- Opowiadanie: Kaplan - Pan Boleści

Pan Boleści

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Agroeling, Użytkownicy

Oceny

Pan Boleści

Istnieje dobro i zło, tak jak oprócz lewej ręki macie prawą. Jesteście wy i odbicia wasze w tafli wody. Istnieje niebo i otchłań. Istnieje woda i ogień. I wiele z tych spraw toczy walkę odwieczną. Na końcu jednak zawsze jedno wygrać musi.

 

Prorok Ezerbabel, Księga Nicości

 

 

 

I uźrzałem męża do podświecia zstępującego. Przedarł się on był na powierzchnię, jakkolwiek urodził się Innym. I odkupił on Krwią Swoją Wszechświętą legiony przedawne, rozszalałe pasją dzikiej lubieży. I rozmorowiły się na świat cały, czyniąc go otchłanią boleści i płaczu.

[…]

Aryman jest bowiem Panem Boleści, do otchłani odesłanym. Lecz nie będzie na wieki trwało przeciwnika jego panowanie. Przyjdzie tedy chwila, że Drudż uwolni się z tenaru okowów, Syna Swego poświęciwszy. Szykujcie się przeto, czekając na dzień ony, albowiem wielka nagroda czeka jego czarowników.

 

Abominationes de obcsuritati inferni Wilgiusza z Syrii

 

 

Na początku roku 1938, przy jednej z plaży w okolicy pewnego nadmorskiego miasta, pod głęboką warstwą wyschniętych traw i chwastów znaleziono osobliwie wyglądający kamień. Pracownicy z jakiegoś, bliżej nieokreślonego powodu, odsunęli go, znajdując ku swemu zdziwieniu wyjątkowo głęboki otwór, prowadzący, zdaje się, do jakichś długich podziemnych przejść.

Na kamieniu znajdowały się ewidentnie rzadkie minerały, ponadto opatrzono go osobliwym, wyrytym w twardej powierzchni, napisem.

Zgłoszono się wówczas po radę do znanego w okolicach pasjonata legend i zawodowego archeologa, doktora nauk Wilhelma Klarenbacha.

W pierwszej dekadzie drugiego tysiąclecia zajmował się on badaniem materialnych pozostałości po wyznawcach powiązanych ze sobą wyznań, między innymi zaratustrianizmu, manicheizmu oraz wiary katarów i gnostyków. Spędził około ośmiu lat na podróżach po Syrii, Egipcie, Armenii oraz niektórych rejonach Europy, odnajdując nierzadko bądź to fragmenty starych pism, bądź też ruiny świątyń, bądź wreszcie rzeźby i inne symbole, wokół których – i nie zaprzeczali temu nawet najtrzeźwiejsi badacze – unosiła się wyjątkowa aura zgrozy i tajemniczości. Od kolegów po fachu różniło go to, że nie tylko traktował badane znaleziska z powagą czy nawet szacunkiem, lecz otaczał je czymś na kształt religijnego uwielbienia przemieszanego z trwogą. Krył się wprawdzie z tym odczuciem, a właściwie je w sobie tłumił, po części bojąc się wyśmiania ze strony rozważnych przedstawicieli środowiska naukowego, a po części także samemu uważając je za nieuzasadnione. Ta dziecięca jednak fascynacja, przeświadczenie, że obcuje z czymś pozanaturalnym, stanowiła dlań sporą motywację, toteż nie gasił jej w sobie całkowicie.

Jednakże owa połowiczna wiara w rzeczy pozanaturalne okazała się mieć nań zgubny wpływ. Było to 30 kwietnia 1926 roku. Od kilku miesięcy trwały wykopaliska szczątków manichejskiej świątyni w okolicach Kavīr-e Namak. Okazało się po jakimś czasie, że istnieje tam przejście do podziemnej siedziby, pełnej nienaruszonych niemal rzeźb, ołtarzy… oraz licznych kości, ni to porozrzucanych niedbale, ni to stanowiących bluźnierczy wystrój krypty. Niektórzy eksperci wysuwali hipotezę, że na owych kościach znajdują się wyraźne ślady mąk, lekkie nadłamania, cięcia czy pręgi zregenerowanych tkanek.

Doktor Klarenbach, zszedłszy po raz któryś z kolei do krypty, zniknął na pewien czas. Pojawił się na powierzchni dopiero po kilku dniach, wychudły, zmęczony i przerażony. Przybył jakby znikąd do stacjonującej tam grupy badaczy. Oczywiście zapytano, co się stało, lecz ten odpowiadał tylko nieskładnymi sformułowaniami. Jedynym koherentnym zdaniem, jakie z siebie wówczas wydobył, było: „Chciałem znaleźć Boga, a zobaczyłem Diabła”.

 

Gdy wydobrzał, twierdził, że niczego nie pamięta. Poprosił jednak o to, by go ktoś zastąpił podczas badań, ponieważ „okoliczny klimat źle wpływał na jego duszę”. Mimo zapewnień, że nie stał się świadkiem żadnych traumatycznych przeżyć, wciąż zachowywał się dziwnie. Miewał ataki paniki, szczególnie gdy wspominano o pracy archeologa bądź o jednej z religii dawniej będących jego pasją. Udzielono mu zatem roku bezpłatnego urlopu i zalecono, by udał się do psychologa. Tak też zrobił. Po odbyciu urlopu pracował jeszcze przez siedem lat jako nauczyciel akademicki, a gdy w roku 1930 jego terapia dobiegła końca, stwierdził ostatecznie, że jest gotów wrócić do wykopalisk. Nalegał jednak, by nie dawano mu zleceń związanych z katarami, manicheizmem, gnostycyzmem, „a najlepiej żadnym odłamem czy herezją chrześcijaństwa”. Jego specjalizacją stały się zatem zabytki środkowej Europy. Nie miał oczywiście gwarancji, że nie natrafi chociażby na obiekty kultu katarów, lecz ostatecznie zdecydował się zaakceptować ryzyko.

Badając odnaleziony nad morzem kamień, z początku stwierdził jedynie, że tekst napisany został głagolicą. Był on również w stanie ustalić z pewną dozą pewności, że wykorzystany język podobny jest do staro-cerkiewnosłowiańskiego, lecz o rzetelniejsze oględziny musiał poprosić kolegów po fachu.

Zidentyfikowali oni język jako nietypowy słowiański dialekt, prawdopodobnie sprzed szóstego wieku naszej ery. Styl samego pisma był do tej pory nieznany, ale wszystko wskazywało na autentyczność tekstu.

Następnie sprawą zajęli się slawiści. Prace trwały długo, ale, nie bez problemów, zdołali przetłumaczyć cały werset i niemal z pewnością stwierdzili, że głosi on: „Oto miasto nieśmiertelnych. Biada wam, ci, którzy tu wkroczycie!”

Ta przestroga szczególnie zainteresowała doktora, toteż uznał, że trzeba niezwłocznie zbadać podziemne korytarze. Przejścia mogły się bowiem okazać prawdziwym skarbcem pradawnych sekretów. Jego koledzy z uniwersytetu mieli wątpliwości, czy bezpośrednio po wyleczeniu się z traumy gotów jest badać podziemia, o których nic nie wie, lecz Klarenbach stwierdził jedynie, że najplugawsze nawet misteria europejskich pogan bledną przy nieopisywalnych transach, jakich doznają ludzie zagłębiający się w parachrystiańską teologię wschodu. Dodawał, że ponieważ doznał podobnego transu, jest uodporniony na prawie wszystko co człowiek skłonny jest sobie wyobrazić.

 

Na ciągnącej się przez ponad dziesięć kilometrów podziemnej ścieżce i jej jeszcze dłuższych odnogach nie znaleziono jednak niczego. Żadnego rzadkiego metalu, starego miecza, żadnej monety z wizerunkiem legendarnego króla. Po co więc ktoś miałby ostrzegać przed wejściem do czegoś, w czym nie znajdowało się nic godnego strzeżenia?

A jednak uczony znalazł coś niemal równie interesującego, jakkolwiek nie tak cennego jak to, czego się spodziewano. Na jednej ze ścieżek znajdowały się czyjeś notatki. W innym miejscu ktoś odkrył starą i niemodną latarnię elektryczną, gdzieś leżał kawałek współczesnej syntetycznej tkaniny… Lecz nic poza tym.

Klarenbach zaczął badać zapiski. Zauważył od razu rzecz szczególną, a mianowicie to, że pismo stawało się stopniowo mniej staranne, a pod koniec w zasadzie nieczytelne. Notatki sporządzono bez wątpienia w języku polskim, choć w niektórych miejscach wyrażenia brzmiały nieco jak czeski bądź chorwacki.

Ciała nie znaleziono, więc ktokolwiek tam trafił, musiał znaleźć inne wyjście, inne niż to, które odblokowano podczas prac porządkowych.

Wilhelm Klarenbach, nie informując oficjeli, zabrał notatki do własnej pracowni i od razu rozpoczął lekturę.

 

 

 

 

 

 

Zapiski

 

Odkąd pamiętam, chorobliwie boję się cierpienia. Nie pamiętam dnia, bym nie rozmyślał godzinami o ludziach umierających na nowotwór, cierpiących na kamienie nerkowe czy klasterowe bóle głowy, Azteków wyrywający żywe serca, trzylatków pogrzebanych żywcem, dzieci zdeformowanych od zatrutego pożywienia… Nie pamiętam dnia, w którym nie bałbym się, że takie męki być może spotkają kiedyś mnie. Nieraz, jako młodzieniec w szkole, wybiegałem z klasy z krzykiem rozpaczy i przerażania, gdy nauczyciel choćby napomknął coś o bólach porodu, niedającej się wytrzymać agonii, średniowiecznych torturach; gdy katecheta choćby cicho sugerował niekończące się i przekraczające ludzkie wyobrażenie męki piekła. Rodzice zostali poinformowani o moim dziwnym zachowaniu, lecz ignorowano te objawy, uznając je za typowy dla młodego wieku „bunt i chwilowe zwątpienie, stres związany z nauką, miłostkami i tym podobne”. Unosząc się jakąś dziwną młodzieńczą dumą, nie mówiłem o swoim prawdziwym problemie, a gdy sugerowano, bym z rzekomym buntem i zwątpieniem dojrzewania udał się do specjalisty, odmawiałem. Uznałem, że sam znalazłem sposób na oswojenie lęku.

Z jednej strony odnalazłem ukojenie w religii. Nie tej jednak zorganizowanej, grożącej rzekomym grzesznikom i niedowiarkom piekłem, którego idea nieraz i mnie doprowadziła do ataku paniki. W mojej „osobistej” wierze cierpienie po śmierci było niemożliwością, nad naszymi losami czuwał zaś dobry miłosierny Bóg. Był jednak jeszcze jeden sposób, znacznie osobliwszy…

Sam nie wiem, czy kierowałem się chęcią niesienia pomocy ludziom podobnym do mnie i przez to badałem sprawę tak dogłębnie, jak mogłem, czy raczej kierował mną bies przewrotności. Dość że zacząłem podchodzić do źródła przestrachu tak blisko, jak mogłem. Zbliżałem dłoń swą do metafizycznego ognia tak blisko, jak to możliwe, nie dając się jednak ogniu pochłonąć. Chciałem zbadać cierpienie, jego przyczyny neurologiczne, ewolucyjne, wpływ na kulturę i poglądy światowej sławy myślicieli. Zdawało mi się, że oto właśnie moje powołanie, lecz nie mogłem się zdecydować ostatecznie ani na obranie ścieżki kariery neurologa, ani znawcy literatury czy filozofii, jak gdyby chcąc utworzyć nową gałąź nauki, łączącą sobie wiele dziedzin, a którą w myślach nazwałem „aglologią”.

W końcu jednak natrafiłem na prawdziwą epitomię zwyrodnienia, dzieła autora z taką przenikliwością eksplorującego granice ohydy, o jakiej niejeden „światły i przyzwoity” filozof mógłby tylko śnić w nocnych koszmarach. Natrafiłem na dzieła Markiza de Sade.

Znacznie bardziej interesowały mnie jego filozoficzne wywody niż popisy okrutnej i lubieżnej wyobraźni. Pod płaszczykiem pornograficznego zwyrodnienia znajdowała się fascynująca w swojej skandaliczności myśl, którą pragnąłem zgłębić. Miałem wtedy około siedemnastu lat.

Z owego okresu jedno zdarzenie szczególnym piętnem odcisnęło się na mojej pamięci. Trafiałem częstokroć do zapomnianych kątów lokalnej biblioteki, znajdującej się tuż za załomem ulicy, przy której mieszkałem. Biblioteki starej i majętnej, pięknej i bogatej w zbiory. Zawsze jednak raziły mnie niemiłe utyskiwania bibliotekarzy o ohydnych dla mnie twarzach i wrogich spojrzeniach, którzy wszystkie moje poczynania karcili z sadystycznym wręcz upodobaniem. Nie wiem, czy to tylko projekcja słabego umysłu, niesięgającego swoimi odnóżami tak daleko wstecz, czy rzeczywiście ich impertynencja i brzydota wryły się w mój umysł z taką nieustępliwością. Dość że stanowiło to dodatkowy bodziec dla kwitnącej w owym miejscu aury niesamowitości, będącej chyba jedną z niewielu rzeczy, które mnie tam gnały.

Z zainteresowaniem pochłaniałem wiele książek, zmurszałych i zawierających fascynującą wiedzę dawnych lat. Natrafiałem nieraz na owoce zakazane, najohydniejsze i osławione tomiszcza, cuchnące tchnieniami szukających wrażeń pijaczyn i oblepione brudem z ich palców. Spośród nich najlepiej zapamiętałem właśnie owe przeraźliwe wersety Markiza de Sade, a także jego poślednich naśladowców. Pochłaniałem te obrzydlistwa z niezdrową namiętnością, gdy zaś przyłapał mnie na tym ktośkolwiek, to szczerze i z powagą zasłaniałem się badawczym dystansem.

Było to pod koniec kwietnia 1919 roku; miałem wtedy siedemnaście lat. Podczas rutynowej mej wizyty w murach biblioteki, natrafiłem na coś szczególnie potwornego. Pewna ilustracja w jednej z tych bezwstydnych noweli wydała mi się kwintesencją wszelkiego plugastwa i perwersji, granicą, której nie można przekroczyć nawet wówczas, gdyby wewnętrzne niezdrowe pragnienia i dewiacje pchały nas z piekielną siłą i mocą, gdyż za nią leży już jedynie niedająca się przebyć próżnia. Na rycinie tej dokonywano tortur tak zmyślnych, tak obrzydliwie się obchodzono z każdą częścią ciała ofiary, że niemal zemdlałem, chociaż – ponieważ po wielu latach oswoiłem swoje lęki – nie należę do osób zanadto delikatnych. Kunszt artysty pozwolił zaś na przedstawienie tylu szczegółów, tylu sugestywnych linii i kresek, że sama w sobie dosłowna zawartość nijak się miała do znacznie głębszej i dosadniejszej warstwy podświadomej.

Najdziwniejszą jednak rzeczą było to, że twarz osoby na rycinie, osoby torturowanej i gwałconej, należała bez wątpienia do mnie.

Odrzuciłem książkę, nie kwapiąc się nawet, by odłożyć ją na miejsce. Pozostała tam na podłodze, z pogiętymi stronicami, podczas gdy ja biegłem tak daleko, jak mnie nogi poniosły. Może gdybym był dojrzalszy, uznałbym to za przypadek i nie zachowałbym się tak komicznie.

Nazajutrz jednak przyszedłem tam z powrotem, aby zmierzyć się ze swoim lękiem, spojrzeć dokładniej na ilustrację i wybadać więcej na temat samej powieści (czy zbioru opowiadań albo nawet esejów, bo i tego dokładnie nie pamiętałem). Jednak nie było jej na miejscu. Bibliotekarze zaś, zapytani o „czerwoną sprośną księgę”, wzruszali tylko ramionami. Powiedziano mi, że skoro nie znam ani autora, ani tytułu, to nie można nic poradzić. Potem odszedłem. I nigdy nie wróciłem.

***

Po roku ja i moja rodzina wyprowadziliśmy się z tamtego miasta. Do tego czasu nie wszedłem do biblioteki ani razu.

Osiedliliśmy się w samotnie stojącym domku nad morzem, przy jednej z tamecznych wioseczek. Łatwo go rozpoznać, ponieważ jest pomalowany na charakterystyczny ametystowy kolor. To jednak materiał na nieco inną historię, bo sama atmosfera okolicy stanowiłaby interesujące tło dla opowieści.

Po kilku latach na powrót zająłem się zgłębianiem problemu cierpienia. Unikałem wprawdzie wulgarnych dzieł, co nie znaczy jednak, że nie natrafiałem na nie, choćby przypadkiem. Kusiło mnie nieraz, żeby spojrzeć choćby na okładkę, by potrzymać ją i nasycić się rozpustną wyobraźnią autora, nie zagłębiając się przy tym w samą treść. Lecz czyż można w ten sposób igrać ze swoją słabością, drażnić nieco struny z dawna zapomnianych lęków, unikając z powodzeniem szaleństwa?

Przez pewien czas mi się to udawało. Potem, gdy skończyłem osiemnaście lat, ów nawyk wrócił, lecz odwiodło mnie od niego jedno istotne znalezisko. Oto na jednej z półek księgarni odnalazłem – po tak wielu latach – ową czerwoną księgę z żółtymi ornamentami na okładce. Lęk i nostalgia mieszały się ze sobą w nieustannym odmęcie. Rzecz szczególna: nie było w niej nigdzie żadnego nazwiska czy tytułu, wydawca nawet nie poinformował o anonimowości autora czy zbiorowości pracy. Jedyne, co się znajduje na pierwszych stronach, to napis, który postaram się poniżej jak najrzetelniej odtworzyć:

ⰽⱆ ⰲⰰⰾⰵ ⰲⱎⰵⰘⱄⱅⰲⱁⰶⰹⱌⰰ ⱀⰰⱖⰽⱃⱆⱅⱀⰹⰻⰹⰵⰳ

Pamiętałem skądś podobne symbole, lecz długo nie wiedziałem skąd dokładnie. W końcu intuicja naprowadziła mnie na podręcznik dla slawistów, który znajdował się gdzieś na jednej z półek w mym mieszkaniu. Okazało się, że wszystkie te symbole były literami głagolicy.

Powoli zamieniałem je na litery alfabetu łacińskiego, według polskiej fonologii, i po dość długiej pracy otrzymałem taki rezultat:

ku fale wszechstworzyca najokrutnijeg

Nie jestem pewien, czy słowa te mają jakikolwiek sens, lecz przez wzgląd na bibliologiczną akrybię wolę je zapisać.

W końcu postanowiłem przekartkować dokładnie książkę w poszukiwaniu wyrytej w mej pamięci ilustracji.

Nie było jej.

Sprawdzałem z kilkanaście razy, dokładnie, powoli i uważnie i ani razu nie natrafiłem na cokolwiek, co choćby w nikłym stopniu przypominało ową straszną rycinę.

Westchnąłem i odłożyłem książkę na miejsce. Po chwili jednak zmieniłem zdanie i podszedłem z egzemplarzem do właściciela księgarni. Zapytałem go o nazwisko autora albo chociaż adres wydawnictwa.

Mówił, że skoro nie ma ani tytułu, ani autora, ani żadnej innej informacji na temat książki, to nie mogła formalnie trafić do tej księgarni. Oznaczało to tyle, że ktoś ją podrzucił. Nie wiadomo dlaczego, lecz było to jedyne wiarygodne wyjaśnienie. Nie mogłem jej więc kupić, lecz nic nie stało na przeszkodzie, abym ją sobie po prostu wziął, jak gdyby zwyczajnie leżała na ulicy.

Tak też zrobiłem. Przyniosłem książkę do domu, w którym czekała już na mnie rodzina. Poprosiłem wszystkich, ojca, matkę i starszego o dwa lata brata, aby weszli do mojego pokoju i tam opowiedziałem całą historię, począwszy od odkrycia mojego powołania, nie pomijając nawet planowania „wynalezienia” nowej dziedziny nauki, całkowicie poświęconej problemowi cierpienia.

Rodzina z początku odnosiła się do mojej opowieści z rezerwą, wykazując się jednak ostatecznie zrozumieniem.

Rodzice sugerowali, że własna twarz na rycinie mogła mi się przywidzieć, ponieważ zobaczyłem ją stosunkowo dawno, gdy żyłem w mocnym stresie spowodowanym nieleczoną algofobią. Sugerowali także, dość subtelnie, że ilustrację mogłem sobie całkiem uroić, ale tej hipotezy nie traktowałem zbyt poważnie. Stwierdzili, że powinienem koniec końców pójść z moim problemem do specjalisty, a na razie nie ruszać owej książki. Ja jednak, w głębi duszy, mimo lęku, stwierdziłem, że powinienem przeczytać kilka ustępów i przekonać się, że nie zaszły tu żadne nadnaturalne wydarzenia, że jest to zwykła książka jakich wiele.

Gdy wyszli z pokoju, zostałem sam na sam z moimi myślami, niespokojnymi i pełnymi szaleńczych domysłów. Tak się złożyło, że akurat dość szybko zmorzył mnie sen, mimo że słońce ledwie zachodziło.

Tego wieczora moje mary były dość niecodzienne i choć być może pominąłbym całkowicie te senne doznania, to na jedną rzecz należy zwrócić szczególną uwagę. Śniłem mianowicie, że, paradoksalnie, obudziłem się raptem po paru godzinach i zacząłem chodzić po pokoju oświetlonym księżycem, wsłuchując się w nie wiedzieć czemu złowieszczo brzmiące odgłosy przypływu. Nagle do pokoju weszła trójka moich najbliższych. Mieli jakieś dziwne wyrazy twarzy, jakby złowieszczość mieszała się na nich z poczuciem emocjonalnego zaangażowania. Dziwne to wrażenie, niemniej najdziwniejsze wizje przychodzą do nas właśnie w snach. Patrzyli tak na mnie bez słowa, a ja, zaniepokojony, zapytałem, o co właściwie chodzi. Dalej jednak milczeli.

Zapytałem, dlaczego nie śpią. Wówczas, naraz, jak jeden mąż, tym samym monotonnym głosem powiedzieli coś, co zapamiętałem jako „Dlaczego ty nie śpisz”.

Potem wydarzyło się coś zatrważającego: wszyscy oni chwycili za poły mojej koszuli i spodni, po czym zaczęli mnie rozbierać. Nie chciałem odganiać ich bezwstydnych łap jak natrętnych much, bo czyż nie byli moimi bliskimi? Protestowałem jednak na tyle stanowczo, na ile było mnie na to wówczas stać.

Ponownie z ich ust wydobyło się to samo zdanie, jakby kierowani byli jakiegoś rodzaju nadświadomością. Rzekli, iż „myśleli, że to lubię”.

Wreszcie, tratując ich ciała, stojące na mojej drodze do drzwi, wybiegłem z krzykiem na plażę, a następnie w stronę wody… dalej, dalej, aż wreszcie cały się zanurzyłem i opadłem na dno.

Obudziłem się zaś nie w nocy, lecz z samego rana, gdy słońce barwiło jeszcze horyzont na koralowo, a wokół odnalazłem raptem garstkę ludzi lubujących się w chłodzie bryzy i samotności.

Nie wyrywałem z objęć snu jeszcze wtedy nikogo. Był to okres wakacji, toteż wszyscy spali do późna. Mogłem zatem w spokoju czytać osławioną księgę.

Pierwsze dziesięć stron opowiadało o tym, jak bohater znalazł się w takiej a nie innej sytuacji. Miał to być nieostrożny wędrowiec, który zapędził się dawno temu w niezbadane tereny lasów, zamieszkiwanych, według legend i współczesnych mu pogłosek, przez tajemniczych ludzi odprawiających dzikie orgie. Poszedł tam rzekomo z żądnymi przygód i adrenaliny towarzyszami, lecz ci jeden po drugim ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach lub na dobre znikali.

Grupka dewiantów miała zamieszkiwać stare podziemne przejścia. Miejsce w lesie, pod którym owe przejścia się znajdowały, oznaczono straszliwymi znakami.

Gdy przebrnąłem przez te wstępne rozdziały od razu przeszedłem na sam koniec, do posłowia, w którym rzetelnie wyjaśniono pochodzenie legendy.

Uczony pisał w aneksie, że jest to legenda słowiańska, pochodząca jeszcze sprzed szóstego wieku naszej ery, a więc gdy ludy naszych przodków były owiane tajemnicą. Pierwsza zapisana wzmianka o lubieżnym kulcie znalazła się w Abominationes de obcsuritati inferni Wilgiusza z Syrii. (Niektórzy badacze sugerują jednak, że najwcześniejszy opis podziemnych sekt znajduje się w Księdze Nicości proroka Ezerbabla). Po Wilgiuszu z Syrii przez setki lat nie traktowano owych wzmianek poważnie, toteż uczeni nie interesowali się odnajdywaniem słynnego „ziarna prawdy”, jakie rzekomo znajduje się w każdym starym przekazie. Zainteresowanie kultem i legendą wzmogło się w wieku dziewiętnastym, gdy wszystko, co ludowe, a także pradawne czy tajemnicze, uznawano za znacznie bardziej frapujące. Do opowieści o lubieżnych zwyrodnialcach kryjących się w podziemnych korytarzach pasowały więc wszystkie trzy wymienione cechy. Toteż książka, którą czytałem, musiała być jednym z dzieł romantycznych, co sugerował także jej literacki styl.

Jednak Kościół Katolicki stanowczo jej zakazał. Już w kilka miesięcy po wydaniu znalazła się na Index librorum prohibitorum, a co poniektórzy gorliwsi wierni nawet palili egzemplarze i karali nimi handlujących. W dziele tym bowiem znajdowały się opisy tortur i dewiacji, które zawstydziłyby samego Markiza de Sade. Ów tajemniczy podziemny lud odnalazł ponoć sposób na to, ażeby przełamać niedającą się przekroczyć barierę bólu, którą obdarzyła nas miłosierna natura. Za pomocą inkantacji wypowiadanych w starym języku – a które to inkantacje zostały dokładnie spisane w dziele – można było umożliwić zadawanie cierpienia po tysiąckroć przerastającego to, czego doświadczyli kiedykolwiek ludzie. Cierpień które nigdy nie zagościły w bogobojnych umysłach pierwszych chrześcijańskich męczenników. Okropieństwa, które samego Kaligulę wpędziłyby w mroki katatonii. Jednak za tym wszystkim miało stać coś znacznie gorszego, mianowicie myśl będąca całkowitym zaprzeczeniem wszystkiego, co rozsądne i zbożne. Przesłaniem dzieła zdawało się być to, że cierpienie jest celem samym w sobie, aksjomatem, wartością aprioryczną czy jakkolwiek by tego nie nazwać. Podziemny lud miał dlatego dążyć do sprawiania możliwie największego bólu ponieważ arbitralnie uznał go za dobro. Zupełnie jakby myśl ludu podziemnego była całkowitym przeciwieństwem myśli ludzi z powierzchni, wyznających cnotę altruizmu bądź w najgorszym wypadku hedonistów, raczej niekrzywdzących nikogo bez powodu.

Była tam także opisana lokalizacja straszliwych podziemi. Wejście do nich rzekomo znajdowało się w skalnym mieście Adršpach, a same przejścia rozciągały się na promień o długości setek kilometrów. Oczywiście nie wierzyłem, by tak ogromne połacie podziemnych sadyb nie zwróciły uwagi badaczy rejonu. Mogli wprawdzie przeoczyć jakieś głęboko ukryte przejście, zawalone ciężkimi głazami, ale jak takie karygodne przeoczenie mogło mieć miejsce we współczesnym świecie, epoce umysłu i dogłębnych roztrząsań choćby najpospolitszych zagadnień?

Legenda i jej zatrważające przesłanie nie dawały mi spokoju, wwierciły się w moją wrażliwą pamięć z godną podziwu nieustępliwością. Chciałem nawet osobiście poszukać legendarnego miejsca i choć nie sądziłem, że znajdę tam cokolwiek innego niż najzwyczajniejszy w świecie las i skały, to uznałem dążenie szlakiem przedawnych bajęd za kuszący sposób spędzenia wakacji. A jednak… Czyżby nie kierował mną ów bies przewrotności, czyżby nie walczyły wewnątrz mnie dwie przeciwstawne siły?… Trudno wyrokować.

Po jakimś czasie postanowiłem z przekonaniem, iż udam się tam, gdzie mój umysł od dawna już błądził. Uznałem, że powiem o tym rodzicom, lecz nie wyjawię im powodu zainteresowania akurat tym rejonem. Dość już miałem morza, które po tylu latach stałego zamieszkiwania straciło swój urok. Jego ciemne spienione fale nie kryły już tylu tajemnic, ilu spodziewać się można po tak rozległej i tajemniczej pustce.

Jest obecnie koniec czerwca 1919 roku. Rodzina zgodziła się, bym wyjechał sam na kilka dni. Wkrótce tak zrobię i poczynię w trakcie pewne notatki. One pozwolą mi zachować ów badawczy dystans. Biorę także ze sobą ową ornamentowaną księgę. Mam podejrzenia, że są w niej ukryte jakieś wskazówki przybliżające dokładną lokalizację wejścia, mimo że ustępu mówiącego o tym wprost nie znalazłem. Może to i szalona myśl, ale nic nie zaszkodzi jeszcze raz przestudiować księgi w trakcie podróży.

***

Adršpach, 12 lipca, godzina osiemnasta.

Chodziłem długo po skalnym mieście, zaglądając w każdy wyłom i zakręt, pytałem miejscowych przewodników, bez ogródek przyznając, że jestem poszukiwaczem przygód zainspirowanym tajemniczymi legendami. Większość autochtonów zbywała moje pytania wzruszeniem ramion, lecz znalazł się jeden szczególnie nimi zainteresowany.

Był to brodaty sędziwiec, ewidentnie niezamożny, zaniedbany lecz też nie pospolity wagabunda. Miał na sobie wprawdzie pomięte staromodne ubrania, lecz, przyznać to muszę, prezentował się poważnie, a nawet dostojnie. Był Czechem, toteż prawiliśmy po niemiecku.

Zmarszczywszy brwi i przybliżywszy się do mnie twarzą, zapytał, o jakiej legendzie dokładnie mówię. Ja zaś, zamiast mu odpowiadać, wyciągnąłem księgę. Zanim mu ją podałem, on nerwowym ale jasnym w interpretacji ruchem kazał ją schować. Lękliwie i chyba także ze złością zapytał, w jaki sposób ją zdobyłem. Opowiedziałem mu więc całą historię, zaczynając od odkrycia dziwnej ryciny ponad dwa lata temu. Starzec wciąż mnie indagował, dopytując po cóż przyszedłem. Sprawiał przy tym wrażenie jakby chciał mnie odwieść od poszukiwań, przestrzec przed tym miejscem. To chyba sprawiło, a odezwała się tu moja przekorna natura, że uparcie trwałem w naleganiach, aby wyjawił mi drogę.

Nota bene: Na marginesie dodam, że jego słowa wydały mi się wypowiedziane w sposób osobliwy, jak gdyby odgrywał tu wyuczoną, źle napisaną rolę… Może to tylko dziwne wrażenie, ale wolałem o nim wspomnieć.

Koniec końców oznajmił, że pokaże mi, gdzie to jest; że wyświadczy mi tę przysługę, dodając jednak, że „już niedługo mogę wcale jej jako przysługi nie postrzegać”. Dodał też coś, co zapamiętałem dokładnie. Rzekł wówczas: „Jeśli tak bardzo chcesz się zmierzyć z duchami przeszłości, to może u kresu podróży nabierzesz rozumu i szacunku do tego, co wymyka się racjonalnemu poznaniu”. Dziwny to był człowiek, przyznaję…

Przeprowadził mnie tylko kilka kilometrów, może dwa lub trzy, a potem stanął i nakazał mi abym kierował się w określone miejsce. Mówił, że najpierw mam iść prosto, potem kilka razy w lewo, prawo i tak dalej, i tak dalej. Niewiele zapamiętałem z jego wskazówek, ale że na koniec dodał, iż raczej z łatwością tam trafię, kierując się udeptanymi szlakami (co samo w sobie zdało mi się dziwnym), to nie dopytywałem więcej. Domyśliłem się, że nie chce iść dalej ze zwykłej przesądności, więc nie irytowała mnie aż tak bardzo połowiczność jego zaangażowania.

Droga ciągnęła się co najmniej kilka kilometrów. Ostatecznie znalazłem niewielką wyrwę w ścianie, przypominającą raczej armatni przestrzał niż intencjonalnie stworzone wejście. Obecnie stoję nad nim właśnie i, przyznaję, waham się nieco. Zdaje mi się, że te moje liche notatki mają na celu odebrać aury tajemniczości wyprawie. Czy tak się stanie, przekonam się wkrótce.

Mam ze sobą latarnię elektryczną oraz liczne baterie w torbie, mąkę, którą zamierzam wysypać, aby zaznaczyć drogę, a także prowiant. A zatem do dzieła…

***

12 lipca, prawdopodobnie godzina dziewiętnasta, podziemia, miejsce nieznane.

Włożywszy notatki do torby, nie ociągając się, zajrzałem do środka i chciałem nieco zbadać teren, zanim się zapuszczę się w potencjalny labirynt.

Z początku latarnia elektryczna nie ukazała niczego ciekawego. Wszędy tylko długie połacie ociekających źródlaną wodą kamieni. Miałem do wyboru dwie drogi. Zdecydowałem się pójść w lewo.

Tunel, zda się, utworzony był raczej w wyniku przyrodzennych przekształceń niźli ludzkiej wynalazczości. Sądziłem zatem, że moja przygoda okaże się w najlepszym wypadku przyrodniczym badaniem i że żadnego przedawnego kultu nie znajdę. Szedłem tedy spokojnie, powoli, delektując się samotnością i nastrojem z dawien dawna nieuczęszczanych podziemi.

Dzień i godzina nieznane.

Nie wiem, ile minęło czasu, od kiedy po raz ostatni sięgnąłem po notes, albowiem straciłem rachubę czasu. Stała się bowiem rzecz nadzwyczajna, której nie podejrzewałbym nawet w najdziwniejszych moich przyśnieniach. Piszę te słowa po to tylko chyba, ażeby zając się czymś w chwilach największej desperacji. Albowiem nie wiem naprawdę, czy w ogóle wyjdę na powierzchnie. Postaram się więc opisać w miarę szczegółowo, co się wydarzyło, wszelako nie mam zbyt dużo czasu i sił mi braknie.

Po dwóch bądź trzech godzinach od wejścia do podziemi ujrzałem coś niebywałego: po skrzyżowaniu przede mną przechodził właśnie jakiś człowiek. Wystraszony, jąłem wołać go, aby zapytać, co tu robi. Ten jednak nie zwrócił na mnie uwagi.

Poszedłem tedy za nim. Łatwo było go dogonić, albowiem za zakrętem znajdowała się tylko jedna prosta ścieżka. Gdy w końcu się z nim zrównałem, zatrzymał się, jakby pragnąc mnie wysłuchać.

Miał na sobie zwykłą lnianą koszulę oraz spodnie. Nie były to spodnie współczesne, nie zdawały się pochodzić z żadnej znanej mi epoki, a na pewno nie ze średniowiecza, wtedy bowiem spodni nie noszono w ogóle, w antyku zaś w wyższych sferach preferowano togi. Mógł to być jedynie strój pospólczego przedchrześcijańskiego ludu z Europy.

Następna notatka, dzień i godzina nieznane.

Mężczyzna za którym podążam, jak zdołałem się przyjrzeć, twarz miał młodą i dosyć przystojną, choć zdawała mi się ona nieco niestworna, jak gdyby nosiła świadectwo jakichś dawnych dni.

Twierdził, że wie, kim jestem. Jego mowa była bardzo dziwna, ledwie ją zrozumiałem, boż głoski wymawiał w jakiś dziwny sposób.

Kazał mi iść za sobą. Rzecz jasna nie posłuchałem go zrazu. Wszelako po chwili twarz jego zesrożyła się znacznie, po czym wyciągnął z kieszeni nóż i przystawił mi go do gardła. Potem przeszedł kilka kroków i stanąwszy za mną plecyma, wbił mi koniuszek noża w skórę, tak iż mimowolnie szedłem naprzedziej, pragnąc uniknąć bólu. Mówił, że jeśli nie pójdę, to mnie umorzy.

Dzień i godzina nieznana

Droga ciągnie się bardzo długo. Zdaje mi się, że idziemy tak godzinami w ciemnościach i w zimnie. W czasie tej długiej wędrówki w umyśle moim zachodzą jakieś poważne a nieokreślone zmiany. Zdaje mi się, że wieki całe stają mi przed oczami, a ja uginam się z powodu uwiądu nadlicznych doświadczeń. Upadłem trzykrotnie, a on mię wówczas podniósł. Przez moment myślałem, iże tracę zmysły, iże wszystko to jest jeno chimerą schorowanego umysłu. Czyż jest bowiem tak daleko od niezdrowego lęku przed boleścią i wynikających z niego napięć do przedziwnych zwidzeń, nawet tak długo trwających i olbrzymich jak owo?

Przemyślenia.

Czuje, jakbym żył wieki, jakby odradzała się we mnie pamięć dawnego żywota. Roją mi się w głowie postaci Wszechpana strąconego do otchłani, dzieci jego wygłodniałych; widzę dzieje ludzkości od zrodzenia przez Stwórcę, aż po przyszłe wieki. Mam wrażenie, że jestem sy… Nie, lepiej nawet o tym nie myśleć!

Uwagi me dalsze.

Czyżby zgrozy moje dawne nie były przypadkiem? Czyżby godziny przemyśliwań problemu boleści były moim własnym postem na pustyni i modlitwą w ogrójcu? Czyżby osławiony Markiz był wieszczem na miarę Izajasza, jeno tutejszym, co cudem wyszedł na powierzchnię?

Nota ma dalsza.

Czuje, że jestem w malignie, lecz to ona wynikała z wizji i przeczuć, nie zaś na odwrót. To owe pojawiające się mimochodem w głowie mej wieszczby były dla mojego umysłu nie do zniesienia.

Kilka kolejnych godzin skłoniło mnie do opryskliwe wyrażonego pytania o długość dalszej podróży. On zaś wbił mi lekko ostrze w plecy. Zamilknę więc i dłuższy czas nie będę rozprawiać z owym indywiduum.

Praeterea nota.

Żałuję bezgranicznie, żem nie wziął ze sobą broni. Gdybym bardziej był skłonny dać wiary strasznym opowieściom, może bym się jakoś uzbroił choćby na wszelki wypadek.

Praeterea nota.

Nogi zaczęły mnie boleć. Mężczyzna powiedział, że wreszcie mogę spocząć i się wyspać. Gdy się położyłem na kamiennej połodze, opytałem ponownie, jako długo będziemy iść. Odparł, że dokładnie tuzin dni. Zapewnił mnie, że wytrzymam ten czas, lecz ja w to nie wierzyłem.

Praeterea nota.

Minęło wiele czasu. Bądź niewiele. W mym odczuciu wiele. W trakcie dalszej, żmudnej wędrówki przerywanej jedynie na krótki popas i sen kilka razy starałem się go powstrzymać, uderzyć, przejąć szybko nóż, lecz niestety mi się nie powodziło. Zawsze był ode mnie szybszy, silniejszy i zwinniejszy.

Przeto, nie chcąc ginąć, muszę chodzić z nim przez te dwanaście dni. Żmudna to wędrówka, po jakimś czasie rany pokryły całe me stopy, tak iż buty swoje stare zdjąć musiałem. Potem krew mi się z plośni lała strumieniami, ból zasię był nie do zniesienia. Lecz kroczyłem…

Nota.

Próbowałem właśnie podjąć jakąś pogawędkę, aliści on nie odzywa się ani słowem. Zdaje się raczej bezdusznym stworzeniem, poruszanym nitkami jakiegoś lalkarza. Ani razu nie widziałem, żeby jadł, a pił chyba tylko ściekające w niektórych miejscach źródlane wody.

Raz jedynie, gdym posłyszał coś jakby ryk niedźwiedzia, on wypowiedział do mnie jakieś osobliwe słowa o tym, że boleść nie powstała jeno z przypadku przyrodnych przemian. „Drapieżca pożera ofiarę dlatego, iż tak właśnie miało być; to jest bowiem osnowa jestestwa”. Nie mam pojęcia, co to mogło znaczyć.

Nota.

Obecnie spoczywam, pilnowany przez owego męża. Niedługo zacznie mnie na powrót poganiać, tedy po raz pierwszy w życiu tak bardzo doceniam możliwość przelania niespokojnych myśli na papier. Jeśli przeżyję, i jeśli starczy iskry w latarni, postaram się opisać dalszy przebieg wydarzeń.

Nota.

Zaiste, to, co się zdarzyło potem, okazało się gorszym, niźlim przypuszczał. Jakkolwiek nużny jestem, pragnę opisać owe wydarzenia jak najszybciej, abowiem jeśli obemrę, wraz ze mną przepadnie wiedza spraw najotchłanniejszych.

Długa ta droga jakkolwiek nie była przyjemną, to mogłem drugdy dostrzec coś niecoś zajmującego. Po pewnym czasie zdawało mi się bowiem, że owe skalne oszyjki nie są jeno środkiem do szańca, tylko odłamem jakiuśkiego większego podziemnego grodu. Oczyłem bowiem wszelakie przejścia, załomy, co prowadziły do miast bogato ozdabianych, pełnych złota tudzież diamentów. Zoczyłem raz przechodzącą onędy postać, sędziwca z bielmem, szafującego na mnie oczyma jakoś dziwnie, jakobym był dlań na poły zjawą trwożną, na poły wdartusem przebiegłym. Bezpochybnie śćwirdziłem, iż siedzą tamo setki, jeśli nie tysiące ludzi. Oczyłem ktemu w mroczu przebiegającego zwierza o żółtych strasznych ślipiach, z pazurami, na poły mąułpę, na poły czołgacza. Nie byłoż to wszak jeno przywidzenie? Ninie już nie wiem…

Nota. Terra incognita.

W końcuśmy dotarli na „ustalone” miasto – kto z kim je wszakże ustalał, tego nie wiem – i przekazał mi człowiek ony pewien wyłom opoczny, którego bym sam nigdy nie zoczył.

Rozkazał mi wejść. Wszedłem tedy, lecz on tylko patrzał na mnie, stojąc.

Uźrzałem tam rzecz przedziwną: oto cała moja rodzina – a przynajmniej istoty ludzkie przypominające członków rodziny mojej – wpatrywała się we mnie z niezdrową namiętnością. Chciałem uciekać, atoli wiedząc, że za wyłomem czeka zbrojny mąż, gotowy zagrobić każdego, kto się mu sprzeciwi, poniechałem tego.

Wokolu świeciły się lichtarze. Na stole był ksieniec z czerwoną osadzą tudzież ozdobiony złotymi frędzlami. Musiała być to księga, którą przed laty znalazłem w pewnej bibliotece i której się bardzo podówczas strwożyłem. Osoby w pomieszczeniu miały na sobie stroje, których nie zoczyłem nigdy na żadnych rycinach i których ani razu sobie nawet nie wyobraziłem. Nawet teraz nie potrafię nijak opisać ich wyglądu. Wiem jeno, iż sobowtór matki zdawał się wyjątkowo dostojny, a we włosach diadem miał.

Miałem wrażenie, że błądzę we śnie. We śnie zaś umysł śniącego przyjmuje wszystkie, choćby najcudaczniejsze wydarzenia, za coś przeoczywistego. Tak też było i wówczas, mimo że – teraz wiem – pewnikiem nie śniłem.

Sobowtór matki odezwał się do mnie słowem, którego nie pamiętam. Białka pochwyciła ksieniec i mi go podała.

Szczerze zadziwiony opytałem, po cóż to. Nie odpowiadała.

Wtem podwika jęła śmiać się na całe gardło, obłąkańczo i przeraźliwie. Rozwarła księgę na jednej ze stronic ze straszliwymi rycinami… ujrzałem: moja własna rodzina biła mię ferułami, wbijała ostre obmioty w oko, dusiła. Pod ryciną zasię znajdował się werset, który dokładnie pamiętam. Była to owa klątwa w starym języku, której doraźliwy szaniec pozbadam teraz zbyt dobrze; zbyt dobrze pojmuję powszebytność.

Kobieta wyciągnęła nóż i zamierzała mię nim ugodzić. Lecz ja z całej siły uderzyłem ją w głowę, tak że padła nieprzytomna.

Gnany napięciem ponad miarę, biegłem przedawnymi korytarzami podświecia, tak że nawet przed strzegącym mię uprzednio nożownikiem udało mi się uciec. Lecz czy na pewno chciał mnie złapać? Abo to bowiem istotnie tak mnie zagrzała wizja śmierci, żem nawet zasadniczo sprawniejszego zawiśnika wyprzedził, abo dał z takiego bądź innego powodu za wygraną.

Memorandum. Terra incognito.

Teraz już nie wiem, co się ma wydarzyć. Ciemno wokolu, kończy mi się prowiant, iskra w latarence słabnie na dobre… Boże w niebiesiech, dajże mi odetchnąć…

Zawsze się strachowałem, iż przestanę myśleć, że istniejesz, o Panie; że najgorszym rozczarem będzie to, gdy ujrzę świat jako bezdeń obojętnej nicości… Wszelako jest znacznie gorzej. Znacznie gorzej…

 

 

Przeczytawszy notatki, uczony nie mógł dojść do siebie. Historia była bez wątpienia albo wytworem umysłu szaleńca, albo świadectwem czegoś naprawdę niezwykłego.

Z jednej strony należało zbadać opisane przez owego podróżnika miejsca, ale, chociaż trudno było mu to przyznać, z powodu lęku nie chciał tego robić. Zdawało mu się, że widmo spopod ruin manichejskiej świątyni powraca doń w przeraźliwszej nawet formie.

W ciągu dwóch tygodni od dokonania tych intrygujących odkryć zaczęły mieć miejsce dziwne zniknięcia badaczy tuneli. Jednego mężczyznę znalezionego z rozbitą czaszką, innego z urwanymi kończynami, innego znowuż z odciętą głową. Uznano zatem miejsce badań za wyjątkowo niebezpieczne, wezwano policję i postanowiono, że do czasu wyjaśnienia sprawy przez służby uczeni powinni zaprzestać jego eksploracji.

Sekcja zwłok, zwłaszcza niebywale wysoki poziom kortyzolu we krwi, wykazała, ponownie, że osoby te nie zginęły od razu; że przed śmiercią doznawały przez wiele dni lub nawet tygodni ogromnego cierpienia, a obcięcie kończyn i głów, w obliczu pozostałych tortur, było raczej litościwą egzekucją bądź aktem bezczeszczenia zwłok. Co niezrozumiałe i trudne do wyjaśnienia, wszyscy ci mężczyźni byli przed śmiercią gwałceni.

Ginęli nie tylko badacze podziemi. Zaobserwowano w owym okresie niemożebny wzrost nienaturalnych zgonów w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od miejsca eksploracji. Dało się także usłyszeć pogłoski, o wyczuwalnych w co poniektórych miejscach drżeniach gruntu bądź o wydobywających się z podziemi odgłosach przypominających ryk lwa bądź niedźwiedzia. Co poniektórzy widzieli jakoby przebiegające gdzieś nocą po lasach stworzenia będące ohydnymi hybrydami gada i człekokształtnej istoty.

Doktor Klarenbach już wcześniej myślał o odnalezieniu rodziny autora notatek, lecz doniesienia o tajemniczych zniknięciach oraz wybuch osobliwej histerii popchnęły go natychmiast do powzięcia w tej kwestii zdecydowanych kroków.

Uczony wysłał list do towarzystwa archeologów ze zdjęciem tekstu młodzieńca i zasugerował w nim, by jak najszybciej przeszukano skalne miasto w Adršpach. Działał wprawdzie w ferworze lęku i wiedział, że taka prośba, a szczególnie jej uzasadnienie w postaci zapisków potencjalnego obłąkańca, może nie zostać potraktowana poważnie, lecz nic nie szkodziło choćby spróbować.

Sam zaś postanowił znaleźć rzeczony ametystowy domek w okolicach przymorskiego miasta. Nie pamiętał, by do tej pory na niego natrafił, ale po wypytaniu paru znajomych, lepiej znających okolice, od razu go znalazł.

Przyszedł tam z notatkami młodzieńca, które miały mu posłużyć za dowód. Otworzyła mu dwójka ludzi, jedna mniej więcej czterdziestoletnia kobieta i jej mąż. Gdy wyjaśnił im pokrótce, stojąc w progu, w jakiej sprawie przyszedł, i gdy zapytał, czy autor notatek jest w domu, ich twarze natychmiast spochmurniały. Jednak ta zmiana nastroju sprawiła wrażenie wymuszonej i nienaturalnej.

Kobieta oznajmiła, wpuściwszy go środka, że syn zaginął nieco ponad dwadzieścia lat temu. Ponoć wyjechał raz sam na wakacyjną wędrówkę i nigdy z niej nie wrócił.

– Proszę śmiało – powiedziała kobieta, nienaturalnie przyjemnym głosem. – Niech pan się napije herbaty lub kawy i o wszystkim nam na spokojnie opowie.

Uczony skinął głową, uśmiechnął się nieznacznie i poszedł powoli w stronę salonu. Uczuł od razu zapach jak gdyby zgniłych jaj i zgadywał, że dochodzi zza drzwi, zdawało się, starego magazynu. Gdy się rozsiadł na jednym z foteli, spostrzegł, że gestykulacje i ton gospodarzy są jak gdyby nienaturalnie egzaltowane. Zdziwił się, bo z jednej strony przyszedł w sprawie ich zaginionego, i najpewniej tragicznie zmarłego, syna, a z drugiej nawet w chwilach całkowitej beztroski takie a nie inne zachowanie by dziwło. Małżeństwo bowiem ani na chwilę nie przestawało się uśmiechać, mówili niemal melodyjnym szeptem i poruszali się bardzo szybko i jak gdyby nieco nerwowo.

Kobieta poszła do kuchni, aby zrobić kawę, a doktor został w salonie sam na sam z gospodarzem.

Przez moment patrzyli na siebie z nienaturalną i dość kłopotliwą intensywnością, toteż chcąc uciec wzrokiem, rozejrzał się doktor po pokoju, podziwiając jego dość niecodzienny wystrój, figurki zdeformowanych niby-aniołków, abstrakcyjne obrazy przypominające dzieła zdolnych parodystów Salvadora Dalego i tym podobne. Wtem ujrzał coś, na czego widok krew w jego żyłach zastygła.

– Co się panu stało? – zapytał gospodarz, widząc uczonego z rozpaczą ściskającego nozdrza i skronie.

– Są państwo różokrzyżowcami? – powiedział, nieco wydobrzawszy.

– Nawet gnostycyzm nie pojął w pełni prawdy – mówił mężczyzna. – Demiurg nie jest stworzeniem poślednim, jeno siłą równą Jehowie. Dlaczegóż pan pyta?

– Na początku kariery zajmowałem się wykopaliskami manichejskich, gnostyckich i zaratustriańskich świątyń. Widziałem już kiedyś ten symbol. – Wskazał palcem obraz przedstawiający jak gdyby diabła, którego odbiciem w tafli wody jest dostojny starzec z długą brodą.

Nagle do salonu weszła kobieta, ze srogim obliczem.

– Nasza wiara jest prawdziwa – rzekła.

– Inaczej by jej państwo nie wyznawali.

– Słusznie – powiedział gospodarz.

– Opowiedzieć panu pewną legendę? – zapytała kobieta. Zakłopotany uczony milczał. – Przed wiekami przybył do pewnego miasta wielki mędrzec, święty. Nauczył tamtejszych ludzi pisma i różnych nauk. Rzekł, że Jehowa da ludowi onemu nieśmiertelność. Wówczas ludzie zapytali, czy przeciwnik Jehowy nie daje tego, czego człowiek sobie zażyczy. On odparł tylko, że Szatan jest odwrotnością Boga i że każdego, kto Szatanowi służy, Bóg strąci do otchłani. Uznano zatem, że tak jak Bóg nakazuje czystość i dobroć, obiecując za nie wieczność w niebie, tak też Szatan za lubież i okrucieństwo da nagrodę w podziemiach.

– I co się stało? – zapytał uczony, pragnąc zachować pozory zwyczajnej rozmowy.

– Lud ten zstąpił do podziemi, by służyć naszemu stwórcy i go chronić. Albowiem wykazał się wobec swego okrutnego stworzyciela najwyższym oddaniem. Toteż spłodził Demiurg syna z królową tego ludu. Lecz tak jak Jehowa potrzebował krwi syna, co z nieba przedostał się na ziemię, aby otworzyć bramy nieba, tak też Demiurg potrzebował krwi syna swojego. Syn ten przez wieki trwał był u boku ojca, lecz zesłany został na ziemię w dniach ostatnich i niczego tam nie pamiętał.

– Wybaczą państwo – ozwał się wreszcie uczony, powstawszy – lecz ta rozmowa zaczyna mnie męczyć. Nie po to zresztą przyszedłem.

– Ach, chce pan zobaczyć Wielką Księgę – powiedziała kobieta.

– Jaką „Wielką Księgę”?

„Skąd o tym wiedzą” – pomyślał.

Kobieta bez słowa poszła do jednego z pokoi i przyniosła zeń jakąś książkę. Podała ją uczonemu.

Czerwona księga, dokładnie taka, jak ją opisał młodzieniec w swoich notatkach.

Badacz przekartkował ją i wtem natrafił na jakąś rycinę. Nie przyjrzał się jej dokładnie i patrząc na zupełnie inną kartkę, zaczął się zastanawiać. Przecież młodzieniec dokładnie napisał, że w drugiej odnalezionej wersji żadnej ilustracji nie było…

Spojrzał na twarze gospodarzy. Uśmiechali się.

Przerażony, przekartkował książkę z powrotem i tym razem nie przeoczył ilustracji. Widniał na niej dokładnie taki sam rysunek, jaki opisano w notatkach, lecz tym razem torturowana osoba miała jego twarz.

W tym samym momencie mężczyzna i kobieta oznajmili egzaltowanym głosem:

– Wypełniają się słowa proroctwa…

Wtem chwycili go za ramiona i z nadludzką siłą zaciągnęli do starego magazynu. Stały tam znane mu z ryciny narzędzia tortur. Zanim doświadczył największego w swoim życiu bólu, ujrzał martwe ciała dwójki osób, wyglądających dokładnie tak samo jak gospodarze.

 

Koniec

Komentarze

Styl jest bardzo nierówny – pierwsza część, przed "zapiskami" – mocno mnie zmęczyła, same zapiski czyta się już dużo lepiej, ich stylizacja co prawda nie jest konsekwentna, ale ciekawa. Interesujące są też pojawiające się w utworze sobowtóry.

Całość ma spory potencjał, można by z tego uczynić interesującą historię, autor z pewnością ma dobre pomysły, jednak wykonanie psuje to niestety.

W opowiadaniu mnóstwo rzeczy jest mocno niedookreślonych – są "jakieś" czy "czyjeś" ale nie dowiadujemy się jakie czy czyje konkretnie. Niektóre sformułowania też mocno mnie zdziwiły, przykładowo czemu księga była "osławiona"?

Poza tym autor zapewnia wielokrotnie, że coś było "przerażające" czy "zatrważające" – a czytelnik żadnej grozy nie czuje.

Całość tekstu wydaje się mocno niestaranna.

Jest też trochę błędów rzeczowych, przykładowo: głagolica powstała w wieku dziewiątym, a w tekście pada informacja o piśmie do niej podobnym w wieku szóstym – to bez dobrego wyjaśnienia (a takiego w utworze nie ma) razi.

Ogólnie całość uważam za propozycję dość intrygującą, jednak o mocno niewykorzystanym potencjale.

entropia nigdy nie maleje

Hej, całkiem fajny pomysł i udany klimat, ale dla mnie osobiście opowiadanie rozwala się na dwie części. Zgodzę się z tym, że same zapiski czyta się lepiej, jednak coraz dziwniejsza stylizacja z czasem zaczęła mi przeszkadzać. Nie wiem, czy miało to obrazować postępujące szaleństwo bohatera, ale jeśli tak, to dla mnie osobiście tekst był przeładowany dziwnymi słowami, co utrudniało mi czytanie i sprawiało, że się zacinałem. Wątek Wilhelma był dla mnie zaś jakiś taki nieco suchy. Czytało się z początku jak artykuł w gazecie, który potem niepostrzeżenie przeszedł w narrację trzecioosobową. Nie pasowało mi to. A propos nieścisłości – nie bardzo widzę, jak bohater mógł robić zapiski trzymany pod nożem, a uciec mu się nie udało. Tego chyba jednak nie ma co się czepiać, bo taka konwencja. Niedzisiejsza może, ale mi się nawet podoba.

Mi się akurat ta postępująca stylizacja kojarzyła z cofaniem się w czasie – bohater zaczynał w wieku dwudziestym, a cofał się świadomością coraz dalej w przeszłość.

Co do zapisków pod nożem – też zwróciłem na to uwagę, ale uznałem, że tak naprawdę robił je w przerwach, gdy odpoczywali, zapisując wszystko post factum – ale to rzeczywiście wymaga dużej dobrej woli czytelnika, by tak to odebrać.

Pomysł i klimat – też mogę pochwalić, choć brakowało mi tu rzeczywistej grozy.

entropia nigdy nie maleje

Khaire!

 

Według mnie opowiadanie ocieka Lovecraftem i gdybym miał zgadywać, starałeś się nawiązać do klimatu jego prozy. Jeśli tak, to nic w tym zdrożnego, z zastrzeżeniem, że raz to się udaje lepiej, raz gorzej, a i sam Lovecraft miał przecież momenty zarówno mocne jak i słabe.

O takich rzeczach, które szczególnie rzucają się w oczy, napisali już Jim i panrebonka:

 

W opowiadaniu mnóstwo rzeczy jest mocno niedookreślonych – są "jakieś" czy "czyjeś" ale nie dowiadujemy się jakie czy czyje konkretnie.

O tak, to kłuło w oczy szczególnie na początku opowiadania, kiedy po enigmatycznym otwarciu “przy jednej z plaży w okolicy pewnego nadmorskiego miasta” następuje bardzo szczegółowa w daty i miejsca biografia profesora.

 

Zgodzę się z tym, że same zapiski czyta się lepiej, jednak coraz dziwniejsza stylizacja z czasem zaczęła mi przeszkadzać. Nie wiem, czy miało to obrazować postępujące szaleństwo bohatera, ale jeśli tak, to dla mnie osobiście tekst był przeładowany dziwnymi słowami, co utrudniało mi czytanie i sprawiało, że się zacinałem.

Zgadza się i o ile pomysł na ten zabieg uważam za ciekawy, to brakuje mi jakiejś sygnalizacji, że to “cofanie się w czasie” w umyśle bohatera następuje. W trakcie lektury nie byłem na tyle wnikliwy co Jim, za to z marszu założyłem, że po prostu popuściłeś cugli ;)

 

Od siebie dodam, że dla opowiadania grozy najgorsze, co może się przytrafić, to śmieszność, a niestety sięgnięcie po pierwsze z brzegu dzieła markiza de Sade wydaje się za mocno skręcać w tę stronę. Ja w każdym razie nie potrafię traktować jego libertyńskich fantazji poważnie frown Widzę w nich tylko cyniczne zabiegi zszokowania czytelnika oraz pewnego rodzaju zabawę w obalanie kolejnych barier. Choć z drugiej strony, może to ja jestem współcześnie znieczulony i nie potrafię już postawić się na miejscu czytelnika sprzed stu czy dwustu lat, dla którego może istotnie książka markiza mogła wydawać się dziełem diabła, a nie bezwstydną prowokacją…

 

Wilgiusz z Syrii też zabrzmiał mi niezbyt wiarygodnie, lepiej brzmiałby Wilgiusz Syryjczyk (jako przydomek) lub, jeśli “skądś”, to raczej z jakiegoś miasta, np. Damaszku. Natomiast podobał mi się klimatyczny ustęp z jego księgi.

W ogóle niektóre fragmenty z tego opowiadania są według mnie naprawdę fajne, szczególnie właśnie te z zapisków, które odnoszą się do szczególnej przypadłości ich autora. Świeże, interesujące i ciekawie podane, wciągające w jego dziwny świat.

Finałowi trochę zabrakło, żeby zmrozić krew w żyłach, ale i przecież wspomniany na początku Lovecraft średnio dziś straszy – liczy się klimat!

 

Pozdrawiam,

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Widać, że inspirowane Lovecraftem i Borgesem. Z początku myślałem, że będzie to kolejny banalny lovecraftowski pastisz, ale nie. Opowiadanie, choć może nie porywające w czytaniu, jest dość frapujące. Sama stylizacja w zapiskach też ciekawa, a całość jest utrzymana w mrocznym klimacie. Oczywiście zdarzają się w tekście usterki, ale najbardziej szwankują dwa pierwsze akapity.

 

Te “jakieś” i “zdaje się” w ogóle nie powinny pojawiać się w narracji, zwłaszcza we wszystkowiedzącej.

“…długich podziemnych przejść…” – lepiej chyba tuneli, bo tak nasuwa się pytanie, przejścia do czego?

“…ewidentnie rzadkie minerały, ponadto opatrzono go osobliwym, wyrytym w twardej powierzchni, napisem.” Słówko “ewidentnie”, można powiedzieć, ewidentnie tu nie pasuje, “opatrzono” tez nie brzmi najlepiej. Po prostu – wyrytym na powierzchni, to, że jest twarde, to też oczywiste, bo to kamień. Ponadto ostatni przecinek zbędny, jakieś nagromadzenie błędów w tym zdaniu, na szczęście wyjątkowe…

“Biblioteki starej i majętnej…” – biblioteki nie posiadają majątku, lepiej “zasobnej.”

Ogólnie jednak opowiadanie zasługujące na bibliotekę, toteż klikam.

Autor nie odpisuje na komentarze, ale… uuu, panie, Lovecraft na Bałkanach! Toż to obok czegoś takiego nie sposób przejść obojętnie! :D

Ogólnie mi się podobało, poza trochę miałką końcówką (ot, wzięli go i zmasakrowali, a w cosmic horrorach groza bierze się raczej z udręki psychicznej, nie fizycznej). Źródło przedwiecznej grozy też mogłoby być trochę mniej oklepane, bo co bardziej ,,zmysłowe” dekonstrukcje dzieł HPL-a już same w sobie stały się kliszą. Ale ważne, że mamy odpowiedni, ,,bluźnierczy” klimat. ;)

Przesadzona, nie do końca konsekwentna stylizacja chwilami jest niestety zabawna. :\

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Hej,

widzę, że zwraca się uwagę na to, że się nie odzywam, więc lepiej coś napiszę wink

Ostatnie dni (i być może widać to po treści opowiadania, napisanego wcześniej, ale długo niepublikowanego) były dla mnie bardzo ciężkie psychicznie. Pewne wydarzenia z życia (nieszczególnie ciężkie, zwłaszcza w porównaniu do całej historii ludzkości, ale mimo wszystko), w połączeniu z “piękną” jesienną pogodą stanowiły mieszankę wybuchową. Teraz czuję się lepiej i mam trochę czasu i energii, by odpowiedzieć.

Jak zwykle, jestem za wszystko wdzięczny. Pochwały mnie motywują, krytykę biorę sobie do serca i będę się poprawiał. Przepraszam za ignorowanie Was, jakbyście chcieli, bym przeczytał coś Waszego i podzielił się krytyką, piszcie do mnie śmiało; sam z inicjatywą rzadko wychodzę, ale z chęcią się odwdzięczam.

Na razie!

Kaplan

D-d-dyżurny (kto na to pozwolił?)

Pracownicy z jakiegoś, bliżej nieokreślonego powodu, odsunęli go, znajdując ku swemu zdziwieniu wyjątkowo głęboki otwór, prowadzący, zdaje się, do jakichś długich podziemnych przejść.

W ogóle bym unikał tych słów, bo niewiele wnoszą. Całe zdanie nieco zawiłe w konstrukcji.

Na kamieniu znajdowały się ewidentnie rzadkie minerały, ponadto opatrzono go osobliwym, wyrytym w twardej powierzchni, napisem.

Może się nie znam, ale w jaki sposób są ewidentnie rzadkie? Przydałby się jakiś plastyczny opis, bo to jest czas na zaciekawienie czytelnika.

Spędził około ośmiu lat na podróżach po Syrii, Egipcie, Armenii oraz niektórych rejonach Europy, odnajdując nierzadko bądź to fragmenty starych pism, bądź też ruiny świątyń, bądź wreszcie rzeźby i inne symbole, wokół których – i nie zaprzeczali temu nawet najtrzeźwiejsi badacze – unosiła się wyjątkowa aura zgrozy i tajemniczości.

Pierwsze – wydaje mi się zbędne. Drugie – brzmi lekko dwuznacznie, jakby archeolodzy dużo pili :) 

lecz otaczał je czymś na kształt religijnego uwielbienia przemieszanego z trwogą. Krył się wprawdzie z tym odczuciem, a właściwie je w sobie tłumił,

Chyba nie do końca pasuje, może “skłonnością”?

że nie stał się świadkiem żadnych traumatycznych przeżyć, wciąż zachowywał się dziwnie.

Nie pasuje.

Był on również w stanie ustalić z pewną dozą pewności, że wykorzystany język podobny jest do staro-cerkiewnosłowiańskiego, lecz o rzetelniejsze oględziny musiał poprosić kolegów po fachu.

Nie do końca mi pasuje.

A jednak uczony znalazł coś niemal równie interesującego, jakkolwiek nie tak cennego jak to, czego się spodziewano.

Uprościć pls.

 

Co do De Sade’a, polecam tekst Foucaulta “Sade, kapral seksu” :)

Osiedliliśmy się w samotnie stojącym domku nad morzem, przy jednej z tamecznych wioseczek.

Ortograf?

Łatwo go rozpoznać, ponieważ jest pomalowany na charakterystyczny [tu raczej przecinek] ametystowy kolor.

O ile początek wydawał mi się nieco egzaltowany i ogólnikowy, w dodatku czuć tu nieco sztampę lovecraftowską. Za to zapis podróży przez podziemia, wraz z pięknie mutującym językiem i ciekawą mitologią, zrobiły na mnie duże wrażenie.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Nowa Fantastyka