- Opowiadanie: Uniz - WAGA (MASAKRA 2010)

WAGA (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

WAGA (MASAKRA 2010)

Nienawidzę jej – pomyślał Martin Lawless kładąc się do łóżka obok obiektu swych antypatii. Każdy dzień kończył tak samo. Niektórzy w tym momencie modlą się, on jednak już dawno tego nie robił. Z błahego powodu. Dorosły mężczyzna nie będzie rozmawiał z Bogiem, który w tak okrutny sposób sobie z niego zadrwił. Bo czymże jest życie u boku Susan Bridgewood. Już sam fakt, że nie zmieniła nazwiska po ślubie, powinien coś znaczyć.

Dobrze, że chociaż jak śpi, to daje mi spokój – wymamrotał, kładąc się obok żony. Znalazł sobie miejsce na tej części łóżka, która zwalniała go od kontaktu z jej ciałem. Na samą myśl, że mógłby ją dotknąć, przechodziły mu ciarki po plecach i nie tylko po plecach. Uczucie jakby od pasa w dół był zatopiony w bryle lodu. Ułożył się delikatnie, bezszelestnie, byleby tylko nie zbudzić Susan. Kobieta leżąca obok niego poruszyła się. Prawdopodobnie podświadomie reagując na ruch kołdry i nieznaczne ugięcie materaca. Odwrócił się do niej plecami, zwinął w kłębek i jak płód postanowił zaczekać na zbawienny sen, jedyną poza jedzeniem przyjemność, na którą mógł liczyć w swym obecnym, żałosnym położeniu. Każda noc wyglądała podobnie, każda próba zaśnięcia była identyczna. Martin udawał, że wieczorami pracuje. Susan kładąc się spać, wołała męża. On jednak odpowiadał, że jest bardzo zajęty i musi posiedzieć dłużej.

– Zaśnij beze mnie kochanie – odpowiadał – ja muszę jeszcze trochę popracować. Niedługo skończę.

Silił się na uprzejmość, ale wewnętrznie nie czuł się z tym dobrze. Miał wrażenie, że znajduje się w jakiejś groteskowej matni. Jak w taniej komedii pomyłek, która była dla niego osobistym dramatem i porażką.

Jakbym wdepnął w gówno – pomyślał, i robiąc krok do przodu wdepnął drugą nogą w inne gówno, stracił równowagę, przewrócił się i wylądował twarzą w jeszcze większym gównie. Chryste, kiedy mnie to spotkało, kiedy zawiódł mnie rozum, kiedy zawiódł mnie instynkt? Jakbym był jakimś przeklętym robakiem i wleciał w sam środek płomienia. Najgorsze jest to, że do dziś nie mogę się spalić. Spłonęły mi tylko skrzydełka i teraz muszę się wić pod stopami tego potwora, Susan.

Kobieta na drugim końcu łóżka poruszyła się nieznacznie. Martin znieruchomiał. Po chwili odsunął się od niej, jak mógł tylko najdalej i zaczął wracać pamięcią do przeszłości. Robił to nie pierwszy raz. W zasadzie zawsze to robił przed snem, w czasie snu i zaraz po przebudzeniu. Tylko w pracy był inny. W pracy to musiał zarabiać pieniądze. Właśnie zawsze tylko pieniądze. To chyba jedyna rzecz, jaka łączyła tę leżącą parę. Zasnął.

 

Przeważnie wstawał o świcie. Zawsze przed żoną. Nie znosił, kiedy zaczynała dzień o tej porze, co on. Musiałby jej ustępować w każdej porannej czynności. Robiła to specjalnie i z wyrafinowaniem, jakby sprawiało jej przyjemność, że przez nią nigdy nie wychodzi z domu na czas. Susan nie wystarczyło, że zaharowuje się dla niej na śmierć. Wypruwa sobie żyły, żeby zarobić pieniądze na jej zachcianki. Dawniej tak nie było. Kochali się. Jeszcze przed ślubem wszystko było inaczej. Najprzyjemniejszą częścią dnia był dla Martina czas powrotu do domu, kiedy stanie w drzwiach, wreszcie uściska i pocałuje żonę. Nie mieli dzieci. Susan Bridgewood nie chciała. Powiedziała mu kiedyś, że to jeszcze za wcześnie, że boi się porodu, że nie chce poświęcać swego życia dla jakiegoś tam dziecka.

A kiedy będzie odpowiednia pora? – pytał sam siebie. Byli już dziesięć lat po ślubie i nic. Pożycie też im się nie układało i bynajmniej nie z winy męża, który w swym mniemaniu robił dużo w tym kierunku. Był zdrowym mężczyzną.

Miał normalne potrzeby, jak każdy facet. Susan natomiast robiła to z nim tylko wtedy, kiedy już naprawdę nie miała żadnej wiarygodnej wymówki, by nie ulec mężowi. W trakcie zbliżenia nigdy nie patrzyła mu w oczy. Nie wykazywała najmniejszej inicjatywy, czy zaangażowania. Nie pieściła go. Zachowywała się jak sztywna lalka bez emocji. Wymuszała na nim, żeby zakładał dwie prezerwatywy, jakby się bała, że się czymś zarazi, albo nie daj Boże zajdzie w ciążę. Początkowo udawała orgazm. Prawdopodobnie, żeby sprawić Martinowi przyjemność. Przynajmniej tak kiedyś myślał. Teraz już wiedział, że nie udawała ze względu na niego, tylko na siebie. Że niby jest normalna i czerpie przyjemność z seksu. Ale prawda była inna. Udawała, żeby się nie wydało, iż ma tego serdecznie dość. W takich chwilach, Martin miał wrażenie, że uprawia miłość z trupem i też mu się wszystkiego odechciewało. Po jakimś czasie zrezygnował z chęci zbliżania się do Susan. Przychodziło mu to z łatwością. Ona nigdy nie wykazywała w tym temacie najmniejszej inicjatywy. Przed rodziną i przyjaciółmi nigdy się nie przyznawał, że coś jest nie tak. Wstydził się. Odreagowywał na basenie i klubach fitness. Latem intensywnie trenował jazdę na rowerze i jogging. Substytut seksualnego rozładowywania energii, której niezliczone pokłady jeszcze w nim drzemały.

Martin Lawless nie był prymitywem i nie sprowadzał swych kłopotów małżeńskich tylko do sfery łóżkowej. Susan Bridgewood w jego oczach była pijawką, która syciła się tylko jego pieniędzmi. A trawiła je naprawdę szybko. Wolny czas spędzała na ich wydawaniu i spełnianiu swych zachcianek i fanaberii. Miała karty stałego klienta w większości centrów handlowych i nieustannie czuła niedosyt.

 

Był ranek, bardzo wczesny ranek. Dokładnie godzina 5.30. Umył się, ubrał i zjadł szybkie śniadanie, choć wiedział, że to nie zdrowe. Wyszedł z mieszkania. Samochodem pojechał do pracy. Na długo, na dwanaście godzin. Robił tak, gdyż nie miał ochoty psuć sobie nastroju wczesnym powrotem do domu i oglądaniem żony. Żony zajętej przymierzaniem przed lustrem kolejnych stert ciuchów. Nie chciał, żeby go dręczyła pytaniami w stylu: I jak podobam ci się w tej nowej sukience?

Jechał ostrożnie. Nigdy nie łamał przepisów. Nie przekraczał dozwolonej prędkości.

Zaparkował przed firmą. Wszedł do budynku. Doszedł do swego biura i zamknął drzwi za sobą. Ukradkiem zapalił papierosa. Oficjalnie rzucił nałóg dawno temu, ale oficjalnie był też żonaty i tego też nie udało mu się rzucić.

Martin Lawless z zawodu bankier, nie dyrektor banku, ale kreatywny finansista i doradca wielu czołowych firm na amerykańskim rynku. Z zewnątrz człowiek sukcesu, przed którym kariera i większość drzwi w tym stanie stały otworem. Wewnętrznie człowiek nieszczęśliwy. Człowiek zdradzony. Zdradzony przez ukochaną niegdyś kobietę. Susan Bridgewood zdradzała go na każdym kroku. Miała niezliczone rzesze kochanków. Przed mężem udawała niedostępną i oziębłą. A potrafiła włazić do łóżka prawie każdemu facetowi. Jedynym kryterium, jakim się kierowała był fakt, że nowy kochanek nie nazywa się Martin Lawless. Niestety nigdy nie zdobył ewidentnego dowodu zdrady. W innym razie niechybnie byłby się rozwiódł. Przynajmniej miał taką nadzieję. Żona robiła wszystko, by pozostać słodko niewinną. Wynajęci detektywi, gdyż jak wiedział z prasy kolorowej są idealnym narzędziem pozyskiwania faktów świadczących o cudzołóstwie, okazywali się niedorajdami lub przekupnymi skurwysynami, których Susan Bridgewood owijała sobie wokół palca i nie tylko.

Sam próbował czasem ją śledzić, ale to również nie przynosiło upragnionych skutków. Żonie udawało się gubić pościg. Ale Martin nie był głupcem. Wiedział, że jest zdradzany, ale nie miał siły miotać się w nieskończoność i nieustannie robić z siebie idiotę.

Czasem myślał, że to jego wina, że powinien się starać i zrobić coś więcej. Zapłaciłby każdą cenę, gdyby tylko wiedział, co mógłby zrobić. Poszedł nawet kiedyś do psychologa małżeńskiego. Oczywiście był sam. Zrobił to w tajemnicy przed żoną. Opowiedział mu historię swego małżeństwa, swoje podejrzenia i obawy. Nie mając nic konkretnego, usłyszał, że może mu się to tylko zdaje. Był posądzany o manię prześladowczą i zaburzenia w własną tożsamością, osłabioną przez męski kompleks bycia dominującym samcem. To była oficjalna diagnoza. Choć druga, którą również usłyszał, bardziej go satysfakcjonowała. Możliwe, że Susan Bridgewood jest seksoholiczką. Przyrzekał jednak, że będzie z nią w zdrowiu i w chorobie, a seksoholizm jest niechybnie chorobą.

Cały dzień analizował sprawozdanie cashflow pewnego przedsiębiorstwa z branży turystycznej. Kręciło mu się od niego w głowie. Zostawił to. Włączył komputer. Automatycznie uruchomiła mu się wyszukiwarka internetowa. Lubił szukać danych o ludziach, którzy nazywają się tak, jak on sam. Patrzył wtedy na ich zdjęcia i doszukiwał się w nich szczęścia. Było tam zawsze.

Nikt nie udostępnia w Internecie smutnych zdjęć – pomyślał. Z każdego aż tryska chora radość. Nie wiedział, jak się to dokładnie stało, ale podczas surfowania w sieci, migały mu przed oczami różnokolorowe i różnotematyczne strony. Zatrzymał się na chwilę na jednej z nich. Była dziwna. Taka kobieca. Poświęcona w całości odchudzaniu i osiąganiu w siedem dni idealnej figury. Napisy aż krzyczały, żeby skorzystać z cud diety. Właśnie wtedy wpadł mu do głowy pewien pomysł. Przeczytał jeszcze raz nagłówki. Klikał w coraz to nowe zakładki. Miał pewien plan. Wyłączył komputer i ruszył w drogę powrotną do domu. Po drodze wstąpił do sklepu. Kupił kilka drobiazgów: między innymi wagę łazienkową i zestaw podręcznych narzędzi.

Gdy był już niedaleko celu, zostawił samochód parę przecznic od domu i w dalszą drogę ruszył pieszo. Wyglądał, jakby między nogami pałętała mu się konspiracja. Z torbą pod pachą wszedł do garażu przy swej posiadłości. Upewnił się, że Susan nie byłaby w stanie go dostrzec. Gdy znalazł się bezpiecznie w środku, rozmontował kupioną uprzednio wagę. To dziwne, ale udało mu się tak przerobić ważący mechanizm, że im coś lżejszego stawiał na wadze, wyświetlacz pokazywał coraz to większą cyfrę. Zważył się. Urządzenie wskazywało 80 kilogramów. Wiedział, iż w rzeczywistości jego ciało waży 100 kilogramów. Uśmiechnął się. Kupioną przez siebie wagę podmienił z tą, która była już w jego domu od jakiegoś czasu. Z zewnątrz były identyczne. Udało mu się kupić ten sam model.

 

– Jestem coraz grubsza – krzyknęła Susan do męża i wybiegła z łazienki.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi?

– Sam popatrz! Jeszcze wczoraj waga pokazywała dziesięć kilogramów mniej. A dziś to przechodzi wszelkie pojęcie. Nie rozumiem tego.

– Może jest zepsuta?

– Wczoraj jeszcze nie była.

– Nie zaprzątaj sobie tym głowy. To niedorzeczne, przecież nie możesz być tak sporo cięższa niż wczoraj. To przecież nie takie istotne. Kładź się łóżka. Ja jeszcze chwilę popracuję i zaraz przyjdę.

– Nigdy mnie nie rozumiałeś. Dla kobiety jej wygląd zewnętrzny i waga, to naprawę ważna sprawa – rzuciła zrezygnowanym głosem.

– No dobrze, już dobrze. Zobaczymy, co wskaże waga jak ja na niej stanę.

Susan z rezygnacją spojrzała na męża i nie miała ochoty oglądać, jak wchodzi na wagę. Usiadła na łóżku. Martin wszedł do łazienki.

– Pokazuje normalnie – powiedział Martin – niestety ciągle mam sto kilogramów i nie chce być mniej.

– No sam widzisz! A ja mam dziesięć kilogramów więcej niż wczoraj.

– Dziwne.

– Dla mnie to nie dziwne, tylko straszne i nikt nie jest tego w stanie zrozumieć. A już w szczególności mój mąż.

– Dobrze. Jutro kupię nową wagę i wtedy się zważysz.

– Jak chcesz?! Mnie tam wszystko jedno. Mam wszystkiego dosyć i kładę się do łóżka. Jestem zmęczona.

– Chcę – odpowiedział cicho, ale tego już Susan nie mogła usłyszeć. Tym bardziej nie dostrzegła jego złowieszczego grymasu na twarzy.

 

Następnego dnia Martin obudził się jak zwykle bardzo wcześnie. Nowy dzień był jednak inny niż poprzednie. Miał wrażenie, że jest mu nieco lżej na duchu. Coś drgnęło w nieustającym jak dotąd pesymizmie. Zadzwonił do banku i powiedział, że źle się czuje i dziś nie przyjdzie do pracy. Udał się prosto do sklepu, który odwiedził poprzedniego dnia. Zrobił podobne zakupy. Zapłacił za wagę łazienkową i jeszcze jeden drobiazg. Kupił dodatkowo miarę krawiecką. Nie jakąś tam zwykłą miarę, ale specjalną, z jednostką metryczną. Wszędzie były calowe i tylko kilka wycechowanych w centymetrach. Wrócił do domu o zwykłej porze, jak gdyby nigdy nic. W garażu przerobił wagę i podmienił ją z tą, którą kupił wczoraj.

– To niesłychane – dobiegł go głos żony z łazienki – jestem cięższa niż wczoraj i to już nie o dziesięć kilogramów, tylko jedenaście. To doprawdy niesłychane – dokończyła.

– Przecież kupiłem ci nową wagę – odpowiedział.

– Wiem, że kupiłeś, ale przecież widzę, co ona pokazuje!

– Nie można w ciągu jednego dnia przytyć całego kilograma. Co ty dzisiaj robiłaś? Może masz cięższe ubranie?

– Nie jestem idiotką, weszłam na nią nago i dziś nic nie jadłam!

– Nie rób z tego afery, to niedorzeczne. Robisz z igły widły.

Susan wyszła z łazienki bliska płaczu. Roztrzęsiona podeszła do męża.

– Zmierzyłam się w pasie, talii, udach i biuście i mam większe wymiary niż tydzień temu.

– Co ty wygadujesz? Zaczyna mnie to irytować. To nie możliwe, żebyś była coraz cięższa i większa. Nie mam czasu, żeby prowadzić takie niedorzeczne rozmowy. Mam dużo pracy. Kładź się spać!

– Nigdy mnie nie rozumiałeś – powiedziała przez łzy i owinęła się kołdrą.

 

Kolejne dni wyglądały podobnie. Martin preparował coraz to nowe wagi. Sam przerabiał miary krawieckie, które pokazywały większe obwody ciała Susan. Posunął się nawet do tego, że wymienił wszystkie lustra w ich domu. Jako dziecko bardzo lubił chodzić do wesołego miasteczka. Były tam zwierciadła, które zniekształcały sylwetkę przeglądającego się w nich człowieka. Przy jednych było się wyższym, przy innych szerszym. Pamiętał, iż wywoływało to salwy dziecięcego śmiechu. Miał teraz swoją prywatną komnatę magicznych luster. Jednak bilety były zarezerwowane tylko i wyłącznie dla jego nieświadomej żony. Susan nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Początkowo myślała, że to jakiś żart. Przestała się odżywiać prawidłowo.

Po kilku dniach nie jadła nic. Przestała przyjmować nawet płyny. Sporadycznie wychodziła już z domu. Wstydziła się, że jest coraz grubsza. Waga z każdym dniem pokazywała większe cyfry. Miara pokazywała większe obwody. W lustrach nie mogła dopatrzyć się swego dawnego ciała. Straciła kontakt z rzeczywistością. Była drobniejsza. Na chudym ciele bez problemu można się było doliczyć każdej kości. Przypominała modelki cierpiące na anoreksję. Żywy szkielet. Całkowicie przestała wychodzić z domu. Ogarnęła ją prawdziwa mania ważenia się, mierzenia i oglądania w wszechobecnych lustrach.

Martin Lawless posunął się w swym działaniu do tego, iż ukradkiem wynosił ubrania żony. Okoliczne zakłady krawieckie zaangażował w zmniejszanie ich szerokości. Tłumaczył to faktem, że jego siostrzenicy bardzo podobają się sukienki Susan. A córka jego siostry to nastolatka z małym biustem i talią dziecka. Ubrania stawały się groteskowe. Dorosła kobieta musiałaby przypominać miotłę, by czuć się w nich swobodnie. Nastolatka również byłaby nieproporcjonalnie szczupła, by zdołać dopinać zamki błyskawiczne i guziki. Mijały dni i tygodnie. Susan Bridgewood znikała w oczach swego męża, chociaż w swoich była z każdym dniem cięższa i grubsza. Nie zdawała sobie jednak sprawy, gdzie tkwi przyczyna jej zdumiewająco tragicznego położenia. Dosłownie położenia, gdyż nie miała już sił poruszać się samodzielnie. Zrezygnowana leżała na łóżku. Niebawem umarła z wycieńczenia i rozpaczy. Martin Lawless został sam. Pochował żonę w dziecięcej trumnie.

 

Gdy ceremonia pogrzebowa dobiegła końca, do pogrążonego w żałobie męża podszedł pewien nieznany mu mężczyzna. Przedstawił się jako Frank Peters.

– Pan Martin Lawless? – zapytał

– Zgadza się.

– Jestem policjantem.

– Policjantem? Nie rozumiem?

– Chciałbym złożyć panu kondolencje z powodu śmierci żony Susan Bridgewood.

Martin zawahał się. Stanął i spojrzał na szczupłego mężczyznę stojącego przed nim. Nieznajomy był ubrany jak typowy żałobnik. W czarnym płaszczu zapiętym pod samą szyję znajdował się wyjątkowo chudy człowiek. Wklęsłe policzki poruszały się, gdy policjant mówił do niego.

– Dziękuję – odpowiedział łamanym głosem. Nie wiedział, czy głos mu zadrżał z powodu żalu po stracie Susan, czy to tylko efekt zdziwienia, jakie zaczęło go ogarniać z powodu rozmowy.

– Może to nie odpowiednia chwila, ale mam do pana prośbę – kontynuował Peters.

– Słucham? O co chodzi? Jak się pan nazywa, bo nie dosłyszałem?

– Peters. Frank Peters z wydziału zabójstw.

– Wydziału zabójstw? – zaskoczenie powoli rosło na sile.

– Tak. Jak już wspomniałem, mam prośbę, która na pierwszy rzut oka, może się panu wydać nietypowa w zaistniałych okolicznościach. Ale proszę mi wierzyć to konieczne.

– Słucham. Jaka to prośba?

– Mógłby pan wyjąć szkła kontaktowe?

– Co mógłbym zrobić?

– Wyjąć z oczu szkła kontaktowe. To bardzo ważne.

– Nie rozumiem. Pochowałem właśnie ukochaną żonę, a pan mi mówi o szkłach kontaktowych. Właściwie, o co tutaj chodzi? Nie znam pana. Nie rozumiem, co policja robi na pogrzebie Susan i w dodatku chce żebym wyjął soczewki.

– Bardzo proszę – nie dawał za wygraną – może pan to zrobić tutaj, lub na posterunku.

Zapadła chwila ciszy. Martin nie wiedział, czego człowiek stojący przed nim, chce od niego. Ale patrząc mu w oczy uległ i mrugając powiekami pozbył się soczewek z gałek ocznych i umieścił w specjalnym pudełku do ich przechowywania. Gdy schował je do kieszeni, ponownie spojrzał na rozmówcę. To, co zobaczył wstrząsnęło nim. Opuścił głowę i patrzył na elegancko wyczyszczone rankiem buty. Ponownie spojrzał na policjanta. Frak Peters był teraz niewiarygodnie grubym mężczyzną o owalnej twarzy i dużym brzuchu. Złapał go dłonią, której palce z trudem przylegały do siebie. Wszystko z nadmiernej otyłości.

– Nie rozumiem, o co chodzi? – drgnął nerwowo.

– Na komisariacie wszystko pan zrozumie.

Wsiedli razem do radiowozu i pojechali w kierunku centrum miasta.

– Panie Peters – przerwał ciszę Martin.

– Słucham Panie Lawless.

– Dlaczego kazał mi pan wyjąć soczewki kontaktowe z oczu? Nie poznaliśmy się wcześniej. Skąd pan wiedział, że je noszę i dokąd my właściwie jedziemy? Niczego nie rozumiem.

– Od pana żony – odpowiedział po chwili policjant.

– Mojej żony? – dziwił się – Susan przecież umarła.

– Pana żona mi powiedziała, że nosi pan szkła kontaktowe. O ile się nie mylę, te w pańskiej kieszeni, to właśnie ona kupiła – uśmiechnął się policjant i spojrzał we wsteczne lusterko na coraz to bledszego mężczyznę, siedzącego na tylnym siedzeniu. Powoli zbliżali się do komisariatu w centrum miasta.

 

* * *

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Najgorsze jest to, że do dziś nie mogę się spalić. Spłonęły mi tylko skrzydełka i teraz muszę się wić pod stopami tego potwora Susan. - po potwora przecinek bo wychodzi, że to jakis potwór, której włascicielką jest Susan
Kobieta na drugim końcu łóżka poruszyła się nieznacznie - skąd na drugim końcu łóżka skoro położył się obok plecami do niej? I chyba lepiej byłoby "nieznacznie się poruszyła".
albo nie daj Borze zajdzie w ciążę - Boże
a seksoholizm jest niechybnie chorobą. - a   seksoholizm niechybnie jest chorobą
Wyglądał, jakby między nogami pałętała mu się konspiracja. - ?? chyba nie "widzę tej przenośni"
 Coś drgnęło w nieustającym jak dotąd pesymizmie  - czy tu nie brak przecinków/ Albo dałabym bez "jak"

Pomysł z wagą i zemstą - sprytny :P. Co mi nie pasuje? To, że była seksocholiczką, a nie współżyła z mężem. To seksocholik wybiera czy jest mu wszysko jedno? Tak pytam z ciekawości ;):D
Ponadto jestem przerażona sobą, bo nie załapałam tej końcówki. :/ Ale pocieszam się, że niewiele czytuje kryminałów, a to mi podchodzi pod kryminał bardziej niż grozę czy masakrę więc mogłam " nie zaczaić".
Niemniej przyjemnie się czytało.
Pozdrawiam!

aga, ja też nie chwyciłem końcówki, więc jest źle skonstruowana. Wg mnie brak tam logiki.

Na początku było ciężko, bardzo ciężko przebrnąć przez obraz życia tego nieszczęśnika. Za dużo detali.
'Wysiadł z samochodu. Wszedł do budynku. Potem do swojego gabinetu. Zamknął za sobą drzwi' itd.

Przyznam, że w momencie zakupu wagi odzyskałem traconą nadzieję, że będzie to coś fajnego.
Przypomniał mi się doskonały horror "Małpia Kuracja" autorstwa Georga Martina. Niestety kolejne działania Martina już mi się nie spodobały. Przez tą niejasną końcówkę, ciężko mi stwierdzić, kto zachowywał się bardziej nielogicznie, on czy jego żona.

Ode mnie 3.

Pozdrawiam,
Snow 

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Ciąg dalszy potrzebny, bo opowiadanie mnie wciągnęło ;-) Ale jest przecięte w punkcie kulminacyjnym. Tuż po wprowadzeniu nowego wątku (szkła kontaktowe), który nie zostaje rozwiązany.

Ciąg dalszy potrzebny, bo opowiadanie mnie wciągnęło ;-) Ale jest przecięte w punkcie kulminacyjnym. Tuż po wprowadzeniu nowego wątku (szkła kontaktowe), który nie zostaje rozwiązany.

OK, do konkursu.

Nie podobało mi się, cała fabuła wydaje mi się mocno naciągana i nielogiczna.

Susan musiałaby być chyba upośledzona umysłowo w stopniu ciężkim, żeby akcja mogła się potoczyć tak, jak się potoczyła.
"- Jestem coraz grubsza - krzyknęła Susan do męża i wybiegła z łazienki.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi?
- Sam popatrz! Jeszcze wczoraj waga pokazywała dziesięć kilogramów mniej. A dziś to przechodzi wszelkie pojęcie. Nie rozumiem tego.
(...) - No sam widzisz! A ja mam dziesięć kilogramów więcej niż wczoraj." - przytyła z dnia na dzień 10 kg i jest zaskoczona? Żaden dorosły człowiek (nawet skrajnie głupi) by w coś takiego nie uwierzył. A nazajutrz następny kilogram z niczego. Dlaczego Susan nie poszła do lekarza, co byłoby jedynym normalnym wyjściem z tej sytuacji (zakłądając irracjonalne uwierzenie w tycie i pomijając fakt, że pójście do lekarza załatwiłoby całą fabułę)?

Wymiana luster - kolejny absurd (no chyba, że to były czarodziejskie lustra). Byłem wiele razy w gabinetach krzywych luster, ale takich które by pogrubiały człowieka w nie groteskowy sposób, a na dodatek tak wierny i sugestywny, że możnaby się nabrać, to nie widziałem. A poza tym to co, Martin się w nich jako grubas nieodbijał? Nie  wzbudziło to podejrzeń żony?

Końcówka jest niezrozumiała.

Pozdrawiam.

Czyli na końcu okazało się, że żonka tak naprawdę nie chudła, tylko podmieniała kontakty Martina tak, żeby on myślał, że ona chudnie, tak? I w ten sposób upozorowała swoją śmierć? Mhm... Trochę przekombinowane, ale zakładam, że absurdalność całej tej sytuacji była celowym zabiegiem ;)

Mam jeszcze małą dygresję skierowaną do wszystkich panów, którym nie mieści się w głowie, jak to możliwe, że Susan dała się tak nabrać (choć w rzeczywistości tylko udawała). Otóż nie trzeba przerabianej wagi i luster żeby przekonać kobietę, że jest za gruba ;)

Uniz...kurczę, tak to jest jak człowiek chciał zaszaleć z mądrą wypowiedzią. Wybacz. Ten błąd świadczy tylko o mnie, niestety. Pzdr

Nowa Fantastyka