– Nareszcie! Już nic dzisiaj nie będzie mnie wkurzało. W dupie mam całe te święta – wygłosił dumnie Kevin, zasiadając wygodnie na sfatygowanej sofie.
Późne popołudnie, dwudziesty czwarty grudnia. Drugie z rzędu Boże Narodzenie, które blisko trzydziestoletni mężczyzna zamierzał spędzić w samotności. Odkąd został porzucony przez partnerkę, a wcześniej pokłócił się z niemal wszystkimi bliskimi mu osobami, interakcje z ludźmi ograniczył do minimum. Tylko tyle, ile musiał, czyli kontakty w pracy oraz podczas podstawowych, przedłużających egzystencję czynności. W kilkanaście miesięcy mocno się zapuścił, przytył i stracił wiele z dawnego uroku oraz przebojowości.
Tak do końca nie żył samotnie, bo miał jeszcze psa. Kilkuletniego owczarka niemieckiego o imieniu Hugo. Pies, jak to pies, pozostawał mu wierny, pomimo tego, że ich obustronna relacja zdecydowanie odbiegała od ideału. Ile to już razy zwierzę chodziło głodne przez cały dzień, ponieważ jego pan miał ciekawsze zajęcia na głowie lub o nim zapominał. Cierpliwie znosiło zmienne stany nastrojów i złe humory właściciela. Broniło oraz upominało, kiedy ten odwalał jakieś głupie numery podczas spacerów. Kevin nie należał bowiem do ludzi cechujących się dojrzałością i rozsądkiem.
Na znajdującym się przed kanapą stole ustawionych zostało dwanaście potraw, niemalże wigilijnych. Dokładnie ten sam zestaw co przed rokiem. Osiem piw w puszkach oraz cztery gotowce z supermarketu. Gospodarz włączył telewizję i zaczął oglądać głupkowatą komedię pod tytułem: „Witaj, Święty Mikołaju”. Zaciągnął się papierosem, rzucił okiem na ciemne, gwieździste niebo za oknem, po czym spojrzał na psa, wypowiadając od niechcenia:
– No, Hugo… Co będziesz miał dzisiaj ciekawego do powiedzenia?
Wielki owczarek przekręcił tylko głowę w bok i z litością w oczach łypał na właściciela.
– Tak myślałem. To wszystko brednie! No i dobrze, bo dzięki temu jeszcze cię lubię, przyjacielu – dodał mężczyzna, otwierając pierwszą puszkę ze złocistym trunkiem.
Niedługo później zasnął. Przebudził się po upływie około dwóch godzin. Z ekranu telewizora Bruce Willis krzyczał: „Yippee Ki Yay, mother f*cker”. Tradycyjnie już emitowali „Szklaną pułapkę”.
Dochodziła dziesiąta wieczorem. Kevin podgrzał w mikrofalówce jeden z kupnych rarytasów. Nie był nim bigos, karp czy barszcz z uszkami, a tania, mrożona pizza. Zjadł „wigilijną” kolację, którą zapił drugim piwem. Doszedł do wniosku, że siedzenie w domu wieje nudą.
– Hugo! Idziemy na spacer – rzucił do psa.
Futrzak zaszczekał kilka razy, zamerdał ogonem i w mgnieniu oka znalazł się przy drzwiach wyjściowych. Opiekun zwierzaka ubrał się ciepło. Nie omieszkał schować do kieszeni kurtki jeszcze jednej puszki. Chwilę później opuścili niewielkie, wynajmowane mieszkanie. Zjechali windą na parter bloku i wyszli przed budynek. Temperatura powietrza oscylowała w okolicach zera, a z nocnego nieba ostro sypał śnieg z deszczem. Trudne warunki pogodowe nie zniechęciły żądnego wrażeń mężczyzny do dłuższej przechadzki.
Dzielnica wyglądała na kompletnie opustoszałą. Wielkie, kolorowe neony z nazwami okolicznych sklepów oraz porozwieszane tu i ówdzie świąteczne lampki oświetlały ciemne ulice.
Na co dzień szumne i tętniące życiem centrum wielkiego miasta zapadło w świąteczny sen. Z okien budynków dochodziły niemrawe odgłosy rodzinnego biesiadowania. Śmiechy, krzyki, śpiewy. Hugo gnał przed siebie wiedziony nieznanymi człowiekowi, tajemniczymi, psimi tropami, a Kevin podążał krok w krok za nim. Przez ponad godzinę wałęsali się po okolicy. Z rzadka mijali jakiegoś zabłąkanego przechodnia, czy grupkę podchmielonej młodzieży.
W końcu dotarli do starej, wyraźnie kontrastującej z tą częścią aglomeracji, znajdującej się nieco na uboczu katedry. Wysoki, strzelisty budynek był nieoświetlony i kompletnie zaniedbany. Sprawiał wrażenie wielkiej, nikomu niepotrzebnej ruiny, która lada moment zacznie rozpadać się na kawałki. Niemal w całości porastała go dziwaczna, przypominająca bluszcz roślinność, nie wyłączając ogromnych, ledwo widocznych z zewnątrz witraży.
– Ciekawe… Przechodziłem tędy dziesiątki razy, ale nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak jest w środku – rzekł pod nosem samotny awanturnik.
– A zatem najwyższy czas to sprawdzić. Właśnie powinna rozpoczynać się pasterka. – Ku jego zdziwieniu odpowiedział jakiś nieznajomy głos.
Mężczyzna rozejrzał się wokoło, jednak nikogo nie zauważył. Zupełna pustka. Tylko on i pies.
– Kto to powiedział? – rzucił bez przekonania.
– Jak to kto? Ja! – Kevin zniżył wzrok, aby poszukać źródła basowego dźwięku.
– Hugo? To… to ty mówisz? – Ledwie zdołał wydusić. Pomimo usilnych starań, nie potrafił zamaskować budzącego się w nim przerażenia.
– No, a kto? Stary! Spójrz na zegarek i wszystko stanie się jasne. – Nie było żadnych wątpliwości, że oto przemawia ludzkim językiem najlepszy, a w tym przypadku także jedyny przyjaciel człowieka.
Zdumiony Kevin wybałuszył szeroko oczy, niepewnym ruchem sięgnął po telefon, aby stwierdzić, że właśnie minęła północ. Spojrzał jeszcze raz na szczerzącego zęby w uśmiechu psa, podświetlił ekranem urządzenia trzymane w dłoni piwo i zaczął czytać nadruk na puszce. Zawartość alkoholu w napoju nie odbiegała od normy. Nie mógł być pijany.
– Później ci to wyjaśnię, a teraz ładuj się do środka. Niezawodny psi węch podpowiada mi, że czeka nas niezła zabawa – oświadczył autorytarnie Hugo.
Kevin nacisnął klamkę masywnych, drewnianych drzwi, mimo że szok nie opuszczał go odtąd nawet na chwilę. Wrota katedry natychmiast ustąpiły, a dodatkowo dźwięcznie zaskrzypiały, co przywoływało na myśl efekty dźwiękowe ze starych, klasycznych horrorów. W niewielkim przedsionku, przed wejściem na nawę główną, panowała totalna ciemność. Oszołomiony mężczyzna zawahał się, zanim postanowił przekroczyć próg kolejnego pomieszczenia.
– Śmiało! – zachęcał czteronożny partner.
– Mam gadającego psa… Czy może wydarzyć się coś gorszego? – Kevin pocieszał się retorycznym pytaniem. Otworzył następne drzwi.
Główną salę rozjaśniało intensywne, sztuczne światło, pochodzące z ogromnych żyrandoli, które zwisały z bogato zdobionego sufitu. Pierwsze zaskoczenie. Drugą niespodzianką był znajdujący się wewnątrz tłum, złożony z kolorowych, przedziwnych postaci. Zanim nowo przybyły zdążył właściwie ocenić z kim ma do czynienia, mały, czarny nietoperz usiadł mu na ramieniu i przemówił:
– Cześć, grubasku!
– O ja jego! – Tym razem to Hugo nie zdołał ukryć zdziwienia.
– Bądź miły dla naszego gościa, bardzo cię proszę! – O potrzebie zachowania dobrych manier przypomniał skrzydlatemu ssakowi pewien brunet, charakteryzujący się kredowobiałą aparycją. Nosił szykowny, czarny garnitur oraz długą pelerynę.
Kevin przełknął tylko ślinę, ponieważ żadne słowo nie przeszłoby mu przez gardło.
– Hrabia Dracula. Do usług i miło mi pana poznać – przedstawił się nieznajomy, ukazując w szerokim uśmiechu nienaturalnie wydłużone kły.
– Jest lepiej niż myślałem – wtrącił ironicznie pies.
– I proszę się niczego nie obawiać. Swoje już dzisiaj wypiłem – uzupełnił wypowiedź rzekomy wampir, puszczając oko do przybysza.
– Ma facet klasę – skomentował Hugo, nieco w zastępstwie za chwilowo oniemiałego właściciela.
Milczącemu i przestraszonemu Kevinowi zaczęli przestawiać się kolejni uczestnicy tego przedziwnego spotkania. Jeździec bez głowy naturalnie nie wypowiedział ani słowa, jednak przemówił partnerujący mu koń. Gorgona, zwana też Meduzą, kobieta o kontrowersyjnej urodzie, z gadającymi wężami zamiast włosów, nie zamieniła nowego gościa w kamień, co nie znaczy, że tego nie zamurowało. Pewien barczysty, dojrzały wiekiem elegant oświadczył, iż powszechnie znany jest jako Dr Moreau, a przypominający małpoluda, asystujący mu osobnik to efekt przeprowadzanych gdzieś na końcu świata genetycznych eksperymentów. Był tam młody chłopak o imieniu Willard, któremu kilka szczurów szeptało coś do uszu, a także niski, niezgrabny dziwak, otoczony hałaśliwymi pingwinami.
Korowód złożony z osób, zwierząt i kreatur, znanych głównie ze szklanego ekranu lub niszowej, nie zawsze ambitnej literatury, ciągnął się bez końca. Kevin szybko przestał ogarniać sytuację, nie mając pojęcia kto oraz co do niego przemawia. Zwrócił jednak szczególną uwagę na obrzydliwą wiedźmę i jej jeszcze paskudniejszego, wielkiego kocura, a także na wysokiego jak dąb faceta z bliznami, do złudzenia przypominającego Frankensteina. Ten chyba tylko gościnnie, a być może nawet i bez zapowiedzi wpadł na ową, świąteczną imprezę, gdyż żaden gadający zwierz nie dotrzymywał mu towarzystwa.
Pozornie przypadkowemu gościowi nie umknął uwadze fakt, iż ta wyjątkowa zbieranina składała się wyłącznie z osobistości szemranych i negatywnie nastawionych do ludzi. Powoli wracał do zdrowych zmysłów. Nabierał przekonania, że to musi być żart. Ktoś ewidentnie chciał z niego zakpić.
– O czym teraz myślisz, główny bohaterze? – zapytał Hugo. Psa nawet na moment nie opuszczał dobry humor.
– Uczestniczę w jakiejś kiepskiej farsie… O co tutaj chodzi i gdzie jest ukryta kamera? – Kevin zdobył się wreszcie na wypowiedź.
– Farsa? Kamera? A to dobre! – wykrzyczał wielki kocur. Wypluł przy tym jakąś ohydną maź oraz klepnął się tłustą łapą w brzuch.
– Tak czy owak, nie mam ochoty brać w tym udziału – powiedział niedawno przybyły mężczyzna i zaczął wycofywać się powolnym krokiem w kierunku drzwi. Szybko poczuł na plecach ukłucie, jakby nadział się na trudny do określenia, twardy i ostry przedmiot. Okazało się, że było to poroże stojącego tuż za nim renifera.
– Ej, facet! Uważaj jak leziesz – odburknęło zaatakowane zwierzę.
– Rudolf! Uspokój się. Przecież nie zrobił tego umyślnie – rzekł pouczającym tonem stary człowiek z długą, siwą brodą, ubrany w czerwony strój.
– Święty Mikołaj! Kto jak kto, ale ty raczej nie pasujesz do pozostałych? – Widok ulubieńca wszystkich dzieci napawał Kevina jeszcze większym zdziwieniem.
– A kto ci powiedział, że jestem dobrym Mikołajem? Na każdego uczciwego Mikołaja przypada inny, „zły” Mikołaj. I zapewniam cię, iż nigdy nie dałem nikomu żadnego prezentu! A przynajmniej nie takiego, jakiego ten ktoś się spodziewał… – Na końcu wypowiedzi starzec zarechotał rubasznie, a chwilę później cała sala wybuchła gromkim śmiechem.
Nie do końca świadomy tego, co się wokół dzieje, Kevin tracił cierpliwość. Wziął się jednak w garść i postanowił, że zachowa powagę oraz przyjmie reguły gry nieznanego przeciwnika. Stłumił emocje, a jego głos zabrzmiał stanowczo:
– No, dobrze. Czy wytłumaczycie mi, co ja tutaj robię? – dociekał.
– Sam przecież przylazłeś! – odezwał się ktoś z tłumu… Albo coś.
– Odnoszę wrażenie, że byłem oczekiwany… – drążył dalej zakłopotany samotnik z wyboru.
– Pomyśl dlaczego? – zagadkowo odpowiedział inny głos.
– Moi drodzy! Ja mu wszystko wytłumaczę – oznajmił spokojnie Dracula. Przyjął zapewne rolę gospodarza spotkania. I to pomimo faktu, że impreza odbywała się w dawnym kościele, a więc w miejscu, którego wampiry zazwyczaj boją się równie mocno jak dziennego światła czy osinowego kołka.
– Nareszcie! Umieram z ciekawości – odrzekł i westchnął z ulgą główny zainteresowany. Hugo nieco się skrzywił, gdyż słusznie zauważył, że przy uwzględnieniu wątpliwej reputacji zgromadzonych, użyta przez przyjaciela zbitka słów jest co najmniej niefortunna.
– Znalazłeś się tutaj, bo jesteś dokładnie taki sam jak my – instruował najbardziej znany arystokrata wśród krwiopijców.
– Ja? A co ja mam z wami wspólnego? – Kevin nigdy nie grzeszył bystrością umysłu, więc nie zrozumiał aluzji.
– Nie lubisz ludzi. Stronisz od nich i nie życzysz im dobrze. Naprawdę muszę rozwijać tę kwestię? – tłumaczył podirytowany hrabia Dracula.
– Ale ja… To nieprawda! Przyznaję, że przechodzę przez trudny okres w życiu. Chcę jednak zabrać się za siebie i naprawić kilka spraw. – Ckliwy ciąg słów zabrzmiał jak tandetny cytat z najnudniejszej, brazylijskiej telenoweli.
Uczestnicy spotkania zaczęli rozglądać się po sobie, a ich kwaśne miny jednoznacznie dawały do zrozumienia, że nie uwierzyli w realność tych zapewnień, nawet gdyby podpisali się pod nimi najstarsi, polscy górale.
– Nic z tego, kolego! Już na zawsze będziesz jednym z nas! – oświadczył dość enigmatycznie gospodarz przyjęcia, a twarze pozostałych nabrały szyderczych, wykrzywionych grymasów.
Agresywny tłum, złożony z literackich oraz filmowych odszczepieńców, otoczył dopiero co oświeconego mężczyznę i zaczął na niego napierać. Żarty się skończyły. Nawet Hugo zadrżał i wyszeptał:
– Stanowczo popieram zakaz wprowadzania psów na teren katolickich świątyń…
Osaczony Kevin podjął jeszcze jedną, desperacką próbę wyjaśnień. Za późno i na próżno. Najpierw poczuł silny ucisk w gardle, a potem powoli tracił przytomność. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, był szczekający i warczący Hugo…
Ocknął się w ciemnym pomieszczeniu, do którego dostawały się tylko szczątkowe ilości księżycowego światła. Wciąż znajdował się w katedrze, ale po niedawnych wydarzeniach nie pozostał żaden ślad. Pies na przemian szczekał oraz wył, a gdy spostrzegł, że jego pan wraca do formy, zamerdał ogonem i zaczął kompulsywnie lizać mu twarz. Kevin usiadł na zakurzonej podłodze pustego gmachu, po czym zapytał:
– Co tutaj się wydarzyło? Wyjaśnij mi to Hugo?
Owczarek w charakterystycznym dla siebie stylu przekręcił głowę w bok, łypiąc litościwie wzrokiem na właściciela.
– Nieważne piesku… Zabieramy się stąd – ogłosił przerażony, aczkolwiek szczęśliwy poszukiwacz nocnych przygód, tarmosząc zwierzaka po głowie.
Minęła pierwsza w nocy. Człowiek i pies biegli wyludnionymi ulicami miasta. Młody mężczyzna narzucił tak szybkie tempo, że pomimo widocznej nadwagi, zawstydziłby zapewne niejednego amatorskiego biegacza.
Po powrocie do domu od razu położył się w łóżku. Pozwolił na to, aby Hugo spał razem z nim, co wcześniej prawie nigdy się nie zdarzało.
Noc miał niespokojną, niemal bezsenną. Z samego rana złapał telefon i wybrał nieużywany od dłuższego czasu numer.
– Słucham? – odezwał się znajomy, męski głos.
– Cześć tato! Jak się czuje mama? Chętnie odwiedziłbym was dzisiaj. Mogę? – rozczulająco wypytywał niespełna trzydziestolatek, któremu jak nigdy dotąd zaczęła doskwierać samotność.
– Matka tęskni za tobą, synu. Przecież wiesz, że zawsze jesteś mile widziany – odpowiedział ojciec.
– Dziękuję! A zatem niedługo wpadnę – Inicjatora rodzinnego spotkania ogarnęło autentyczne szczęście.
– Czekamy z niecierpliwością… – Rodzic urwał w połowie zdania i roześmiał się dziwnie, dostojnie, w sposób zupełnie do niego niepodobny.
Rozmówca poczuł się skonfundowany. Był silnie przekonany, iż gdzieś wcześniej słyszał już ten charakterystyczny śmiech. Szybko jednak zignorował sytuację i w podekscytowaniu zaczął szykować się do wizyty u dawno niewidzianych, najbliższych krewnych.
Razem z Hugo wpakowali się do leciwego samochodu i obrali kurs za miasto. W pewnym momencie kierujący pojazdem nadepnął gwałtownie na hamulec, zatrzymał auto po środku drogi i spoglądając zwierzęciu głęboko w oczy, powiedział zmieszanym, przytłumionym głosem:
– Już wiem… Vincent Price. To był śmiech Vincenta Price’a, „króla horroru”.
Pies nie zrozumiał ani słowa, więc tylko polizał Kevina po twarzy. Ten westchnął głęboko oraz wykrzywił usta w delikatnym uśmiechu. Zamyślony spojrzał przez przednią szybę na znajdujący się gdzieś w oddali, nic nie znaczący punkt, po czym wrzucił pierwszy bieg, cisnął pedał gazu i ruszył do celu.