- Opowiadanie: AmonRa - Ten, który kazał biczować morze

Ten, który kazał biczować morze

Dużo wody upły­nę­ło w Wiśle od czasu, gdy po raz ostat­ni po­dzie­li­łem się ja­kimś opo­wia­da­niem na por­ta­lu, a jesz­cze wię­cej od ostat­nie­go mo­je­go tak dłu­gie­go tek­stu.

Na ręce Dro­gich Por­ta­lo­wi­czów skła­dam fan­ta­stycz­ną przy­go­dów­kę. Jest tro­chę o woj­nie, tro­chę o obo­wiąz­ku, tro­chę o mi­ło­ści (więc może też ciut wa­len­tyn­ko­wo? :P). Wiem, że dłu­gie, ale za­pew­niam, że za każdy ko­men­tarz okażę wdzięcz­ność!

Opo­wia­da­nie prze­szło dużo zmian, ale jego pierw­szą wer­sję byli uprzej­mi be­to­wać Am­bush, Bar­ba­rian­Ca­ta­ph­ract, Bruce oraz Jol­kaK. Wni­kli­we i war­to­ścio­we uwagi tych wspa­nia­łych ludzi po­mo­gły mi ulep­szyć tekst :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ten, który kazał biczować morze

Są­dzi­łem, że widok lądu po­pra­wi mój na­strój, lecz tak się nie stało.

Z od­da­li naj­więk­sza spo­śród Wysp Bursz­ty­no­wych spra­wia­ła wra­że­nie su­ro­wej i nie­przy­ja­znej. Tylko gdzie­nie­gdzie po­ra­sta­ły ją ra­chi­tycz­ne kępki traw, a widok uroz­ma­ica­ły po­je­dyn­cze, po­wy­krę­ca­ne drze­wa. Fale roz­bi­ja­ły się o skal­ne klify i nic nie wska­zy­wa­ło na to, by na wy­brze­żu miesz­ka­li jacyś lu­dzie. Zdra­dli­we wody nie po­zwa­la­ły Ce­sa­rzo­wej Isme­nie pod­pły­nąć zbyt bli­sko.

Mia­łem już dosyć wy­pra­wy. Jeśli w jej trak­cie było mi dane coś zro­zu­mieć, to na pewno fakt, że za­miast ko­ły­szą­ce­go się bez­u­stan­nie po­kła­du wo­la­łem czuć pod sto­pa­mi stały ląd. Szcze­rze nie zno­si­łem wy­ją­ce­go wście­kle wia­tru, szumu fal li­żą­cych ka­dłub na­sze­go okrę­tu, kwa­śne­go za­pa­chu potu wio­śla­rzy i za­ła­twia­nia po­trzeb do wia­dra.

Teraz jed­nak rejs do­bie­gał końca, a ja oglą­da­łem nie­zna­ny ląd. Jakże różna była ta zie­mia od na­szych oj­czy­stych stron! Tę­sk­ni­łem za pro­mie­nia­mi zło­ci­ste­go słoń­ca, które tutaj pra­wie wcale nie prze­bi­ja­ły skłę­bio­nych chmur, za przy­jem­nym, let­nim wie­trzy­kiem, słod­kim winem i wszyst­ki­mi in­ny­mi do­bro­dziej­stwa­mi, które ofia­ro­wa­ła Lu­ren­cja. Na ru­bie­żach czu­łem się obcy, wy­ję­ty z in­ne­go świa­ta i rzu­co­ny w nie­zna­ne. Wszyst­ko wo­ła­ło: Płyń stąd! Płyń i nigdy nie wra­caj!

Gdy okręt wszedł na wody przy­brzeż­ne, ma­ry­na­rze zwi­nę­li ogrom­ne żagle i scho­wa­li je pod po­kła­dem. Mocy Ce­sa­rzo­wej Isme­nie do­da­wa­ła teraz siła ludz­kich mię­śni. Czte­ry rzędy wio­seł po­ru­sza­ły się w jed­nym tem­pie, a z dołu do­się­ga­ła moich uszu wy­zna­cza­ją­ca rytm mu­zy­ka au­lo­sa.

– Mi­strzu, już czas. Zbli­ża­my się do za­to­ki. Osłoń nas przed wzro­kiem nie­przy­ja­cie­la.

Od­wró­ci­łem się i zo­ba­czy­łem księ­cia do­wód­cę, o za­wzię­tym i su­ro­wym, jak zwy­kle, wy­ra­zie twa­rzy. Spo­strze­głem także, że cięż­ko­zbroj­ni w peł­nym rynsz­tun­ku wy­cho­dzą na po­kład.

Ski­ną­łem tylko głową i do­tkną­łem swo­jej bran­so­le­ty.

Świat do­oko­ła prze­stał ist­nieć. Nie wi­dzia­łem ciem­no­sza­rych chmur, skał, morza, nie czu­łem za­wzię­te­go i chłod­ne­go wia­tru. Byłem je­dy­nie na­czy­niem, nie­mal po brze­gi wy­peł­nio­nym Darem. Się­gną­łem po nie­wiel­ką część mocy, po­czu­łem, jak prze­pły­wa prze­ze mnie i ogar­nia wszyst­kie człon­ki. Po­świę­ci­łem chwi­lę, aby za­pa­no­wać nad Darem, a na­stęp­nie skie­ro­wa­łem go ku ka­my­kom bran­so­le­ty.

Gdy świat wró­cił na swoje miej­sce, amu­let ja­rzył się fio­le­to­wym bla­skiem, a ma­gicz­na ener­gia w nie­kon­tro­lo­wa­ny spo­sób wy­pły­wa­ła na ze­wnątrz i ota­cza­ła okręt.

– Go­to­we, wasza ksią­żę­ca mość – rze­kłem. – Pa­mię­taj, że osło­na prze­sta­nie dzia­łać, gdy znaj­dzie­my się bli­sko wroga.

– Gdy znaj­dzie­my się bli­sko, dla kor­diań­skie­go ścier­wa bę­dzie już za późno – od­parł tylko Te­ispes i pręż­nym kro­kiem ru­szył w kie­run­ku dzio­ba.

 

*

 

Czte­ry tri­re­my bro­ni­ły do­stę­pu do za­to­ki. Nie bar­dzo zna­łem się na ga­le­rach, ale nawet ja po­tra­fi­łem oce­nić, że żaden z nie­przy­ja­ciel­skich okrę­tów ani tro­chę nie do­rów­nu­je roz­mia­ra­mi Ce­sa­rzo­wej Isme­nie. Wróg, jak są­dzi­łem, był pewny sie­bie. Po za­to­pie­niu więk­szo­ści lu­ren­tyj­skiej floty nie ocze­ki­wał za­pew­ne za­gro­że­nia i blo­ko­wał Brama Tartu nie­wiel­ki­mi si­ła­mi.

Te­ispes wy­krzyk­nął roz­ka­zy, ster­nik obrał kurs na naj­bar­dziej wy­su­nię­tą z kor­diań­skich galer, zwró­co­ną ku nam burtą, a wio­śla­rze zwięk­szy­li tempo. Mu­zy­ka au­lo­sa, zwy­kle przy­jem­na dla ucha, teraz spra­wia­ła wra­że­nie wa­riac­kiej i sza­lo­nej. Nio­sła złą wróż­bę.

Za­sta­na­wia­łem się, co po­czu­ją Kor­dia­nie na po­kła­dzie ga­le­ry. Ce­sa­rzo­wą Isme­nę spo­wi­ja­ła ma­gicz­na mgła, aż do ostat­niej chwi­li czy­nią­ca nas nie­wi­docz­ny­mi dla nie­przy­ja­ciel­skich oczu. Śmierć miała na­dejść nie­spo­dzie­wa­nie.

Wstrzy­ma­łem od­dech, usi­łu­jąc opa­no­wać ło­mo­czą­ce w pier­si serce. Pró­bo­wa­łem oszu­kać sam sie­bie. Uda­wać, że nie czuję stra­chu.

Gdy po­tęż­ny taran wbił się w kor­diań­ską tri­re­mę, po­kła­dem wstrzą­snę­ło, a ja z tru­dem za­cho­wa­łem rów­no­wa­gę. Po­sły­sza­łem do­no­śny, prze­cią­gły trzask ła­ma­nych desek, a także okrzy­ki prze­ra­że­nia, znacz­nie gło­śniej­sze, ani­że­li szum fal czy wycie wia­tru.

Isme­na po pro­stu prze­ła­ma­ła okręt na pół. Nasze wio­sła scho­wa­ły się pod po­kła­dem, po­zwa­la­jąc, aby na­bie­ra­ją­ce wody w bły­ska­wicz­nym tem­pie szcząt­ki tri­re­my, kłę­bo­wi­ska drew­na i wrzesz­czą­cych roz­pacz­li­wie ludzi mi­nę­ły nas, szo­ru­jąc o obie burty.

– Łucz­ni­cy! – wy­krzyk­nął ksią­żę do­wód­ca.

Kor­dia­nie, za­alar­mo­wa­ni trza­skiem i krzy­ka­mi wy­bie­ga­li na po­kła­dy, ale już wi­ta­ły ich pło­ną­ce strza­ły wy­pusz­cza­ne z wieży na dzio­bie Ce­sa­rzo­wej Isme­ny oraz ogni­ste po­ci­ski mio­ta­ne przez dwie po­kła­do­we ka­ta­pul­ty. Ma­gicz­na mgła opa­dła, po­zwa­la­jąc im doj­rzeć ogrom­ną lu­ren­tyj­ską ga­le­rę w całej oka­za­ło­ści. Byli da­le­ko, ale nawet z takiej od­le­głości mo­głem wy­czuć smród kor­diań­skie­go prze­ra­że­nia.

 

*

 

Krót­ko po po­łu­dniu bitwa do­bie­gła końca. Jeden z wro­gich okrę­tów sta­nął w ogniu. Dwa po­zo­sta­łe usi­ło­wa­ły wal­czyć, ale cho­ciaż były szyb­sze i zwrot­niej­sze, nie miały wiel­kich szans. Kor­diań­ska ga­le­ra spró­bo­wa­ła po­trza­skać wio­sła Ce­sa­rzo­wej Isme­ny, lecz bez skut­ku. Gdy w jej po­kład wbiły się haki na­sze­go kruka, a po abor­da­żo­wym po­mo­ście za­czę­li prze­bie­gać lu­ren­tyj­scy cięż­ko­zbroj­ni, za­ło­ga ostat­niej z nie­przy­ja­ciel­skich galer stchó­rzy­ła. Wy­bra­li uciecz­kę.

Zdo­by­li­śmy jeden okręt, po­sła­li­śmy na dno dwa ko­lej­ne wraz z kil­ko­ma set­ka­mi Kor­dian, wzię­li­śmy do nie­wo­li sześć tu­zi­nów nie­przy­ja­ciół.

Spo­wi­ty kłę­ba­mi czar­ne­go dymu, wdy­cha­łem woń pa­lo­nych ludz­kich ciał, drew­na, słu­cha­łem roz­pacz­li­wych krzy­ków i ob­ser­wo­wa­łem jeń­ców, bi­tych, po­py­cha­nych i oplu­wa­nych przez Lu­ren­tyj­czy­ków.

Do­pie­ro wtedy zro­zu­mia­łem, jak po­tęż­ną bro­nią jest Ce­sa­rzo­wa Isme­na.

 

*

 

Od­kry­łem, że Brama Tartu jest tylko li­chym, nie­wiel­kim, pro­win­cjo­nal­nym mia­stecz­kiem. O lu­ren­tyj­skiej świet­no­ści przy­po­mi­na­ły tutaj je­dy­nie pur­pu­ro­we sztan­da­ry ze zło­tym okiem. Drew­nia­na za­bu­do­wa i sło­mia­ne strze­chy do­mostw spra­wia­ły przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie. Za­nie­po­ko­je­ni miesz­kań­cy czmy­cha­li przed lu­ren­tyj­ski­mi żoł­nie­rza­mi, albo po pro­stu przy­glą­da­li się nam w mil­cze­niu ze śmier­dzą­cych za­uł­ków.

Gdy po­chód do­tarł na tyle bli­sko zamku, że mo­gli­śmy bez trudu zo­ba­czyć jego dwie ko­śla­we, nie­dba­le wznie­sio­ne wieże oraz po­kru­szo­ne mury, moje serce drgnę­ło. Jeśli ist­niał ja­ki­kol­wiek powód, dla któ­re­go cie­szy­łem się uczest­nic­twem w tej wy­pra­wie, to już nie­ba­wem mia­łem uj­rzeć go na wła­sne oczy. Du­ma­łem, czy po dwóch la­tach roz­łą­ki będę w sta­nie od­na­leźć od­po­wied­nie słowa.

Nie­waż­ne, jak da­le­ko od sie­bie rzuci nas los, za­wsze znaj­dzie­my drogę z po­wro­tem – zda­nie wy­po­wie­dzia­ne, jak są­dzi­łem, całe wieki temu, bez wy­raź­ne­go po­wo­du za­brzę­cza­ło w moich my­ślach.

 

*

 

– Zdro­wie na­szych wy­baw­ców! Chwa­ła tym, któ­rzy przy­nie­śli ra­tu­nek Brama Tartu! Cześć księ­ciu Te­ispe­so­wi! Cześć mi­strzo­wi Au­re­liu­szo­wi!

Gdy na­miest­nik Kam­by­zes wy­krzyk­nął moje imię przy akom­pa­nia­men­cie dzie­sią­tek wi­wa­tów, wraz z in­ny­mi wznio­słem pu­char i opróż­ni­łem go do dna, jak na­ka­zy­wał oby­czaj. Tu­tej­sze wino było kwa­śne, nie miało nic wspól­ne­go ze zna­ko­mi­ty­mi te­ra­fonc­ki­mi na­pit­ka­mi i tylko dobre wy­cho­wa­nie po­wstrzy­my­wa­ło mnie przed wy­plu­ciem tych szczyn.

Dwór Kam­by­ze­sa bez wąt­pie­nia uczy­nił, co tylko w ludz­kiej mocy, aby god­nie przy­jąć za­ło­gę Ce­sa­rzo­wej Isme­ny, lecz mimo to wie­cze­rzy nie mo­głem na­zwać wy­staw­ną. Ura­czo­no nas śle­dzia­mi, so­lo­ną ba­ra­ni­ną, pa­skud­ną w smaku rzepą i mar­nej ja­ko­ści pie­czy­wem. Żułem tę stra­wę, z tru­dem zmu­sza­jąc się do ko­lej­nych kęsów. Wy­pa­try­wa­łem twa­rzy, która miała wy­na­gro­dzić mi trudy po­dró­ży, ale nie było jej po­śród ucztu­ją­cych.

– Jak wy­glą­da sy­tu­acja? – Gdy na­miest­nik usiadł wresz­cie na krze­śle, Te­ispes od razu prze­szedł do rze­czy. – Gdzie są głów­ne siły wroga?

– Próż­no ich tu szu­kać, ksią­żę. Brama Tartu po­zo­sta­je na razie poza krę­giem za­in­te­re­so­wa­nia Kor­dian. Wie­dzą, że bez­po­śred­ni atak byłby zbyt kosz­tow­ny, dla­te­go za­do­wo­li­li się za­blo­ko­wa­niem za­to­ki i gło­dze­niem bied­nych miesz­kań­ców. Dzię­ki tobie za­gro­że­nie zo­sta­ło od­su­nię­te. – Kam­by­zes z sza­cun­kiem po­chy­lił głowę przed do­wód­cą Isme­ny.

– Wy­ka­zu­ją roz­są­dek, o jaki bym ich nie po­dej­rze­wał – stwier­dził zja­dli­wie Te­ispes. – Co zatem pla­nu­ją?

– Tego nie wiem, ale wy­da­je się, że więk­sza część ich floty po­zo­sta­je u wy­brze­ży Horu, dalej na pół­noc. Na wy­spie mie­li­śmy gar­ni­zon, ale nie wiem, czy Lu­ren­tyj­czy­cy jesz­cze sta­wia­ją tam opór. Ostat­ni ra­port spły­nął do mnie przed trze­ma ty­go­dnia­mi.

– Trze­ba zatem bę­dzie wydać im bitwę i za­to­pić kor­diań­skie łajby. Ce­sa­rzo­wa Isme­na jest naj­wspa­nial­szym dzie­łem ludz­kich rąk i żaden z okrę­tów nie może jej do­rów­nać.

– Za­cho­waj roz­są­dek, ksią­żę do­wód­co. To im­po­nu­ją­ca ga­le­ra, nie prze­czę, ale można po­słać ją na dno, jak każdą inną. Nie­przy­ja­ciel za­to­pił już więk­szość na­szej floty, krok po kroku opa­no­wu­je Wyspy Bursz­ty­no­we. To Kor­dia­nie roz­da­ją karty, nie my.

Twarz Te­ispe­sa stę­ża­ła. Nie od­po­wie­dział, ob­ser­wo­wał tylko na­miest­ni­ka dra­pież­nym wzro­kiem.

– Nie idzie wojna ce­sa­rzo­wi, oj, nie idzie – prze­mó­wił po­now­nie Kam­by­zes. – Nie do­cie­ra tu zbyt wiele wia­do­mo­ści, ale wszy­scy czu­je­my to w ko­ściach. Nie­przy­ja­ciel zadał nam już klę­skę na lą­dzie, po­szar­pał naszą flotę na morzu, a teraz ni­czym dziki zwierz szy­ku­je się do ostat­nie­go skoku, by wy­koń­czyć i po­żreć swoją ofia­rę. Czy warto? Czy warto wal­czyć o kilka wy­ra­sta­ją­cych z morza skał? Po­świę­cać życie lu­ren­tyj­skich synów? Co z tego ma ce­sarz? Kilka skrzyń bursz­ty­nów, tro­chę wełny i śle­dzi? Wierz mi, ksią­żę, nie chcą nas tu ani morze, ani wy­spia­rze. Kor­dia­nie to nie je­dy­ne zmar­twie­nie, bo gniew miesz­kań­ców na­ra­sta, a ja mogę tylko pa­trzeć…

Ksią­żę do­wód­ca od­sta­wił pu­char na stół zde­cy­do­wa­nie zbyt mocno i gło­śno, roz­chlu­stu­jąc jego za­war­tość.

– Tylko kilka słów dzie­li mnie od myśli, że Kam­by­ze­so­wi za­bra­kło sił i ro­zu­mu, by dalej od­gry­wać rolę po­wie­rzo­ną przez ce­sa­rza – prze­mó­wił wy­peł­nio­nym lo­do­wa­tą furią gło­sem. – Twoje słowa ocie­ra­ją się o zdra­dę. Jeśli chcesz, na­miest­ni­ku, wio­słuj sobie z po­wro­tem do Lu­ren­cji, ucie­kaj stąd z pod­ku­lo­nym ogo­nem. Ja wy­peł­nię za­da­nie.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­wstał i szyb­kim kro­kiem ru­szył w kie­run­ku wyj­ścia z kom­na­ty. Złość Te­ispe­sa nie umknę­ła uwa­dze dzie­sią­tek żoł­nie­rzy, od­pro­wa­dza­ją­cych wzro­kiem księ­cia do­wód­cę i szep­czą­cych mię­dzy sobą.

Twarz Kam­by­ze­sa przy­bra­ła bu­ra­cza­ną barwę. Mia­łem wra­że­nie, jakby w jed­nej chwi­li skur­czył się i za­padł, usi­łu­jąc znik­nąć. Pró­bo­wał ukryć zmie­sza­nie, opróż­nia­jąc pu­char.

Dałem mu chwi­lę, by mógł prze­łknąć upo­ko­rze­nie.

– Na­miest­ni­ku, gdzie jest mistrz Ju­sty­nian? – za­py­ta­łem w końcu, prze­ry­wa­jąc nie­zręcz­ną ciszę. – Nie widzę go ni­g­dzie na sali.

– Ja… co? Ach, Ju­sty­nian. – Kam­by­zes spoj­rzał na mnie spode łba. – Praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie wiem. Znik­nął z Brama Tartu przed trze­ma mie­sią­ca­mi z za­mia­rem pro­wa­dze­nia badań w ka­ta­kum­bach na Horu. Nie wiem, czy jesz­cze żyje.

Po­czu­łem, jakby coś cięż­kie­go opa­dło na samo dno mo­je­go żo­łąd­ka.

– Czy na­miest­nik bę­dzie miał coś prze­ciw­ko, jeśli od­wie­dzę zam­ko­wą bi­blio­te­kę?

– Bi­blio­te­kę…? Czyń, co ze­chcesz, mi­strzu Au­re­liu­szu – od­parł zre­zy­gno­wa­nym tonem. – Wy­słan­nik Ka­no­nii może trak­to­wać ten zamek jak wła­sny.

 

*

 

Bi­blio­te­ką na­zy­wa­no szum­nie dwie kom­na­ty, wy­peł­nio­ne roz­kła­da­ją­cy­mi się za spra­wą wil­go­ci re­ga­ła­mi i o bar­dzo skrom­nym zbio­rze. Po­my­śla­łem, że tu­tej­sze skar­by na­le­ża­ło­by za­brać ze sobą do Lu­ren­cji. Wa­run­ki pa­nu­ją­ce w sto­li­cy Wysp Bursz­ty­no­wych zde­cy­do­wa­nie nie słu­ży­ły za­cho­wa­niu per­ga­mi­nu w do­brym sta­nie.

Prze­cha­dza­łem się po chłod­nym wnę­trzu bi­blio­te­ki. Oglą­da­jąc po­kry­te war­stwą kurzu zwoje do­sze­dłem do wnio­sku, że w isto­cie nikt nie od­wie­dzał tego miej­sca od dłuż­sze­go czasu. Ju­sty­nian nie do­pro­wa­dził­by do po­dob­ne­go stanu rze­czy.

Do­strze­głem w kącie nie­wiel­ki sto­lik i to wła­śnie ku niemu skie­ro­wa­łem kroki. Na bla­cie leżał zwój, który bez­zwłocz­nie pod­da­łem oglę­dzi­nom.

Trak­tat o Wy­spach Bursz­ty­no­wych i in­nych te­ry­to­riach Pół­no­cy. Tekst nie­ła­two było od­czy­tać ze wzglę­du na licz­ne od­bi­cia i pleśń, ale zdo­ła­łem wy­wnio­sko­wać, że Ju­sty­nia­na na krót­ko przed wy­jaz­dem szcze­gól­nie in­te­re­so­wa­ły frag­men­ty do­ty­czą­ce dzie­jów Sa­lo­mu­tów, ludu za­miesz­ku­ją­ce­go wyspy przed wie­ka­mi.

Ju­sty­nian za­wsze na­le­żał do grona ludzi do­cie­kli­wych, żąd­nych wie­dzy i zro­zu­mie­nia. Nie było go na zamku, ale w po­nu­rej bi­blio­te­ce po raz pierw­szy od dawna po­czu­łem obec­ność kom­pa­na. Na mojej twa­rzy za­kwitł uśmiech.

Oglą­da­łem per­ga­min, po któ­rym wcale nie tak dawno prze­su­wa­ły się jego palce, po­sadz­kę, po któ­rej stą­pał. Przy­po­mnia­łem sobie czasy, kiedy obaj od­da­wa­li­śmy się stu­diom w prze­świet­nej Bi­blio­te­ce Pan­to­riań­skiej, a potem z pasją wy­ma­lo­wa­ną na twa­rzach go­dzi­na­mi dys­ku­to­wa­li­śmy o fi­lo­zo­fii, hi­sto­rii i geo­gra­fii. Serce mi za­drża­ło, gdy w mro­kach pa­mię­ci od­ko­pa­łem obraz jego błysz­czą­cych oczu, sze­ro­kie­go uśmie­chu, czer­wo­nych, peł­nych ust…

Uzmy­sło­wi­łem sobie, jak bar­dzo za nim tę­sk­nię.

Czy żył? Na­miest­nik za­siał nie­po­kój, któ­re­go nie po­tra­fi­łem uśpić. Ju­sty­nian ce­cho­wał się spry­tem i za­rad­no­ścią, za­wsze sprzy­ja­ło mu też szczę­ście, ale nawet on mógł nie być w sta­nie umknąć kor­diań­skim ostrzom. Prze­mie­rzy­łem pół świa­ta, sił do­da­wa­ła mi na­dzie­ja po­now­ne­go spo­tka­nia, a teraz nie wie­dzia­łem nawet, czy mój to­wa­rzysz nie spo­czy­wa na dnie morza.

– Kto tu? – Ostry głos nie­spo­dzie­wa­nie za­kłó­cił ciszę pa­nu­ją­cą w bi­blio­te­ce.

Od­wró­ci­łem się i do­strze­głem męż­czy­znę. Blada twarz, krępa syl­wet­ka, duże, wy­łu­pia­ste oczy – bez cie­nia wąt­pli­wo­ści jeden z wy­spia­rzy.

– Na­zy­wam się Au­re­liusz, je­stem wy­so­kim ma­giem Ka­no­nii – od­po­wie­dzia­łem moc­nym gło­sem. – A ty kto?

– Rol. Mnie pil­no­wać bi­blio­te­ki, pro­sił Ju­sty­nian. – Obcy mie­rzył mnie nie­uf­nym spoj­rze­niem. – Nu, inny wład­ca cza­rów nie przy­cho­dził tu dawno.

– Przy­by­wam z kon­ty­nen­tu. Je­stem przy­ja­cie­lem Ju­sty­nia­na.

– Wy wszyst­kie takie same, Lu­ren­tyj­ce, he – oznaj­mił Rol, krę­cąc głową. – Jak ćmy do ognia, ot. Przy­pły­wa­cie tu i zdy­cha­cie. Nu, Ju­sty­nian pro­sił, że kiedy przyj­dzie taki jak on, to żeby podać mu list.

Obu­rzy­ła mnie bez­czel­ność wy­spia­rza, za­dzi­wił gust Ju­sty­nia­na, jeśli cho­dzi o dobór po­moc­ni­ków, ale wszyst­kie te emo­cje przy­ćmi­ło ostat­nie zda­nie wy­po­wie­dzia­ne przez Rola.

– Jaki list?

 

*

 

Moje serce, o ile jesz­cze biło w pier­si, wy­peł­nia­ła tylko nie­na­wiść.

Skie­ro­wa­łem wzrok ku wy­brze­żu, w stro­nę spie­nio­nych fal li­żą­cych szary pia­sek. Po­czu­łem złość tak ogrom­ną, że mógł­bym chyba przy jej po­mo­cy kar­czo­wać lasy albo roz­sa­dzić wnę­trze góry. Chcia­łem po­dejść bli­żej, od­kry­łem jed­nak, że nie mam nóg. Tylko macki. Dzie­siąt­ki czar­nych, ośli­zgłych macek.

Pod­peł­złem więc, a z pia­sku wy­ro­śli pod­da­ni. Gdy tylko zdali sobie spra­wę z mojej obec­no­ści, padli na twa­rze, prze­ra­że­ni i drżą­cy. Do­brze wy­czu­wa­li gniew pana.

Na co cze­ka­cie, psy?! – Za­miast okrzy­ku zdo­ła­łem wy­do­być z pier­si tylko okrop­ny skrzek. – Rób­cie, co do was na­le­ży!

Str­wo­że­ni, ru­szy­li ku morzu, a w ich dło­niach zni­kąd po­ja­wia­ły się bicze. Bro­dzi­li po ko­la­na w wo­dzie, nie­któ­rzy pła­ka­li, jakby za­da­nie, które im wy­zna­czy­łem, było prze­kleń­stwem. Nie zwra­ca­łem uwagi na tych tchó­rzy. Skrze­kiem wy­da­łem roz­kaz.

Gdy za­czę­li bi­czo­wać morze, z sa­tys­fak­cją zo­ba­czy­łem, że woda przy­bie­ra czer­wo­ną barwę.

Z miejsc, na które spa­da­ły ciosy, wy­pły­wa­ła szkar­łat­na krew.

 

Obu­dzi­łem się ob­la­ny potem, z tru­dem ła­pa­łem od­dech. Usia­dłem na po­sła­niu, pró­bu­jąc opa­no­wać bicie serca.

Zdo­ła­łem od­zy­skać spo­kój do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li. Do­tar­ło do mnie, że z Wy­spa­mi Bursz­ty­no­wy­mi w isto­cie jest coś nie tak. Czy po­win­no mnie to za­sko­czyć? Prze­cież Ka­no­nia nie wy­sy­ła swo­ich magów na ru­bie­że bez po­wo­du.

Co­kol­wiek chwia­ło ma­gicz­ną rów­no­wa­gą, w prze­dziw­ny spo­sób łą­czy­ło się z misją Ju­sty­nia­na. Nie­pew­ność ustą­pi­ła miej­sca ra­do­ści gdy zro­zu­mia­łem, że za­da­nie po­wie­rzo­ne przez Radę nie prze­szko­dzi w po­szu­ki­wa­niach przy­ja­cie­la.

Wsta­łem i się­gną­łem po ode­bra­ny od Rola list. Ostat­nie zda­nia nie po­zo­sta­wia­ły żad­nej wąt­pli­wo­ści.

Klucz do ano­ma­lii, jak sądzę, spo­czy­wa w ka­ta­kum­bach wyspy Horu. Do­ło­żę wszel­kich sta­rań, by go od­na­leźć. Pro­blem bez zwło­ki na­le­ży roz­wią­zać.

 

*

 

Osiem dni póź­niej po­now­nie sta­łem na po­kła­dzie Ce­sa­rzo­wej Isme­ny, po­now­nie wdy­cha­łem słone, ostre, mor­skie po­wie­trze i po­now­nie bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łem zna­leźć schro­nie­nie przed bez­li­to­snym wia­trem.

Okręt wy­pły­nął z Brama Tartu w asy­ście trzech in­nych: jed­nej zdo­bycz­nej kor­diań­skiej tri­re­my i dwóch in­nych, lu­ren­tyj­skich, oca­la­łych z po­gro­mu urzą­dzo­ne­go przez nie­przy­ja­ciół. Siła ta na pierw­szy rzut oka spra­wia­ła wra­że­nie skrom­nej, ale ro­zu­mia­łem już, że Ce­sa­rzo­wej Isme­ny nie wolno lek­ce­wa­żyć. Na pewno wie­dział o tym także wróg i dla­te­go nie wy­pły­nął nam na spo­tka­nie, gdy tylko ze­spół galer do­tarł do wy­brze­ży Horu.

Mu­sia­łem wie­rzyć Te­ispe­so­wi na słowo gdy mówił, że nie­da­le­ko na wschód jest suchy ląd. Wszyst­ko za­snu­ła gęsta mgła. Nie mia­łem bla­de­go po­ję­cia, w jaki spo­sób ster­ni­cy i ma­ry­na­rze od­naj­du­ją w niej drogę i czy nie do­świad­czy­my przy­pad­kiem bli­skie­go spo­tka­nia z wy­sta­ją­cą z morza skałą. Mu­sia­łem za­ufać tym, któ­rzy znali się na rze­czy le­piej ode mnie.

– Mi­strzu Au­re­liu­szu, wie­rzę, że twoje moce wzmoc­nio­ne po­da­run­kiem od Ka­no­nii po raz ko­lej­ny po­mo­gą w bi­twie – za­gad­nął Te­ispes, gdy do­łą­czył do mnie na dzio­bie.

Po­czu­łem na­ra­sta­ją­cą iry­ta­cję. Nie byłem psem ani chłop­cem na po­sył­ki! Po­wie­rzo­no mi misję, któ­rej ksią­żę do­wód­ca nie mógł zro­zu­mieć. Ani nawet o niej wie­dzieć.

– Dar to ka­pry­śna za­baw­ka, Te­ispe­sie – od­par­łem oschle. – Na­le­ży po niego się­gać tylko w naj­wyż­szej po­trze­bie, a każdy taki czyn zo­sta­wia ślad. Z bran­so­le­ty za­mie­rzam ko­rzy­stać roz­sąd­nie.

– Czy wojna z Kor­dia­na­mi, któ­rzy po­żą­da­ją na­szej ziemi i na­szych bo­gactw, nie jest naj­wyż­szą po­trze­bą? Cóż może być waż­niej­sze­go?

Przy­szło mi do głowy co naj­mniej kilka od­po­wie­dzi, ale nie uzna­łem za sto­sow­ne przed­sta­wić żad­nej z nich.

– Co nas czeka w tej mgle, ksią­żę? – za­py­ta­łem. – Czy Kor­dia­nie nie za­sko­czą nas tak samo, jak my ich w za­to­ce?

– Widzą do­kład­nie tyle samo, ile ja i ty teraz. Mgła bę­dzie mu­sia­ła ustą­pić, zanim doj­dzie do bitwy. Naj­gor­sze, co mo­że­my zro­bić, to po­zo­sta­wać w jed­nym miej­scu. Bez wąt­pie­nia wie­dzą, że mamy Isme­nę, dla­te­go będą ostroż­ni i nie­pew­ni. Mu­si­my to wy­ko­rzy­stać.

– Ufam zatem, że ksią­żę­ce ta­len­ty do­pro­wa­dzą do zwy­cię­stwa i przy­spo­rzą ce­sa­rzo­wi chlu­by – rze­kłem z tą odro­bi­ną żar­li­wo­ści, na jaką po­tra­fi­łem się zdo­być.

– Jest jesz­cze coś, o czym chcia­łem z mi­strzem po­mó­wić. Nie­po­koi mnie obec­ność wy­spia­rza na po­kła­dzie. Czy na­praw­dę musi tu być? Miej­sco­wi bar­dziej sprzy­ja­ją Kor­dia­nom niż Lu­ren­tyj­czy­kom, a ja wo­lał­bym, żeby wróg nie po­znał na­szych se­kre­tów.

Spoj­rza­łem we wska­za­nym przez Te­ispe­sa kie­run­ku. Rol prze­cha­dzał się po­mię­dzy becz­ka­mi z wodą bez celu.

– To po­moc­nik mi­strza Ju­sty­nia­na, a więc także i mój. Jeśli chcesz obec­no­ści Au­re­liu­sza na po­kła­dzie Isme­ny, ksią­żę, mu­sisz po­go­dzić się rów­nież z obec­no­ścią Rola.

 

*

 

Lu­dzie z pia­sku nie­stru­dze­nie bi­czo­wa­li morze. Po­na­gla­ni moim skrze­kiem, raz za razem wy­mie­rza­li ciosy, ja jed­nak nie czu­łem ulgi. Je­dy­nie na­ra­sta­ją­cą furię.

Czer­wo­ne fale wy­da­wa­ły się mniej­sze niż zwy­kle, były nie­mra­we, zu­peł­nie jakby morzu za­czy­na­ło bra­ko­wać siły. I do­brze. To w końcu ono po­krzy­żo­wa­ło śmia­łe plany. To ono po­ło­ży­ło kres ma­rze­niom. To ono za­bra­ło sobie wszyst­ko.

Z od­da­li do­bie­ga­ła smut­na, roz­dzie­ra­ją­ca pieśń, któ­rej brzmie­nie roz­ju­szy­ło mnie jesz­cze bar­dziej. Nie wie­dzia­łem, kto śpie­wa, ale był na tyle da­le­ko, że nie mo­głem zro­zu­mieć słów.

Niech wyją, niech kwilą, po­my­śla­łem.

Nic już nie miało zna­cze­nia. Tylko ze­msta i moja złość.

 

*

 

Dzie­wią­te­go dnia po wy­pły­nię­ciu z Brama Tartu mgła wresz­cie od­pu­ści­ła. Po­ją­łem, że Te­ispes nie kła­mał. Na wscho­dzie, w za­się­gu wzro­ku, ma­ja­czy­ło ska­li­ste wy­brze­że, tak samo po­nu­re i od­py­cha­ją­ce, jak wszyst­ko co uj­rza­łem pod­czas po­by­tu na Wy­spach Bursz­ty­no­wych. Po­czu­łem jed­nak coś na kształt eks­cy­ta­cji, bo gdzieś w głębi lądu był Ju­sty­nian, pró­bu­ją­cy po­znać ta­jem­ni­cę ma­gicz­nej ano­ma­lii. In­stynkt pod­po­wia­dał mi, że to­wa­rzysz żyje. Nie do­pusz­cza­łem do sie­bie myśli, że mo­gło­by być ina­czej.

Pod­czas rejsu wypełniałem czas lek­tu­rą Trak­ta­tu o Wy­spach Bursz­ty­no­wych i in­nych te­ry­to­riach Pół­no­cy, usi­łu­jąc zro­zu­mieć, co skło­ni­ło Ju­sty­nia­na do po­dró­ży na Horu. Dzie­ło oce­ni­łem jako roz­cza­ro­wu­ją­ce. Na­pi­sa­ne bar­dzo ubo­gim ję­zy­kiem, nie za­wie­ra­ło rze­tel­nej re­la­cji o dzie­jach pro­win­cji, oka­za­ło się wy­łącz­nie zbio­rem miej­sco­wych le­gend i bajań. Ka­ta­kum­by, o któ­rych wspo­mniał Kam­by­zes pod­czas wie­cze­rzy, opi­sa­no jako wy­drą­żo­ny pod zie­mią, uświę­co­ny sys­tem krypt, ka­plic i gro­bow­ców. Po­cho­wa­no w nich naj­przed­niej­szych spo­śród Sa­lo­mu­tów, że­gla­rzy i zdo­byw­ców, tuż po tym gdy stra­ci­li życie na sku­tek bli­żej nie­okre­ślo­ne­go ka­ta­kli­zmu.

Nie mia­łem po­ję­cia, co to wszyst­ko może ozna­czać. Wie­dzia­łem jed­nak, że znik­nię­cie Ju­sty­nia­na, za­da­nie wy­zna­czo­ne przez Ka­no­nię oraz ta­jem­ni­cze, ma­gicz­ne sny, na­wie­dza­ją­ce mnie każ­dej nocy, łą­czy­ły się w jedną ca­łość.

Ko­ra­li­ki bran­so­le­ty, nie­zwy­kłe­go przed­mio­tu wy­po­ży­czo­ne­go mi na krót­ko przed opusz­cze­niem Lu­ren­cji, nie­mal bez prze­rwy drga­ły. Są­dzi­łem, że dzia­ła­ją na nie fale ma­gicz­nej ener­gii, wy­pły­wa­ją­ce gdzieś z głębi Horu. Te same, które spro­wa­dza­ły senne wizje.

Mój Dar nie po­zwa­lał do­kład­nie roz­po­znać ich na­tu­ry.

 

*

 

– Cała na­przód! Łucz­ni­cy, cięż­ko­zbroj­ni, na sta­no­wi­ska! – za­krzyk­nął grom­ko ksią­żę do­wód­ca.

Sześć okrę­tów pły­nę­ło w na­szym kie­run­ku. Ga­le­ry, z po­cząt­ku wy­da­ją­ce się za­le­d­wie ma­ły­mi krop­ka­mi na ho­ry­zon­cie, mknę­ły ku nam z dużą pręd­ko­ścią. Po ja­kimś cza­sie byłem w sta­nie roz­po­znać zie­lo­ne, kor­diań­skie sztan­da­ry.

– Trzy­maj się bli­sko mnie – po­le­ci­łem Ro­lo­wi, ten zaś, bled­szy niż zwy­kle, ski­nął tylko głową.

Po­dob­nie jak inni wie­rzy­łem w po­tę­gę Ce­sa­rzo­wej Isme­ny, wo­la­łem jed­nak dmu­chać na zimne. Na­miest­nik Kam­by­zes słusz­nie za­uwa­żył, że każdy, nawet naj­więk­szy okręt można po­słać na dno.

Nasze ga­le­ry usta­wi­ły się w szyku, z Isme­ną wy­su­nię­tą na przód. Mu­zy­kę au­lo­sa po­now­nie za­stą­pi­ło sza­leń­cze, nie­po­ko­ją­ce brzmie­nie, a wio­śla­rze ogrom­nym wy­sił­kiem wpra­wia­li w ruch naj­wspa­nial­sze dzie­ło ludz­kich rąk. Na po­kład w nie­na­gan­nym po­rząd­ku wy­cho­dzi­ła lu­ren­tyj­ska pie­cho­ta, wy­po­sa­żo­na w tar­cze, włócz­nie i mie­cze. Wieżę na dzio­bie za­ję­li łucz­ni­cy.

Po­now­nie od­kry­łem, że moje serce bije znacz­nie szyb­ciej, niż po­win­no.

Kor­dia­nie zbli­ża­li się nie­ubła­ga­nie z każdą chwi­lą, ja zaś w my­ślach od­li­cza­łem od­de­chy dzie­lą­ce nas od zde­rze­nia. Wro­gie tri­re­my nie do­rów­ny­wa­ły roz­mia­rem Ce­sa­rzo­wej Isme­nie. Żadna z nich nie spra­wia­ła wra­że­nia, jakby mogła wy­trzy­mać spo­tka­nie z na­szym oku­tym stalą ta­ra­nem.

Gdy nie­przy­ja­ciel był na tyle bli­sko, że mo­głem zo­ba­czyć krzą­ta­ją­cych się na po­kła­dach Kor­dian i po­sły­szeć ich krzy­ki, sześć galer wy­ko­na­ło nagły zwrot. Uj­rza­łem, jak ogni­sty po­cisk wy­strze­lo­ny z jed­nej z tri­rem mija nas o włos i z sy­kiem wpada do wody.

Stru­chla­łem. Ce­sa­rzo­wa Isme­na była wiel­kim, mor­skim po­two­rem, ale przez to o wiele ła­twiej ją tra­fić.

– Ognia! – krzyk­nął Te­ispes.

Ku Kor­dia­nom po­mknę­ły nasze po­ci­ski, ale chy­bi­ły celu. Wro­gie okrę­ty, wy­tra­ciw­szy na chwi­lę pręd­kość na sku­tek gwał­tow­ne­go ma­new­ru, po­now­nie za­czę­ły przy­spie­szać i ze­szły z linii na­szych galer w samą porę. Mia­łem wra­że­nie, jakby mor­skie dia­bły do­da­wa­ły sił ich wio­śla­rzom.

Naj­więk­szy­mi atu­ta­mi Ce­sa­rzo­wej Isme­ny wedle słów Te­ispe­sa były po­tęż­ny taran, abor­da­żo­wy, ob­ro­to­wy kruk i pra­wie dwie setki cięż­ko­zbroj­nych na po­kła­dzie. Uzmy­sło­wi­łem sobie, że żadna z tych broni nie za­dzia­ła, jeśli nie znaj­dzie­my się od­po­wied­nio bli­sko. Kor­dia­nie też do­brze o tym wie­dzie­li.

Po mi­strzow­sku wy­ko­rzy­sty­wa­li szyb­kość swo­ich galer. Pod­pły­wa­li ku nam, wy­strze­li­wu­jąc ko­lej­ne po­ci­ski, po czym na­tych­miast wy­ko­ny­wa­li zwrot i roz­pra­sza­li tri­re­my. Pró­bo­wa­li skło­nić Lu­ren­tyj­czy­ków do po­rzu­ce­nia szyku. Sta­ra­li się wy­mę­czyć wio­śla­rzy. Ksią­żę do­wód­ca wy­krzy­ki­wał ko­lej­ne roz­ka­zy, ale nie­przy­ja­ciel po­zo­sta­wał poza za­się­giem.

Kor­diań­ska stra­te­gia miała jed­nak wadę. Prę­dzej czy póź­niej mu­sie­li po­peł­nić błąd.

Po nie wiem jak dłu­gim cza­sie jedna z wro­gich tri­rem ob­ró­ci­ła się zbyt późno. Nie zdą­ży­ła umknąć na­szej ga­le­rze. Po­sły­sza­łem prze­ra­ża­ją­cy huk i roz­pacz­li­we okrzy­ki nie­przy­ja­ciół. Mniej­sza z lu­ren­tyj­skich galer nie zdo­ła­ła prze­ła­mać okrę­tu, jak to miało miej­sce w za­to­ce, ale strza­ska­ła jego lewą burtę. Żoł­nie­rze wy­da­li z sie­bie ra­do­sne okrzy­ki.

Inna nie­przy­ja­ciel­ska tri­re­ma pró­bo­wa­ła przy­pły­nąć z od­sie­czą tej sta­ra­no­wa­nej, zanim doj­dzie do abor­da­żu, ale Kor­dia­nom prze­sta­ło do­pi­sy­wać szczę­ście. Do­się­gła ich kula ognia wy­strze­lo­na przez za­ło­gę Ce­sa­rzo­wej Isme­ny. Zo­ba­czy­łem tylko, jak pło­mie­nie roz­bry­zgu­ją się na po­kła­dzie, zaj­mu­ją skrzy­nie z za­opa­trze­niem i wie­życz­kę ob­ser­wa­cyj­ną, jak pa­da­ją na wrzesz­czą­cych obłą­kań­czo Kor­dian.

Po­śród Lu­ren­tyj­czy­ków za­pa­no­wa­ła eu­fo­ria. Ja rów­nież po­czu­łem ra­dość, która miała jed­nak wy­pa­ro­wać kilka chwil póź­niej.

– Ksią­żę, ko­lej­ne okrę­ty nad­pły­wa­ją. Ze wszyst­kich kie­run­ków – oświad­czył Te­ispe­so­wi prze­ję­ty ob­ser­wa­tor.

Ode­rwa­łem wzrok od kor­diań­skich tri­rem i z tru­dem po­wstrzy­ma­łem roz­pacz­li­we jęk­nię­cie. Sześć kro­pek na pół­no­cy. Sześć ko­lej­nych na po­łu­dniu. Od za­cho­du blo­ko­wa­ły nas czte­ry jesz­cze nie­na­ru­szo­ne okrę­ty. Na wscho­dzie tylko na­szpi­ko­wa­ne ostry­mi ska­ła­mi wody przy­brzeż­ne Horu.

Wpa­dli­śmy w pu­łap­kę.

– Mi­strzu Au­re­liu­szu – oznaj­mił gro­bo­wym tonem ksią­żę do­wód­ca – jeśli wła­dasz magią, która mo­gła­by nam do­po­móc, to czas naj­wyż­szy jej użyć. Wy­ko­naj za­da­nie, które ci po­wie­rzo­no.

Po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem, że am­bit­ny, bez­względ­ny, za­du­fa­ny w sobie i aro­ganc­ki Te­ispes się boi.

Spa­ni­ko­wa­łem. Nie wie­dzia­łem, co robić. Spoj­rza­łem na Rola, któ­re­go bez dłuż­sze­go na­my­słu za­bra­łem na po­kład Isme­ny. Chło­pak cały drżał.

Wy­ko­naj za­da­nie, które ci po­wie­rzo­no.

Mia­łem na­dzie­ję do­trzeć na brzeg Horu bez uży­cia Daru, ale uzna­łem, że nie ma in­ne­go wyj­ścia. Wola Ka­no­nii nie zo­sta­ła­by wy­peł­nio­na, jeśli Kor­dia­nie po­sła­li­by mnie na dno morza albo wzię­li do nie­wo­li. Spoj­rza­łem na wschód i z nie­za­do­wo­le­niem od­kry­łem, że dy­stans jest bar­dzo duży. Po­trze­bo­wa­łem zmar­no­tra­wić sporą część mocy za­mknię­tej w bran­so­le­cie.

– Rol, co­kol­wiek po­czu­jesz, za­cho­waj spo­kój. Nie ru­szaj się – po­le­ci­łem nie­spo­dzie­wa­nie opa­no­wa­nym, jakby obcym gło­sem. – Ro­zu­miesz mnie?

– Nu, tak – od­parł prze­ra­żo­ny wy­spiarz.

Do­tkną­łem ko­ra­li­ków i świat do­oko­ła znik­nął.

Nad­ludz­kim wy­sił­kiem za­czą­łem prze­no­sić dwa świe­tli­ste kon­tu­ry na po­kła­dzie Isme­ny na wschód, w stro­nę su­che­go lądu.

 

*

 

Kilka chwil póź­niej Rol wy­mio­to­wał w li­chych za­ro­ślach na brze­gu. Nic dziw­ne­go. Jego ciało nie na­wy­kło do uży­wa­nia Daru.

Spoj­rza­łem w kie­run­ku morza. Z tej per­spek­ty­wy wal­czą­ce okrę­ty zda­wa­ły się od­le­głe, nie­rze­czy­wi­ste, jakby na­ma­lo­wa­ne na fre­sku. Kto wie, może kie­dyś jakiś ar­ty­sta po­sta­no­wi przed­sta­wić w ten spo­sób losy bitwy? Po­czu­cie winy ude­rzy­ło we mnie z całą mocą, cho­ciaż wie­dzia­łem, że nie mia­łem in­ne­go wy­bo­ru. Nie ist­nia­ła spra­wa waż­niej­sza od za­da­nia po­wie­rzo­ne­go przez Ka­no­nię.

Zu­ży­łem sta­now­czo zbyt wiele mocy. Za­klą­łem w duchu. Bran­so­le­ta, do­tych­czas ema­nu­ją­ca ener­gią, wy­da­wa­ła się w dużej czę­ści opróż­nio­na. Nie wie­dzia­łem, czy to, co zo­sta­ło, wy­star­czy na od­wró­ce­nie ma­gicz­nej ano­ma­lii.

Gdy Rol po­czuł się le­piej i sta­nął pro­sto na no­gach, spoj­rzał sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi to na mnie, to na wal­czą­ce w od­da­li okrę­ty. Przez dłuż­szą chwi­lę szu­kał od­po­wied­nich słów.

– Ot, zo­sta­wi­łeś swo­ich – stwier­dził w końcu drżą­cym gło­sem. – Cie­bie nie przy­sła­li, żeby tłuc tam­tych?

– Nie, nie przy­sła­li.

– A po czemu?

– Mu­si­my do­trzeć do ka­ta­kumb. Po­wie­dzia­łeś mi, że wiesz, gdzie są i znasz drogę. – Nie było sensu, aby wy­ja­śniać Ro­lo­wi praw­dzi­wy cel wy­pra­wy. Nikt nie po­wi­nien o nim wie­dzieć, a już na pewno nie jeden z wy­spia­rzy. – Chcę, żebyś mnie tam za­pro­wa­dził.

– Tam Ju­sty­nian. Przy­by­łeś po niego, he?

– Tak. – Skła­ma­łem tylko czę­ścio­wo.

– Wszyst­kie wład­cy cza­rów tak bli­sko ze sobą?

– Nie, nie wszy­scy.

– Nu, ko­lej­ne dzi­wac­twa z kon­ty­nen­tu. My na wy­spach wo­li­my baby, ale w wy­na­laz­ki Lu­ren­tyj­ców nie wtry­nia­my nosów.

Słowa Rola na mo­ment wy­trą­ci­ły mnie z rów­no­wa­gi.

– Mu­si­my stąd zni­kać – po­wie­dzia­łem, roz­glą­da­jąc się po oko­li­cy. – Horu naj­pew­niej jest już pod wła­dzą Kor­dian i nie zdzi­wi mnie, jeśli pa­tro­lu­ją wy­brze­że. Będą szu­ka­li lu­ren­tyj­skich roz­bit­ków. Je­steś ze mną, więc w przy­pad­ku spo­tka­nia marny twój los.

Z od­da­li do­bie­gły nas roz­pacz­li­we wrza­ski, gło­śniej­sze niż szum fal i za­wo­dze­nie wia­tru. Ko­lej­na z galer sta­nę­ła w pło­mie­niach, Nie po­tra­fi­łem z tej od­le­gło­ści stwier­dzić, czy była lu­ren­tyj­ska, czy może kor­diań­ska.

Rol nie po­trze­bo­wał wiele czasu na pod­ję­cie de­cy­zji. Spoj­rzał na mnie nie­chęt­nie, wes­tchnął prze­cią­gle, po czym ge­stem na­ka­zał iść obok sie­bie.

Ko­ra­li­ki bran­so­le­ty drga­ły bez­u­stan­nie. Źró­dło za­kłó­ceń po­cho­dzi­ło z głębi wyspy, byłem pe­wien.

Przy­glą­da­łem się ma­gicz­ne­mu ar­te­fak­to­wi przez chwi­lę, co nie umknę­ło uwa­dze Rola. Uniósł brwi, ale nic nie po­wie­dział.

Ukry­łem bran­so­le­tę pod rę­ka­wem płasz­cza.

 

*

 

Kil­ka­dzie­siąt kro­ków przed nami, u stóp wznie­sie­nia, zo­ba­czy­li­śmy wio­skę. Czy też ra­czej to, co wio­ską jesz­cze do nie­daw­na było.

Czar­ne jak wę­giel po­zo­sta­ło­ści chat, spa­lo­ne za­gro­dy i po­piół nie­sio­ny przez wiatr. Oba­wia­łem się, że gdy przej­dzie­my przez osadę, od­kry­je­my rów­nież ludz­kie szcząt­ki.

Rol sta­nął w miej­scu. Ob­ser­wo­wał zglisz­cza z gro­bo­wą, za­wzię­tą miną.

– Lu­dzie stąd żyli sobie spo­koj­nie – oznaj­mił drżą­cym z bez­sil­nej zło­ści gło­sem. – Nu, ło­wi­li śle­dzie, szu­ka­li bursz­ty­nów, może chę­do­ży­li się wie­czo­ra­mi. Cho­wa­li dzie­ci i uczy­li je, jak wyjść na dobre. I co? I gówno, przy­szli wasze żoł­nie­rze i ot.

– Nie wiemy, czy to Lur…

– A co za róż­ni­ca, Lu­ren­tyj­ce czy Kor­dia­ny?! – krzyk­nął Rol, ce­lu­jąc we mnie oskar­ży­ciel­sko pal­cem. – Wy wszyst­kie takie same! Odkąd oj­ciec wa­sze­go ce­sa­rza, tfu, pod­bił wyspy, nic nie jest tak samo! Co nas ob­cho­dzi wojna?! Co nas in­te­re­su­je, jakie pro­ble­my ma jeden z dru­gim za mo­rzem?! Dla­cze­go te z wio­ski nie żyją?! Komu wa­dzi­li?!

– Ale…

– Nie macie tam u sie­bie złota? Złoto błysz­czy moc­niej niż bursz­ty­ny. Mało wam ziemi? Ale po co nasza? Tu nic nie ro­śnie!

Ro­zu­mia­łem gniew mło­dzień­ca. O wła­dzę nad Wy­spa­mi Bursz­ty­no­wy­mi zma­ga­ły się dwie za­mor­skie po­tę­gi, któ­rych Rol nie znał ani nie ro­zu­miał. Nigdy w życiu nie oglą­dał barek prze­pły­wa­ją­cy­mi ka­na­ła­mi Pan­to­rii, sto­li­cy mo­je­go kraju, nie za­znał roz­ko­szy Ogro­dów Słoń­ca, po­ro­śnię­tych pal­ma­mi i cy­tru­sa­mi, jego serce nigdy nie stru­chla­ło na widok bie­lo­nych, po­tęż­nych ścian Bi­blio­te­ki Pan­to­riań­skiej i mar­mu­ro­wych po­są­gów, daw­nych ce­sa­rzy, pod­trzy­mu­ją­cych jej skle­pie­nie.

W oczach Rola była to wojna ob­cych ludzi, z ob­cych stron, w któ­rej tra­ci­li życie jego po­bra­tym­cy. Chcia­łem po­wie­dzieć, że jest mi przy­kro, ale roz­wście­czo­ny wy­spiarz nie dał mi dojść do słowa.

– Żył tu taki, co chciał uto­pić wszyst­ko we krwi, wiele set lat do tyłu! Ot, spró­bo­wał i po­chło­nę­ło go morze! Żeby i was szlag tra­fił, skur­wy­sy­ny, że­by­ście za­pła­ci­li za to, co na­wy­pra­wia­li­ście!

Zanim zdą­ży­łem za­re­ago­wać na te słowa, po­sły­sza­łem świst.

Gniew na twa­rzy Rola ustą­pił miej­sca zdu­mie­niu. Z jego pier­si wy­sta­wa­ła strza­ła. Płaszcz szyb­ko na­sią­kał krwią.

Spa­ni­ko­wa­ny, ro­zej­rza­łem się po oko­li­cy i uj­rza­łem kilku kon­nych, ja­dą­cych z dużą pręd­ko­ścią w na­szym kie­run­ku. Jeden z nich trzy­mał łuk. Ce­lo­wał we mnie.

Nie było czasu. In­stynk­tow­nie rzu­ci­łem się do uciecz­ki. Ko­lej­na strza­ła świ­snę­ła obok, mi­ja­jąc mnie o włos.

Bie­głem, ile tylko sił w no­gach, ale tę­tent kopyt roz­brzmie­wał coraz gło­śniej. Do głowy wpa­dła mi myśl, że je­dy­ną szan­są na oca­le­nie jest moc po­zo­sta­ła w bran­so­le­cie.

Zanim jed­nak zdo­ła­łem jej użyć, coś z ogrom­ną siłą wpa­dło na mnie od tyłu. Ru­ną­łem na zie­mię, ude­rza­jąc głową o wy­sta­ją­cą skałę.

Świat do­oko­ła po­ciem­niał.

 

*

 

Morze nie było już tylko po­tul­nym zwie­rząt­kiem, które grzecz­nie przyj­mu­je baty. Oj, nie. Za­szła jakaś zmia­na.

Po­czu­łem to nie­dłu­go przed tym, jak woda cof­nę­ła się. Moje kun­dle stały teraz na wil­got­nym pia­sku, wy­mie­nia­jąc zdu­mio­ne, py­ta­ją­ce spoj­rze­nia. Nikt nie wie­dział, co robić.

Pa­trzy­łem, jak woda zbie­ra się w dużym od­da­le­niu, for­mu­je ogrom­ną, czer­wo­ną ścia­nę. Przy­by­wa­ło jej z każ­dym od­de­chem, aż w końcu przy­sło­ni­ła słoń­ce.

Gdy, po nie wiem jak dłu­gim cza­sie, wście­kłe morze ru­szy­ło ku nam, a kun­dle rzu­ci­ły się do uciecz­ki, ja po pro­stu sta­łem.

Tacy jak ja nie ucie­ka­ją.

 

*

 

Pierw­szą rze­czą, o któ­rej po­my­śla­łem po ock­nię­ciu było to, że jest mi bar­dzo go­rą­co i dusz­no. Uczu­cie, któ­re­go nie do­świad­czy­łem od czasu pierw­sze­go wej­ścia na po­kład Ce­sa­rzo­wej Isme­ny.

Po­wie­ki zda­wa­ły się ważyć tyle co kilka wy­ła­do­wa­nych ludź­mi galer. Mimo to nad­ludz­kim wy­sił­kiem zdo­ła­łem otwo­rzyć oczy.

Bez dwóch zdań byłem skrę­po­wa­ny i le­ża­łem. Wy­krę­ci­łem głowę i zba­da­łem oto­cze­nie na tyle, na ile po­zwa­lał mi za­mglo­ny wzrok.

Znaj­do­wa­łem się w wy­drą­żo­nym w ziemi po­miesz­cze­niu, któ­re­go strop pod­trzy­my­wa­ły drew­nia­ne deski i pale. Ścia­ny ko­mo­ry w nie­któ­rych miej­scach po­głę­bio­no i umiesz­czo­no tam bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ne przed­mio­ty, a świa­tło da­wa­ły liche po­chod­nie po­wty­ka­ne tu i ów­dzie. Naj­więk­szą uwagę przy­kuł na­to­miast przed­miot na dru­gim końcu po­miesz­cze­nia. Nie wi­dzia­łem do­kład­nie, czym jest, ale po­czu­łem ogrom­ną falę mocy.

Jeśli Dar za­mknię­ty w bran­so­le­cie przy­rów­nać do kro­pli, to ener­gia obiek­tu była mo­rzem. Na­praw­dę wiel­kim mo­rzem.

Zanim zdą­ży­łem za­sta­no­wić się nad od­kry­ciem i swoim mar­nym po­ło­że­niem, usły­sza­łem kroki. Obce ręce pod­nio­sły mnie i po­zo­sta­wi­ły w po­zy­cji sie­dzą­cej. Zo­ba­czy­łem sto­ją­ce­go przede mną czło­wie­ka.

Wy­so­ki jak na wy­spia­rza, blady jak inni, o atle­tycz­nej bu­do­wie ciała i nie­po­ko­ją­cym wy­ra­zie twa­rzy. Ku swo­je­mu zdu­mie­niu, wy­czu­łem pul­su­ją­cy w nim Dar. Nie­wiel­ki, nie­okrze­sa­ny, przy­po­mi­na­ją­cy nie­oszli­fo­wa­ny dia­ment, ale jed­nak Dar.

– Nie wiem, kim był zdraj­ca, który z tobą po­dró­żo­wał, ale nigdy wię­cej nie przy­nie­sie swo­je­mu lu­do­wi hańby – oświad­czył nie­zna­jo­my ni­skim gło­sem. Mówił z sil­nym pół­noc­nym ak­cen­tem, ale znał lu­ren­tyj­ską mowę o wiele le­piej od Rola. – Je­steś ma­giem? Moi zwia­dow­cy wi­dzie­li was, gdy po­ja­wi­li­ście się na lą­dzie.

Nie mia­łem za­mia­ru od­po­wia­dać, nie tylko dla­te­go, że moje gar­dło przy­po­mi­na­ło pu­sty­nię. Obcy ob­ser­wo­wał mnie jakiś czas. Potem stra­cił cier­pli­wość i wy­mie­rzył mi siar­czy­sty po­li­czek. Po­czu­łem w ustach krew.

– T-tak… – od­po­wie­dzia­łem.

– Jak cię zwą?

– Aur… Au­re­liusz.

– Ko­lej­ny wy­per­fu­mo­wa­ny bę­kart z kon­ty­nen­tu. – Pa­trząc na mnie, przy­wo­łał na twarz kpią­cy uśmiech. – Przy­pły­wa­ją was tu dzie­siąt­ki, setki, ty­sią­ce, obrzy­dli­we na­sie­nie dzie­ci lata. Je­ste­ście jak za­ra­za, która nisz­czy moje ro­dzin­ne stro­ny, moją oj­czy­znę, mój dom. Za­koń­czy­my to już wkrót­ce. Sam zo­bacz, do nie­daw­na to Lu­ren­tyj­czy­cy pa­no­szy­li się na wy­spach, a teraz mam w nie­wo­li jed­ne­go z ich magów.

– Słu­żysz… Kor­dia­nom? – wy­krztu­si­łem z sie­bie py­ta­nie.

Nie od­po­wie­dział od razu.

– Nie służę żad­ne­mu sa­mo­zwań­co­wi z kon­ty­nen­tu. Przez dłu­gie lata ży­li­śmy pod rzą­da­mi wa­sze­go na­miest­ni­ka, Kam­by­ze­sa. To tylko ma­rio­net­ka tej gnidy, ce­sa­rza Se­leu­ko­sa, a w do­dat­ku sła­be­usz, ale po­czci­wy. Za­wsze dawał dobre ceny i wła­dał spra­wie­dli­wie. Do czasu, aż przy­pły­nę­ły ga­le­ry Kor­dii, potem ga­le­ry Lu­ren­cji. Wszę­dzie roz­pełź­li się żoł­nie­rze, któ­rzy po­tra­fią tylko kraść, gwał­cić i palić. Lu­dzie z Wysp Bursz­ty­no­wych są har­dzi i cier­pli­wi, ale wszyst­ko ma swoje gra­ni­ce. Pło­mień buntu doj­rze­wał po­wo­li i w końcu roz­go­rzał z pełną mocą. Ja, Tur­wen z Horu, mam tutaj, pod zie­mią, kil­ku­set żoł­nie­rzy go­to­wych do walki o wszyst­ko. Ko­lej­ni na­pły­wa­ją z każ­dym dniem.

– To nie… to nie wy­star­czy.

– Oczy­wi­ście, że nie. Jak mo­że­my wal­czyć z wa­szy­mi mor­ski­mi po­two­ra­mi? Jak roz­bić świet­ne, za­pra­wio­ne w bo­jach woj­ska? Zro­zu­mia­łem, że klucz do wol­no­ści leży pod zie­mią, w ka­ta­kum­bach.

Pod­szedł do ta­jem­ni­cze­go, prze­peł­nio­ne­go mocą przed­mio­tu i uniósł go tak, bym mógł wszyst­ko zo­ba­czyć.

Kłoda, naj­zwy­klej­sza w świe­cie kłoda wy­rzu­co­na przez morze.

– Kil­ka­set lat temu Horu wła­dał czło­wiek imie­niem Na­rzes. Jego lud bu­do­wał ło­dzie na długo przed tym, nim psy z kon­ty­nen­tu na­uczy­ły się ści­nać drze­wa. Na­rzes za­pra­gnął wła­dać wszyst­ki­mi Wy­spa­mi Bursz­ty­no­wy­mi, zo­stać naj­więk­szym przy­wód­cą, ja­kie­go wi­dzia­ła Pół­noc. Ze­brał flotę zdol­ną do po­ko­na­nia każ­de­go wroga, ale nad Wy­spa­mi za­wsze trzy­ma­ło pie­czę morze. Pierw­szej nocy po tym, jak ło­dzie wy­pły­nę­ły, ze­rwał się strasz­ny sztorm. Nie oca­lał pra­wie nikt.

Za­czy­na­łem ro­zu­mieć. Przy­glą­da­łem się ka­wał­ko­wi drew­na w dło­niach Tur­we­na jak za­cza­ro­wa­ny.

– Na­rzes prze­żył, ale po­stra­dał zmy­sły. Ob­wi­niał morze za tę klę­skę, w swoim sza­leń­stwie roz­ka­zał wy­mie­rzyć mu karę. Wie­rzył, że jest bo­giem. I oto morze, nie zdo­ław­szy ni­cze­go na­uczyć am­bit­ne­go wład­cy, wzię­ło go sobie, a w za­mian wy­rzu­ci­ło ten ar­te­fakt. Jeśli wy­zwo­lę drze­mią­cą w nim moc, po­tę­ga stara jak świat przyj­dzie z po­mo­cą Wy­spom Bursz­ty­no­wym.

– Nie mo­żesz tego zro­bić – za­pro­te­sto­wa­łem, z ca­łych sił sta­ra­jąc się mówić jasno. – Fale ma­gicz­nej ener­gii, któ­ry­mi za­czą­łeś się bawić, do­cie­ra­ją aż do Lu­ren­cji. Wy­sła­no mnie tutaj, żebym zba­dał pro­blem. Przed­miot taki jak ten obali ma­gicz­ną rów­no­wa­gę, wy­wo­ła kon­se­kwen­cje, któ­rych nikt nie po­tra­fi prze­wi­dzieć. Skąd wiesz, że fala po po­chło­nię­ciu Lu­ren­tyj­czy­ków i Kor­dian nie za­to­pi też two­jej ziemi? Jaką masz pew­ność, że nie spo­wo­du­jesz strasz­li­we­go ka­ta­kli­zmu w innej czę­ści świa­ta?

– Co mnie ob­cho­dzą inne czę­ści świa­ta?! – wark­nął Tur­wen. – Czy ktoś in­te­re­su­je się moją czę­ścią świa­ta?! Kto nam zwró­ci pokój, kto od­bu­du­je spa­lo­ne domy?!

Cho­ciaż nawet dwu­dzie­stu wy­so­kich magów Ka­no­nii nie by­ło­by w sta­nie w pełni wy­ko­rzy­stać moc tak po­tęż­ne­go an­tycz­ne­go ar­te­fak­tu, to jed­nak w rę­kach wy­szko­lo­ne­go „wład­cy cza­rów” i tak mógł­by stać się nie­bez­piecz­ną bro­nią. Szczę­śli­wie Tur­wen nie dys­po­no­wał wie­dzą, która po­zwo­li­ła­by mu użyć tej mocy. Mógł pró­bo­wać, wsz­czy­na­jąc alarm nawet w od­le­głej Lu­ren­cji, ale to wszyst­ko.

Zro­zu­mia­łem, że miej­sce tego nie­bez­piecz­ne­go przed­mio­tu nie jest w rę­kach sza­leń­ca, tylko w pil­nie strze­żo­nych skarb­ni­cach Ka­no­nii. To było moje za­da­nie. Po to zo­sta­łem tu przy­sła­ny.

– Nie rób tego. Musi ist­nieć inny spo­sób – po­wie­dzia­łem.

– Po­wi­nie­nem iść do Kam­by­ze­sa i grzecz­nie po­pro­sić, żeby Lu­ren­tyj­czy­cy prze­sta­li to­czyć wojnę z Kor­dia­na­mi?!

Nie mia­łem na to od­po­wie­dzi. Wpa­try­wa­łem się za­wzię­cie w bun­tow­ni­ka, ale nie przy­cho­dzi­ło mi do głowy nic, co mógł­bym rzec.

– Nie je­stem głupi – oświad­czył, gdy tylko opa­no­wał nerwy. – Wiem, jak nie­bez­piecz­ną rzecz mam w rę­kach. Ob­da­rzo­no mnie mocą, ale nie je­stem w sta­nie użyć ar­te­fak­tu. Po­trze­bu­ję kogoś, kto po­mo­że wy­zwo­lić i ukie­run­ko­wać tę po­tę­gę. Dla­te­go nie za­bi­li­śmy cię od razu.

Mimo pa­nu­ją­cej pod zie­mią du­cho­ty po­czu­łem, że za­le­wa mnie fala chło­du.

– Nie po­mo­gę ci – od­par­łem od razu. – Nie przy­ło­żę do tego ręki.

– Mó­wisz jak ten drugi.

– Ju­sty­nian? – Otwo­rzy­łem sze­ro­ko oczy i wy­pro­sto­wa­łem się na tyle, na ile mo­głem. – Wiesz, gdzie jest?

Tur­wen uśmiech­nął się tylko szka­rad­nie.

– Mogę cię do niego za­brać, jeśli chcesz.

Wy­rzekł gło­śno kilka słów w obcym ję­zy­ku, a zaraz potem po­czu­łem, jak ktoś pod­cho­dzi i prze­ci­na moje więzy.

 

*

 

Pękło mi serce.

Ju­sty­nian leżał nagi w jed­nej z komór pod­ziem­ne­go la­bi­ryn­tu. Nie krę­po­wa­ły go żadne więzy, nie po­wstrzy­my­wa­ły przed uciecz­ką żadne kraty, ale tego ro­dza­ju za­bez­pie­cze­nia nie były po­trzeb­ne.

Spod po­sza­rza­łej, po­si­nia­czo­nej skóry wy­sta­wa­ły kości. Licz­ne rany ją­trzy­ły się i wy­cie­ka­ła z nich ropa, a nie­gdyś pięk­na twarz mo­je­go przy­ja­cie­la, to­wa­rzy­sza i ko­chan­ka teraz na­pu­chła, przy­jąw­szy zbyt wiele cio­sów. Ze zgro­zą od­kry­łem, jak słaby i nie­rów­ny jest jego od­dech.

– On po­trze­bu­je po­mo­cy – po­wie­dzia­łem na­tych­miast. – Ledwo żyje. Umrze, jeśli nic nie zro­bi­cie.

– A na co mi mag, który nie chce pomóc? – od­parł ci­chym, nie­po­ko­ją­cym gło­sem Tur­wen. – Długo pró­bo­wa­łem na­kło­nić go do współ­pra­cy.

– Spro­wadź­cie me­dy­ka.

– Nie, mam lep­szy po­mysł. Po­mo­żesz mi, a cza­row­nik otrzy­ma le­kar­stwa. Od­mó­wisz, a oso­bi­ście po­de­rżnę mu gar­dło. Potem za­bio­rę się za cie­bie.

Na za­wsze za­pa­mię­ta­łem szka­rad­ny, wy­peł­nio­ny sa­tys­fak­cją uśmiech wy­spia­rza.

 

*

 

Skłę­bio­ne, ciem­no­sza­re chmu­ry gdzieś po­zni­ka­ły. Jasne pro­mie­nie słoń­ca ogrze­wa­ły moje ciało, pa­da­ły na za­bu­do­wa­nia przy­sta­ni i ma­ja­czą­ce gdzieś w od­da­li kon­tu­ry lu­ren­tyj­skie­go pa­ła­cu. Za­miast po­dróż­ne­go, szka­rad­ne­go płasz­cza, mia­łem na sobie szma­rag­do­wo­zie­lo­ną szatę, mięk­ką i przy­jem­ną w do­ty­ku.

W końcu się do­cze­ka­łem. Zo­ba­czy­łem Ju­sty­nia­na, za któ­rym drep­tał nie­wol­nik tasz­czą­cy cięż­ką torbę. Gdy spoj­rze­nie maga padło na mnie, roz­pro­mie­nił się i przy­spie­szył kroku.

– Au­re­liu­szu, do­brze cię wi­dzieć.

– Nie mu­sisz tam pły­nąć – rze­kłem od razu. – Zo­stań, mo­żesz jesz­cze zmie­nić zda­nie. Chęt­nych jest wielu.

Ju­sty­nian nie od­po­wie­dział od razu.

– Nie je­ste­śmy tacy sami. Tobie wy­star­czy­ła po­sa­da w Pan­to­rii, życie po­śród zwo­jów per­ga­mi­nu, mnie nie. Masz rację, że nie muszę je­chać. Ale chcę – oświad­czył smut­nym tonem, który łamał mi serce. – Ka­no­nia dała mi wspa­nia­łą szan­sę. Będę do­ra­dzał na­miest­ni­ko­wi na Pół­no­cy! Czy wiesz, ile się w tym cza­sie na­uczę?

– Bę­dziesz da­le­ko ode mnie.

– To tylko trzy lata. Czym są trzy lata wobec ca­łe­go życia? – Śmiech, który tak bar­dzo u niego lu­bi­łem, teraz ranił do głębi. – Bę­dzie­my pisać listy. No i za­wsze mo­żesz mnie tam od­wie­dzić.

Byłem uczo­nym ma­giem, wła­da­łem Darem i słu­ży­łem samej Ka­no­nii, a teraz mu­sia­łem wal­czyć ze sobą, aby Ju­sty­nian nie zo­ba­czył łez na­pły­wa­ją­cych mi do oczu. Nie­na­wi­dzi­łem sie­bie za to.

– Bę­dzie bez cie­bie pusto. Bar­dzo pusto – oświad­czy­łem ła­mią­cym się gło­sem. Spoj­rza­łem ko­chan­ko­wi głę­bo­ko w oczy.

Objął mnie mocno, tak jakby chciał się na­sy­cić bli­sko­ścią na te całe okrop­ne trzy lata. Gdy spoj­rza­łem na niego po­now­nie, od­kry­łem na ob­li­czu Ju­sty­nia­na smu­tek.

– Wiem, Au­re­liu­szu. Nie tobie jed­ne­mu jest przy­kro. Obie­cu­ję, że to nie ko­niec.

Zło­żył na moich ustach po­ca­łu­nek, który mia­łem za­pa­mię­tać na długo.

 

*

 

Źle spa­łem. Nie wie­dzia­łem, czy jest dzień, czy noc. Pod zie­mią nie miało to zna­cze­nia.

Lu­dzie Tur­we­na nie za­dba­li o to, by mnie skrę­po­wać, po­sta­wi­li tylko na stra­ży dwóch war­tow­ni­ków. Nawet, gdyby udało mi się ich prze­chy­trzyć, pew­nie i tak nie dał­bym rady sa­mo­dziel­nie od­na­leźć drogi do wyj­ścia z ka­ta­kumb.

Nie po­tra­fi­łem my­śleć o woj­nie, ma­gicz­nej rów­no­wa­dze, za­da­niu po­wie­rzo­nym przez Ka­no­nię. Przed ocza­mi bez­u­stan­nie mia­łem obraz do­go­ry­wa­ją­ce­go przy­ja­cie­la. Czu­łem się bez­sil­ny. Jak wtedy, kiedy Ju­sty­nian zo­sta­wiał mnie sa­me­go, a ja nie po­tra­fi­łem za­trzy­mać go przy sobie.

My­śla­łem go­rącz­ko­wo, jaką de­cy­zję po­wi­nie­nem pod­jąć, co od­po­wie­dzieć Tur­we­no­wi. Każdy wybór niósł za sobą po­waż­ne kon­se­kwen­cje, z któ­ry­mi nie chcia­łem się mie­rzyć. Od­czu­wa­łem du­cho­tę, wy­peł­nia­ła mnie mie­sza­ni­na stra­chu i bez­na­dziei, a na sku­tek bli­sko­ści po­tęż­ne­go ar­te­fak­tu ko­ra­li­ki bran­so­le­ty cią­gle drga­ły.

Ko­ra­li­ki. Bran­so­le­ty. Cią­gle. Drga­ły.

Za­mar­łem. Bran­so­le­ta wciąż opi­na­ła mój nad­gar­stek. Tur­wen mógł dys­po­no­wać Darem, ale nie był ma­giem. Nikt nawet nie po­my­ślał, by za­brać amu­let.

Bun­tow­ni­cy po­peł­ni­li po­waż­ny błąd.

 

*

 

Cze­ka­łem na od­po­wied­nią chwi­lę.

War­tow­ni­cy nie spusz­cza­li ze mnie wzro­ku, ostrze­że­ni przed ma­gicz­ny­mi ta­len­ta­mi więź­nia. Uda­wa­łem więc, że śpię. Li­czy­łem na to, że osła­bię ich czuj­ność.

Mu­sie­li tylko na kilka od­de­chów od­wró­cić spoj­rze­nia.

W końcu po­czu­łem za­pach pie­czo­ne­go mięsa, usły­sza­łem wy­mia­nę zdań w obcym ję­zy­ku. Lep­szej szan­sy mogło nie być.

Nie bez po­wo­du na­zy­wa­no mnie mi­strzem ilu­zji. Uwol­niw­szy przy­go­to­wa­ną wcze­śniej cząst­kę Daru po­wsta­łem, z za­do­wo­le­niem ob­ser­wu­jąc przy­po­mi­na­ją­cy mnie do złu­dze­nia kształt na ziemi. Nie było jed­nak czasu, by po­dzi­wiać efek­ty zręcz­nie rzu­co­ne­go za­klę­cia. Ukry­ty przed spoj­rze­niem, wę­chem i wszyst­ki­mi in­ny­mi zmy­sła­mi bun­tow­ni­ków, mi­ną­łem stra­że i ru­szy­łem w głąb pod­ziem­ne­go la­bi­ryn­tu.

Wy wszyst­kie takie same, Lu­ren­tyj­ce, he. Jak ćmy do ognia, ot. Przy­pły­wa­cie tu i zdy­cha­cie.

Słowa Rola wy­brzmie­wa­ły w moim umy­śle, gdy błą­dzi­łem w tu­ne­lach. W pełni zro­zu­mia­łem, jak dużo racji miał wy­spiarz.

Misja była stra­ceń­cza. Nie mia­łem po­ję­cia, ile czasu zaj­mie straż­ni­kom spo­strze­że­nie, że znik­ną­łem, nie wie­dzia­łem także, na jak długo wy­star­czy mocy za­klę­tej w bran­so­le­cie. Po­zo­sta­ły zapas wy­da­wał się bar­dzo nie­wiel­ki. Kar­ci­łem sie­bie w duchu za to, że tak lek­ko­myśl­nie sza­sta­łem Darem. Mu­sia­łem jak naj­prę­dzej od­na­leźć Ju­sty­nia­na, a potem tę prze­klę­tą kłodę.

Tunel wiódł to w górę, to w dół. Mo­men­ta­mi skle­pie­nie było za­wie­szo­ne tak nisko, że sze­dłem po­chy­lo­ny, a cza­sa­mi przej­ście zwę­ża­ło się na tyle, że z całą pew­no­ścią nie zmie­ści­ło­by dwóch ma­sze­ru­ją­cych obok sie­bie męż­czyzn. Co jakiś czas mu­sia­łem po­dej­mo­wać de­cy­zję, w którą stro­nę iść, bo tunel roz­ga­łę­ział się. Gdy po raz trze­ci od­kry­łem, że do­ko­na­łem złego wy­bo­ru, a ścież­ka do­pro­wa­dza tylko do usy­pa­ne­go z ka­mie­ni kop­czy­ka, za­klą­łem pod nosem.

Mimo na­ra­sta­ją­ce­go prze­ra­że­nia, co jakiś czas zwra­ca­łem uwagę na nie­wiel­kie wgłę­bie­nia w ścia­nach tu­ne­lu. Lu­dzie, któ­rzy stwo­rzy­li ka­ta­kum­by, po­zo­sta­wi­li tam bez­cen­ne skar­by z daw­nych cza­sów: za­śnie­dzia­łe noże, garn­ce, róż­no­barw­ne ko­ra­li­ki, bursz­ty­ny – wszyst­ko, co mogło przy­po­mi­nać o po­chło­nię­tych przez morze Sa­lo­mu­tach. Pod­da­ni Na­rze­sa z oczy­wi­stych wzglę­dów nie mogli spo­cząć w tym pod­ziem­nym kom­plek­sie, ale pa­mięć o nich pró­bo­wa­no za­cho­wać przy­naj­mniej w taki spo­sób. W nie­któ­rych miej­scach do­strze­ga­łem osa­dzo­ne w ścia­nie ka­mie­nie, oświe­tlo­ne nie­mra­wym świa­tłem po­chod­ni, na któ­rych wy­ry­to dziw­ne, nie­zna­ne mi znaki.

W in­nych oko­licz­no­ściach ka­ta­kum­by oka­za­ły­by się rajem dla ba­da­cza ta­kie­go jak Ju­sty­nian. Bez­cen­ną skarb­ni­cą wie­dzy.

Ko­ra­li­ki mojej bran­so­le­ty skry­wa­ły ener­gię magów Ka­no­nii, skrzęt­nie zbie­ra­ną i za­kli­na­ną przez lata, go­to­wą do uży­cia, gdy tylko zaj­dzie taka po­trze­ba. Z nie­po­zor­ną, wy­rzu­co­ną przez fale kłodą spra­wy miały się ina­czej. Na­dzie­ja bun­tow­ni­ków Tur­we­na wię­zi­ła moc pier­wot­ną, po­cho­dzą­cą z morza i w isto­cie bę­dą­cą mo­rzem. Z tego Daru nigdy nie po­wi­nien sko­rzy­stać czło­wiek. Ro­zu­mia­łem to do­sko­na­le jako mag Ka­no­nii. Jedna ze świę­tych przy­siąg, jakie zło­ży­łem, do­ty­czy­ła dba­ło­ści o har­mo­nię i rów­no­wa­gę.

Kłodę na­le­ża­ło zatem stąd za­brać, z da­le­ka od łap bez­myśl­nych igno­ran­tów i go­to­wych na wszyst­ko bun­tow­ni­ków. Nie za­mie­rza­łem jed­nak opusz­czać ka­ta­kumb bez Ju­sty­nia­na.

Nie umia­łem od­two­rzyć drogi ze swo­jej celi, dla­te­go usi­ło­wa­łem wy­czuć jego obec­ność przy po­mo­cy Daru. Naj­le­piej, jak po­tra­fi­łem, przy­wo­ła­łem w pa­mię­ci za­pach ciała Ju­sty­nia­na, błę­kit oczu, kolor wło­sów i rysy twa­rzy. Wszyst­ko na nic. W ciele ko­chan­ka po­zo­sta­ło już zbyt nie­wie­le sił ży­cio­wych, abym mógł co­kol­wiek wy­czuć.

Czu­łem na­ra­sta­ją­cą pa­ni­kę.

Tunel w końcu za­czął się roz­sze­rzać, przyj­mu­jąc po­stać spo­rych, le­piej oświe­tlo­nych pod­ziem­nych komór. Pierw­sza z nich speł­nia­ła chyba funk­cję spi­żar­ni. Za­gra­co­no ją skrzy­nia­mi, wor­ka­mi i becz­ka­mi, a przy drew­nia­nym stole sie­dzia­ło kil­ku­na­stu wy­spia­rzy, ra­czą­cych się ja­kimś trun­kiem i pro­wa­dzą­cych gło­śną roz­mo­wę. Z ulgą od­kry­łem, że czar jesz­cze dzia­ła i nikt nie za­uwa­żył mojej obec­no­ści.

Na chy­bił tra­fił prze­cho­dzi­łem z jed­ne­go po­miesz­cze­nia do dru­gie­go, wy­pa­try­wa­łem cze­goś, co na­pro­wa­dzi­ło­by mnie na trop przy­ja­cie­la, ale bez żad­ne­go skut­ku. Czu­łem, jak z każdą chwi­lą Dar wy­pły­wa z bran­so­le­ty.

Ko­ra­li­ki drga­ły coraz moc­niej, co ozna­cza­ło, że zbli­żam się do miej­sca, w któ­rym prze­cho­wy­wa­no ar­te­fakt. W pew­nym mo­men­cie po­czu­łem jed­nak nie­wy­raź­ny sy­gnał, ślad Ju­sty­nia­na, do­cho­dzą­cy z zu­peł­nie in­ne­go kie­run­ku. Serce za­bi­ło moc­niej, a ja przy­sta­ną­łem, nie wie­dząc, co czy­nić.

Do­tar­ła do mnie praw­da: Daru nie wy­star­czy­ło, aby zająć się dwoma spra­wa­mi. Sta­ną­łem przed naj­strasz­niej­szym w życiu wy­bo­rem. Ar­te­fakt albo Ju­sty­nian. Zmur­sza­ła, wy­rzu­co­na z morza kłoda albo mi­łość mo­je­go życia.

Gdy­bym nie wy­peł­nił woli Ka­no­nii, z całą pew­no­ścią nie miał­bym po co wra­cać do Lu­ren­cji. Okry­ty hańbą, nie zna­la­zł­bym już miej­sca po­śród wy­so­kich magów. Tur­wen mógł w końcu zna­leźć spo­sób na uwol­nie­nie prze­ra­ża­ją­cej mocy ar­te­fak­tu, mógł to też zro­bić jakiś re­ne­gac­ki cza­row­nik, nisz­cząc har­mo­nię, któ­rej przy­się­ga­łem strzec.

Zro­zu­mia­łem jed­nak, że są w życiu rze­czy waż­niej­sze od po­le­ceń Ka­no­nii, wojen Lu­ren­cji z Kor­dią i wszyst­kich tych sza­leństw.

Tak szyb­ko, jak to moż­li­we, z tru­dem ła­piąc od­dech, ru­szy­łem, aby od­na­leźć Ju­sty­nia­na.

 

*

 

Lu­dzie Tur­we­na stwier­dzi­li chyba, że do przy­pil­no­wa­nia więź­nia na gra­ni­cy życia i śmier­ci wy­star­czy jeden war­tow­nik. Po­zba­wie­nie go przy­tom­no­ści było dzie­cin­nie pro­ste.

Zdją­łem z sie­bie czar ilu­zji i uklęk­ną­łem przy Ju­sty­nia­nie. Tak de­li­kat­nie, jak tylko to moż­li­we, prze­wró­ci­łem go na plecy i ują­łem głowę umi­ło­wa­ne­go w dło­nie. Żył. Ledwo, ale jed­nak żył. Na widok jego ro­pie­ją­cych, cuch­ną­cych ran, opuch­nię­tej, fio­le­to­wej twa­rzy i po­wy­krę­ca­nych koń­czyn pę­ka­ło mi serce. Nijak nie przy­po­mi­nał daw­ne­go sie­bie.

Nie wiem, w jaki spo­sób zdo­łał to zro­bić, ale otwo­rzył oczy. Jakiś czas wo­dził nie­przy­tom­nym spoj­rze­niem po oto­cze­niu, aż w końcu jego wzrok spo­czął na mnie. Pa­trzył przez dłuż­szą chwi­lę.

Mogło mi się tylko zda­wać, ale w za­mglo­nych, za­puch­nię­tych oczach na krót­ko za­go­ścił dawny, tak do­brze mi znany blask.

– Już do­brze – oznaj­mi­łem ko­chan­ko­wi ła­mią­cym się gło­sem. – Zaraz nas stąd wy­do­sta­nę. Nie spo­dzie­wa­łeś się, że cię tu od­szu­kam, co?

Prze­łknął ślinę i otwo­rzył usta, pró­bu­jąc chyba coś po­wie­dzieć.

– Z-za… za­wsze wie­dzia­łem – wy­krztu­sił w końcu.

Pró­bu­jąc opa­no­wać na­pły­wa­ją­ce do oczu łzy, ze­bra­łem całą po­zo­sta­łą w ko­ra­li­kach bran­so­le­ty moc. Za­czą­łem prze­no­sić dwa świe­tli­ste kon­tu­ry ku górze.

Ku wol­no­ści.

 

*

 

Nie za­znał szczę­ścia ten, kto nie spę­dził nocy pod gołym nie­bem w jed­nym z licz­nych pan­to­riań­skich za­gaj­ni­ków. Świa­tło księ­ży­ca od­bi­ja­ło się od gład­kiej tafli wody, świersz­cze da­wa­ły swój nie­zwy­kły kon­cert, a nie­bie­skie ogni­ki krą­ży­ły wokół nas, bzy­cząc ci­chut­ko. Ju­sty­nian, od­dy­cha­jąc cięż­ko, opadł tuż obok mnie i uło­żył głowę na moim tor­sie. Aż do rana mie­li­śmy nie przej­mo­wać się po­rzu­co­ny­mi po­spiesz­nie w za­ro­ślach sza­ta­mi.

Chcia­łem, aby ta chwi­la trwa­ła wiecz­nie. Przez krót­ki mo­ment czu­łem, że wszyst­ko jest na swoim miej­scu, a spra­wy mają się do­kład­nie tak, jak za­pla­no­wa­ła Opatrz­ność w dniu mo­je­go uro­dze­nia.

Ten nie­zwy­kły spo­kój mą­ci­ła tylko jedna spra­wa.

– Prze­pra­szam cię – oznaj­mi­łem szep­tem Ju­sty­nia­no­wi. – No wiesz, za to przy wie­cze­rzy. Nie­po­trzeb­nie unio­słem się gnie­wem i stra­ci­łem nad sobą kon­tro­lę. Mnie po pro­stu… jest mi po pro­stu trud­no po­go­dzić się z two­imi wy­bo­ra­mi.

Mi­nę­ła dłuż­sza chwi­la, zanim od­po­wie­dział.

– Chciał­bym umieć się na cie­bie zde­ner­wo­wać, ale chyba nie po­tra­fię. Wiem, że jest ci cięż­ko i wiem, że wy­sta­wiam cię… wy­sta­wiam nas na próbę. Nie gnie­wam się i mam na­dzie­ję, że ty też prze­sta­niesz gnie­wać się na mnie.

– Może kie­dyś. Trzy lata brzmią jak cała wiecz­ność. Jest mi po pro­stu bar­dzo przy­kro.

Usie­dli­śmy. Ju­sty­nian ujął moje dło­nie i spoj­rzał głę­bo­ko w oczy.

– Nie mogę zre­zy­gno­wać z tej szan­sy.

– Oczy­wi­ście, że mo­żesz.

– Au­re­liu­szu. – Ści­snął mi palce jesz­cze moc­niej. – Wy­bra­li­śmy wspól­ną drogę, ale to nie ozna­cza, że mo­że­my po­ko­nać ją całą u swo­je­go boku. Bę­dzie­my się od sie­bie od­da­lać i na nowo zbli­żać.

– A co, jeśli nie?

– Mu­si­my sobie coś obie­cać. Nie­waż­ne, jak da­le­ko od sie­bie rzuci nas los, za­wsze znaj­dzie­my drogę z po­wro­tem.

Na­ra­stał we mnie we­wnętrz­ny sprze­ciw, ale ze zdu­mie­niem od­kry­łem, że chyba też nie umiem być na niego wście­kły. Uśmiech Ju­sty­nia­na po­tra­fił prze­bić każdy mur, uga­sić każdy pożar.

A jego oczy lśni­ły jak ty­sią­ce gwiazd.

Koniec

Komentarze

Sporo czytania, ale ja znowu nie mogłam się oderwać.

Wciągająca jest sama przygoda, która dodatkowo kończy się, otwierając tysiąc możliwości;)

Jednak to nie wszystko, podoba mi się kapanie światem. W sumie dowiadujemy się dużo, ale podrzucasz te informacje od niechcenia, raz w formie opisu, innym razem dialogu, snu, czy listu.

Relacje bohaterów są niejednoznaczne, podobnie jak ich moralność. W jednej chwili czuję do kogoś sympatię, by za chwilę patrzeć na niego z niesmakiem.

Jak często u Ciebie, są dylematy moralne, świat osuwający się z krawędzi i świeci-potwory.

Wyśmienita opowieść, głębia psychologiczna i niezłe zakręcenie.

 

EDIT: Skoro zgłosiłam do piórka to oczywiste, że będę na TAK.

Lożanka bezprenumeratowa

Hej. Na początek uprzedzam, że piszę komentarz z telefonu :). A opowiadanie bardzo ciekawe. Mamy tu cel i to bardzo poważny, bo artefakt może sporo namieszać w świecie, ale przede wszystkim mamy opowieść o miłości, która gra tu pierwsze skrzypce. I w mojej ocenie oddajesz uczucia bohatera bardzo dobrze :). Tekst przeplatany wspomnieniami wzmacnia i uwiarygodnia oddanie bohatera, a też pokazuje , że jego uczucia są odwzajemniane. To bardzo mocna stroną opowiadania :). Podoba mi się klimat świata, mi się kojarzy z antykiem i tak to widziałem – nie wiem czy słusznie, ale jakoś tak mi weszło ;). Akcja toczy się płynnie, mamy trochę akcji, tajemnice w postaci artefaktu, znowu trochę akcji a wszystko przeplatane tęsknotą. Trochę mniej mi się podobają zbiegi okoliczności – chodzi o to, że bohater nie zostaje zabity na plaży, Justynian żyje choć też nie znalazłem powodu dla którego wyspiarze mieli by go nie zabijać, no i przywódca bandy jakoś tak szybko posklejał, że bohater może pomóc w uwolnieniu mocy artefaktu za uratowanie życia Justyniana. Ogólnie bardzo dobre opowiadanie, choć ja bym może trochę je wydłużył i pozmieniał jeśli chodzi o akcje z wyspiarzami:) Klikam i pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Ambush, dziękuję za (kolejną już) wizytę pod tym tekstem, podobnie jak dziękuję za betę i Twój udział w dopracowaniu opowieści :)

Fajnie, że znalazłaś tu tyle zalet. Radość sprawiły mi słowa o tym “kapaniu światem”, bo w przeszłości nie zawsze dawałem z tym radę i wychodziło różnie. Niejednoznaczność bohaterów też jest czymś, do czego dążę w swoich opowiadaniach, nigdy nie chciałbym tworzyć postaci jednoznacznie złych lub dobrych. Podobnie jak w życiu, chciałbym, aby nic nie było czarno-białe, tylko składało się z całej skali odcieni szarości, beży, brązów i tak dalej.

Dziękuję za poświęcony czas i za klika!

 

Bardjaskier, rzeczywiście można stwierdzić, że Aureliuszowi po prostu dopisuje szczęście i gdyby na przykład pojawił się w katakumbach kilka dni później, Justyniana mógłby już nie odnaleźć żywego. Jakoś tak to wszystko posklejałem w swojej głowie, że magowie znowu nie są takim częstym “towarem”, a potrzeba poważnych umiejętności, by skorzystać z mocy artefaktu, dlatego buntownicy nie uśmiercili Justyniana, tylko wszelkimi sposobami próbowali nakłonić/zmusić go do współpracy. Wydawało się logiczne, ale przyjmuję na klatę, że może budzić wątpliwości. Dzięki za wskazanie mocnych i słabych punktów opowieści!

Ucieszyło mnie, że udało się opisać uczucia bohatera tak jak należy :)

Dziękuję za wizytę (wiem, że niełatwo jest przebrnąć przez 50 tysięcy znaków), wartościowy komentarz i za klika :)

Pozdrawiam!

Cześć, Amonie!

 

Utonąłeś w morzu karnawałowych tekstów ;)

Bardzo fajna morska opowieść. Mamy wyspy, bitwy morskie, mgły, płonące strzały, abordaże – no jest fajnie! Może za wyjątkiem tego taranowania, które rozerwało okręt na pół, jakby to była łódeczka z zapałek – tu trochę popłynąłeś ;)

Bardzo mi się podobało, że są jasno określone motywacje wszystkich postaci – wszystko się zgrywa ze sobą i uwiarygadnia historię.

Czy Aureliusz nie byłby w stanie opanować mocy tej belki? Bo mógłby wtedy odnaleźć belkę zamiast swojego chłopaka, by później z niej skorzystać, żeby uratować Justyniana i zrobić totalną rozpierduchę. Byłoby ciekawie ;)

Zirytował mnie monolog wyspiarza, gdy nagle ni z gruszki, ni z pietruszki zaczął wszystko mu tłumaczyć. Tym bardziej że nie robisz z niego psychopatycznego czarnego charakteru z wrodzoną megalomanią, tylko gościa, który ma osiągnąć swój cel (no, z wątpliwą moralnością, ok, ale wciąż…). Musiałeś wszystko jakoś wytłumaczyć, ale nie jestem fanem akurat takich rozwiązań.

Sam koniec chyba nie do końca tłumaczy co się z nimi stało, bo jeśli użyli Daru, żeby wydostać się na powierzchnię, to musieli jeszcze później uciec z samej wyspy. Chyba że świetliste kontury były ich duszami po śmierci. Troszkę nie czaję co tam się dokładnie wydarzyło.

Bardzo fajnie nakreśliłeś świat i sytuację polityczną – to często rzecz kumulowana gdzieś na początku opowieści i przez to strasznie nużąca, a tutaj podana ciekawie, z wyczuciem.

Ogólnie całkiem fajny tekst, troszkę szkoda, że opublikowany w trochę nieszczęśliwym terminie ;)

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Jak dla mnie, jest to historia bez końca. Zakończenie jej nie kończy. To mi się nie podoba. Natomiast to co dostałem w tej części, jest ciekawe i chętnie przeczytam kontynuację. :)

Cześć chłopaki, przepraszam, ale odpisuję Wam z telefonu, gdyż aktualnie przebywam w słonecznym Monako bez dostępu do komputera (i ani trochę się nie chwalę;D). Krokusie, termin niefortunny, ale decyzję o publikacji podjąłem spontanicznie po czasie nieaktywności na portalu, nawet nie bardzo sprawdzając, czy aktualnie nie trwa jakiś konkurs ;D zaufałem intuicji i jak zwykle okazało się, że moja intuicja doprowadzi najwyżej do zapadni z krokodylami, ale trudno, kto zechce przeczytać ten przeczyta. Tym większa moja wdzięczność, że znaleźli się jacyś czytelnicy, chociaż opowiadanie jest długie. Co do tej belki, może niedostatecznie uzasadnilem to w tekście, ale wspomniana belka w była nasycona wyłącznie mocą destrukcyjną, pierwotną i nie bardzo nadałaby się do uratowania kogokolwiek. Zresztą, zgodnie z filozofią Aureliusza, żaden człowiek wcale nie powinien korzystać z takiej mocy, gdyż może to wywołać nieprzewidziane, tragiczne konsekwencje. Przyjmuję też krytykę, jeśli chodzi o monolog szefa buntowników. Zakończenie można potraktować tak, jak uzna się za stosowne, chociaż ja osobiście bardzo bym chciał, aby udało im się wydostać z wyspy ;) dziękuję za uważną lekturę, wskazanie zalet i wad opowiadania,merytoryczny komentarz i za klika! Koalo, Tobie również dziękuję;) jak dla mnie przygoda Aureliusza, wątki w postaci odkrycia tajemnicy magicznej anomalii oraz odnalezienia Justyniana zostały zakończone, ale rozumiem Twój punkt widzenia. Jeśli wpadnę na pomysł kolejnej opowieści z Aureliuszem i Justynianem w rolach głównych, na pewno się do Ciebie zgłoszę ;D pozdrawiam i dziękuję, a teraz idę spożywać winko.

Cześć AmonRa!

 

Nie jestem wielkim fanem morskich opowieści, ale Twoje opowiadanie przypadło mi do gustu. Fajnie nakreślasz sytuację polityczną i klimat świata przedstawionego. 

 

Sceny bitew morskich bardzo zgrabnie nakreślone, czytelnik faktycznie ma wrażenie jakby w nich uczestniczył.

 

Na plus także sposób prowadzenia narracji, wyszła naturalnie, co nie jest wcale takie proste. Szczególnie przy tekście tej długości :)

 

System magii w zasadzie tylko szczątkowo zarysowałeś, ale bransoleta narratora i sposób jej działania zasługują na uznanie.

 

Z drobnego czepialstwa (czy tam, kronikarskiego obowiązku) muszę wskazać, że nie jestem fanem takich zakończeń, jakie zaprezentowałeś. Zdecydowanie preferuję zamknięte historie, które ewentualnie zapowiadają kolejne wydarzenia. Tutaj właściwie nie ma pewności, czy narratorowi i Justynianowi uda się uciec (okej, unoszą się w powietrzu, ale czy to wystarczy?).

 

No i odnośnie Justyniana jeszcze. Opowiadanie ma raczej niespieszny rytm, a tu nagle pomiędzy ucieczką z celi i poszukiwaniami Justyniana, do faktycznego odnalezienia go w zasadzie dochodzi na przestrzeni dwóch zdań :P

 

Pomimo drobnych uwag, opowiadanie mi się podobało, więc lecę klikać. Pozdrawiam :)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Dość zajmująca opowieść, jednakowoż nie mogę wyzbyć się wrażenia, że coś mnie ominęło, że zostałam wrzucona w sam środek wydarzeń, a nie znam tła całej historii. Co prawda w trakcie starasz się przybliżyć sprawy będące podłożem opisywanych wydarzeń, ale chyba nie do końca udało mi się zorientować, w czym rzecz, a może to nie całkiem moja bajka… Dodatkową zagadką były dla mnie osobliwe sny bohatera i dość niejasne zakończenie.

 

ale nawet na taką od­le­głość mo­głem wy­czuć… → …ale nawet z takiej od­le­głość mo­głem wy­czuć

 

Pró­bo­wał ukryć zmie­sza­nie, opróż­nia­jąc swój pu­char. → Czy zaimek jest konieczny? Czy opróżniałby cudzy puchar?

 

Pod­czas rejsu zaj­mo­wa­łem czas lek­tu­rą… → Ktoś/ coś może nam zająć/ zajmować czas, ale czasu nie można zająć niczym.

Proponuję: Pod­czas rejsu wypełniałem czas lek­tu­rą

 

 Mi po pro­stu…Mnie po pro­stu…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, cezary_cezary! Bałem się o te bitwy morskie, próbowałem zaprezentować je tak, jak moim zdaniem mógłby przeżywać je bezpośredni uczestnik wydarzeń i przy okazji nie zanudzić czytelnika, trochę zająć go opisywanymi wydarzeniami, więc cieszę się, że pochwaliłeś opisy wodnych starć :)

Opowiadanie zakończyłem w sposób, który wydał mi się najbardziej odpowiedni, ale widzę po niektórych spośród Waszych komentarzy, że niekoniecznie każdy jest zwolennikiem takiego pół-otwartego, nie do końca dopowiedzianego finału. Może powinienem dorzucić jeszcze ostatnią scenę, gdy Aureliusz i Justynian na jakiejś łódce/tratwie uciekają z wyspy? :P 

Fajnie, że mimo potknięć odnalazłeś w opowiadaniu zalety i podobało Ci się :) Dziękuję za uważną lekturę oraz polecajkę do biblioteki, bardzo mi miło!

 

Hej, Reg! Od początku przygody z pisaniem staram się omijać jak najszerszym łukiem zarzuty o tzw. infodumpy, więc usiłuję przemycać informacje dotyczące świata i tła wydarzeń małymi porcjami w tekście, na przykład przy okazji rozmów bohaterów. Raz wychodzi lepiej, raz gorzej, najwidoczniej tutaj można byłoby to zrobić lepiej :) Sny bohatera są dwojakiej natury, częściowo wiążą się z falami magicznej energii emitowanej przez morski artefakt oraz wydarzeniami z przeszłości, natomiast od momentu, gdy jasne staje się marne położenie Justyniania, sny Aureliusza krążą już wokół ich wspólnej historii. Może też nie do końca widać to w tekście.

Dobrze chociaż, że mimo tych niedostatków oceniłaś opowieść jako “dość zajmującą” i nie wymęczyłaś się lekturą :) Dziękuję za wskazanie usterek, natychmiast ruszam do nanoszenia poprawek.

Jestem bardzo wdzięczny za wizytę! Pozdrawiam serdecznie!

 

Amonie, dziękuję za wyjaśnienia i śpieszę potwierdzić, że lektura nie wymęczyła, może zostawiła tylko mały niedosyt.  

A skoro dokonałeś poprawek, mogę udać się do klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Może powinienem dorzucić jeszcze ostatnią scenę, gdy Aureliusz i Justynian na jakiejś łódce/tratwie uciekają z wyspy? :P 

Uważam, że taka dodatkowa scena mogłaby wyjść opowiadaniu na dobre ;)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Hmmm. Mam zagwozdkę, boski Amonie.

Jeśli chodzi o tematykę, to wybitnie nie wstrzeliłeś się w mój gust. Najpierw walka, a potem romansidło.

Nie polubiłam głównego bohatera. Zadziera nosa, ratuje własny tyłek, wynajdując przy tym milion uzasadnień, jak to przyświeca mu bardzo ważny cel, a ostatecznie rzuca wszystko w diabły, żeby ratować ukochaną osobę. No, taki ratunek kosztem całego świata wydaje mi się oznaką słabości charakteru. I nie wyobrażam sobie, jak taka parka może potem być szczęśliwa.

Wszystko powyższe podejrzanie zalatuje obyczajówką.

Natomiast fantastyczne kawałki fajne i mi się spodobały. Zwłaszcza spuszczenie lania morzu, co okazuje się mieć poważniejsze skutki niż zabawy Kserksesa i Kaliguli. Ten wątek mnie zaciekawił i szkoda, że dostał mało miejsca.

Babska logika rządzi!

Fniklo, nie lubię, gdy masz zagwozdki z moimi tekstami ;D

To, że nie polubiłaś głównego bohatera, z mojej perspektywy niekoniecznie jest taką złą okolicznością. Staram się tworzyć bohaterów niejednoznacznych, których można różnie podsumować. Jego wybory moralnie da się ocenić dwojako, było nie było, postawił interes osobisty ponad znacznie ważniejsze sprawy. Niewątpliwie ma wady i słabości. Jednak skoro nie zapałałaś do niego sympatią, trudniej było kibicować jego poczynaniom i wczuć się w sytuację, to minus.

Nie chciałem pisać obyczajówki, to miała być opowieść o miłości, morskich starciach i magicznym artefakcie! Nie chciałem nikogo pouczać ;)

Dziękuję za docenienie elementów fantastycznych. Może przeładowałem opowiadanie tym wszystkim i trudno było każdemu z elementów poświęcić dostatecznie dużo miejsca? To na pewno do przemyślenia.

Zgaduję jednak, że zalet tekstu odnalazłaś więcej niż wad, skoro kliknęłaś bibliotekę ;D Tak czy inaczej, dziękuję za wizytę i podzielenie się opinią. Pozdrawiam serdecznie!

A opowieść o miłości to nie jest obyczajówka?

Amonie, nic osobistego, ale mój osobisty wykrywacz romansów w literaturze jest przewrażliwiony i włącza alarm już przy niewinnym pocałunku.

Z dwojga złego wolę morskie starcia, chociaż wewnętrzne dziecko mam bardzo pacyfistycznie nastawione.

Tak, tekst ma swoje zalety. Nie wiem tylko, czy wystarczająco wiele.

Babska logika rządzi!

No, niech będzie, że obyczajówka.

Poniekąd rozumiem Twoje preferencje, sam do niedawna powiedziałbym o sobie, że zostałem obdarzony wrażliwością toaletowej kostki i stroniłem od ckliwych utworów o uczuciach, ale coś mi się chyba zaczęło zmieniać. Może to nadchodząca wiosna i zacząłem marcować? :P

Kolejny mój tekst będzie już humorystyczny i ani słowem się nie zająknę o miłości i innych takich, obiecuję, także już teraz serdecznie zapraszam Cię do lektury (autopromocja) :P

Pozdrawiam!

Amonie, dobrze Cię znów widzieć na Portalu!

Tekst wydał mi się interesujący, choć nie wszędzie przyjemny w odbiorze. Miałem częściowo wrażenie, jakbym czytał fragment ze środka powieści: nie chodzi mi o rozpoczęcie akcji in medias res, bo to powszechna technika, ale jednak działy się wcześniej rzeczy o kluczowym znaczeniu dla fabuły, przedstawiane w retrospekcjach dość wyrywkowo. A zakończenie bardzo otwarte, dyskutowana dodatkowa scena mogłaby poprawić odbiór, ale w końcu Finkla trafnie spostrzegła, że prawdziwe pytanie brzmi, jak ta para sobie teraz ułoży relacje – a to pytanie nie jest nawet zasugerowane w utworze.

W sumie jednak ciekawe studium człowieka, który najpierw porzuca towarzyszy podróży dla misji, a potem misję dla ukochanego, tak że jego prywatna polityka ponosi fiasko (a gdyby ukochany jednak zmarł z ran, to już fiasko kompletne). Można jednak czytać zakończenie również w ten sposób, że wreszcie sobie prawidłowo ustawił priorytety. Jeżeli bowiem przyjmiemy opisywany “artefakt” jako fantastyczną analogię broni jądrowej, to walka nie toczyła się tutaj o zapobieżenie wybuchowi wojny totalnej, lecz tylko o to, aby położyło na niej łapę to, a nie inne mocarstwo. Dla człowieka, który w takiej sprawie poświęciłby ukochaną osobę, znaleźlibyśmy raczej politowanie niż podziw (i złość na wychowawców, którzy go tak zindoktrynowali).

Nadludzkim wysiłkiem zacząłem przenosić dwa świetliste kontury na pokładzie Ismeny na wschód, w stronę suchego lądu.

Powieki zdawały się ważyć tyle co kilka wyładowanych ludźmi galer. Mimo to nadludzkim wysiłkiem zdołałem otworzyć oczy.

Nawet w narracji trzecioosobowej ta fraza sprawia złe wrażenie (nie pokazuje tak naprawdę wysiłku, tylko próbuje narzucić czytelnikowi odbiór i emocje), aby zaś narrator opisywał własny wysiłek jako nadludzki, to już moim zdaniem wypada groteskowo: opowiadając to ustnie, musiałby chyba zaraz schować się pod ziemię z zażenowania. A może to tylko ja jestem poniekąd uczulony na ten zwrot, może chcesz poczekać na drugą opinię.

Dziękuję za podzielenie się tekstem i życzę dalszego owocnego powrotu na NF!

Ślimaku Zagłady, dziękuję za tak serdeczne ponowne powitanie na portalu :) 

Jeśli chodzi o te kluczowe wydarzenia dla fabuły, o których próbuję wspominać w retrospekcjach, starałem się opisać wszystko, co uznałem za istotne w subtelny i nienachalny sposób. Może to się nie do końca udało, a może, bo taki feedback też dostałem, zaprezentowałem świat w zbyt rozbudowanej wersji i po prostu informacji jest tyle, ze mogą przytłoczyć czytelnika? Może z tego właśnie wynika Twoje wrażenie? Na pewno jest to temat do przemyślenia przed kolejnym tekstem i cenna informacja zwrotna. To prawda, że w żaden sposób nie dotknąłem tematu potencjalnego ułożenia stosunków między Aureliuszem a Justynianem w przyszłości i, jak widzę, pozostawia to niedosyt. Bardziej jednak niż na losach tej pary zależało mi, aby skoncentrować się na przeżyciach Aureliusza. Ten element z kolei doceniłeś, co bardzo mnie cieszy.

Dzięki też na zwrócenie uwagi na ten “nadludzki wysiłek”, Twoje argumenty do mnie przemawiają i spróbuję to trochę przeredagować.

Bardzo dziękuję za wizytę i za wartościowy komentarz. Fajnie tu być dla takich właśnie opinii ;) 

Pozdrawiam!

Cześć, AmonRa!

 

Na wstępie chcę pochwalić tytuł. Bardzo dobry, natychmiast kojarzy się ze starożytnością oraz sugeruje, że opowiadanie dotyczy „legendy” (ale o tym później).

Czytało się w porządku. Ładny marynistyczny klimat; imo, szkoda, że momentami nie był bardziej drapieżny (szczególnie pod koniec) ale rekompensujesz to techniczną stroną morskich bitew (co nie każdemu przypadnie do gustu). Zawsze jest to również pewien element światotwórstwa – mechanika wojenna poszczególnych frakcji – a to wypada na plus Twojemu światu. Choć magia jest bardzo klasyczna, jest i wiarygodna, co nie jest łatwe do osiągnięcia.

 

Mnie akurat podobała się „purpurowa” strona opowiadania; choć niektóre opisy były ciut męczące, pośród nich znalazły się klimatyczne, idealnie pasujące porównania (np. „Powieki zdawały się ważyć tyle co kilka wyładowanych ludźmi galer”).

 

Całość przypomina mi baśniową legendę: legendę, bo opisuje mniejsze lub większe wydarzenie historyczne (w tym bitwę morską) i kojarzy mi się z eposem (z bohaterem herosem, a rozbudowanymi porównaniami) ze stylizacją na odcinki; baśniową, gdyż z dobrym zakończeniem. Nawet bohaterowie przywiedli mi na myśl Gilgamesza i Enkidu, choć w bardziej obyczajowej wersji ;) – jest to przecież historia ich miłości.

 

Wizja o biczowaniu morza podobała mi się najbardziej – imo te mistyczne sceny wyszły Ci najlepiej. Dodatkowo fajnie kontrastowały z rzeczywistym i małodobrym światem przedstawionym tematami takimi jak smak jedzenia, wrogi stróż w bibliotece, polityka i fobie, los jeńców.

Trochę brakowało mi realizacji tych wizji – jeśli Aureliusz był tak „zły i pragnący zemsty”, nie zrealizował jej – a przynajmniej w toku wydarzeń, które prezentujesz w opowiadaniu. Zakończenie jest bardzo otwarte (co daje wiele możliwości) lecz wydało mi się trochę pasywne. Gdy Aureliusz stanął przed wyborem między obowiązkiem a ratowaniem kochanka, dość łatwo przyszło mu podjąć decyzję.

Czytając, przeczuwałam nadchodzący armagedon – jeśli Aureliusz był tak rozwścieczony, miałam poczucie, że gniew przeważy strach o życie kochanka, a być może całkowicie go przesłoni. Liczyłam sekretnie, że Aureliusz użyje magii i „mocy morza”, żeby zrobić totalną rozpierduchę lub zemścić się na oprawcach. Tymczasem ucieczka straży odbyła się bardzo bajkowo – „żyli długo i szczęśliwie”.

Swoją drogą, Aureliusz mówi sobie stanowczo, że tacy jak on „nie uciekają”, tymczasem robi dokładnie coś przeciwnego ;) Obsesja ratowania Justyniana skierowała opowiadanie raczej w kierunku romansu. Nie jest to oczywiście wada, choć osobiście nie moja preferencja. Mimo tego bawiłam się dobrze podczas lektury. Wydaje mi się, że mógłby być to fragment dłuższej historii.

 

Na koniec: czy nie rozważałeś wystawienia tego tekstu do konkursu złodziejskiego? Ma wiele pasujących cech. No i Aureliusz „ukradł” Justyniana. ;)

 

Pozdrawiam!

Dzień dobry, Żonglerko!

 

Trochę brakowało mi realizacji tych wizji – jeśli Aureliusz był tak „zły i pragnący zemsty”, nie zrealizował jej – a przynajmniej w toku wydarzeń, które prezentujesz w opowiadaniu.

Czytając, przeczuwałam nadchodzący armagedon – jeśli Aureliusz był tak rozwścieczony, miałam poczucie, że gniew przeważy strach o życie kochanka, a być może całkowicie go przesłoni. Liczyłam sekretnie, że Aureliusz użyje magii i „mocy morza”, żeby zrobić totalną rozpierduchę lub zemścić się na oprawcach.

Z mojego punktu widzenia wygląda to następująco: Aureliusz, który odczuwał fale magicznej energii wydobywające się z artefaktu, doświadczał swoich sennych wizji, będących trochę emanacją, odbiciem wydarzeń sprzed wieków. Gniew, który mu towarzyszył, był również gniewem wspomnianego Narzesa i prawdopodobnie miał szansę udzielić się też głównemu bohaterowi i zawładnąć nim. Punktem zwrotnym w tych senno-mistycznych przeżyciach Aureliusza był jednak moment odnalezienia Justyniana na granicy życia i śmierci. Od tej chwili wizje zostają zastąpione przez senne wspomnienia wspólnej przeszłości (i to mimo fizycznej bliskości artefaktu), a Aureliusz w sumie wkracza na drogę, która doprowadza go do takiego, a nie innego wyboru. 

 

Zakończenie jest bardzo otwarte (co daje wiele możliwości) lecz wydało mi się trochę pasywne. Gdy Aureliusz stanął przed wyborem między obowiązkiem a ratowaniem kochanka, dość łatwo przyszło mu podjąć decyzję.

To prawda, przyjmuję krytykę. Zbyt łatwo przyszła ta decyzja, powinienem był pokazać wahanie, poważniejsze racje stojące za wyborem alternatywnym ;)

Cieszy mnie, że bawiłaś się dobrze w trakcie lektury, sprawiły mi też radość słowa o eposie oraz duecie Gilgamesz-Enkidu, bo trochę się nimi… może inspirowałem to za duże słowo, ale miałem ich gdzieś z tyłu głowy w trakcie procesu twórczego :P Bardzo fajnie, że doceniłaś też element marynistyczny i klimat, który usiłowałem tu stworzyć. Preferencje są różne, zamiast totalnej rozpierduchy zaoferowałem romans. Szanuję, że nie każdy musi być takim obrotem spraw zachwycony ;D

 

Na koniec: czy nie rozważałeś wystawienia tego tekstu do konkursu złodziejskiego? Ma wiele pasujących cech. No i Aureliusz „ukradł” Justyniana. ;)

Ostatnie szlify skończyłem, zdaje się, dwa tygodnie po zakończeniu konkursu złodziejskiego, więc nijak bym nie zdążył :( Do końca nie jestem też pewien, czy uratowanie Justyniana przez Aureliusza zyskałoby uznanie jurorów ;P

 

Bardzo dziękuję za szczegółowe podzielenie się wrażeniami z lektury! Prawdę mówiąc, gdy tylko odkryłem, że wstrzeliłem się z opowiadaniem tego rozmiaru pomiędzy dwa konkursy stwierdziłem, że raczej nikt tu nie zajrzy, a tymczasem otrzymałem sporo wartościowych i konstruktywnych komentarzy, co naprawdę daje dużo radości ;D

Pozdrawiam!

 

Spodobał mi się nakreślony świat i wrzucenie czytelnika w dość nieoczywisty konflikt. Bardzo ciekawe pomysły na magię oraz legendy. Poszukiwania przez bohatera kochanka również mnie zaciekawiły, choć finał wielkiego wrażenia na mnie nie zrobił, a miejscami przeszkadzała mi nadmierna ckliwość. Szkoda, że fabuła dość gwałtownie urywa się po wyborze bohatera, nie wiemy, co dalej z artefaktem ani z wojną, może przydałby się jakiś prolog. Mimo zastrzeżeń to dobry tekst.

Zygfrydzie, bardzo dziękuję za wizytę ;) Cieszę się, że mimo zgłoszonych zastrzeżeń tekst przypadł do gustu. Wyszło ckliwie, ale trochę nie wyobrażam sobie, że miałoby być inaczej po długim czasie rozłąki z kimś ukochanym, i to jeszcze w takich okolicznościach. 

Pozdrawiam uprzejmie!

Cześć!

 

Bardzo przyjemnie i plastycznie napisany tekst. Lektura sprawiła sporo frajdy, wprowadzenie w świat wypadło naturalnie, a wątek miłosny bohaterów, który z początku nieco maskujesz (mam wrażenie), dajesz mu trochę czasu, wychodzi na pierwszy plan i wybrzmiewa. Chyba najbardziej z całości zapamiętam scenę w bibliotece, kiedy to bohater zauważa ślady przyjaciela/kochanka i raduje się byciem w miejscu, gdzie przyjaciel/kochanek był wcześniej. To wyszło bardzo dobrze.

Elementem, który nieco mi zgrzyta jest podział (w pewnym sensie) tekstu na dwie części. Pierwszej, do momentu ucieczki ze statku i drugiej, pozostałej. Z jednej strony trochę przygotowujesz czytelnika na ten moment, z drugiej, spada jak bóg z maszyny. Polityka i sprawy załogi zostają z tyłu, a bohater rozpoczyna nowy rozdział. Zabrakło domknięcia wątku galer i wprowadzenia wątku buntowników, jakiejś zapowiedzi (albo przegapiłem). Kolejna sprawa to sny/wizje. Są w tekście, ale sumarycznie nie pełnią żadnej roli, wątek magicznego artefaktu przewija się gdzieś w tle, ale nie ma wpływu na przebieg wydarzeń (poza porzuceniem misji w imię ratowania kompana). Fantastyka jest, ale znowu, głównie tłem, gdyby było jej więcej… I ok, przeszłoby to jeszcze, ale całość kończy się teleportacją ku powierzchni. Zdecydowanie zabrakło drugiego planu, pokazania, konsekwencji wyboru, konfrontacji, domknięcia (tak się zastanawiam, czy to nie fragment większej całości?)

Przystępnie napisany tekst, przy którym naprawdę miło spędziłem czas, ale na piórko trochę za mało, także w głosowaniu będę na NIE.

 

Pozdrawiam i cieszę się niezmiernie, że po dłuższej nieobecności wpadłeś i wrzuciłeś coś do poczytani.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej!

Tak się zastanawiałem do pewnego momentu, o co chodzi, że mi pół Loży tekst komentuje, aż ogarnąłem, że mnie Ambush nominowała ;) Spoko, jak przestanę płakać, to może Ci wybaczę to NIE ;DDD

A tak na serio, bardzo dziękuję za czas poświęcony na lekturę. Ucieszyło mnie, że doceniłeś wątek romantyczny i m. in. scenę w bibliotece, dużo czasu i wysiłku poświęciłem, żeby wyszło to fajnie i wiarygodnie. 

Nie do końca zgadzam się z tym, że fantastyka jest tylko tłem – w końcu mamy artefakt i Aureliusz musi wybrać pomiędzy nim i potencjalnie zgubnymi konsekwencjami olania tej sprawy, a między ukochanym, no ale szanuję, że tak poczułeś w trakcie lektury. Tak sobie też myślę, że może spróbowałem złapać zbyt wiele srok za ogon? Nie jesteś odosobniony w opinii, że opowiadanie mogłoby być częścią większej historii i mogłoby mieć ciąg dalszy, a tu jest wiele, bo i wojna, i magiczny artefakt, i jakiś bunt, i złożona sytuacja polityczna, i w końcu wątek miłosny… W następnym tekście postaram się ograniczyć w tej materii ;)

Piórka nie potrzebuję, najbardziej mnie cieszy, że spędziłeś miło czas ;D Postaram się też, aby moja ponownie wzmożona aktywność na portalu nie ograniczała się tylko do produkowania własnych tekstów, ale również czytania innych autorów!

Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję, trzymaj się ciepło!

Tytuł cudny, aż chce się od razu zajrzeć do opka :) Wizje dotyczącego tego, który biczował też mi się podobały :)

Opko jest wielowątkowe. Masz tutaj, obok legendy i związanego u nią magicznego artefaktu, wątek wojny Lurentyjczyków z Kordianami, walkę wyzwoleńczą miejscowych i wreszcie wątek miłosny. Starczyłoby na grube tomiszcze, a opko ma ledwie 50 tysięcy znaków. Dlatego mam wrażenie, że poszczególne wątki potraktowane są skrótowo, a ich połączenie w całość nie do końca wyszło. Opko wydaje si takie… postrzępione, co powoduje, że trochę się gubiłam.

Zaczynasz wojną Kordianów z Lurentyjczakami, dajesz pierwszą wizję i krótko wprowadzasz Justyniana, potem znowu wojna, zdrada bohatera i nagle pojawia się trzecia siła. Do tego momentu zakładałam, że sporne terytorium należało do Lurentyjczaków, których najechali Kordianie. Wspominałeś o miejscowych, ale odebrałam to raczej jako lokalny folklor. I nagle jest król, a legenda, którą subtelnie wprowadzasz w wizjach zostaje nieco łopatologicznie wyjaśniona w dwóch akapitach.

Pojawia się motyw artefaktu i miłości, a cała reszta wątków zostaje zapomniana. Aureliusz skupia się na ratowaniu kochanka. Swoją drogą, jeśli Turwenowi jednak uda się, choćby głupim przypadkiem, uruchomić artefakt, kochankowie nie pożyją długo. Nie mówiąc już o tym, że Justynian może nie okazać wdzięczności za podjęte przez Aureliusza decyzje. Rozumiem jednak, że w tym momencie Aureliusz był po prostu zaślepiony.

Kim albo czym jest właściwie Kanonia? Jakiś konwent magów? Hmm… Bo tak, bohater jest na okręcie, którym dowodzi książę, czyli w teorii członek rodziny panującej, a najczęściej syn króla. Tymczasem Aureliusz ot tak zostawia go na pastwę losu, bo ma coś, ważniejszego, zleconego przez Kanonię, do zrobienia. A jednocześnie Kanonia nie jest na tyle potężna, żeby Aureliusz zastanowił się nad konsekwencjami olania rozkazów. Najwyraźniej wierzy, że będzie z mógł żyć z kochankiem, nie nękany przez… tego kogoś lub coś.

Czytałam wersję z otwartym zakończeniem i właśnie zauważyłam, co nieco dopisałeś ;) Dobra, przeżyli, Justynian wybaczył, choć z drugiej strony, rzecz jest napisana kursywą, co sugeruje jakąś wizję, więc może właśnie umierają ;) Tak czy siak nawet to zakończenie ne spina wszystkich wątków.

Kończąc, opko mi się podobało. Dobrze mi się czytało, językowo gra i buczy, sam pomysł bardzo fajny. Masz wszystko, czego potrzeba dobrej historii, tylko dobrze by było ją trochę rozwinąć. Chętnie poczytam książkę napisaną na podstawie tego tekstu, ale w tej chwili piórkowo będę na nie.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć, Amonie!

Językowo czyta się dobrze, zdania są ładne i jeśli chodzi o opisy, to ciężko coś tekstowi zarzucić. Inaczej jest z dialogami, które zgrzytnęły mi już gdzieś na uczcie. Czuć w nich lekką nienaturalność, szczególnie zaś, gdy próbujesz coś przekazać – czy to opinię polityczną (uczta), czy przekaz antykolonialny (Rol).

Tenże zresztą przekaz antykolonialny bardzo mnie boli w tym tekście, bo suflujesz go dość mocno, choć mam wrażenie ze średnim przygotowaniem. Przede wszystkim brakuje tu trochę większego zniuansowania – natknięcie się na spaloną wioskę i monolog Rola są chyba najprostszym możliwym środkiem i mogą służyć co najwyżej do przypomnienia tematu przekonanym;P Widzę tu też pewną niekonsekwencję, bo początkowo tekst wydaje się bardziej typowym fantasy, bardziej skupiającym się na polityce i wojnie, niewiele wspominając o miejscowych. Nie lepiej byłoby już wtedy zacząć sobie szykować grunt, a nie wyskakiwać z tym jak filip z konopi?

Wgl chciałem też ponarzekać, że Rolo gada jak Piętaszek, a jego kompan mag chwilę później normalnie, we wspólnej mowie (czy jakkolwiek nazywasz ich język:P) i bez zająknięcia xP

Jeśli chodzi o główny wątek to wypada w porządku, ale bez fajerwerków. Wątki polityczne mi się podobały, a tajemnica wyspy rzeczywiście budowała napięcie. Niby nie obraziłbym się, gdyby coś po drodze więcej by się wydarzyło, ale w zasadzie nie było tego tak mało.

Finał wchodzi już trochę słabiej – powiedzmy, że lekko nie dowozi oczekiwań (nie masz nic mocnego na koniec), choć wcześniej jest dobrze przygotowany (naładowanie amuletu), a ostateczna intryga też ma potencjał. Jeśli chodzi o brak fajerwerków – pojawienie się głównej intrygi i źródła mocy (nie pamiętam, w czym konkretnie je ostatecznie zamknąłeś?) obdziera z obecnej wcześniej tajemnicy i mistyczności, co działa na niekorzyść – szczególnie, że chwilę później sam ciągniesz to w kierunku już innego wątku, w tym wypadku Justyniana. Ten wypada nie najgorzej, choć nie wykrzesuje też większych emocji; ponadto – to już potraktuj jak moje indywidualne życzenie – chętnie zobaczyłbym na koniec jednak negatywne konsekwencje wyboru miłości nad obowiązkiem, bo mogłoby dobudować wartości poświęceniu;P

Jakoś podsumowując – tekst ma momenty, ma kilka dobrych pomysłów, ale ma też momenty słabsze i pozostawia wrażenie nieco poszatkowanego. Piórkowo będę na NIE.

Слава Україні!

Irko,

przysięgam, że od momentu publikacji opowiadania niczego nie zmieniałem w treści, co najwyżej nanosiłem poprawki sugerowane przez Czytelników :D

O Kanonii faktycznie nie pojawia się zbyt wiele informacji, jest ona wielokrotnie przywołana w tekście, aczkolwiek nie tłumaczę dokładnie, co to za byt. Tak, można domyślać się, że jest to konwent trzymający pieczę nad magicznymi sprawami w ojczyźnie bohatera i uznałem, że zasadniczo tyle informacji jak na potrzeby opowiadania powinno wystarczyć. Można oczywiście się zastanawiać nad mocą sprawczą Kanonii, skoro ewentualny gniew jej członków nie powstrzymuje Aureliusza przed podjęciem takiej decyzji… mógł też po prostu się nad tym należycie nie zastanowić, podejmując decyzję spontanicznie i w jednej chwili :P

Książę natomiast nie zawsze jest członkiem rodziny królewskiej ;) Różnie to bywa i tytuł przyznaje się z różnych racji na świecie.

Pewnie gdybym te wszystkie “potraktowane skrótowo” wątki chciał wyczerpująco rozwinąć, wyszłoby tutaj 250 tysięcy znaków zamiast 50 tys… Musiałem więc przyznać dominację temu, który uznałem za najbardziej warty uwagi.

Cieszę się, że mimo zastrzeżeń co do niedostatecznego rozwinięcia historii, przypadła Ci ona do gustu :) Kłaniam się w pas, dziękuję za lekturę!

 

Witam i Ciebie, Golodh, fajnie, że wpadłeś (chociaż pewnie trochę przymusiły Cię do tego obowiązki Lożanina xD). Co do wątku kolonialnego i sposobu wypowiedzi Rola, a potem przywódcy buntowników, to starałem się to wyjaśnić w tekście – Turwen z racji rozbudowanych kontaktów z Lurentyjczykami, czyli dotychczasowymi okupantami wysp, władał językiem znacznie lepiej aniżeli prosty Rol, chociaż ze słyszalnym akcentem. Dziękuję, że wskazałeś, co zabolało Cię z tym wątkiem antykolonialnym, uwagi są na pewno do przemyślenia i uwzględnienia przy przyszłych tekstach – jeśli podejmę się jeszcze próby pisania tak zawiłego czegoś :P

Dziękuję za wskazanie, co się podobało, a co nie, za poświęcony czas i za rozbudowany komentarz, bardzo mi miło :)

Pozdrówka, mam nadzieję, że wszyscy u Ciebie zdrowi!

fajnie, że wpadłeś (chociaż pewnie trochę przymusiły Cię do tego obowiązki Lożanina xD)

Aj, bez przesady. Ostatnio rzeczywiście jest u mnie krucho z czasem, ale kiedyś przecież czytałem Twoje opowiadania:P

Co do wątku kolonialnego i sposobu wypowiedzi Rola, a potem przywódcy buntowników, to starałem się to wyjaśnić w tekście – Turwen z racji rozbudowanych kontaktów z Lurentyjczykami, czyli dotychczasowymi okupantami wysp, władał językiem znacznie lepiej aniżeli prosty Rol, chociaż ze słyszalnym akcentem.

A nie, to zrozumiałem:P Chodzi o to, że ten zabieg językowy tworzy wyobrażenie Rola (przynajmniej w moim przypadku) dość stereotypowe – co niejako stoi w opozycji do głównej myśli tekstu.

Pozdrówka, mam nadzieję, że wszyscy u Ciebie zdrowi!

I vice versa;)

Слава Україні!

Hej!

Jak już pewnie wiesz, w głosowaniu piórkowym byłam na TAK i serdecznie żałuję, że tekst nie został ostatecznie wyróżniony. Będę trzymać kciuki za kolejne. :D W każdym razie, mnie osobiście bardzo przypadł do gustu.

Spodobał mi się bohater ze swoją tajną misją państwową oraz to, w jaki sposób do niej podchodził – pomagał wojskowym, kiedy mógł, ale też zdecydował się na porzucenie ich dla dobra zadania. Tworzy to dobry duet z końcową decyzją, w której z kolei rezygnuje z misji dla ocalenia kochanka. O takiej miłości w literaturze mogę czytać. :D Retrospekcje, którymi przeplatasz tekst, również podbudowywały ten wątek.

Świat też mnie kupił – magia, trwająca od dawna wojna pomiędzy dwoma mocarstwami, która krzywdzi też innych to nie motywy nowe, ale sprawdzają się i uważam, że dobrze z nich skorzystałeś. Co by nie było za słodko, wydaje mi się, że śmierć towarzysza magów, tubylca, nie wybrzmiała emocjonalnie tak mocno, jak powinna, biorąc pod uwagę jego rolę w tekście. Nie bardzo też rozumiem, dlaczego z takim podejściem pomagał magom – może wyjaśnienie się pojawiło, ale nie odbiło mi się w pamięci.

No i na koniec – sam motyw biczowanego morza. Dobre, działające na wyobraźnię, choć też mogłoby być bardziej wyeksploatowane, bo aż żałuję, że o kulcie nie dowiedziałam się czegoś więcej, właściwie rzuciliśmy na niego tylko okiem przez pryzmat snów. Chętnie przeczytałabym coś, co kręciłoby się stricte wokół tego tematu, bo tu jednak większy nacisk kładziesz na relacje bohaterów i wojnę.

Chyba tyle. :D Dzięki za lekturę!

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Chodzi o to, że ten zabieg językowy tworzy wyobrażenie Rola (przynajmniej w moim przypadku) dość stereotypowe – co niejako stoi w opozycji do głównej myśli tekstu.

Ok, teraz zrozumiałem, dzięki za doprecyzowanie, Golodh ;) 

 

Cześć, Verus, bardzo dziękuję za miłe słowa na temat opowiadania, jak również za TAKa w głosowaniu piórkowym ;) Jestem niesamowicie uradowany, że tekst przypadł do gustu i że znalazłaś w nim tyle zalet.

Tubylec faktycznie nie dostał zbyt dużo miejsca, pełni rolę drugo– albo i trzecioplanową, a zapewne należałoby poświęcić mu więcej miejsca. Dlaczego pomagał magom? Kto wie, może zajmował się tą biblioteką jeszcze przed przybyciem Justyniana, a potem po prostu zaakceptował nowe zwierzchnictwo? Może po prostu próbował zarobić trochę złota, kolaborując z okupantami, lurentyjskimi właścicielami wyspy? Fakt faktem, nie podałem wyjaśnienia w tekście i rozumiem niedosyt.

 

Dobre, działające na wyobraźnię, choć też mogłoby być bardziej wyeksploatowane, bo aż żałuję, że o kulcie nie dowiedziałam się czegoś więcej, właściwie rzuciliśmy na niego tylko okiem przez pryzmat snów. Chętnie przeczytałabym coś, co kręciłoby się stricte wokół tego tematu

Mam w szufladzie jeden rozkopany tekst wychodzący naprzeciw Twoim oczekiwaniom, zobaczymy, może kiedyś podbiję nim portal :D

Pozdrawiam i bardzo dziękuję za lekturę i opinię!

Nowa Fantastyka