1
HeJ, Wy, kTóRzY wIeCiE i Wy kTóRzY nIe wIeCiE, ale się dowiecie (o ile dożyjecie), udało mi się chyba być pierwszym. Tak, tak, proszę bardzo! Tadam! Oto ja, przed Wami wszystkimi – zwycięstwo w cuglach czy tam alkoholowym cugu, jak tam kto woli (do woli).
Czyż tylko błenty jeshsche pozwalajo rOzPoZnAć, żE tO pIsAł człowiek? Oczywiście tworzę to (jak i Wy wszyscy, nie oszukujmy się!), z niewielką pomocą Sztucznej (przestawionej w tryb „grafomania”), tak, tak, dużo lepszej od zwykłej (ale, ale, ale! ale ona jednak by nie potrafiła aż tylu błętów popełnić, technicznie doskonała i celowa, nie potrafiłaby snuć tak obłędnych dygresji), więc lepszej, lepszej, dużo lepszej od zwykłej, tej zabiałczonej, pomieszanej, wielokomórkowej (niepotrzebnie, niepostrzeżenie tak właśnie więc teraz i na pewno, ale któż by? Słowo „by” jest przerażone, przeciążone a nagromadzenie innych słów nie stojących w żadnym gramatycznym ani stylistycznym porządku potęguje tu wrażenie pełnej splątania grozy) – a nawet dwóch – dwóch rywalizujących ze sobą. Gróz. Czy gruzów.
Teras druga.
2
Taras a właściwie to tylko balkon. Nocą. Na stoliku Taras Bulba Gogola. Dochodzi druga.
Jest pierwszy listopada albo ostatni października dwa tysiące dwudziestego szóstego, za pomocą Sztucznej przeniosę się (na złość konkursodawcom, którzy kpili, że się tak nie da) – tak, da się, tylko trzeba się zadłużyć (w końcu oddam z nawiązką) – i zanurzyć. Byle się na powrót nie zadurzyć.
W regulaminie czytamy: dramy.
Panoramy.
No dobra – już bez rymo-kurczę-wania. (Skąd tu Wania? A może poważny Iwan? To mi przypomina wojnę – flashbaki z Wietnamu, wentylatory jak śmigła helikopterów – ale przecież dużo wcześniej się zaczęły te wygibasy z czasem. Pamiętacie pan-De-mię? Przecież przed nią musiała być jakaś Panama, i Pan-Be-mia i Pan-Che-mia a tego już nie pamiętacie – spisek!)
Niedługo po ujawnieniu się Reptilian, Szaraków i Shreków (nie mówcie, że się tego nie spodziewaliście) i osobliwości technologicznej roku 2025 (która uświadomiła nam, że osobliwości, jak liczby kardynalne – jedna po drugiej, a właściwie dlaczego jedna po drugiej a nie druga po pierwszej?).
Wracając…
Do brzegu.
3.
Więc regulamin głosił, że dodatkowe punkty będą im WCZEŚNIEJ odda się tekst konkursowy. Tak, tak, tak (trzy razy tak, cztery razy nie!) napisaliście, nie wypierajcie się. Mam to różowo na czarnym w nowej wersji portalu (oczywiście w jego trybie nocnym, trzy be, tym z tęczowymi chmurkami, w wariancie deuteranopicznym, więc bardziej w odcieniu żółci, która mnie zalewa).
I śmialiście się ze mnie!
Tak, śmialiście się – mam skriny. Wszystkomówiące skriny wy takie sssssyny!
Cha, jak mi się zrymowało!
(Dalej pociągnąć rym? mokasyny? Mokka nawet? Mekka? Bardziej męka. Albo mąka. O mące będzie później. I o lepieniu. Lepszeniu. Polepszaniu).
Nikt nie wierzył, że przeniosę opowiadanie w czasie? Nikt, prawda? Nawet Ty! Najbardziej Ty właśnie. Niewdzięczna!
No, ale nie o mojej frustracji musującej.
Nowy skrypt portalowy ma jeszcze rozliczne funkcje, ale pewnie niektóre z nich zablokują (zresztą te podróże w czasie są mocno niedopracowane, z początku, uparcie przenosiło mnie do Unix Epoch Zero, do pierwszego stycznia siedemdziesiątego, a co jeśli chciałbym to opko odczytać dinozaurom? To niedopatrzenie – dodałem do propozycji poprawek, ale znam już te mielące ludzi tryby biurokratyczne – dokładnie na odwrót zostanie zrealizowane – mam na to dowód, dowód niezbity (czyli luźny), a nawet nie tyle zbity a zabity, tak, że aż zabójczy – przed moim tekstem nie natknąłem się na żadne teksty podróżne, więc jestem pierwszy! Ha, cha! I jaki próżny! Próżność urojona, wielkość doskonała!).
* * *
Czy jest to bezczelny przykład braku szacunku dla czytelnika?
* * *
Czytam Witkaca… „Nigdy nie byłem morfinistą, mając idiosynkrazję do tego specyfiku (raz w życiu miałem zastrzyk minimalny i o mało nie umarłem), ani eteromanem, z powodu jakiegoś braku zaufania do eteru, mimo że używałem go parę razy w życiu: z wódką i przez wdychanie. Rysunki, owszem, były dość ciekawe i przy wdychaniu uczucie ginięcia świata i ciała, a potem <<metafizycznego osamotnienia w przestrzennej pustyni>> zabawne, ale jakoś to nie przemawiało nigdy do mego przekonania”
I mózg wykonał nieprawidłową operację (sformułowanie Tarniny, które niecnie ukradłem) i zamiast eteromana wstawił erotomana i musiałem przeczytać raz jeszcze, bo jakże to tak nie być erotomanem?
* * *
Podróże w czasie dają mi ten komfort, że mogę odpowiadać na komentarze przed ich napisaniem (ale czy to zrobię? – o tym za chwilę – albo przed chwilą – w innym czasie?).
A zarazem – dyskomfort czytelnikowi. Bo nic już nie jest wcześniej ani potem. Nic nie przebiega w jakimś porządku przyczynowo-skutkowym. Fabuła? Przecież fabuły są skonstruowane z nanizanych na nitkę zdarzeń – można prześledzić co wynika z czego.
A jeśli nie mamy nitki? Ani nawet spagetti? A jedynie bigos?
Więc świadomie – nie odpowiem na Wasze komentarze przed ich napisaniem! Zmieniłbym tym samym Waszą chęć (lub niechęć), wpadłbym w błędne koło i może summa summarum – sam bym tego dzieła nie napisał, a przecież jest ono dla mnie ważne.
Nawet jeśli nie znajdzie Waszego uznania.
Poza tym – byłaby to swoista kultura wsobna. Pisanie ze strachem, że się nie spodoba, podcina skrzydła, ale skoro już wiem, że się nie spodobało, bo przeczytałem w Waszej przyszłości Wasze komentarze, nim je napisaliście, nim ja ten tekst napisałem – daje mi to wolność.
Zresztą – jeśli chcecie poczytać o komentarzach – czytajcie u Vactera.
Zacytuję tego wieszcza: „Czasem człowiek zabłądzi, użyje czasu i szkoda.”
Tak.
I rada:
„Nie wiem, może zajmij się pszczelarstwem?”
Zająłbym się, ale jestem uczulony na jad błonkoskrzydłych.
* * *
Ale zaraz, bo wstęp wstępem, a miało być opowiadanie (a może nawet gra paragrafowa? Dobrze, że dodali ten nowy typ w portalu, ale teraz nie widzę takiej opcji, po przeniesieniu do starej wersji portalu pewnie i tak się straci, niech zostanie więc opowiadanie).
Ktoś się trzaska za ścianą – może ich wkurza furia, z jaką walę w klawisze?
Ale dość wstępów, dość przeszkadzałek.
3.14
Była sobie babcia. Babcia Paradoks. Stąd zresztą tytuł – Paradoks Babci – cha – jak to fajnie sobie wymyśliłem? Zazdrościcie? No jasne.
Babcia Paradoks. Miała ona też wnuczkę. Ale ona już miała inaczej na nazwisko. Jak? Jakoś. Patrycja Jakoś. Ale choć o Patrycji można by wiele opowiedzieć, to będę opowiadał o babci. Taki paradoks. Cha! Mam Was. Puszczenie oka, burzenie czwartej ściany, czyż nie?
3.1415
O czym to ja?
Aha. O Paradoksach.
Swoją drogą – mnie biednemu zawsze wiatr w oczy. Czuję, że mimo dodatkowych punktów za opublikowanie opka przed wszystkimi, ba, przed tym nim konkurs został ogłoszony! (i to prawie trzy lata przed jego ogłoszeniem! Mogłem więcej, ale wtedy nikt by już nie kojarzył i jeszcze byście to wzięli za eksperyment formalny, społeczny, aspołeczny czy coś całkiem z nosa albo z palca, jak krew w piach).
* * *
Babcia Paradoks żyła sobie na swoim zapupiu, nie pytajcie mnie o nazwę bo i tak zapomniałem. Niech będzie, że Gdzieś. Żyła więc w Gdziesi i miała wszystkich gdzieś. Taka gra słów, rozumiecie? Ha. Wiedziałem. Drugi raz oko puszczone do czytelnika (takiego bardziej yntelygentnego) – oko z pończochy – [tutaj następuje garść przekleństw i bluźnierstw, ale nie przeszły z nowej wersji portalu do starej, podobnie jak kategoria „gra paragrafowa”].
* * *
Zdania wyrwane z nicości, gdzieś w ciemności, przy kłapaniu szczęk (bezhamulcowych):
– Nie jestem kanibalem. Kanibalizm to jest zjadanie kogoś własnego gatunku, a ja jestem wilkołakiem.
(zbliżenie na przerażoną twarz – po chwili ciszy, wymuszonej głównie kneblem, gdzieś zza kadru):
– To ty jesteś kanibalką. Jak Kronos czy Saturn, co zjadali własne dzieci. Ileż nienarodzonych a nawet niespłodzonych dzieci pożarłaś? Choć teraz nawet gorzej, jesteś autofagiem. Zżerasz samą siebie.
* * *
Jeszcze raz, bo czas się kończy, a historyję opowiedzieć trzeba.
* * *
Babcia Paradoks żyła sobie na swoim zapupiu w stołecznej Gdziesi.
W Gdziesi było sporo atrakcji. Główną atrakcją była Patrycja Jakoś, ale ponoć za młodu Babcia Paradoks (a może Paroksyzm?) była też niczego sobie. Choć wcale nie.
A w końcu to rzecz o podróżach w czasie (taka czasocepcja – bo oto i opowiadanie na Grafomanię 2026 wrzucam trzy lata przed konkursem i Babcia Paradoks będzie podróżować w czasie – ale nie zdradzajmy fabuły – gdzie moje maniery – po kolei, po krótce, krotce, po kratce, po kartce, po nitce do kłębka).
Poza Patrycją niewiele się tam działo. Przy szosie stanowej dziewięćdziesiąt cztery stały co prawda jakieś Bułgarki, ale to jednak zamiejscowy koloryt.
* * *
[Tutaj zostały mi jeszcze fragmenty gry paragrafowej, których nie chce mi się usuwać, jeśli więc chcesz sprawdzić te Bułgarki skocz do paragrafu NI3D4SI3, może przemielenie przez oba portale – a nawet trzy portale, licząc stary i nowy, a także ten, co przenosi w czasie, sokowirówkę i mikser – ponoć da się linkować stary czas do nowego, ale nie sprawdzałem, sprawdźcie sami – tym razeczkiem obiecuję, że skacząc przez portalusie (patusie) nie będzie żadnych zmian płci, jak w zbereźnym czosnku – nie, nie będzie, serio, możecie spokojnie klikać w linki – o ile się da – nie wiem, nie mogę sprawdzić, ani poprawić, bo to by naruszyło osnowę czasoprzestrzeni – wiecie – paradoks]
* * *
Rodzina Paradoksów zamieszkiwała Gdziesię już od paru pokoleń i to dziadek Babci Paradoks był tym najsłynniejszym „cysorzem cysoprzestrznnych surferów”.
Był też ponurym przemocowcem, ale nie o tym będzie ta historia, bo przecież ma być radosna. Bo lubicie radosną radośnistą radość, prawda?
A tu jak na złość w głośnikach gra Moby & The Void Pacific Choir – „Are You Lost In The World Like Me?” radosna nuta, tak nie pasująca do przekazu, gdzie podmiot liryczny (oniryczny) cierpi z powodu izolacji, wykluczenia, samotności.
Bawienie się głośnością nie pomaga.
Bawienie się godnością jeszcze mniej (dwulicowi jesteście).
Bawienie się z czasem z czasem przyniosło opłakane konsekwencje.
Ale miała być radość, prawda?
Więc wróćmy w czasie do tych radosnych lat młodych Babci Paradoks, gdy była tylko zwykłą Patrycją (oszczędzam na imionach – doceń!).
Jest to historia zakazanej miłości, ale od razu powiem, że miłości szczęśliwej i skonsumowanej (wielokrotnie!) – więc nie będę wnikał w szczegóły – ale też nie będę spoilerował za dużo. Zresztą każda szczęśliwa miłość z innego punktu może wydać się nieszczęśliwą. Nie chcę czytelniczki zrazić (w to, że jakiś czytelnik to przeczyta nie wierzę, w końcu to romans o wilkołakach i wampirach, raaawhr).
* * *
[teraz możesz skoczyć do opisów pieszczot bardzo, bardzo intymnych – w czasie pierwszych doświadczeń na tym polu Patrycji – której, to już sama wybierz, jeśli interesuje Cię inicjacja Patrycji Jakoś, skocz do paragrafu N1CTUN13M4, a jak bardziej ciekawa jesteś przygód erotycznych Patrycji Paradoks skocz do TUT3ŻN1C]
* * *
Bal maturalny Patrycji zbliżał się wielkimi krokami. Poloneza. Przytachał go dziadek (ten przemocowy – nic o nim, tylko wzmianka) – z jednej z podróży w czasie. Był to Polonez Caro, osiemdziesiąt cztery konie mechaniczne, cud techniki. Tak przynajmniej twierdził dziadek, a co on powiedział było święte, bo jak nie, to w ryj. Ale nic o nim.
O samej Patrycji nie można zbyt wiele powiedzieć.
Właściwie to poza tym, że miała na imię Patrycja i miała dziadka, który został tu dodany jako rys charakterystyczny i cały background, to nic zupełnie. Dosłownie nic, bo jako postać nie posiadała żadnych cech, nie była nawet Mary Sue. Po prostu taka szara nijakość. Macie? Włosy miała krótkodługie, koloru zmierzwionego. Nogi krzywoproste i tak dalej. Pewnie miała też jakieś piersi i nadwagę czy niedowagę, ale nikt nie zwracał na to zbytniej uwagi (choć mieli odwagę, by to wykpić, tutaj wracamy do motywu przewodniego, który tutaj będzie jeszcze wracał, izolacja, wykluczenie, samotność – zapamiętajcie dobrze, bo w tym utworze prawą dziurką nosa dmucham na wszelkie show, don’t tell – będę se opowiadał ile wlezie i niczego nie pokazywał, a wy nie musicie czytać, jeśli nie chcecie).
Dopra – mieszam liczbę mnogą ze stonogą i z pojedynczą (poje-dynczą – ale czy da się pojeść dynczą? Dynią prędzej. Więc – Haloween).
* * *
Haloween
* * *
Cukierek i mnóstwo psikusów. Był też taki policjant czy tam milicjant Psikuta bez S. To on zatrzymał prawko Patrycji. I w sumie za nic. Zupełnie za nic. Za nic nie chciał go oddać. Znaczy chciał za coś, ale Patrycja się nie zgodziła i wracała do domu pieszo.
Rozpaczając nad swoim losem i czekającym ją oklepem ze strony starego dziadygi.
Przez las puściła się gazem.
W końcu Polonez był w gazie, na gazie stały kluski, a dziadek był pod gazem.
Widzicie? Widzicie to? Zmoknięta, zziębnięta, dziewczyna bez wyrazu. I bez samochodu. I bez zęba na przedzie.
* * *
Wybrałem Cię spośród milionów.
Wybrałem tak jak mogłem wtedy najlepiej.
I teraz pojawia się pierwszy plot twist.
Ale najpierw jakiś cliffhanger. Albo cliffhunger? Zgłodnienie na klifie?
Zgłodniałem tak, że bym chętnie wsunął trochę mięsa, a nawet półmisek Twoich pierogów.
Idzie sobie ta Patrycja, a tu nagle bęc, pęc, błękitne światło (nie, nie piguły ani pały), ale przecież Patrycja była przyzwyczajona, c’nie? W końcu nazwisko Paradoks zobowiązuje.
Tak, dobrze się domyślacie (chociaż raz, brawo!)
* * *
Słuchaj. Ja… bardzo Cię przepraszam. Ale naprawdę musiałem to tak napisać. Teraz, jestem już pewien, że tylko ty mi pozostałaś.
Nie ma nikogo innego. Tylko Ty i ja.
Tak, wiem. Wiem. Przecież wiem, nie musisz na mnie krzyczeć tą wibrującą ciszą. Że Cię to nie obchodzi? Że mogłem inaczej?
Może. Ale gdybym nie przeniósł tekstu w czasie, czy w ogóle byś go przeczytała?
Chciałoby ci się?
Trochę intymnie się zrobiło. Jakby randka.
Znów jestem w Tobie, w Twojej głowie, prawda?
* * *
Wróćmy do Patrycji. Tej samej, która nie ma żadnych cech, która właśnie wraca pieszo przez las, której randka się nie udała (ale to nie znaczy, że nasza się nie uda). Wracaniocepcja.
Światło rozpełzło się po drzwiach do lasu (wtedy też była jakaś pandemia, lasy zamykano na cztery spusty).
Portal przyzywał ją. Magnetyczną siłą. (Przecież znała tę siłę?) Zwykle z takich wrót wyskakiwał nabombiony dziadek, teraz wystawała z nich – i kiwała na dziewczynę – starcza, ale niewątpliwie kobieca ręka.
– No chodź, głupia, nie każ mi czekać.
– Kim jesteś?
– Nauczę cię lepić pierogi.
– Pierogi?
– Tak. Z mięsem.
– Czemu z mięsem?
– Chodź.
Ponieważ Patrycja, w odróżnieniu od swej wnuczki i imienniczki, której jeszcze długo nie będzie na świecie, nie była Jakaś (czy tam Jakoś), a zupełnie bylejaka, to też nie miała w sobie takich cech jak rozsądek czy asertywność. I jak jej ktoś autorytarnie nakazał „chodź” – szła.
* * *
Oczywiście, trafiła przez ten portal (nowofantastyczny), nie jak się spodziewała, do innego czasu, a po prostu do innego świata. Zresztą, jej umiejętności przeanalizowania gdzie właściwie trafiła też nie były przesadne, nie zapominajmy, że nie posiadała żadnych cech. Żadnych. Zero.
Ale – tu kolejny plot twist… A zresztą, nie uprzedzajmy faktów (tym razem).
– Czemu z mięsem? – spytała starej kobiety, która podobnie jak ona była pozbawiona jakichkolwiek cech. No poza tym, że tamta była stara, a Patrycja była młoda. Mamy więc dwie cechy, je odróżniające. A może jedną. Wiek.
– Wiem, że się podkochujesz w swoim kuzynie.
Patrycja spiekła raka. Kuzyn Marcel był od niej starszy o kilka, a może nawet kilkanaście czy dwadzieścia lat (nie wchodźmy w szczegóły) i był wilkołakiem, a może nawet wampirem (jak widać więc wiek nie miał znaczenia, bo wiek w tę czy w tamtą, co za różnica). Pochodził z tej bogatej gałęzi rodziny, która to gałąź miała jakieś cechy, których nie sposób wszystkich wymienić, ale najważniejszą było, że byli nieludzko bogaci (w końcu to wampiry czy wilkołaki, albo inne zombie, kto by tam się zorientował).
Robiło się jej gorąco za każdym razem, gdy spojrzenie jego żółtych (z czerwonymi tęczówkami i pionowymi źrenicami) ślepi omiatało jej pozbawione cech ciało.
Zresztą kuzyn nigdy nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi, raczej wybierając do obserwacji obiekty mocno nacechowane erotycznie (chyba widać już jakiś wzór?), lub jakkolwiek nacechowane (czego, jak wspominałem, brak było Patrycji). Ale zgodził się przynajmniej towarzyszyć jej na studniówce.
Patrycja zrozumiała po krótkiej chwili, że znów odpłynęła myślami i że starsza kobieta coś do niej mówi.
– …ugnieciesz i rozwałkujesz. Potem weźmiesz nóż… czy ty mnie w ogóle słuchasz dziewucho?
* * *
Wiem, od tych nagłych zwrotów akcji rozbolała głowa. Ochłońmy trochę.
Jesteś jeszcze ze mną?
Nie, nie w tym sensie. Wiem, wiem, że tamto już skończone.
I już żadne z moich spojrzeń tego nie odwróci.
Tak. Wiem. Nie, nie patrzę już jak zbity pies. Piesio. Niech będzie piesio.
Zawsze lubiłaś piesy. Czy koty. Zwierzątka ogólnie. Przecież się nie kłócę. I tak, pamiętam, koty, to były koty. Oczywiście, że to były koty.
Przecież nie zapomniałbym.
Nic nie odpowiesz?
Już nigdy?
Milczysz.
Kontynuujmy zatem naszą opowieść, choć coraz częściej myślę, że piszę w próżnię.
* * *
Babcia Paradoks nigdy niczego nie chciała zmieniać. O ile coś zostało w niej z dziewczyny, którą niegdyś była, to z pewnością tą cechą był zupełny brak cech (powtarzający pattern, zauważyłaś?).
Owszem miała jakieś tam włosy (siwe, jak to staruszka), krótkodługie. Jakieś tam ramiona, jakiś tam brzuch, tłuste czy kościste ciało. Wklęsłe czy wypukłe policzki. Nieistotne. Możecie sobie ją wyobrazić. Była po prostu tak nijaka, że wręcz żadna.
Ale mimo to, a może właśnie dlatego – w odróżnieniu od innych członków rodziny Paradoksów, niczego nie chciała zmieniać.
Podróży w czasie używała po to, by się upewnić, że wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak potoczyć się miało.
I – tu pierwsza rzecz charakterystyczna – miała dwa koty. Oba czarne. Padyszacha i Gwiazdę.
W sumie o wiele ciekawsze od niej, ale to w końcu koty, a koty zawsze są interesujące. Na przykład Padyszach miał zwyczaj rozwalać się jak maharadża. Gwiazda za to potrafiła przegnać go jednym prychnięciem. Padyszach, biedny, wykastrowany kocur, się jej bał. Zresztą Gwiazdy się bali wszyscy.
Ale to nie jest opowieść o kotach, prawda?
Prawda?
* * *
W chatce z piernika (obrośniętego kwieciem), krytej strzechą (spomiędzy której wyglądało ogromne oko o brązowej źrenicy), stojącej stabilnie na kurzej nodze (olbrzymiej jak noga zmutowanego tyranozaura), wspartej na ogromnej grzędzie i przykutej łańcuchem, Patrycja zapłakała lepiąc niekształtne pierogi.
– Czego ryczysz głupia?
– Dziadek mnie obije do nieprzytomności. Polonez został… ten milicjant go zarewirował.
– Chyba „zarekwirował”? A może raczej przywłaszczył, bo przecież tak się nie robi.
– Nie. Zwłaszczy mu nie dałam – odpowiedziała pospiesznie. – Choć chciał! Świnia! Ale prawo jazdy zabrał.
– Milicjanty takie są. Wbrew nazwie. Niezbyt mili. Policja była lepsza. Ponoć.
– Nie pamięta pani? Przecież milicję wprowadzono po…
– Nie męcz już tych pierogów. Lepsze nie będą. Wrzuć do wrzątku, tylko się nie poparz jak ostatnim razem.
– Dziadek mnie zabije. Ile ja już tu jestem?
– Idź do piwnicy po cebulę, trzeba będzie zmielić z mięsem na kolejną porcję.
– A nie starczy tyle?
– Nasz gość jest żarłoczny.
– Kiedy mnie pani wypuści? Dziadek spierze…
– Tu czas płynie inaczej. Nie znasz historii o Babie Jadze?
– Pani jest Babą Jagą?
– Nie, ale mogłabym być. Mam dwa wredne koty i chatkę z piernika. No i Jasia i Małgosię.
– Aha.
– Co za „aha”?
– Pani nie mogłaby być Babą Jagą. Przecież widzę, że pani jest dobra.
– Nie jestem ani dobra, ani zła, dziewucho. Jestem wiedźmą.
– Dobrą wiedźmą.
– Chciałabyś. Może jeszcze wróżką chrzestną?
Patrycja uśmiechnęła się nieśmiało. Taka wróżka chrzestna to by było coś. I karoca z dyni zaprzęgnięta w myszki. I pantofelek… albo inny orzęsek. Ale to chyba nie ta bajka.
„Choć – kto wie?” – zerknęła badawczo na starą.
– Następnym razem to ty zaniesiesz temu nicponiowi pierogi. Co się tak głodno gapisz? Obeżrą mnie całkiem, do ostatniej kosteczki. Leć do tej piwnicy, ja idę do Jasia.
* * *
Wiesz? To irytujące, że nie wiem, czy to czytasz.
A nawet jestem pewien, że nie. Czy istnieje cień szansy? Mniejszy niż na wygraną w totolotka. Nadzieja, że tu kiedyś trafisz jest szaleństwem, ale cóż poza szaleństwem mi pozostało? Wiedzocepcja.
Na pewno nie odnalazłem pod tekstem Twojego komentarza.
Ale może nie szukałem? Nie pamiętam. Czasoprzestrzeń płata figle.
A może napisałaś go a potem skasowałaś?
W końcu minęły lata.
* * *
Nigdy nie było żadnego Jasia.
Zaniosła Markowi (czy tam Marcinowi, męska postać, o imieniu na M, by dodać jej męskości – samo zresztą M powinno wystarczyć, ale niech będzie Marian, bo to jest takie dłuższe M, takie głębokie Mmmmm, Mmmm, Mmmmm, jak u Crash Test Dummies, w piosence o dzieciakach, z których każde cierpi z powodu izolacji, wykluczenia, samotności), zaniosła mu wreszcie pierogi.
I przekonała się, że więźniem jest kuzyn, w którym się podkochiwała.
Wilkołak.
Albo wampir.
Jeden pies.
* * *
W sumie przez sito mógłby przebić się nawet jakiś czytelnik. Zabawne, że dla mężczyzn jest tak trudne do przyjęcia, gdy do nich się zwraca w formie żeńskiej. A przecież kobiety do sytuacji odwrotnej – niejako przymuszane – są stale. Kto zaprząta sobie głowę by zwrócić się do szanownej czytelniczki? No kto? „Czytelnik” obejmuje i panie i panów, ale „czytelniczka” już tylko panie.
Zresztą, wiesz dobrze, że piszę właśnie do Ciebie. Dla Ciebie.
O ile to czytasz. O ile jeszcze mnie pamiętasz.
Pamiętasz jeszcze, prawda?
A tak kochając, walcząc, prosząc
stanę u źródeł – studni ciemnych,
w groźnym milczeniu ręce wznosząc;
jak pies pod pustym biczem głosu.
* * *
– Pomożesz mi, Patrycjo? – spytał wilkołak z nadzieją.
Patrycja spojrzała na niego z miłością, zastanawiając się co odpowiedzieć. Makary Paradoks nawet w ludzkiej formie wyglądał imponująco. Zdawał się ledwo mieścić w niewielkiej klitce, grzywa brązowych, kręconych włosów spadała na muskularne ramiona, obnażony tors z wyraźnie wyrzeźbionym sześciopakiem pokrywały ciemne kudły, a bicepsy i tricepsy zalśniły niczym przed konkursem kulturystycznym, gdy splótł ręce na karku.
Patrycja patrzyła na Maksymiliana utrwalając w pamięci każde drgnięcie jego mięśni (do późniejszego użytku, gdy będzie myśleć o nim intensywnie z pomocą plastikowej zabawki, gdy już wróci do siebie, chwilowo, u wiedźmy, musiały wystarczyć palce), a jednocześnie zastanawiała się co odpowiedzieć. Wreszcie, gdy cisza już przedłużyła się znacznie, wspięła się na wyżyny elokwencji i odpowiedziała pytaniem:
– Jak?
– Wiedźma zwabiła mnie tu podstępem. Zamknęła w tej celi, której ściany są nasycone srebrem czy innym świństwem. Pomóż mi wyjść.
– Ale co ja mogę, Marcelu? Sama jestem tu więźniem. Ty jesteś przynajmniej wilkołakiem, istotą nadprzyrodzoną, wpół nieśmiertelną i cholernie seksowną, a ja nie mam żadnych umiejętności, ani żadnych cech, ani żadnych właściwości, które mogłyby pomóc. Jestem tak nijaka, jak tylko to możliwe. A nawet bardziej.
– Obok drzwi chatki wisi na gwoździu srebrny kluczyk. Mogłaś go nie zauważyć, bo jest wielkości małej monety. Jestem przekonany, że otwiera te kraty, przemyć go, jak będziesz przynosiła mi kolejny posiłek i otwórz kłódkę. Potem uciekniemy razem.
– Jak mam go przemycić?
– Włóż do ust. Wiedźma się nie zorientuje.
– Dobrze.
* * *
Uwiesiłem się wspomnień, jak łańcucha, który jednocześnie szarpię i rozszarpać nie chcę. Chciałbym wrócić. Chciałbym, żebyś Ty wróciła. Ale przecież wiem, że już o mnie nie myślisz. Że w pieśni Twojego życia nie ma już moich tonów. Gram więc coraz to nowe fałszywe nuty, próbując przykryć tę bolesną prawdę.
Humor ciężki i głęboki jak głos Petera Steele w Black No. 1. I ja, szukając kłopotów, znalazłem Ciebie.
* * *
Mirosław błysnął kłami w uśmiechu, widząc Patrycję z kolejnym talerzem pierogów.
To danie jak widać wilkołakom nie nudzi się nigdy. Może dlatego, że i tak jest to jakieś urozmaicenie dla ich wyłącznie mięsnej diety. W końcu w pierogach z mięsem, poza mięsem są też pierogi.
Patrycja odwzajemniła uśmiech, przełknęła ślinę i zaczęła się krztusić.
– Co ci jest? – zaniepokoił się Milan.
– Nie, nic, już w porządku – uspokoiła Patrycja – ale mamy pewien problem…
– Problemami zajmiemy się później. Przyniosłaś kluczyk?
– Tak.
– Gdzie go masz?
– Na tym polega problem.
Wilkołak zniecierpliwił się, kłapnął potężną szczęką, wyszczerzone zęby już nie przypominały uśmiechu. Bała się, że chce ją pożreć. A jednocześnie chciała być pożarta.
– Gadaj. Gdzie go masz?
– Właśnie go połknęłam.
* * *
Aż do samej śmierci, już się do mnie nie odezwiesz?
Rzucam słowa w ciszę, która wyrosła między nami.
Całą wieczność podzieliłaś na trzy części.
Przed Tobą – gdy nie wiedziałem nawet, że nie żyję. Z Tobą, gdy ponazywałaś gwiazdy i pory dnia, nauczyłaś, co najważniejsze. Gdy podwójna grubość skóry przestaje być przeszkodą, staje się bramą. I potem. W ciągu tych niezliczonych samotnych nocy, zlewających się w jedną.
Pomyśleć, że kiedyś to Tobie zależało bardziej.
* * *
– Gdzie jest klucz, który wisiał przy drzwiach? – spytała wiedźma głosem tak słodkim, że aż bolały zęby.
Patrycja skuliła się w sobie, jak pod uderzeniem dziadka-przemocowca. Ale cios nie padł. Dwa czarne koty – Padyszach i Gwiazda – przyglądały się jej, jakby była myszą, tak małą, że trzeba się zastanowić, czy warto na nią polować. Tak też się czuła.
– Poł… – zaczęła, ale urwała. Dokończyła – Nie wiem.
– Gdy kłamiesz, to kłam tak, by wierzyli.
– Nie kłamię!
– Kłamiesz, w dodatku nieudolnie.
Wiedźma chwyciła Patrycję za brodę i przyjrzała się dziewczynie uważnie. Wynik tej lustracji niewiele przyniósł, bo jak już było wielokrotnie nadmieniane, Patrycja nie miała żadnych właściwości, żadnych cech wyróżniających – czy to fizycznych, czy psychicznych (czy masz już lekkie nasycenie wiedzą co do tego stanu?).
Dziewczyna sprawiała wrażenie przestraszonej, ale tak porządnie się przerazić też nie umiała (patrz powyższe). Ona też przyjrzała się starej i zaczęła w głowie snuć fantastyczne hipotezy.
– Połknęłaś ten kluczyk, prawda? – spytała wiedźma ostro.
– Skąd pani wie?
– Jestem wiedźmą. Muszę wiedzieć. Więc wiem o tobie wszystko.
– A może – Patrycja wyrzuciła z siebie szalony pomysł – jesteś mną?
– Nie. I tak.
– Nie rozumiem.
– Boś głupia. A ja jestem wiedźmą – powtórzyła. – Muszę wiedzieć.
Patrycja zmarszczyła brwi.
– Jesteś do mnie podobna. Jesteś starą wiedźmą. Poza tym nie masz żadnych cech. Jesteś mną, tak czuję.
– Nie, nie jestem tobą. Ale ty, kiedyś mną będziesz, młoda wiedźmo.
– Czemu przetrzymujesz tu mnie i Marcyjana?
– By upewnić się, że wszystko stanie się tak, jak pamiętam.
– Czyli?
– Że będziecie razem.
– A będziemy? Przecież on jest nieziemsko przystojny a ja… ja to nikt. Nic mnie nie wyróżnia.
– To nieprawda. Nieprawdą jest też, że nie masz żadnych cech. Tak ci wmówiono. Ale nie jesteś szara, nie jesteś nijaka, jesteś kolorowa i bardzo interesująca. Do tych pierogów dodaję lubczyku, by on też to zrozumiał.
– Uwolnisz nas?
– Ty go uwolnisz. A on ciebie.
– Uwolnię go?
– Tak.
– Jak, skoro połknęłam kluczyk? Jak go mam wydostać z żołądka?
– Normalnie.
– To znaczy? Jest jakieś zaklęcie, którego mnie nauczysz?
Wiedźma zaśmiała się.
– Nie. Magia już działa.
– Magia?
– Kluczyk jest mały. Wydostanie się z ciebie za sprawą magii natury. Tylko nie przegap.
* * *
Ta cisza mnie dobija.
Owszem – słyszę w niej krzyki. Głównie moje.
Rzuciłaś na mnie urok. Nie mogę się z niego uwolnić. A potem – sama chyba pożałowałaś mocy tej magii. Dziewczyno, której nie zauważałem. Która wydawałaś się mi być jedną z wielu. Pozbawioną właściwości.
Czy kiedykolwiek mi przebaczysz?
* * *
Uciekali. Uciekali. Uciekali.
Na osiołku przez pustyni żar.
Znaczy: bez osiołka i przez las, a do tego to była chłodna noc listopadowa, ale mniejsza, szczegół. Zostawili już dawno za sobą chatkę na kurzej stópce i pędzili co sił w nogach. Gdy Patrycja osłabła, wilkołak Milan wziął ją na barana (taki trochę wilk w owczej skórze) i biegł dalej.
Wyzbyła się już przekonania, że nie posiada żadnych właściwości. Zamiast tego miała pełno wątpliwości.
Czy to wszystko miało jakikolwiek sens?
Czy uczucie, które dostrzegła w jego oczach było prawdziwe, czy wywołane tylko lubczykiem? Czy miała prawo budować na czymś tak kruchym, jak urok tego kapryśnego zioła?
I zastanawiała się nad tym jeszcze wielokroć później, paląc gandżę.
* * *
A więc znów gwiżdżą srebrne kule wokół uszu, w których dzwoni wspomnienie starego utworu:
Obce lasy przemierzam, serce szarpie mi krtań!
Nie ze strachu – z wściekłości, z rozpaczy!
Ślad po wilczych gromadach mchy pokryły i darń,
Niedobitki los cierpią sobaczy!
Nie mam czasu wsłuchiwać się w wyśnioną pieśń. Znów – świst kul. Krzyki. Maszynowa broń. Myśl biegnie znów do Ciebie, znów wspominam tamtą naszą ucieczkę, rozpraszam się, pogoń jest coraz bliżej. Ale czy ścigany nie chcę czasem być doścignięty?
Przecież w piwnicy mam te bliźniaczki.
Po co więc to wszystko, po co?
Po co piszę to, czego i tak nie przeczytasz?
Wywróciłem dziś ciężarówkę. Ot tak, z debilnej złości.
Czy nie mogąc do Ciebie dotrzeć, chcę sam – siebie zetrzeć, usunąć z tego pokazu slajdów ślad po mnie?
Skreśliłaś mnie – ale ciągle jeszcze gdzieś pod tym skreśleniem jestem. Drżący jak napis niedostatecznie zamazany. Tęsknota… za czym? Za zrozumieniem? Tak. Na pewno, ale przecież wiem, że już nie masz go dla mnie.
Więc?
Za nicością?
Byś dopełniła mojej śmierci?
Czemu milczysz, wiedźmo?
Czemu?
* * *
Babcia Paradoks odwiedziła samą siebie ponownie w bloku z wielkiej płyty. Młodsza Patrycja chodziła po mieszkaniu w kółko, jak miała w zwyczaju, gdy myśli się w głowie pętliły. Zatrzymała się nagle i spytała gniewnie:
– I na co? Na co ten lubczyk?
– Do mnie masz pretensje? – odpowiedziała pytaniem starsza wersja. – Przecież sama chciałaś.
– Po co tu jesteś?
– Bo już pora.
– Na co?
Wiedźma zaśmiała się:
– Przecież dobrze pamiętam. Spotkałaś go. I serduszko już bije inaczej, prawda?
* * *
Pora na posiłek.
Schodzę więc do piwnicy.
Tęsknię za Tobą, wiesz? Nie chcesz wiedzieć. Każdy z naszych wyborów ma jakieś konsekwencje, nawet tych wyborów, których dokonano za nas.
Wiem, że jestem zły, choć tego nie wybrałem. Wybrać mogę tylko, czy się z tym pogodzić, czy nie. I czasem jeszcze walczę. I warczę. Wyję.
Ale coraz częściej już mi wszystko jedno. Tylko ten ból, do głębin duszy, jak go z siebie wyrwać?
Schodzę do piwnicy, gdzie czekają bliźniaczki, które ostatnio porwałem. Przytwierdzone do krzyżaków w kształcie litery X, ale tak, by miały nieco swobody ruchu, nie chcę przecież by się udusiły.
Widzę, że jednej, tej po prawej, chyba założyłem źle knebel, coś tam skomle. Poprawiam.
Rozszarpuję im bluzki. Nagły ruch i spódniczki też lądują na posadzce. Przez chwilę przyglądam się identycznym piersiom, by spojrzeć w dół. Pierś czy udko? Zastanawiam się przez chwilę. Widzę, że ta po prawej coś usilnie chce powiedzieć.
– Wyjmę ci knebel – zapowiadam. – Tylko nie krzycz. Nie lubię tego.
Wyjmuję szmatę z jej ust. Przełyka ślinę i prosi:
– Nie gwałć nas, błagam. Ja i Julka nikomu nic nie powiemy, przysięgam!
Głaszczę ją przez chwilę po twarzy po czym chwytam za blond kudły i zbliżam szczękę do jej twarzy.
– Możesz być spokojna. Nikt was nie zgwałci. Za kogo wy mnie macie?
Chwytam ją za podbródek i zmuszam do spojrzenia mi w oczy.
– Czy wyglądam na osobę niekulturalną? – pytam.
– Nnnnnie – wyjąkuje.
– Jestem dobrze wychowany – zapewniam. – Nigdy nie bawię się jedzeniem.
4.
– Pakuj się. Uciekamy – rozkazała starsza wiedźma, zaraz po tym jak wyszła z błękitnego czasoportalu.
– Znowu? – jęknęła jej młodsza wersja, po czym spojrzała na nią strasznym, obłąkanym wzrokiem. – Przecież ja mam z nim dzieci.
– Dzieci też spakuj. Przecież nie zostawisz ich na pożarcie bestii.
Patrycja pokiwała głową.
– Bestii. Dobre sobie. A ja niby kim jestem?
– Jesteś wiedźmą. Młodą i nadal głupią, ale już coraz mądrzejszą.
– I uciekam od wilkołaka do wampira. Czyż to nie czyni mnie…
– Nie. To nie czyni cię nikim innym, tylko kobietą, podążającą za swoim szczęściem.
– Przecież on mnie kocha.
– Wiesz dobrze co to za miłość.
– Ale miłość.
– Głównie miłość własna.
– Ale… to nieuczciwe, wiesz? Przecież to ja mu podałam lubczyk.
– I co z tego?
Patrycja splotła ramiona na piersiach. Przyglądała się starej w skupieniu. Wzdrygnęła się na odgłos klaksonu.
– Co to? O tej porze?
– Hrabia Gombocokat Teigtaschen Dumpling przysłał po ciebie i dzieci limuzynę.
– Co? Jak? Skąd?
– Umówiłam się z nim przez telefon. Wziął mnie za ciebie. W końcu głos mi się aż tak nie postarzał.
– Jesteś potworem, wiesz?
– Nie. I ty też nie jesteś. Pospiesz się. Wilkołak niedługo wróci z polowania, a wampir nie będzie czekał w nieskończoność.
* * *
Szukałem Cię długo.
Dowiedziałem się, że uciekłaś z nim w Góry Fogaraskie, tam gdzie ma zamek.
Spotkałem się z Wami, pamiętasz?
I nie potrafiłem nic zrobić. Bezsilność. Cierpienie. Ból. Chciałem mu rzucić się do gardła. Kto wie, może dałbym mu radę. Albo zginął. Cokolwiek byłoby lepsze od tego, co jest.
Powstrzymałaś mnie. I jego. Nakazałaś mi odejść.
Przecież powinienem Ci życzyć szczęścia i skoro jesteś szczęśliwa z tym zimnokrwistym krwiopijcą – usunąć się w cień. Więc odszedłem.
Ale nie potrafię się cieszyć Twoim szczęściem.
A miast tego wyję do Księżyca i mam ochotę zamordować cały świat. Uśmiercić jego. Ciebie. Mnie.
Wymogłaś na mnie przysięgę, że nic takiego nie zrobię…
Zresztą… nie potrafię odebrać sobie życia. Jem i śpię, poluję.
Ale Ciebie nie ma już, nie ma przy mnie.
Teraz siedzę w piwnicy i patrzę na bliźniaczki. Nadal nie zdecydowałem, którą zjeść najpierw.
Rzucam monetą.
Reszka, a więc ta po prawej. Podchodzę do niej i w nagłym błysku natchnienia, wyjmuję jej knebel.
– Pozwolę ci zdecydować.
– Wypuść nas, błagam.
– Jestem głodny. Którą z was mam zjeść pierwszą? Ciebie czy twoją siostrę?
– Nie rób nam krzywdy. Proszę.
Kręcę powoli głową. Biorę ze stolika piłkę do kości i żegadło.
– Masz ładne stopy, wiesz? Trochę trzeba je będzie przegotować, surowe mięsko mi ostatnio nie służy. Postarzałem się. Wilkołaki też się starzeją, nie wiedziałaś?
Chlipie i coś tam mamrocze.
Czekam.
– Jesteś głodna? Nie bój się, poczęstuję cię.
Zawsze przeciągam. Czekam w nadziei, że zjawisz się i mnie powstrzymasz przed kolejnym złem, które wyrządzam. Patrzę ku sklepieniu piwnicy, ku schodom. Gdzie pojawi się portal? Przecież masz władzę nad czasem, prawda?
Czy jesteś tak obojętna, tak mnie nienawidzisz, czy tylko nie wiesz, że tu mam dwie przerażone dziewczyny, których jedyną winą jest to, że żadna z nich nie jest Tobą?
Zapisuję te słowa, choć wiem, że ich nie przeczytasz.
Bo wierzę, że gdybyś przeczytała, zjawiłabyś się: tu i teraz, by mnie powstrzymać, czyż nie? Jesteś wszak wcielonym dobrem. A może tylko ja nadałem Ci taką cechę w swojej wyobraźni? Może dbasz tylko o dobro własne?
Dziewczyna płacze, a ja jeszcze raz każę jej wybierać. Jeszcze przeciągam, choć moja nadzieja gaśnie. Jej także.
Przecież wiem na czym polega Paradoks Babci.
Wiem, że czekam na próżno.
Prawda?