej na dłoni. Znów opętała ją postawa małej, zadowolonej dziewczynki. Pewnie marnowanie jakiejkolwiek ilości energii przed wielce prawdopodobną walką nie jest najrozsądniejsze, ale uznałem, że raczej nie będę się musiał mierzyć z czymś przychodzącym z najgłębszych otchłani piekła, więc mogę sobie na to pozwolić. Poza tym, osobiście nie nazwałbym tego marnowaniem.

W przyzywającym geście machnąłem ręką na strażników, siedzących w małej stróżówce będącej ostatnim budynkiem z tej strony osady. Obserwowali nas cały czas, więc dwóch z czterech szybko zerwało się z miejsc i podbiegło. Zdawali się być poinformowani o tym kim jestem. Kazałem im odprowadzić Karin do domu. Spojrzała na mnie ostatni raz i poprosiła, żebym na siebie uważał.

Jest to trochę głupie, bo przecież nie mam zamiaru szastać moim życiem na wszystkie strony, skoro najpewniej mam tylko jedno. I jakie by nie było, byłem bardzo silnie przekonany o fakcie, że tylko ja mam prawo je sobie odebrać. Mimo to, miło było usłyszeć coś takiego.

Posłałem jej krzepiący uśmiech, odwróciłem się i zanurzyłem w ciemność niezmąconą ogniami i światłami Zachodniego Brzegu.

 

Udało mi się dojść do zagajnika bez wywrócenia się, choć kilka razy mało brakowało. Chociaż księżyc był przesłonięty przez chmury, widziałem całkiem nieźle, ale podłoże zlewało się w jedną, ciemną plamę.

Zagajnik był gęstym zbiorowiskiem drzew, teraz pozbawionych liści i wyschniętych, które przecinała ścieżka, szeroka na dwóch ludzi, prowadząca prosto na cmentarz. Bardzo klimatycznie pomyślane. Od razu wpadło mi do głowy porównanie tego przejścia do drogi którą struchlały, zagubiony wędrowiec wkracza do legowiska bestii. Całe szczęście, że siebie nie mogłem nazwać zagubionym wędrowcem. No a już na pewno nie jeśli chodzi o tę konkretną sytuację.

Z kieszeni płaszcza wyciągnąłem owinięty w kilka pasków skóry flakonik z przyrządzonym wcześniej eliksirem. Wypiłem go szybko, starając się nie zwracać uwagi na gorzki smak. Podczas oczekiwania na odczucie jego skutków, z pochwy przytroczonej poziomo do paska wysunąłem trójkątny sztylet, po czym ukryłem go w lewym rękawie. Prawą ręką dobyłem miecza. Owszem, może zdarzyć się tak, że korzystniej będzie dwiema dłońmi operować mieczem, ale wtedy wystarczy puścić nóż, będzie to dużo szybsze niż wyciągnie go w razie potrzeby.

Gdy w mięśniach poczułem nagły przypływ energii, zauważyłem wyostrzenie się widzianego obrazu i zwiększenie ilości słyszanych dźwięków, ostrożnie zanurzyłem się pomiędzy drzewa. Tak jak przewidywałem, bez problemów dotarłem do bramy cmentarza. Nie zaszkodziło jednak zachowanie skupienia i kontrolowanie sytuacji dookoła. Domniemany potwór, czymkolwiek by nie był, z pewnością czuł się pewniej niż ja w tych ciemnościach. Oczywistością jednak było zrezygnowanie z jakiegokolwiek źródła światła, pochodni czy lampionu. Z czymś takim byłbym widoczny z bardzo daleka, zresztą teraz widziałem w całkiem zadowalającym stopniu.

Skromna brama na cmentarz była otwarta na oścież. Takie wejścia stawia się chyba tylko w celach estetycznych, bo po co niby ktokolwiek miałby zamykać cmentarz?

Miejscowa nekropolia okazała się obiegać niewielkie, ale strome wzniesienie, którego zbocza roiły się od kamieni i tabliczek nagrobnych. Tam gdzie stałem, u podnóża wzgórza, znajdował się półkolisty plac, z kilkoma ławkami i jeszcze większą ilością miejsc pochówku dookoła.

Jakoś podświadomie zdawałem sobie sprawę, że jestem tu sam. Przynajmniej na razie. Na środek placu wyszedłem już bardziej rozluźniony, ale wciąż czujny. Właściwie tylko dla pewności, że cokolwiek ma tu ożywać, jeszcze się nie pojawiło. Po raz kolejny zastanawiając się dlaczego akurat ta godzina jest tak wybitnie magiczna, zakładałem, że trzeba będzie poczekać do północy.

Schowałem się pomiędzy drzewami, przy granicy placu, w miejscu w którym miałem widok na właściwie każdą część cmentarza, oprócz przeciwległego zbocza kopca. Miecz wsunąłem między poły płaszcza, tak żeby nie odbijał światła księżyca, który zaczął prześwitywać między chmurami. Samo oczekiwanie nie było szczególnie męczące, nie chciało mi się spać. Gorzej z zimnem. Co prawda dzięki eliksirowi nie odczuwałem go przesadnie dotkliwie, ale miało to też swoje wady. Palce mogły mi odmarznąć, a ja nawet bym tego nie zauważył. Starałem się cały czas napinać i rozluźniać mięśnie, czekając aż coś się wydarzy.

I wydarzyło się. Koło północy, a jakże.

 

Nie było błysków, huków, wyłażenia z ziemi przy akompaniamencie potępieńczych jęków. Nie było nawet malutkiego, cichutkiego pyknięcia. Nic. Aż musiałem przetrzeć oczy żeby się upewnić, czy to nie halucynacja.

Wyszło na to, że nie, na jednej z cmentarnych ławek faktycznie siedział duch. Wyglądał jak człowiek, młody mężczyzna, prawdopodobnie identycznie jak przed śmiercią. Pomijając oczywiście fakt, że wtedy najpewniej miał kości i mięśnie, zastąpione teraz przez półprzezroczystą, lekko niebieską materię, co do której istoty spierali się prawie wszyscy mający kontakt z tymi sprawami. Mnie osobiście nie interesowało z czego dokładnie składa się widzialna forma upiora, ja tylko chciałem wiedzieć jak sobie z nimi radzić. I wiedziałem, takich jak ten tutaj widziałem już kilkakrotnie. Jednakże, nie spodziewałem się tego, takie widmo raczej nie rozrywało ludzi na strzępy, prędzej mieszało im w głowach, żeby sami się pozabijali.

Ale ta wizja też nie pasowała mi do tego tutaj. Może dlatego, że choć przybył w ciszy, to chwilę później wypełnił całą dostępną wokół nas przestrzeń swoimi krzykami, jękami i, o dziwo, płaczem. Nigdy nie twierdziłem, że jestem jakimś znawcą w tym zawodzie, o wiele częściej mierzyłem się z ludźmi niż z potworami, ale moja wiedza była na tyle rozległa, żeby stwierdzić, że żądna krwi bestia się tak nie zachowuje.

Oczywiście zakładałem, że to może być pułapka. Ja się zbliżę do widma, a tu z krzaków wyskoczy na mnie jakieś zębate monstrum. Ale nie miałem wyjścia, ze sztychem miecza wymierzonym w ducha, powoli i ostrożnie wyszedłem na plac. Ależ on się darł. Wykrzykiwał pojedyncze słowa, szarpał się za włosy i marynarkę, nie rozumiałem o co mu chodzi. Zbliżyłem się na trzy metry i odchrząknąłem głośno. Poderwał opuszczoną wcześniej głowę i mocno gestykulując zaczął krzyczeć do mnie.

– Godzina, rozumiesz? Niedługo tu będzie! I tak w kółko! Dlaczego, człowieku, dlaczego? Godzina! Trzeba krwi, ale dlaczego tak?

– Mógłbyś się łaskawie odrobinę uspokoić?

Nie mógł, darł się dalej. Zaczął nawet tupać nogami i bić się pięściami po nogach, brzuchu i twarzy. Ławce też się oberwało. Podstawiłem mu sztych pod gardło, wytrzeszczając oczy zapiał okropnie i krzyknął, że bardzo by tego chciał, ale i tak nie mogę mu nic zrobić. Miałem odrobinę inne zdanie. Prawie bez zamachu wraziłem mu ostrze w ramię. Przeszło na wylot, zostawiając całkiem wyraźną wyrwę w jego, umownie mówiąc, ciele. Nie myślałem, że to możliwe, ale zaczął się drzeć jeszcze głośniej i jeszcze bardziej przerażająco. Tym razem przynajmniej wiedziałem dlaczego.

Już przygotowując się do pchnięcia utkałem proste zaklęcie wiążące na duchy, które po pierwsze wzmocniło mój miecz i pozwoliło go zranić, a po drugie umożliwiło mi złapanie go za ubranie i rzucenie nim kilka dobrych metrów. Był bardzo lekki, właściwie nie poczułem ciężaru, ale o ziemię walnął całkiem mocno.

Zapadła cisza. I zaczęło padać. Nagle, bez uprzedzenia, ulewa absolutna, w przeciągu kilku sekund byłem mokry do ostatniej nitki. Przez głowę przemknęła mi myśl, czy jego też dotyczy bycie mokrym.

Podnosił się z ziemi dobrą minutę, ale ponieważ był cicho postanowiłem go nie pospieszać. Na jego twarzy malowało się bezgraniczne zdziwienie, wręcz szok. I zagubienie.

– No widzisz – powiedziałem. – Jednak mogłeś się uspokoić.

– Faktycznie. – dziwnie było patrzeć mu w oczy, jednocześnie widząc gałki oczne, przestrzeń za nim, oraz te dziwne, niebieskawe opary unoszące się wewnątrz upiora.

– Słuchaj, jeśli powiesz mi co się tutaj do wszystkich diabłów dzieje, to obiecuję, że więcej nie zadam ci bólu, rozumiesz?

– Rozumiem… przysłali cię ludzie z miasteczka, żebyś zabił potwora, prawda?

– Owszem. Zakładam, że to nie o ciebie im chodzi. Jest tu w ogóle jakiś potwór?

– Jest. Mieszka w osadzie.

 

Słuchałem jego opowieści i czułem, jak elementy układanki powoli się do siebie dopasowują. Choć cała sytuacja była absurdalna, czułem jak budzi się we mnie zrozumienie dla tego ducha i jego historii. Coś, przed czym uciekałem od prawie sześciu lat budziło się we mnie i kazało mu wierzyć. Wiedziałem jak się czuł, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Nazywał się Nathan Rogiv i był synem szlachcica, wraz ze swoją ukochaną został zamordowany na plaży w Brzegu. Twierdził, że zamordował ich kowal, ojciec dziewczyny. Przyłapał ich na plaży, rzucił się na chłopaka z nożem. Katia, bo tak się nazywała córka kowala, zasłoniła Nathana, chcąc odepchnąć ojca. Gdy ten zorientował się, że przypadkiem wbił córce nóż prosto w gardło, wpadł w szał. Dopowiedziałem sobie, że wcześniej też pewnie nie było z nim najlepiej. Nathan nie zdążył się nawet ruszyć, gdy kowal przygniótł go i rozpruł na kawałki. W obłąkańczym stanie, krążąc po lesie, trafił na grabarza, który według upiora był bardziej popieprzony niż się zdawało na pierwszy rzut oka. Skaptowali jeszcze myśliwego Maela, którego motywów nie mogłem sobie wytłumaczyć. Nikomu innemu nie powiedzieli. Ciała wrzucili do jeziora, nie najmądrzej, ale w gruncie rzeczy niewielka była szansa, żeby ktoś je znalazł przed starym McGraffinem. Rowy prowadzące na cmentarz zrobili przy pomocy pługów rolniczych, które stuknięty grabarz ciągle trzymał w swojej chatce. Nathan opowiedział, jak ocknął się tutaj, ile czasu zajęło mu zrozumienie co się dzieje i dlaczego zna całą historię. Swojej rozpaczy nie musiał opisywać.

Uprzedzając moje pytanie powiedział, żebym poczekał chwilę z mówieniem o Katii i że zaraz mi coś pokaże. Wydawało się, że powoli znów pojawia się w nim obłęd. Jednocześnie czułem, jak mój budzi się do życia gdzieś głęboko w trzewiach.

I wyrusza na łów.

 

Dosłownie kilkanaście sekund później, na szczycie cmentarnego wzgórza, pojawiła się Katia. Siedziała na jednym z grobów, patrząc się w dal. Długie, ciemne włosy kontrastowały z jasnym ubraniem. Zakręciło mi się w głowie, jeszcze nie do końca wiedziałem dlaczego. Bez ruchu obserwowałem jak Nathan traci odzyskaną na chwilę kontrolę nad sobą i biegnie ku dziewczynie. Skacze dookoła niej, krzyczy, łka, próbuje jej dotknąć.

Ale nie może, a ona nie słyszy i nie widzi jego szaleństwa. Będą tu trwać, on bez możliwości kontaktu z nią, ona bez możliwości reakcji, dopóki nie dostaną tego czego potrzebują. Tak to jest z duchami, jedyna rzecz która łączy je wszystkie to fakt, że potrzebują czegoś by móc się uwolnić od swojej winy. Albo od czyjejś winy, bo ci tutaj chyba za wiele grzechów na sumieniu nie mieli.

Poczułem falę gorąca wywołaną tym widokiem. I zobaczyłem, usłyszałem, poczułem całym sobą coś, przed czym ukrywałem się, z mniejszym lub większym skutkiem, przez ostatnie sześć lat.

 

Oblężenie Terez. Sarseni stłoczeni na przedpolach miasta, jak mrówki w mrowisku, nie można było odróżnić pojedynczych osób, tylko wielka, ruchoma masa. Są garstką w porównaniu z nami, dumną armią cesarską. Napastnicy, których za chwilę zmienimy w ofiary, już wiedzą, że nie dadzą rady ani wedrzeć się do środka ani umknąć spod miasta. Pułapka się zamknęła, okrążyliśmy wroga i zamknęliśmy go szczelnym półkolem, wykorzystując potężne mury miejskie. Zaczęli ostrzeliwać Terez, wszyscy chyba rzucili się do katapult i armat, żeby przed śmiercią zniszczyć tyle ile dadzą radę.

Prowadziłem szarżę na lewym skrzydle. Ach, moja piękna czerwona, płytowa zbroja pułkownika, łomoczące na wietrze sztandary, okrzyki bojowe towarzyszy. Wzniesiony miecz, nakazujący atak. Naprzód, naprzód, wyrżnąć ich! Nie brać jeńców. Już nam niepotrzebni, wygraliśmy wojnę.

Sarseni stawiali dużo słabszy opór niż podczas poprzednich bitew tej wojny, wiedzieli, że są straceni.

To była rzeź, jak zresztą większość wielkich zwycięstw.

 

Nie brałem udziału w zwycięskim, wyzwoleńczym wejściu armii do Terez, nie w głowie mi były defilada i przyjęcie z udziałem najwyższych dowódców. Nie zważając na dwie ciężkie rany pędziłem na złamanie karku, najpierw cichymi, wąskimi uliczkami podmiasta, potem szerokimi bulwarami dzielnicy szlacheckiej. Koń ledwo stał, gdy zostawiłem go przed wejściem do wielkiej posiadłości o wiśniowych ścianach. Już z daleka widziałem, że dach w kilku miejscach został zniszczony przez pociski Sarsenów. Wschodnie skrzydło praktycznie nie istniało. Ogród także był poryty przed kamienie i kule, kilkanaście oszołomionych psów wałęsało się po trawniku, niektóre zaczęły radośnie szczekać na mój widok, ale nie zwracałem na to uwagi.

Wpadłem do środka, wyłamując drzwi. Wewnątrz panowała straszliwa cisza, wszędzie unosił się kurz i pył. Zrzuciłem hełm, głucho grzmotnął o drewniany parkiet holu. Zobaczyłem, że na schodach leży moja matka, była nieprzytomna. Zamieszkujący tu na stałe lekarz opatrywał jej kikut urwanej nogi, jednocześnie co chwilę ocierając swoje krwawiące czoło. Nawet na mnie nie spojrzał, mógł mnie nie słyszeć, mogły mu popękać bębenki.

Przez drzwi wejściowe wbiegli dwaj moi bracia, zatrzymali się koło mnie. Tak samo jak ja cali byli pokryci krwią i pyłem. Powinienem był się najpierw upewnić, że przetrwali bitwę. Ale gdy zajeżdżając konia mknąłem przez miasto towarzyszyła mi pewność, że nic im się nie stało. Przynajmniej to wiedziałem.

Odskoczyły drzwiczki prowadzące do podziemnych magazynów. Ojciec, poobijany i zmęczony, ostrożnie wyprowadza Marikę i Evę, żony moich braci. Te zaś prowadzą za ręce dzieci, dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Czuję w sobie przyspieszone łupanie serca, jest mi gorąco. W oszołomieniu patrzę jak Atan i Mikołaj rzucają się do swoich ukochanych i potomków.

Ja skaczę do ojca. Gdzie Elisa, pytam. Gdzie ona kurwa jest?! Na górze, odpowiada smutnym głosem. Byli na górze gdy się zaczęło, biegnij na górę, synku.

Przeskakuję chyba co pięć stopni. Korytarz, w lewo, jeszcze trzy drzwi, kurwa szybciej.

Elisa półleży w fotelu, trzyma w ramionach naszego syna, Bathę. Moja piękna Elisa, najpiękniejsza na świecie. Poznaję oboje, chociaż są cali podziurawieni przez odłamki. W czole mojej żony widnieje ogromna dziura, jej głowa zwisa bezwładnie, granatowa suknia jest porwana, nogi dziwnie wygięte. Nagle nieruchome ciałko Bathy wypada jej z rąk, na ziemię, pozostaje tam w całkowitej ciszy. Tak jakby moje wejście zakłóciło ten spokojny, nienaruszony wcześniej porządek panujący w pokoju. W tej jego części, która się zachowała. Poznanie prawdy zaburzyło spokój, odebrało sens walce, zabiło nadzieję, zniszczyło wszystko.

Ciemność.

 

Kiedy się ocknąłem, przez chwilę nie wiedziałem czy leżę na cmentarzu w Zachodnim Brzegu, czy w pałacu w Terez, gdzie umieszczono moją rodzinę. Deszcz i błoto uświadomiły mi, że oszczędzono mi wizji wspomnień tego co było później. Pewnie dlatego, że to później jeszcze się nie skończyło.

Wiedziałem, że zrobię wszystko co będzie trzeba, żeby pomóc Nathanowi i Katii. Równie mocno wiedziałem, czego im trzeba. Podświadomie chyba wiedziałem od razu gdy usłyszałem jego okropne wrzaski. Jakież to proste.

Trzeba krwi…

 

Pierwszy raz wychrzaniłem się jeszcze w zagajniku. Ulewa sprawiła, że ścieżka zmieniła się w błotnisty potok, było strasznie ślisko. Zatrzymałem się dopiero przy wylocie z gęstwiny drzew, gdzie strumień znikał. Miałem szczęście, że nie rzucił mnie na jakiś twardy korzeń. Cały się trząsłem przez tę wizję, chyba dostałem gorączki, w głowie już dawno nie miałem takiego chaosu.

Dalsza droga co prawda nie płynęła, ale wcale nie była łatwiejsza. Upadłem jeszcze trzy razy, w tym dwa bardzo mocno, nie zdołałem się podeprzeć rękoma. Na pewno skręciłem sobie kostkę, mogłem mieć połamane żebra, nie byłem pewien, bo eliksir wciąż tłumił ból. Przy trzecim upadku krew zalała mi oczy, pewnie rozciąłem łuk brwiowy. Wiedziałem też, że mam straszliwie poobijane łokcie, barki i biodra, ale tego jeszcze nie czułem.

Dobrze, że na ulicach Brzegu nikogo nie było, bo z miejsca zaczęliby do mnie strzelać, biorąc mnie za wyczekiwanego potwora. Deszcz nie radził sobie ze zmywaniem ze mnie krwi i błota.

Gdy dotarłem na rynek, jedynymi ludźmi oprócz mnie byli trzej strażnicy, podążający za mną ostrożnie, w bezpiecznej odległości. Pewnie akurat pełnili wartę w pobliskiej stróżówce. Nikogo więcej. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że tak właściwie nie mam planu, nie wiem jak to wszystko rozegrać. Mój przepełniony chaosem umysł szybko odparł próby poukładania sobie sytuacji.

Wyciągnąłem przed siebie lewą rękę i skupiłem się tak mocno jak tylko mogłem. Jednym, zamaszystym ruchem ramienia wyrzuciłem z dłoni salwę ognia, który rozpełzł się po błocie i kamieniach bruku. Moje zaklęcie niczego nie zapaliło, płomienie znikały wchłaniane przez błoto i wciąż nie słabnący deszcz. Podtrzymałem ogień kilkanaście sekund, aż uznałem, że ludzie w pobliskich domach zwrócili uwagę na gwałtowną eksplozję światła na zewnątrz

I faktycznie, najpierw pojawiły się zarysy głów w oknach, a kilka minut później miałem już całkiem sporą widownię, stojącą dookoła mnie, pomimo tego, że pogoda zdecydowanie nie zachęcała do wystawiania nosa z domów. W tym momencie wszyscy żyli sprawą potwora. Dostrzegłem Karin, otoczoną ramieniem przez ojca. Widziałem skupiony wyraz jego twarzy. Ku mojemu lekkiemu zdziwieniu, pokrzepiająco skinął mi głową, jakby chciał powiedzieć „cokolwiek by nie było, skopiemy im tyłki". Zobaczyłem też burmistrza i Nodda, ledwie widocznych na tle Tima Niedźwiedzia. Reszty osób nie poznałem na tyle dobrze, żeby rozpoznać ich przy tak ograniczonej widoczności, ale odniosłem wrażenie, że przyszła większa część mieszkańców.

Nie chcąc od razu odkryć wszystkich kart najpierw kazałem pokazać się osobom, które twierdziły, że widziały potwora. Z mojej lewej strony z tłumu wyłonił się niski, garbaty, poskręcany przez starość mężczyzna w ciemnym ubraniu i kapeluszu, to musiał być grabarz. Niedaleko jego wypchnięto przed szereg barczystego wąsacza, myśliwego, który wyraźnie nie chciał wychodzić na środek. Ale gdy już się tam znalazł, zadarł głowę i spojrzał na mnie ze złością. Zwróciłem uwagę na długi, zakrzywiony nóż przytroczony do uda i łuk przewieszony przed ramię. Następnie spytałem gdzie jest kowal. Sam się pokazał, wysoki, potężnie zbudowany, deszcz spływał po jego nagich ramionach i skołtunionej brodzie. Wojskowe buty rozbryzgiwały błocko. Nawet nie nałożył płaszcza, najwyraźniej miał już wszystko gdzieś. Biło od niego szaleństwo i desperacja, chociaż pozornie zachowywał spokój.

Potem, głośno i wyraźnie opowiedziałem im wszystko czego się dowiedziałem.

Koniec

Komentarze

BRAKUJE CZĘŚCI TEKSTU!

Aczkolwiek to, co mamy, jest sprawnie napisane i dobrze się czyta. Prawidłowy język, struktura i tempo.

Jak dla mnie za dużo elementów wspólnych z pierwszym opowiadaniem o Wiedźminie, w każdym razie w pierwszej części opowiadania. Poza tym, na co sam zwróciłeś uwagę w komentarzach narratorskich, postaci są nazbyt schematyczne. Zawiązanie akcji trochę RPG-owe. Szkoda też, że główny zły to brutal i szajbus, przez co protagonista zasadniczo nie musi dokonać żadnego wyboru. W całości, mimo że bohater jest raczej typem inteligenta, te elementy powodują, że utwór nazbyt nurza się w estetyce sztampowej fantasy, przez co traci na wartości. A potencjał u autora jest, szczególnie techniczny.

Gdy w mięśniach poczułem nagły przypływ energii, zauważyłem wyostrzenie się widzianego obrazu i zwiększenie ilości słyszanych dźwięków, ostrożnie zanurzyłem się pomiędzy drzewa. -- To zdanie jest brzydkie.

pozdrawiam

I po co to było?

Mi się nie czytało dobrze, szczerze powiedziawszy. Wiele małych, ale denerwujących błędów. Autor się nad opowiadaniem napracował to fakt, ale te błędy mnie irytowały dość mocno.
Skojarzenie z Wiedźminem również miałem, więc coś w tym chyba jest:)

Dzięki wielkie za opinie, każda jest pomocna. Brakującą część tekstu wstawiłem już jako oddzielne opowiadanie, bo tutaj ucina, wcześniej tego nie zauważyłem.
Co do skojarzeń z Wiedźminem to też takie miałem... podczas ostatniego czytania tekstu, tuż przed dodaniem tutaj. Podczas pisania w ogóle mi to do głowy nie przyszło. :)

Pozdrawiam i jeszcze raz dzięki.

Nowa Fantastyka