Ostatni dziennikarze przybyli do sali głównej domu kultury, gdzie oczekiwano na przybycie premiera. Zamknięto drzwi, frekwencja jak zwykle dopisała. Radiowcy sprawdzali swoje mikrofony, a reporterzy poprawiali fryzury przed kamerami. Dziennikarz znanej gazety przeładował pistolet i wyrzucił stary magazynek do śmietnika, stojącego obok wejścia dla gości. Obserwowała to reporterka państwowej stacji telewizyjnej i syknęła ze złością. Podeszła do śmietnika ostrym krokiem i wyciągnęła magazynek, chowając go w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Odezwała się przez zęby do zdziwionego mężczyzny, opisanego na identyfikatorze jako Bernard Sztampa:
– To jest śmietnik zbiorczy. Magazynki powinny trafić do zbiorników na metal i plastik.
Dziennikarz odparł beznamiętnie:
– W takim razie dobrze zrobiłem.
Kobieta, opisana na identyfikatorze jako Alina Komunał, sięgnęła do kieszeni i zapytała z przekąsem:
– Co dobrze zrobiłeś?
Odpowiedział:
– Dobrze, że tam wrzuciłem, bo trafił ostatecznie w dobre miejsce. Do pustej, plastikowej…
Alina nie czekała na dalszą część wypowiedzi, wyciągnęła pistolet i z prędkością światła przyłożyła lufę do czoła Bernarda. Po twarzy spłynęła strużka krwi, ale strzał jeszcze nie padł. Spomiędzy niewzruszonych dziennikarzy, wyskoczył ochroniarz. Wytrącił broń z ręki Aliny i oceniwszy stan rany Bernarda, jako niegroźny dla zdrowia czy życia, wyjaśnił:
– Pani Alino. Z całym szacunkiem dla pani redakcji, ale proszę powstrzymać się przed używaniem broni. Pan premier jeszcze nie zjawił się na sali.
Alina spochmurniała, ale przemyślała sprawę i odpowiedziała ochroniarzowi:
– Przepraszam Jack. U nas tak jest, że emocje ponoszą. Nie śpię już kilka dni, a materiały trzeba przygotować.
Mówiąc te słowa, wytarła chusteczką krew z czoła Bernarda, patrząc mu wściekle w oczy.
Nagle ustały wszelkie rozmowy, ucichły szmery i stęknięcia. Wychodzący z sali przygotowawczej, zastępca premiera, pociągnął za sznurek trzy razy, uruchamiając dzwonki. Ci którzy siedzieli, nagle wstali. Premier zajął miejsce na scenie sali, stając za smukłym pulpitem wspartym, rzeźbioną na kształt splątanych pnączy, nogą. Odchrząknąwszy do mikrofonu, zaczął przemawiać:
– Drodzy ludzie, zjawiliśmy się dziś tutaj, żeby zająć się sprawą ważną dla kraju. Planujemy wprowadzić nową walutę na miejsce złotówki, poparcie społeczne dla tej decyzji jest minimalne, a państwo tutaj…
Wypowiedź premiera przerwał dziennikarz radiowy, na identyfikatorze opisany jako Edward Cham. Zaczął przemawiać:
– Panie premierze, kiedy będziemy…
Padł strzał, a Cham upadł na podłogę, pośród lasu dziennikarskich nóg. Wokół jego ciała rozlała się krew, formując sporą kałużę. Przy pulpicie premier trzymał rewolwer z lufą skierowaną w stronę sufitu. Polityk zdmuchnął wydobywający się z niej dym, schował broń do kabury i zaczął mówić dalej. Ciało Chama zostało wyciągnięte, a inni dziennikarze, wsłuchani w dalsze słowa premiera, niechętnie schodzili z drogi. Ochroniarz Jack, ciągnąc zwłoki, zostawiające krwawą trasę na jasnej marmurowej podłodze, co chwila upominał:
– Przepraszam, proszę zejść z drogi. Utrudniacie mi pracę.
Ktoś z mikrofonem powiedział do Jacka:
– A kogo obchodzi twoja praca.
Jack nie odpowiedział. Ciągnął zwłoki do wyjścia. Dziennikarze, pchający się coraz bardziej do przodu, rozdeptali już plamy krwi, zostawiając krwawe ślady na podłodze. Jack wiedział, że będzie musiał to wszystko posprzątać.
Tymczasem premier wciąż przemawiał:
– Obywatelska niezgoda na działania jest bez znaczenia. Zapytają państwo, dlaczego? Otóż, jak wiemy, prawa wyborcze posiada każdy. Głosy są równe, ale czy każdy obywatel jednakowo rozumie otaczający go świat? Otóż nie, dlatego są takie instytucje, które badają opinie, dlatego są media. Między innymi państwo, wy dziennikarze, odpowiadacie za to, żeby ludzie dokonywali trafnych wyborów.
Premier wyciągnął broń, wcelowywał po kolei w różne osoby, obecne na spotkaniu:
– Mógłbym teraz każdego z was zastrzelić. Każdego. Mógłbym wyliczyć "ene, due, rike, fake" i "pach, pach"… Jednak, kto wtedy powie tym biednym ludziom co mają myśleć. Dlatego za chwilę dostaną państwo foldery z treścią artykułów. Dziennikarze radiowi dostaną nagrania na kościach pamięci, prasa to wiadomo co dostanie i telewizja oczywiście otrzyma zmontowane nagrania. Czy są jakieś pytania?
Na sali nikt nic nie powiedział. Premier postał chwilę w milczeniu i w końcu ogłosił:
– W porządku, skoro nie ma pytań, to drodzy państwo, możemy przejść do ustaleń.
Dziennikarze, słysząc hasło "możemy przejść do ustaleń", wiedzieli co zrobić. Można było usłyszeć przeładowanie broni, zgrzyty metalu, jakby dźwięki strojącej się orkiestry. Z sali przygotowawczej natychmiast przybyło sześciu ochroniarzy w garniturach. Jeden z nich, bez zastanowienia, wystrzelił z broni w powietrze. Jakiś mężczyzna zawył z bólu. Bernard dostał w rękę, z której wypadła broń na podłogę. Najwidoczniej próbował strzelić do premiera. Czując, że nie ma już siły na dalsze ustalenia, zaczął biec w stronę wyjścia, ale poślizgnął się na plamie krwi. Leżąc na podłodze, poczuł zimno lufy i zapach intensywnych kwiatowych perfum, a także szept:
– Bernardzie. Skoro już są ustalenia, mogę pociągnąć za spust i…
Nie zdążyła jednak dokończyć zdania. Stojący za nią dziennikarz niezależnego portalu, Antoni Skurwiel, wystrzelił prosto w jej głowę. Alina przygniotła nadal żyjącego Bernarda. Ten postanowił udawać martwego, choć obawiał się, że stan jego ręki i tak go pchnie na tamten świat przed zakończeniem ustaleń. Strzały padały już z każdej strony. Premier stał nadal za pulpitem, obserwując walki między dziennikarzami. Kiedy jednak strzały padały w jego stronę, jeden z ochroniarzy zawsze strzelał zachowawczo w odpowiednią osobę, rozbrajając delikwenta. Premier nucił wesoło pod nosem hymn, upewniając się, że wyłączono mikrofony.
Nagle zauważył, że wśród walczących i trupów, pojawiła się jakaś postać. Widząc, że ochroniarz premiera przymierza się do strzału, ten machnął ręką, dając do zrozumienia, żeby nie strzelać do nieznajomego. To był Jack, ale w kombinezonie przypominał uzbrojonego robota. Był obwiązany ładunkami wybuchowymi, a w rękach trzymał miotacz ognia. Jeszcze żyjący dziennikarze, cofnęli się w stronę premiera, jakby właśnie zbudował arkę Noego, która miałaby ich uratować od zagłady. Patrzyli przerażeni na Jacka, który przemówił:
– Dziś jest dzień sądu.
Premier z niedowierzaniem wysłuchał tego oświadczenia. Nigdy nikt na ustaleniach nie odwalał tak nieprofesjonalnej akcji. Zdenerwowany, chciał wyciągnąć rewolwer, ale zamiast tego złapał własny identyfikator. Mimochodem spojrzał na dokument i odczytał treść. Jego imię i nazwisko brzmiały: "Ocipeusz Dupczewski".
Premier powiedział tylko dwa słowa, zanim eksplozja wysadziła salę domu kultury:
– Kurwa mać.