Uch, dobra. Skupienie. Szybko, szybkość… nie! Uprzejmość. Jestem uprzejmy! I asertywny. Ech… Cztery renifery, cztery okrążenia, ale zwycięzca tylko jeden. Żadna inna rola w tym wyścigu mnie nie interesuje. Interesuje mnie tylko Barbarca. Nie, nie, nie! Skupienie! Zwycięstwo! Pręd… Uprzejmość! Jestem Żwirko. Jestem szuter, jestem syn Kometki! To znaczy…
– Żwirko? – Z rozmyślań wyrwał mnie zdziwiony głos.
Otworzyłem oczy. Stałem sam na linii startu i widziałem, jak trzy białe tyłki pozostałych uczestników wyścigu właśnie wchodziły w pierwszy wiraż. Cały stadion patrzył na mnie.
– Żwirko, znasz zasady, nie możesz po prostu stać. – Elfi sędzia, który podnosił taśmę startową, chwycił się pod boki i ruchami głowy zachęcał do biegu.
Ruszyłem stępa, ale szybko przeszedłem w kłus – musiałem dogonić pozostałych. Ubity śnieg na torze przyjemnie skrzypiał pod kopytami. Kibice przestali wytykać mnie palcami, niemniej jednak znów coś skaszaniłem. Do końca wyścigu nie mogłem pozwolić sobie na żaden błąd.
Rybusa, Mikam i Kapciuszka dogoniłem pod koniec pierwszego okrążenia – wtedy cała stawka zwyczajowo przechodziła w kłus. Ja utrzymałem tempo. Znów byliśmy razem.
– Wszystko w porządku? – zapytała Kapciuszek.
– Baliśmy się o ciebie – dodał troskliwie Rybus.
Najgorsze było to, że w ich mowie nie słyszałem ani krzty kpiny. Oni naprawdę tak myśleli.
– Jest w porządku. Zamyśliłem się – odpowiedziałem i westchnąłem głęboko.
Przejeżdżaliśmy akurat obok trybuny „C”, na której zazwyczaj siadała Barbarca. Próbowałem ją wypatrzeć, ale… Au!
– Żwirko? Żwirko, potrzebujesz pomocy? – Mikam ubodła mnie przyjacielsko rogami i popatrzyła oczami pełnymi troski.
– Nie, ja…
Jest! Barbarca siedziała dwa rzędy dalej niż zwykle, jak zawsze ze swoją przyjaciółką, Skrolcią i żywiołowo dyskutowały, chichocząc, jak to reniferki. Urocze!
– Zgłośmy to sędziemu – mówił Rybus. – To może być wylew.
– Żaden wylew – zaprotestowałem, gdy dotarło do mnie, co mówią. – Mikołaj ma spodnie mikołajowe, chór ma spodnie chórowe, Mikołaj ma spodnie mikołajowe, chór ma spodnie chórowe, widzicie!
Uśmiechnąłem się, prezentując wszystkie zęby i chwilę biegłem na tylnych nogach, przednie wystawiając przed siebie.
– Żaden wylew, po prostu…
Potknąłem się.
Runąłem twarzą w śnieg, wszystkie kończyny rozjechały się na boki, a ja, jak Bambi, sunąłem po zmrożonym torze.
Mikam i Kapciuszek pomogły mi wstać, co wywołało falę entuzjazmu na trybunach. No tak – sportowa postawa ponad wszystko! Nie wiem, czy nie wolałbym, żeby pobiegli dalej beze mnie.
– Jestem rozkojarzony, to wszystko! Przepraszam i… dziękuję – wydukałem.
Widziałem, jak zerkają na siebie zmartwieni.
Drugie okrążenie ukończyliśmy w ciszy. Przeszliśmy do galopu. Spod kopyt leciały bryły zmrożonego śniegu i wreszcie poczułem się lepiej. To najbardziej lubię w wyścigach – beztroską wolność biegu. Widownia na stadionie również się ożywiła. Mijając trybunę „C”, zerknąłem jeszcze szybko na Barbarkę. Przestała szczebiotać ze Skrolką, wyglądała jak…
Nie, nie, nie! Koncentracja! Żadnych więcej błędów.
Biegliśmy poroże w poroże. Ja po zewnętrznej, przez co najchętniej przeszedłbym już w cwał, ale musiałem dotrzymać etykiety. Jeszcze jeden wiraż, potem prosta start-meta i wtedy dam z siebie wszystko!
Wyszedłem z łuku równo z pozostałymi. Skorygowałem lekki uślizg prawej nogi i czułem, jak w środku rwę się, by pójść na całość. Ostatnie metry, na trybunach coraz większy tumult. Spiker zapowiadał ostatnie okrążenie, Mikołaj już szykował dzwonek.
Wyrwałem się kilka kroków za szybko, widownia ryknęła entuzjastycznie. Zmrużyłem oczy, zmieniłem tempo oddechu. Nawet nie wiem, kiedy minąłem trybunę „C”. Żadnych błędów. Żadnych!
Kapciuszek trzymała się pół długości za mną, Mikam deptała nam po kopytach. Tylko Rybus został za naszymi tyłkami, a ja zastanawiałem się, czy nie celowo.
Nie! Koncentracja, bez zbędnych myśli.
Płuca domagały się tlenu, mięśnie zapiekły.
Z każdym krokiem zyskiwałem dystans, nie mogłem odpuścić. Cała trójka została za mną, o, tak! Będzie widowiskowo!
Skorzystałem z faktu, że na ostatnim wirażu mogłem zejść do środka, pobiec optymalnym torem, ale na wyjściu wyrzuciło mnie ciut dalej, niż się spodziewałem. Nie słyszałem ich oddechów, miałem przewagę. Teraz tylko bezpiecznie wyhamować i nie przekroczyć linii mety.
Zacząłem zwalniać. Dwa pierwsze kroki wzbiły w powietrze płaty śniegu, spojrzałem za siebie i wtedy wszystko się zepsuło.
Prawe kopyto wpadło w poślizg, kolana się ugięły. Musiałem ratować się przed upadkiem, przez co leciałem do przodu siłą bezwładności. Zaczynało brakować mi drogi hamowania. Jeśli przekroczyłbym linię mety jako pierwszy, wygrałbym wyścig, ale wedle wszelkich prawideł dobrego wychowania, przegrałbym z kretesem.
Hamuj pulsacyjnie, usłyszałem w głowie głos ojca. Drobiłem kopytami, ale meta wciąż zbliżała się zbyt szybko.
Chrzanić zasady, pomyślałem i wbiłem przednie nogi w śnieg przed sobą. Dwie białe fontanny trysnęły spod kopyt. Tyłek trzymałem nisko, żeby uniknąć kapotażu. Dziesięć metrów, osiem.
Nie dam rady, zabraknie metra, może dwóch.
Pochyliłem głowę i wbiłem poroże w śnieg tuż przed metą. Rozorałem tor, przyhamowałem, ale… poczułem, jak tyłek unosi się w powietrze.
Stanąłem na głowie trzy kopyta przed metą. Stadion ucichł. Widziałem Kapciuszka, Mikam i Rybusa… do góry nogami. Patrzyli na mnie z rozdziawionymi gębami.
Nie wiem, jaką miałem minę, ale chwilę później zamieniła się w przerażoną. Tyłek przeważał mnie na złą stronę. Jeszcze niezauważalnie, ale zaraz poleciałbym na plecy i przekroczył metę. W porę zorientował się Rybus, podszedł i pomógł mi stanąć na nogi.
Stadion ryknął tryumfalnie.
Odetchnąłem.
I podziękowałem.
Patrzyłem dookoła, może nawet zyskałem trochę sympatii tłumu, w końcu hamowanie musiało wyglądać spektakularnie.
Uff, bieg ukończony, teraz jeszcze ta gorsza część wyścigu.
– Zasłużyłeś na to zwycięstwo. – Kapciuszek położyła mi kopyto na ramieniu, zanim zdążyłem pozbierać myśli.
– To prawda – wtórowała Mikam. – Po takim show, zwycięzca może być tylko jeden.
– N… – próbowałem wydusić choć słowo.
– A to czwarte okrążenie – cmoknął Rybus. – Poroże lizać!
– Co? – powiedziały obie reniferki.
Rybus wypracował mi chwilę na oddech. Mogłem przejść do kontrataku.
– Pomogłeś mi. Wylądowałbym tyłkiem po drugiej stronie i wszystko stracił!
– To byłby wyjątkowo udany finisz, z zawieszeniem – podjęła Mikam. – Stadion by oszalał.
– Uważam, że… – chciałem dodać, ale w słowo weszła mi Kapciuszek.
– Rybus cały wyścig dbał, by nikt nie został w tyle.
Z ulgą przyjąłem, że to nie wypowiedź dotycząca mnie, choć kompletnie nie rozumiałem skąd taka zmiana frontu. W ogóle nic nie rozumiałem. Kiedyś wyścigi były wyścigami, ale w wiosce Świętego Mikołaja wszystko musi być perfekcyjne. A przecież wszystkie bajki uczą, że zwycięstwo w zawodach kosztem innych, to jak przegrana, że prawdziwie wygrywa się przez własne poświęcenie na rzecz słabszych. Dlaczego mnie wybrali do takiego wyścigu? Byłem szybki. Najszybszy! Ale nie najbardziej wygadany.
Nagle Kapciuszek, Mikam i Rybus przerwali tyradę uprzejmości, popatrzyli na moje kopyta, po czym dalej rozprawiali już tak, jakby mnie nie było.
Szlag! Nawet nie zauważyłem kiedy, zachęcany pochwałami trójki konkurentów, przy dopingu trybun, zrobiłem kilka kroków. W złą stronę. Szybko podniosłem prawą tylną nogę, chciałem wrócić, ale zrozumiałem, że już się nie liczę. Że linia mety jest jak Styks i raz przekroczona, uniemożliwi powrót. Mogłem jedynie zejść do szatni, by w ciszy rozmyślać o tym, jak źle wszystko poszło od samego początku.
Musiałem przejść jeszcze przed trybuną „C”.
Podniosłem głowę. Barbarca razem ze Skrolką dopingowały pozostałych. Na mnie nie patrzyły. Przegrałem.
Poszedłem dalej. Na grzbiecie poczułem czyiś wzrok.
Nie.
Tylko chciałem, żeby tak było.
***
– W tym nie ma wielkiej filozofii – perorował Lodoh. – Po prostu kręcisz się tam, gdzie ona, mówisz „cześć” i dajesz jakiś lekki komplement, typu… „fajnie mrugasz”. Albo „niezłe kopyto”. No dobra, to akurat słabe, ale coś wymyślisz, w końcu się w niej bujasz. Po prostu musisz być pewny siebie!
Lodoh to ten kumpel, który na wszystko miał odpowiedź. Czasem lepszą, czasem gorszą, ale zawsze to jakaś odpowiedź. Słuchanie go miało tę zaletę, że zajmowało myśli, a było się czym stresować.
Szliśmy na ogłoszenie składu świątecznego zaprzęgu. Już rok temu liczyłem na miejsce, chociaż w ostatniej parze, ale Mikołaj wybrał inaczej – vox Nicolai. Jednak bardziej od ewentualnego niezałapania się do zaprzęgu, tremowałem się tym, że na miejscu z pewnością spotkam Barbarkę. Co ja mam jej powiedzieć? „Fajnie oddychasz”?
Przed domkiem Mikołaja stał spory tłum. Lodoh próbował przepchnąć się do przodu, gdy ja idąc za nim krok w krok, wypatrywałem Barbarki, aż wlazłem nosem w tyłek przyjaciela.
– Dalej nie da rady – stwierdził Lodoh, jak gdyby nic się nie stało.
Rozglądałem się jeszcze z nadzieją, ale w takiej gęstwinie poroży co chwilę haczyłem o stojących obok.
– Przepraszam, przepraszam… przepraszam – szeptałem.
Już wiedziałem, że trzeba było zostać na zewnątrz.
– Dzieeeń dooobry, moi mili! – ryknął Mikołaj, wychodząc z chatki. Stanął na werandzie, górując nad zgromadzonymi.
– Jak co roku wyczytam teraz wszystkich zakwalifikowanych do świątecznego zaprzęgu i jak co roku nie będziemy owijać w bawełnę. – Wyciągnął pomiętą kartkę z kieszeni i zaczął czytać. – Czwarta para: Serus i Luzirek.
Zgromadzeni jak zawsze zaryczeli entuzjastycznie.
– Para trzecia: Kapciuszek i Barbarca.
Och, pobiegnie w zaprzęgu, gdybym też mógł, byłaby świetna okazja, żeby zagadać, ale raczej nie wybierze mnie do pierwszych dwóch par. Kapciuszek się załapała, ale ona wygrała wczoraj wyścig. Nie, nie było szans.
– Para druga: Satano i El Loyalo.
Rutyniarze w tym fachu, można było obstawiać ich obecność w zaprzęgu.
– Para pierwsza: Żwirko i Lodoh.
Co?
Kilku stojących obok obdarzyło mnie serdecznym uśmiechem, poklepało kopytem po grzbiecie.
Pojadę. W. Zaprzęgu.
Z. Barbarką.
Lodoh wierzgnął radośnie nogami i przywalił mi w pysk.
– A całości przewodzić będzie Łuszelka!
W. Pierwszej. Parze.
– Wow – wydukałem.
– Przypominam, że wszyscy mają być gotowi w Wigilię w południe, nie ma żadnego malowania nosów na czerwony, to tylko idiotyczna legenda. Nie chcę mieć później stu pięćdziesięciu kilogramów balastu z niewydolnością oddechową w saniach. To wszystko, życzę miłego wieczoru.
I wszedł z powrotem do chatki.
Wszyscy zaczęli się rozchodzić, znów raz po raz ktoś klepał mnie po grzbiecie.
– Pobiegnę w zaprzęgu – szeptałem.
– Żwirko, chodź! Widzę je! – Lodoh znów wierzgnął, tym razem chybił.
– Co? Gdzie?
– Tam, idą w stronę jeziorka.
Zobaczyłem je, jak szły oparte o siebie ścieżką w dół. Po raz pierwszy tak bardzo zazdrościłem Skrolce. Że może być z Barbarką tak blisko, tulić się do niej, szeptać na uszko, że zawsze wie, gdzie jest, że obie są całe w sianie.
Dlaczego, do cholery, były całe utytłane w sianie?
Kobiety chyba zawsze będą mnie zaskakiwać.
Lodoh ubódł mnie rogami w bok.
– Dalej, stary, jesteś w pierwszej parze, pokaż jej dlaczego!
– A ty?
– Ja idę się szykować, dołączysz później. Już po, wiesz, he-he. – Mrugnął okiem i poszedł w stronę naszej stajni.
Miał rację. Mikołaj wybrał mnie do pierwszej pary nie bez powodu. Na pewno.
Barbarca klęczała na brzegu i płukała rogi w jeziorku. Skrolcia stała obok i chichotała tak samo idiotycznie, jak zawsze. Na oczy opadała jej grzywka, przez co nigdy nie wiedziałem, gdzie dokładnie patrzy i chyba to irytowało mnie najbardziej. I może jeszcze to świecące, idealne futro.
W powietrzu unosił się zapach mandarynek i cynamonu.
Nie zauważyły, że podszedłem, więc odchrząknąłem i wtedy Barbarca to zrobiła.
Szarpnęła głową, wyciągając poroże z jeziorka. Kropelki wody zakreśliły w powietrzu łuk. Odwróciła się powoli w moją stronę, lekko pochyliła głowę i spojrzała mi prosto w oczy spod długich rzęs.
– Taaak? – powiedziała niższym niż zwykle głosem. To znaczy, tak mi się zdawało. Rzadko słyszałem jej głos i…
Zorientowałem się, że stoję z szeroko otwartymi oczami i paszczą.
– Ładne masz… – Musiałem coś wymyślić, cokolwiek, to przecież nie mogło być trudne.
Zawadiacko przekręciła główkę. Ach…
– Nozdrza… Nie, oczy! To znaczy nozdrza też.
Skrolcia ryknęła śmiechem.
– To najśliczniejsze nozdrza w całej Laponii, nie zauważyłeś wcześniej? – powiedziała.
– A ty skąd wiesz? – odburknąłem.
A gdy dotarło do mnie, jak idiotyczne rzeczy wygaduję, zrozumiałem, że zostały mi dwie opcje: uciec, albo zrobić z siebie jeszcze większego kretyna. Wybrałem pierwszą, choć nie opuszczało mnie wrażenie, że jest tożsama również z tą drugą.
***
Lodoh dał mi kilka wskazówek, jak się przygotować, ale skorzystałem tylko z jednej – „dobrze się najedz”. Żarłem, co było pod kopytem, wszak musiałem mieć następnego dnia mnóstwo sił. I trzeba było wynagrodzić sobie stres, w jaki się wpędziłem. No i mielenie słomy pomagało zapomnieć o żenadzie, którą odstawiłem.
Żułem.
I żułem.
I żułem.
I wcale nie czułem się najedzony. Mogę żałować, że dzwony w domu Mikołaja nie biją o północy. Może wtedy poszedłbym spać te trzy godziny wcześniej?
Po krótkiej dawce snu, w Wigilię obudziłem się z koszmarnym bólem brzucha i głowy.
– Stary, chyba nie dam rady – powiedziałem do Lodoha.
Na szczęście on szybko znalazł odpowiedź.
– Napij się wody i spróbuj jeszcze chwilę odpocząć.
Nie dałem rady nawet się zdrzemnąć. Wypiłem pół beczki i poczułem, że na wpół przetrawiona słoma fermentuje i nadyma mój brzuch. Gdyby ktoś wtedy przekłuł go igłą, pękłbym jak balon.
Pomyślałem o Mikołajowej i jej ziółkach dobrych na wszystko, ale taki rytuał wymaga czasu, a tego nie miałem. Stawiłem się na zbiórce w najgorszej formie od lat, z przeczuciem, że największe przykrości dopiero przede mną.
Szkolenie poprowadził sam Mikołaj – krótko i treściwie, jak już zdążył nas przyzwyczaić.
– To nic trudnego, dziewczyny i chłopaki – pocieszali nas Satano i El Loyalo.
Gdy załadowano już sanie, wszystkich zaprzęgnięto, sprawdzono sprzączki, wiązania i uprzęże, a tuż po tym, jak Mikołaj wydał rozkaz do odlotu, poczułem, że muszę do kibla. Gdybym tylko miał okazję, wszystkie moje problemy skończyłyby się w kilka sekund pod warunkiem, że w pobliżu nie byłoby otwartego ognia.
Ukradkiem zerknąłem do tyłu na Barbarkę. Patrzyła przed siebie z tajemniczym uśmiechem. Przed siebie, czyli… na mnie. Odwróciłem wzrok. Zrozumiałem, że jeśli w trakcie jazdy dojdzie do… rozszczelnienia, będę ostatecznie spalony.
– Turbo napęd! – krzyknęła Łuszelka prowadząca zaprzęg i wspólnymi siłami zaczęliśmy nabierać prędkości.
Musiałem przyznać, że w tym szaleńczym pędzie przed siebie, z wielkimi worami prezentów oraz wcale nielekkim Mikołajem na saniach, było coś wyzwalającego. Gdyby nie ten ból brzucha…
Pierwszych kilka przystanków minęło bez problemów. Odwracałem się do Barbarki i próbowałem odwzajemnić uśmiech, ale raz po raz przez trzewia przewalały mi się hordy barbarzyńców, przez co, mimo panującego mrozu, czułem, jakbym stał na betonowym placu w lipcowym słońcu.
Odwiedziliśmy już kilkanaście domów, ale przy kolejnym nie wytrzymałem. Gdy tylko Mikołaj zniknął w kominie, wyprzęgłem się z sań.
– Ej, co ty robisz? – syczał El Loyalo.
– Tak nie można! – wtórował mu Satano. – A jak dzieciaki wyjrzą za okno? Musimy stać na baczność, takie są zasady.
– Stary, wszystko ok? – Lodoh jakby oprzytomniał z oszołomienia, w jakim biegł dotychczas.
Nie słuchałem nikogo, a przynajmniej nic sobie nie robiłem z tych słów.
– Jak Mikołaj wróci, a ciebie nie będzie, to będą opóźnienia!
– Wszystko szlag trafi!
– Stary, jest poważnie? Pomóc ci?
Zaciszne miejsce znalazłem za garażem i tych kilka sekund zapamiętam do końca życia. Jestem przekonany, że po całym wydarzeniu zostało mi sporo pokaźnych rozstępów, ale w kilka wspaniałych chwil całe napięcie ustąpiło.
Wydałem z siebie głośne westchnienie ulgi i niespiesznym krokiem, z miną jakbym palił coś z Rybusem, ruszyłem z powrotem do zaprzęgu. Po kilku krokach zrozumiałem, czego doświadczyły pozostałe renifery. Żaden nie był głuchy i pozostała tylko jedna wątpliwość – czy poczuli podmuch?
Po minach rozpoznałem, że wiedzą, co robiłem. Co więcej, wiedzą, że ja wiem, że oni wiedzą i dają mi możliwość puszczenia tego w niepamięć. Inny wyraz twarzy miał jedynie Mikołaj. Wyglądał jak kochający ojciec, którego zawiodło ukochane dziecko. Cholera, spóźniłem się! Może nie powinienem…
– Przprzm – wydukałem bez otwierania ust i znów dałem się zaprząc.
Lodoh patrzył gdzieś przed siebie, jakby mnie nie było. Nie odważyłem się spojrzeć na Barbarkę.
– Turbo napęd – krzyknęła Łuszelka.
Sanie ruszyły, a ja chciałem biec jak najszybciej. Jak najdalej stąd i jak najszybciej do domu, by spłonąć ze wstydu w zaciszu stajennego ogniska.
***
Od dawna nie żywiłem nadziei, że te Święta będą udane, ale rzeczywistość przerosła moje najczarniejsze wizje. Lodoh próbował dawać dobre rady, ale zauważyłem, że wśród nich nie było ani słowa o jedzeniu. Mądrala wyciągnął wnioski.
Mi szło to znacznie gorzej, ale zrozumiałem, że to po prostu taki czas, trzeba przeczekać, odpuścić i dać sobie nową szansę.
Dlatego tuż po Świętach zapukałem do drzwi chatki Mikołaja, by zamknąć jeszcze jedną sprawę. Jeśli ktoś ci ufa i powierza istotną funkcję, a ty go zawodzisz, musi być cię stać, chociaż na porządne „przepraszam”. Pogodziłem się z tym, że już nigdy nie pobiegnę w świątecznym zaprzęgu. Żałowałem jedynie tego, że następnym razem wiedziałbym, co trzeba zrobić, a czego nie można, żeby najlepiej wypełnić swój obowiązek.
– Żwirko! – krzyknął radośnie Mikołaj, gdy otworzył drzwi. – Jak się masz przyjacielu?
Zaskoczył mnie. Z drugiej strony to w końcu Mikołaj – szef w tej wiosce, gdzie wszyscy zachowują się idealnie i nie żywią złych emocji. Mogłem się spodziewać, że zamiast pretensjami, powita mnie właśnie w ten sposób.
– Ja… No, jasne, że ja, głupio to w ogóle podkreślać. Ja… cholera! To znaczy… przepraszam! Za cholerę! Ale nie tylko, bo ja… Ech…
Opuściłem głowę. Nie wiedziałem, że to będzie aż tak trudne. Może łatwiej by było, gdyby miał marsową minę, a Mikołaj wciąż patrzył w ten sam, zatroskany sposób.
– Coś mi się wydaje, że chcesz mi coś powiedzieć. Nie musisz się spieszyć. Chodź! Wejdźmy do środka, wciąż mam pierniczki, a w imbryku trochę herbaty z ru… – zawiesił głos i podrapał się w czubek głowy. – Zaparzymy ci świeżej herbatki!
Objął mnie ramieniem i zaprowadził do salonu.
Krzątanina w kuchni zajęła Mikołajowi w sam raz tyle czasu, bym mógł ochłonąć, złapać kilka oddechów i ugrzać kopyta pod czerwonym kocem z reniferzej wełny.
W końcu postawił przede mną imbryczek świeżo zaparzonej herbaty, a ze swojego nalał do filiżanki i wypił na raz, jakby paliło go niemiłosierne pragnienie. Usiadł w fotelu naprzeciwko i patrzył jeszcze milszym wzrokiem niż wcześniej.
– W porządku Żwirko, możesz spokojnie mówić, bez pośpiechu.
Podniósł swój czajniczek i zakręcił, jakby sprawdzał, ile jeszcze zostało.
Wziąłem głęboki oddech i wyrzuciłem to z siebie najszybciej, jak się dało.
– Przyszedłem przeprosić za niesubordynację.
Zakończyłem trudnym słowem, bo przecież to była oficjalna wizyta, a rzeczy urzędowe lubią wyszukane słownictwo.
Mikołaj tylko uniósł brwi.
– Za co?
Masz ci los, myślałem, że to już wszystko, co miałem powiedzieć.
– Za niesubrodyc… cholera… oj!
– Mówże po ludzku – powiedział i wreszcie usłyszałem nutę irytacji. – To znaczy po reniferowemu, ale tak wiesz. Jak do przyjaciela.
Znów nalał sobie z imbryczka i miałem wrażenie, że przez chwilę zastanawiał się, czy nie nalać również mnie.
– Za to… W zaprzęgu.
– Nadal nic nie rozumiem, Żwirko. – Wychylił pełną filiżankę.
Musiał się zakrztusić, bo zakasłał.
Wtedy wydało mi się, że zrozumiałem. Nie chciał tylko przeprosin. Chciał, żebym powiedział to na głos, to wszystko, co zrobiłem źle, od początku do końca. Byłem mu to winien.
– Przepraszam, że bez pozwolenia wyszedłem z zaprzęgu w wigilijną noc i spowodowałem opóźnienia – powiedziałem na jednym wydechu.
Mikołaj roześmiał się swoim najserdeczniejszym mikołajowym śmiechem.
– Ach, to! Ale przecież nie ma za co przepraszać!
– Jak to? Przecież Satano i El Loyalo mówili, że są zasady…
– Zasady? Jedyna zasada jest taka, żebyście na mnie poczekali.
– Ale stanie na baczność, jakby dzieci wyjrzały, opóźnienia…
– Pff! System działa tak, że moglibyśmy w trakcie odbić na nockę na Ibizie, a i tak byśmy zdążyli. Oj, biedny Żwirko! Trzy dni cię to gryzło?
Nie do końca rozumiałem – zbyt dużo informacji okazało się sprzecznych.
Patrzyłem tępo, jak Mikołaj strząsa ostatnie krople z imbryka do filiżanki.
– Coś ci powiem. – Zabrzmiał jak wujek Zalthan przed głoszeniem oczywistych oczywistości, ale mimo wszystko nie chciałem przerywać. – Te wszystkie stania na baczność z podniesionymi głowami, to wszystko przez media. Satano i ten drugi, jak mu tam… El Lobo.
– El Loyalo.
– Wilk jak wilk. W każdym razie to oni naoglądali się reklam i zdjęć w kolorowych czasopismach, a potem opowiadali, że tak to właśnie powinno wyglądać. Nigdy mi to nie przeszkadzało, bo… no bo w sumie niby nic złego, może nawet wychodziło bardziej profesjonalnie. Ale jeśli musiałeś odejść na stronę i potem gryzło cię przez to sumienie, to znaczy, że zasady działają źle. I trzeba je zmienić.
Wypił wszystko, co miał w filiżance i kontynuował.
– Żadne zasady nie powinny odbierać ci twoich podstawowych praw. Zresztą, jeśli jakichś zasad nie czujesz, a ich złamanie nikomu krzywdy nie wyrządza, to… łam je.
Podniosłem wzrok na Mikołaja. Słowa, które usłyszałem, wydały mi się… bluźniercze.
– Dobrze usłyszałeś – dodał, jakby słyszał moje myśli. – Nie postępuj pochopnie, ani też nie usprawiedliwiaj swoich słabości. Po prostu postępuj zgodnie ze swoim sumieniem.
– Ale… miałeś wtedy taką minę…
Zmarszczył brwi. Wyglądał, jakby sięgał do głębokich pokładów pamięci.
– Niezadowoloną – podpowiedziałem. – Zawiedzioną.
– Och! – jęknął, jakby nagle wszystko sobie przypomniał.
Wstał, podszedł do meblościanki i otworzył barek. Zerknął na mnie z ukosa i po krótkim wahaniu wyciągnął sporą butelkę z brązowawą cieczą.
Napełnił swoją filiżankę, usiadł na fotelu i z przepraszającą miną podjął.
– Z góry przepraszam, ale to trudne dla mnie.
Westchnął głęboko.
– W tamtym domu spotkałem z pozoru szczęśliwą rodzinę. Kilkuletnie dzieciątko, rodzice, babcia, dziadek, wujek. Na pierwszy rzut oka wszystko w porządku. Do momentu aż wszedłem. Wtedy matce odje… odjechał pociąg. „Antek, przywitaj Mikołaja”, „Antuś, powiedz wszystkim na głos wierszyk”, „Antoni! Usiądź Mikołajowi na kolanach do zdjęcia, bo dostaniesz rózgę”. A ten malec tylko mówił „nie” i kręcił głową z przerażeniem w oczach. Postawił swoje granice, ale nikt ich nie respektował. Walczyłem. Wtórowałem małemu, ale spróbuj wejść w słowo takiej… madce. Wredna żmija. Miałem dość i kiedy coś na zewnątrz huknęło, bąknąłem coś o tym, że chyba kradną mi sanie i wyszedłem. Wbrew sobie. Uważałem, że powinienem zostać, pomóc, ale… nie potrafiłem. Do dziś mnie to gryzie. Nigdy nie rób rzeczy wbrew sobie, Żwirko.
Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Mikołaj patrzył tępo przed siebie.
– Mogłem walczyć, chciałem – podjął. – Ale łatwiej było zrobić tak, jak w każdym innym domu. Po rozdaniu prezentów szybki uśmiech i pa-pa! Ta sytuacja wciąż mną targa, jak Łuszelka zaprzęg tym swoim turbo napędem.
Łyk po łyku popijał z filiżanki, a po pucołowatych policzkach ciekły mu łzy.
***
Nie byłem przekonany do powziętego planu, ale wiedziałem też, że jeśli postąpię inaczej, zrobię to wbrew sobie.
Na starcie wyścigu noworocznego stanąłem razem z Mikam, Satano i Łuszelką. Żeby zwyciężyć, musiałem nie tylko dać z siebie wszystko, ale też przełamać się i postąpić wbrew temu, co podpowiadał cichy głosik wewnątrz głowy.
Barbarca ze Skrolcią siedziały, jak zwykle, na trybunie „C”. Wypatrzyłem je jeszcze w trakcie rozgrzewki, by później nie dekoncentrować się w czasie wyścigu. Zresztą porzuciłem wszelkie próby nawiązania znajomości. Byłaby szalona, gdyby po akcji z zaprzęgiem wciąż chciała mnie znać. Trudno. Tego kwiatu jest pół światu. Tak kiedyś słyszałem.
– Gotowi… – starter przeciągnął głoskę z podniesionym wysoko nad głowę szampanem.
Na wystrzał korka ruszyliśmy!
Cztery renifery, cztery okrążenia, zwycięzca tylko jeden.
Szliśmy stępa róg w róg, z uśmiechami na pyskach. Na trybunach sielanka, z głośników leciały świąteczne kawałki. Delikatny mróz, nieskrępowane chmurami słońce. Idealna pogoda na wyścig.
Gdy przeszliśmy w kłus, spod kopyt wzleciały kawałki ubitego śniegu. Czułem, jak w środku coś mi rośnie i że to jest dobre. Zaczerpnąłem powietrza. Biegłem z dumnie wypiętą piersią.
Na trzecim okrążeniu wszystko mogło się zepsuć. Na końcu drugiego wirażu Łuszelka poślizgnęła się i upadła. Pęd wyrzucił ją na zewnętrzną, a lecąc bezwładnie, podcięła mi nogi i razem wylądowaliśmy na bandzie. Mikam i Satano, którzy biegli nieco przed nami, nie zorientowali się w sytuacji, pobiegli dalej. Tłum jęknął przerażony.
A mnie przede wszystkim było głupio. Nogi splątały nam się tak, że pozycja wyglądała co najmniej na dwuznaczną. Szlag!
Udało mi się wstać i już chciałem puścić się w pogoń za pozostałą dwójką, ale zobaczyłem, jak Łuszelka leży na plecach i bezradnie młóci powietrze kopytami, jak żółw po dachowaniu. Zwycięstwo było możliwe tylko wtedy, jeśli postąpię tak, jak należy.
Podniosłem Łuszelkę, otrzepałem ze śniegu.
– Wszystko w porządku? – zapytałem.
– Tak, przepraszam, to moja wina.
– Nie szkodzi, chodźmy! Musimy ich dogonić!
– Turbo napęd! – krzyknęła Łuszelka, a trybuny wrzasnęły z radości.
Mikam i Satano, zaalarmowane reakcjami kibiców, poczekały na nas na wyjściu z drugiego wirażu. Przez linię startu-mety przebiegliśmy ławą przy dźwięku dzwonka Mikołaja. Ostatnie okrążenie. Poszliśmy w cwał. Biegłem na zewnętrznej, miałem więcej drogi do pokonania, ale mimo to nie zostałem z tyłu, a przy wyjściu na przeciwległą prostą zyskałem trochę dystansu dzięki nabranej prędkości. Trybuny szalały! Drugi wiraż mogłem już przyciąć do wewnętrznej, pobiec optymalnym torem. Zerknąłem jeszcze przez ramię. Cała trójka biegła tuż za mną, wszyscy dawali z siebie wszystko.
Wybiegłem na ostatnią prostą. To było to miejsce, gdzie rozpoczyna się hamowanie, by nie przelecieć przez metę i móc rozstrzygnąć kwestię moralnego zwycięstwa w słodko-pierdzącym rytuale uprzejmości. Przyspieszyłem jeszcze bardziej. Piana ciekła mi z ust.
Przekroczyłem linię mety w pełnym biegu. W uszach słyszałem tylko… szum wiatru. Trybuny umilkły. Wytracałem prędkość, rozglądając się dookoła. Wszyscy patrzyli z niedowierzaniem. Mikam, Satano i Łuszelka stali przed metą z rozdziawionymi gębami.
A ja? Gdy wreszcie się zatrzymałem, zadrobiłem w miejscu, tuż pod wielką literą „C” oznaczającą trybunę. Znalazłem Barbarkę, złapałem jej wzrok. Niewiele myśląc, poderwałem się na tylne nogi, przednimi młócąc powietrze i ze wszystkich sił zaryczałem tryumfalnie.
To miał być ryk niedźwiedzia albo nawet lwa, ale jak wyszło domyślać się może każdy, kto kiedykolwiek słyszał ryk renifera i wie, na czym polega mutacja głosu u dorastających chłopców.
Wybrzmiały ostatnie echa żałosnego okrzyku, a ja wciąż stałem wpatrzony w Barbarkę.
Wtedy cały stadion wrzasnął, jakby ktoś strzelił gola na wagę mistrzostwa świata w ostatniej sekundzie meczu. A jestem przekonany, że iskierką, która zainicjowała tę eksplozję była Barbarka, że krzyknęła pierwsza, a reakcja łańcuszkiem przeniosła się na wszystkich zgromadzonych w ułamku sekundy. Tak było.
Chwilę później utonąłem w uściskach. Kibice wbiegli na tor, trójka konkurentów poklepywała mnie po grzbiecie.
– Zostawiłeś nas w tyle!
– Ale turbo napęd!
Przed oczami mignął mi Lodoh.
– Ale jazda, stary! Masz jaja jak kule do kręgli.
To akurat nieprawda, szczególnie przy tych mrozach, ale rozumiałem, o co mu chodziło.
Przez rogi fetujących widziałem też Mikołaja. Uśmiechał się i podnosił zaciśnięte pięści. Czułem, że jest ze mnie dumny. Tak, jak ja byłem dumny z siebie.
– Żwirko – usłyszałem niski i niesamowicie kobiecy głos.
Odwróciłem się. Barbarca. Najpiękniejsza reniferka świata.
– Wpadłeś w oko mojej… przyjaciółce – powiedziała i wskazała na stojącą obok Skrolcię.
Wtedy mnie zamurowało. Chyba nie do końca wszystko rozumiałem, ale przeczuwałem jakiś pozytywny zwrot.
– Tak się składa – podjęła Skrolcia – że mojej przyjaciółce również wpadłeś w oko.
– I tak sobie pomyślałyśmy – dodała Barbarca – że moglibyśmy spędzić razem trochę czasu. We trójkę.
Chwilę patrzyłem otępiały na Skrolcię. Musiałem przyznać, że niewiele ustępowała urodą mej wymarzonej reniferce, a ta opadająca na twarz grzywka nadawała jej tajemniczego, uwodzicielskiego wręcz, wyrazu.
– Ale… nawet po tej akcji z… no, wiesz…
– Oj, drogi Żwirku, wszyscy jesteśmy reniferami. A różnimy się tylko tym, że nasze pachną mandarynkami i cynamonem.
– Naprawdę? To znaczy… nie chcę wiedzieć. Wracając do wspólnego czasu…
Nie panowałem nad tym, jaki miałem wyraz twarzy, ale czułem się, jakbym uśmiechał się półgębkiem, a na oczy powoli opuszczały się okulary przeciwsłoneczne.