- Opowiadanie: hrib_satan - Esther-Marie

Esther-Marie

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Esther-Marie

Esther spojrzała w dół na swoje czarne dżinsy i zawiesiła wzrok na lewej nogawce. Tuż pod kolanem przebiegała granica między ciężkim materiałem przemokniętym śniegu, a wyblakłym spranym dżinsem, który ten los dopiero podzieli. Nogawka nieprzyjemnie przylegała, tak że Esther czuła lekkie szczypanie i ciągnięcie za skórę. "Ciekawe, czy facetów z owłosionymi nogami to ciągnie jeszcze bardziej, czy włosy właśnie chronią skóre" – pomyślała, reflektując się: "ale nie widziałam jeszcze żadnego faceta, który poszedł by na trekking w dżinsach; kobiety też nie – tylko ja jestem taka głupia".

– Esther! To nie ma sensu, wracajmy. – krzyknęła Marie, idąca dwa kroki za nią, po jej głębokich śladach w śniegu – rozchorujemy się tylko, jeśli w ogóle któraś z nas nie zasłabnie po drodze.

Marie aż sama zdziwiła się, że musiała krzyknąć. Nie wiał wiatr, śnieg opadał gęsto ale powoli, tak że płatki bez pośpiechu wirowały w powietrzu. Było idealnie cicho: nie dobiegały już żadne odgłosy miasta, położonego 200-300 metrów w dole, zostawiły już w tyle ostatnie gospodarstwo i ostatni wybieg dla owiec. A mimo to, czuła że musi podnieść głos, aby przebić się przez ciszę.

To było ich drugie podejście na Klakkur. Dzień wcześniej nie dotarły nawet do początku szlaku, lecz zawróciły za drugą albo trzecią zagrodą, po dwudziestu minutach zmagań z nieośnieżoną drogą i śniegiem po uda. Do dzisiejszej próby zmotywował je widok odśnieżarki poprzedniego wieczora. Wracając wieczorem z terminalu promowego po wycieczce do Trøllanes, zobaczyły w oddali wolno przesuwające się światło po zboczu Klakkur. Jeśli cokolwiek jechało tamtą drogą, to musiał być spychacz śniegu. Ich podejrzenia potwierdził rankiem sprzedawca w Intersporcie, gdzie szukały nowych butów dla Esther. 

– Nie mamy butów hikingowych, ale jest jeszcze jeden sklep sportowy przy głównej drodze, w okolicy muzeum. Ale nie potrzebujecie specjalistycznych butów na takie niskie wzgórze, droga jest bardzo prosta, a w dodatku powinna być już odśnieżona. W końcu tam mieszkają ludzie i muszą jakoś dojechać do owiec… No właśnie, jak widziałyście koparkę, to na pewno jest już prosta trasa.

Tak więc zrobiły dziś drugie podejście, po powrocie w świetnych nastrojach z Viðareiði. Rzeczywiście, droga była świetna, a spod śniegu gdzieniegdzie przebijały nawet małe kamyczki, po których szły, aby się nie poślizgnąć. Jednak, jak można było się domyślić, choć ani Esther ani Marie na to nie wpadły, droga była odśnieżona dla farmerów, a nie dla turystów. Tak więc na skrzyżowaniu za ostatnim gospodarstwem, koparka skręciła w dół na miasto, usypując prawie dwumetrową zaspę zbitego śniegu na lewej odnodze. Po chwili zawahania, Esther i Marie przeszły przez zaspę, zmotywowane śladami butów.

Trzymały się wiernie tych śladów całą drogę od zaspy w górę. Były całkiem świeże, nie starsze niż 3 godziny, a Esther rozmyślała nad tożsamością ich właściciela i z każdą myślą czuła z nim coraz większą więź. Był jej niewidzialnym przewodnikiem bo Klakkur. Marie wiernie szła po śladach pogłębionych przez Esther, zanurzając nogi po uda w głębokich dziurach w śniegu. Od zaspy ich tempo znacznie się pogorszyło i przeszły dopiero 300, nie więcej niż 500, metrów. Wciąż nie osiągnęły wejścia na szlak, a szczyt Klakkur wydawał się być wysoko nad nimi.

– Pójdźmy jeszcze kawałek, będzie dużo łatwiej wrócić po naszych świeżych śladach. Mamy jeszcze czas do zachodu słońca. – odpowiedziała Esther, z lekką irytacją w głosie. Wiedziała, że gdy pojawi się pierwsza wątpliwość, Marie potrafi stać się straszną marudą.

– Jakiego słońca!? – roześmiała się Marie. Esther musiała jej przyznać rację. Nie była nawet pewna, z której strony powinna widzieć słońce. Jednak droga była wciąż jasno widoczna, a mgła wcale nie taka zła. Przekonała Marie, żeby dojść chociaż do jakiegoś wypłaszczenia, skąd będzie lepiej widać fjord. "Czy to jest właściwie fjord?" zastanowiła się. "Fjord mi się kojarzy z rzekami, gdzie są góry na obu wybrzeżach. A tutaj po prostu woda z oceanu robi zawijasy między wyspami". Tak czy inaczej, bardzo zależało jej na tym widoku.

Po kilku minutach dotarły do zielonej ławki, której tylko oparcie wybijało się znad śniegu. Wciąż jednak pełniła swoją rolę, a więc mówiła: "spójrz tam, gdzie ja patrzę!". Esther, a za nią Marie, posłusznie wykonały polecenie. Mogły objąć wzrokiem całe Klaksvík, przypominające kształtem wielki stek z łososia. Za nimi była polanka rozmiaru pola do koszykówki, cała w głębokim śniegu, a za nią – ogrodzenie z ciężką, pochyloną furtką, której wiatr nie mógł otworzyć, a i turysta musi się porządnie przyłożyć nawet w lepszą pogodę.

Mimo, że nie widziały jeszcze nawet skrawka pocztówkowego widoku z Klakkur, czuły się jak w innym świecie. Śnieg dookoła był idealnie biały, tak że pojawiały się na nim różne wzorki i robaczki, jak wtedy, gdy zamkniesz oczy i przyciśniesz powieki dłońmi. Mgła była wszechobecna, lecz delikatna, przynajmniej jak na farerskie standardy. Pozwalała dojrzeć Klaksvík w dole, lecz tłumiła kolory, tak by światła z budynków Föroya Bjór, FK, i paru innych, nie bezcześciły naturalnego krajobrazu. Tak naprawdę, najbardziej jaskrawym elementem widoku była zielona murawa stadionu KÍ, która zajmowała nieproporcjonalnie dużą część obszaru miasta. Zamiast prostokątnego, miała owalny kształt, gdyż była odśnieżona niedokładnie i pominięto narożniki, tak że rzuty rożne trzeba było wykonywać około metr za narożnikiem.

Esther wyjęła z plecaka swój aparat Nikon. Od początku wyjazdu nie zrobiła prawie żadnego zdjęcia telefonem i z pewnością nie zamierzała odpuścić okazji, by uwiecznić tę chwilę tak, jak na to zasługuje. Nie była zapaloną fotografką, a aparatu używała tylko w trybie "Auto", ewentualnie "Aperture" gdy robiła portrety Marie. Po powrocie z każdego wspólnego wyjazdu żałowała, że Marie nie zainteresuje się aparatem i nie zrobi jej równie ładnych portretów, które mogła by wstawić na media społecznościowe. Jednak sama musiała przyznać, że większą radość jej samej sprawia fotografowanie swojej partnerki, niż pozowanie i szczerzenie się sztucznie do obiektywu. Zrobiła więc niespodziewane zdjęcie Marie, zdyszanej lecz zachwyconej widokiem. "Na takich zawsze wychodzi dużo lepiej, niż gdy pozuje. Jest sobą, niewinną i czystą osobą, na której widok człowiek porzuca wszystkie negatywne myśli i wstydzi się, że w ogóle je miał" pomyślała Esther i poczuła przyjemne ciepło na tę myśl. "Chciałabym, żeby taka była zawsze". Szybko zrobiła dwa zdjęcia miastu w dole, bardziej z poczucia obowiązku, i obróciła w stronę tego, co naprawdę chciała uwiecznić.

Stała teraz przodem do polanki, patrząc w okienko aparatu. Kompozycja miała kształt mocno spłaszczonej litery V. Z lewej strony kadru łapało się zbocze wzgórza, a z prawej podejście na Klakkur. Na wprost, idealną biel przebijała tylko furtka na szlak i widok na Kalsoy albo Eysturoy w oddali, tylko delikatnie rysujący się we mgle. Nacisnęła przycisk aparatu i… nic. Autofokus w aparacie nie mógł znaleźć żadnego punktu odniesienia, przytłoczony jednolitą bielą. Esther spróbowała ustawić ostrość ręcznie, lecz przyznała Nikonowi rację: na podglądzie nie dostrzegła absolutnie żadnej różnicy, kręcąc kołem do ostrości! Zawiesiła aparat na szyi, pochyliła się do przodu i zamyśliła patrząc w jednolity śnieg przed sobą. "Jak to jest" – pomyślała – "że widzę to samo co aparat, jednolitą biel. A jednak moje oczy wiedzą dokładnie, jak się sfokusować. Jednocześnie nie widzę nic i dokładnie wiem, co widzę. Lecz nie umiałabym tego opisać słowami.". Podzieliła się tą myślą z Marie. Ta zapatrzyła się przed siebie i przyznała jej rację: "nigdy nie widziałam tyle śniegu naraz! I takiego białego!".

– Wracajmy już. – Przypomniała Marie. – Jeśli teraz zawrócimy, to mamy szansę zdążyć pójść na ciepłą kolację w porcie.

Esther naprawdę nie miała ochoty tak szybko zawracać. Była kompletnie zauroczona atmosferą tego miejsca i chciała wykorzystać światło dzienne aż do ostatniej chwili. Alternatywą była rzeczywiście kolacja w klimatycznej kawiarence Fríða Kaffíhus przystrojonej obrazami LivArt, pracowni artystycznej Livara Nysteda – malarza z Hvannasund i rekordzisty świata w wiosłowaniu przez ocean. Z drugiej strony Fríða miała menu zdominowane przez mięso i brakowało w nim nawet lokalnych ryb. Wieczorami było też ryzyko natrafić na turystów z Niemiec lub Ameryki, których głośne rozmowy utrudniały podsłuchiwanie Farerów.

Dziewczyny znały się już długo i wypracowały sobie sposób na rozwiązywanie takich rozbieżności zdań. Gdy mają ochotę na inne aktywności, po prostu się rozdzielają – o ile to bezpieczne w danej sytuacji – a potem wracają do siebie uśmiechnięte, zamiast się denerwować, że jedna musiała ustąpić. Tak było i tym razem. Umówiły się, że Marie pójdzie się już odświeżyć w apartamencie, zje kolację we Fridzie i spróbuje zdobyć też danie na wynos dla Esther. Esther obiecała, że będzie ostrożnie chodzić z dala od zboczy i zawróci przed 18:15, czyli kwadrans przed zachodem słońca.

Esther obserwowała chwilę, jak jej partnerka wraca w dół po ich własnych śladach, znikając po uda w śniegu. Każdy krok miał dwie fazy: w pierwszej, Marie ostrożnie wsuwa nogę pionowo w długą pionową dziurę w śniegu; w drugiej, przenosząc ciężar na tę nogę, zatapia się jeszcze kilka centymetrów głębiej, dociskając butem wciąż słabo ugnieciony śnieg. Gdy Marie przeszła przez zaspę i bezpiecznie wracała po odśnieżonej drodze owczarzy, Esther ruszyła przez polankę, w kierunku wejścia na szlak. Tym razem musiała drążyć własne ślady w śniegu, bo ich niewidzialny przewodnik najwyraźniej wyparował po dotarciu do zielonej ławeczki. Jej dżinsy były już przemoczone do połowy uda, lecz wciąż starała się ostrożnie wybierać drogę i zgadywać, gdzie warstwa śniegu jest najniższa. Zdała sobie sprawę, że polanka jest lekkim wgłębieniem w ziemi i że lepiej iść po łuku. Zastanowiła się przez moment, skąd to wie, skoro śnieg jest wszędzie prawie idealnie płaski. Czy na podstawie poprzednich kroków i głębokości, na jakie się przy nich zapadała, jej mózg podświadomie oszacował gradient funkcji, którą optymalizuje? "Ech, znowu próbuję sobie pretensjonalnie tłumaczyć zwykłą intuicję. Tak czy siak, to niesamowite jakie mądre rzeczy się dzieją w mózgu i jak bardzo język jest ograniczony i za nimi nie nadąża." 

Dotarła do wejścia na szlak, choć nie była już pewna, czy to nie jest zwykła zagroda dla owiec. Tak czy siak, stała przy ciężkiej metalowej furtce, pochylonej o około 20 stopni i zatopionej w śniegu. Dookoła rozciągało się kraciane ogrodzenie, wsparte na drewnianych palach. Ono również ledwo wyglądało sponad śniegu. Esther odśnieżyła butem dookoła furtki, przy okazji nabierając trochę śniegu do środka przez szparę między cholewką a obcisłymi spodniami. Poczuła, jak zimno rozchodzi się po jej skarpecie. Pociągnęła z siłą furtkę i ruszyła dalej. Gdzieniegdzie wystawały kępki bladobrązowej trawy, zatem ostrożnie przechodziła od jednej do drugiej, ufając im, że są gwarancją płytkiego śniegu. Przystanęła na jednej z nich i się rozejrzała. Szlak raczej nie prowadzi po kępkach trawy, bo zazwyczaj ścieżki są w lekkich zagłębieniach w górze. Idąc po trawie ryzykuje więc poślizgnięcie na ukrytym zboczu. Na prawo leżała kolejna polanka, rozmiaru nieco większego boiska do koszykówki – jednak biało-pomarańczowe koło ratunkowej wiszące na słupie sugerowało, że ta "polanka" będzie bardzo zdradziecka. Robiło się coraz później i Esther miała ochotę ruszyć szybkim krokiem po najkrótszej drodze – oczywiście omijając dookoła staw – pod górę. Jednak wiedziała, że nie jest w stanie bezpiecznie wybadać gruntu pod nogami. Dopóki człowiek nie przeniesie ciężaru ciała przy kroku, tak naprawdę nie ma pojęcia, co się kryje pod śniegiem. Przystanęła więc bez pomysłu.

Mgła gęstniała, albo po prostu słońce ją coraz mniej rozświetlało. Wiatr wiejący coraz silniej od południa, trzepotał kapturem kurtki Esther i chłostał jej lewy policzek. Z tej samej strony dochodziło nieregularne, a jednocześnie dziwnie rytmiczne (tak jak fale oceanu, albo woda kapiąca z kranu, albo gra w życie) ujadanie psa albo wilka. "Nie no, wilki mieszkają przecież w lasach" pomyślała Esther, ale może to pies? Jeśli jest w owczej zagrodzie, i skoro owce swoimi lekkimi łapkami chodzą żwawo po takim głębokim śniegu, to i pies pasterski może się tu gdzieś krzątać. Esther niby wiedziała, że żadnego psa nie ma, a ten dźwięk wydaje wiatr wpadający w poliestrową komorę jej grubego kaptura. Podniosła już lewą dłoń do kaptura, żeby się upewnić, ale w ostatniej chwili ją cofnęła jak oparzona. "A jeśli to nie wiatr?" wzdrygnęła się "Nie chcę wiedzieć".

Była jednocześnie przemoczona i oblepiona zimnym już potem od żwawego marszu, który ją tu zaprowadził. Jednak nigdy przedtem nie czuła się tak czysta i, jak w modlitwie, bezpieczna od wszelkiego zamętu. Włożyła dłonie w wełnianych rękawiczkach do kieszeni kurtki, ściągnęła łopatki i wypięła dumnie pierś. Uśmiechnęła się do siebie i wpatrzyła się badawczo w ciemnogranatowy Atlantyk, falujący we fjordzie między Kalsoy a Eysturoy, mrużąc lekko oczy przed wiatrem. Jestem teraz naprawdę wolna, pomyślała, choć nie umiała sobie przypomnieć od czego. Każdego innego dnia umiałaby natychmiast wyliczyć, od czego potrzebowała wolności: samochodów, mikroagresji w transporcie publicznym, dymu papierosowego, szarmanckich mężczyzn otwierających jej drzwi z głupim uśmiechem, sztucznego jedzenia, plakatów wyborczych i przede wszystkim: od własnych reakcji na te wszystkie rzeczy. 

Była wolna i od własnych oczekiwań i od krążenia myślami wokół ostatnich wydarzeń. Czuła się naprawdę sobą. Nie obecną Esther, tylko całą sobą z każdego momentu w przeszłości jednocześnie. Każde wspomnienie było tak samo wyraźne i tak samo ważne. W mroźnym powietrzu nie unosił się żaden zapach, przez mróz i grubą połać śniegu; na tej wysokości nie było nawet czuć słonej woni Atlantyku. Nie tylko wszechobecna biel i szum wiatru pobudzały wyobraźnię wzroku i słuchu, ale Esther pierwszy raz w życiu poczuła, że jej wspomnienia mają zapach, a nawet smak. Jako pierwszy pojawił się zapach skóry jej pierwszej gimnazjalnej partnerki, lekki ale niedający się z niczym pomylić. Zdziwiła się, że wciąż go pamięta. Następnie pomyślała o smaku ust pierwszego chłopaka, z którym niedługo później całowała się zimą w miejskim lesie. "Na mrozie wszystkie usta smakują tak samo" doszła do wniosku. Zachwycona swoją nową zdolnością, spróbowała przywołać na myśl inne charakterystyczne aromaty – chlor z basenu, zupę z piachem z chrztu obozowego na swoich pierwszych koloniach sportowych, taniej kawy z pierwszej korporacji, w której pracowała – lecz wszystkie bezskutecznie. "Najwyraźniej mama natura ma swoje zasady" – pomyślała – "i niektóre rzeczy musisz zostawić za drzwiami jak do niej przychodzisz".

Dopiero zdała sobie sprawę, że mama natura w międzyczasie nie próżnowała i zaczęła sypać gęstym śniegiem. Jeszcze nie czuła przez swoje gęste włosy, że jej bawełniana czapka zaczęła przesiąkać od góry, lecz widziała szybko zbierające się płatki na swoich spodniach i butach. Przypomniała sobie o nieprzyjemnym, zimnym szczypaniu w nogach od wiatru wciskającego jej nogawki w skórę. Naciągnęła na głowę gruby kaptur, choć krępował jej ruchy. Następnie cofnęła się po własnych śladach parę kroków, tak aby stanąć w dwóch głębokich dziurach w śniegu i chronić swoje nogi przed zimnym powietrzem. Patrzyła teraz na górę po przeciwnej stronie zatoki w Klaksvík, to znaczy nad terminalem promowym. Nie widziała ani jej szczytu, ani kształtu. Zamglone niebo i śnieg na górze były tego samego koloru, jednolicie białoszare. Górę wyróżniały jedynie poziome czarne poszarpane linie – warstwy wulkanicznej formacji, zbyt strome skarpy, aby okryć się śniegiem.

Esther zdała sobie sprawę z ironii sytuacji. Stała w tym nowym, prostszym świecie, nieskażonym jej codziennym życiem. Jednak nie powinno tu być ani takiego mrozu, ani tyle śniegu, w połowie marca – ani w żadnym innym miesiącu, na dobrą sprawę. To właśnie jej codzienne życie doprowadziło do zrujnowania klimatu i tych śnieżyc, blokując kolejno: rozgrywki ligi piłkarskiej, transport publiczny, cały transport. "A jakby nam było mało, to jeszcze próbujemy pouczać rybaków, żeby zamiast polować w zatokach, kupowali mięso z torturowanych zwierząt w fabrykach, jak my, sprawiedliwi ludzie z kontynentu. Żeby przypadkiem nie patrzeć na krew – out of sight, out of mind." Zawstydziła się okropnie, lecz wszystko dookoła zdawało się mówić: "Nie myśl tak. Dziękuję, że przyszłaś tutaj pobyć ze mną i z samą sobą.".

No właśnie, z samą sobą, czyli właściwie kim? Pomyślała o tych kilku tysiącach ludzi w dole. Każdy jest kimś: restauratorem, sprzedawczynią, cieślą, kierowcą, matką. Oprócz tego może malować obrazy, grać w piłkę, szydełkować albo naprawiać samochody. Nie wspominając już o owcach i psach pasterskich albo domowych, które też wywiązują się ze swoich owczych lub psich ról najlepiej, jak tylko potrafią. Esther umiała tylko szybko klikać w komputer. Na codzień nie przeszkadzało jej to, a wręcz czuła, że oszukała system – w końcu zarabia elegancką pensję, nie robiąc nic przydatnego. Jednak tutaj czuła się kompletnie obnażona. Chciałaby móc powiedzieć z dumą: "ja też jestem kluczową częścią swojej społeczności i codziennie przynoszę ludziom uśmiech na usta poprzez swoją ciężką pracę". Tymczasem ledwo znała swoich własnych sąsiadów.

Lecz nie było to uczucie rezygnacji. Góra była surową, lecz cierpliwą nauczycielką, albo terapeutką, i zdawała się mówić: "Powiedziałaś sobie uczciwie, czego chcesz. To twój wybór, co z tym zrobisz. Jeszcze nie jest za późno". No właśnie, "za poźno" – te słowa ciągnęły się za Esther całe życie, wiecznie była spóźniona albo na marzenia, albo chwilowe zachcianki. Gdy miała dziewięć lat, było za późno by zostać siatkarką, czternaście – popularną dziewczyną w szkole, osiemnaście – odezwać się do starych przyjaciółek, dwadzieścia – zostać muzykiem, ostatnio – by wrócić na studia, i cała masa "za późno" utkana pomiędzy. "Za późno, jak to obco brzmi" pomyślała, jakby stała ponad czasem, "tutaj nie da się tak czuć. W naturze i w samotności zawsze się jest we właściwym czasie".

Zdała sobie sprawę, że zaciska zęby, żeby jej podbródek mniej trząsł się z zimna. Za to cała głowa dygotała jej mikroskopijnymi ruchami na boki, tylko oczy pozostawały nieruchomo wbite w górę na wprost, pod kontrolą upartego stabilizatora w głowie. Nogi drgały jej nerwowo, a w butach miała zimną wodę, która przesiąknęła już obie warstwy skarpet. Spojrzała w dół – świeży śnieg zasypywał otwory, w których stała, a i jej wcześniejsze ślady powoli zanikały. Nawet jej dłonie w wełnianych rękawicach wciśniętych w kieszenie kurtki powoli drętwiały. Niebo było już szarogranatowe i, jak ze zdziwieniem zauważyła Esther, takiego samego koloru były góry w oddali, uparcie zlewając się z niebem. Nie tak wyobrażała sobie zachód słońca. Nie pojawił się nawet najwątlejszy ślad pomarańczowej łuny, po prostu robiło się ciemno. Ale jak miało zachodzić słońce, którego nie było od rana? "Chyba jednak jest za późno" powiedziała sobie kąśliwie w myślach. A przecież było jeszcze tyle wspomnień do przejrzenia, tyle codziennych lęków do spacyfikowania i pozbawienia znaczenia, tyle marzeń do przefiltrowania – które z nich są jej własne, a które jej sprzedano gdzieś tam, na dole.

Esther nie czuła niepokoju. Droga w dół prowadziła bardzo prosto, w dodatku po wciąż widocznych odciskach butów. Ufała sobie i zawsze umiała dobrze ocenić swoją kondycję w obcowaniu z naturą; albo po prostu była w tak dobrej formie, że trudno jej było się przeliczyć. Zresztą nigdy nie wpakowała się w sytuację, z której nie wyszłaby o własnych siłach, może z wyjątkiem tego, jak raz przesadziła z alkoholem w gimnazjum i obudziła się na izbie wytrzeźwień. Była wtedy zakochana i przez cały wieczór powtarzała sobie "jeszcze jeden kieliszek i napiszę do niego smsa, żeby się umówić". Zatęskniła nagle za pisaniem smsów. To były czasy, gdy każdy miał już internet w telefonie i spokojnie można było rozmawiać przez Facebooka, ale wciąż dało się znaleźć wymówkę, by wziąć czyjś numer – więc posiadanie numeru telefonu nie było koniecznością, a kamieniem milowym w relacji. Tak czy inaczej, nie zdążyła napisać jeszcze tamtego wieczoru. Nadrobiła to następnego ranka, słaniając się na nogach na paskudnym kacu w lesie, gdy wyszła się przejść i nagle poranna dawka elektrolitów przestała działać. Oczywiście się umówili, i to całe pajacowanie z podlewaniem swojej pewności siebie alkoholem było kompletnie zbędne. Tak więc z tej upokarzającej sytuacji wyniosła tylko trochę więcej odwagi, która później pozwoliła jej poznać Marie. Właściwie straciłam kontrolę jeszcze raz, tuż przed spotkaniem Marie – przypomniała sobie. To był jej pierwszy raz z LSD i wzięła dwa razy większą porcję, niż planowała. Po dwunastu godzinach bolesnego wypalania swoich uprzedzeń, niepewności, wojen toczonych z samą sobą i całej naleciałości zebranej w głowie od desperackiego szukania przez całe wakacje dawek dopaminy w internecie (który był wyjątkowo nieprzyjaznym miejscem w czasie kampanii Trump vs Clinton), po raz pierwszy od dawna poczuła się zdolna do odczuwania emocji, tych dobrych i tych złych. Bez tego oczyszczenia nie byłaby dość silna, by powiedzieć Marie, co do niej czuje.

Więc dwa razy straciła kontrolę, i oba były w jakiś sposób nowym początkiem. A czy teraz mam kontrolę – zastanowiła się. Czy to będzie mój nowy początek, reset, którego tak potrzebuję? Z jednej strony czuła się bardziej trzeźwa, niż kiedykolwiek, z czystszym umysłem. Zgubiła ten mechanizm obronny, ironiczne pogodzenie ze swoją przeciętnością; cyniczne podejście do systemu, w którym się tkwi, które pozwala się z nim pogodzić tworząc iluzję rebelii i tym samym jest jego integralną częścią, a które nazywamy kontrolą. Z drugiej strony – była zwyczajnie rozmarzona i zapomniała o swoim codziennym życiu, karierze i tłoczeniu się w wielkim mieście, do których i tak musiała wrócić. Chyba powinnam już schodzić, otrząsnęła się.

===

Pewnego dnia, gdy Þórr późnym wieczorem siedział przy kominku, do jego domu wszedł jakiś krasonolud, ciężko sapiąc. Þórr skoczył na równe nogi, odruchowo i błyskawicznie robiąc sobie w głowie mapę pomieszczenia i porozrzucanej po nim broni.

– Kim jesteś – spytał – że ośmielasz się wejść pod mój dach bez zapowiedzi. Nie usłyszałem od ciebie żadnych słów pozdrowienia, zmuszasz gospodarza by pierwszy cię powitał.

Karzeł podniósł znudzone oczy na rosłego pana domu, lecz nie było w nich zastraszenia ani onieśmielenia, które tak często budził widok Þóra.

– Zwą mnie Alvíss. Szukam pięknej Þrúdy, złotowłosej i białej jak śnieg, którą obiecano mi za wykonanie zbroi, jaką tylko ja stworzyć potrafię. Z czystego złota i srebra, tafli jeziora, lodu i pieśni lepię zbroję idealnie lustrzaną. Stojąc pod słońce w bitwie, oślepisz nią swego wroga, a gdy będziesz w cieniu lub w mgle – cofnie on swoją nienawistną dłoń i zawaha się przed ciosem, widząc w twoim napierśniku własne barwy wojenne. Powiedziano mi, że Þrúdę mogę zastać w twoim domu.

– Nie wiem, kto poprzysiągł ci moją córkę pod moją nieobecność. – odrzekł Þórr – I przykro mi, że cię okłamano. Jednak nie mam zamiaru dopełniać cudzych obietnic. Þrúða sama zadecyduje o swoim wybranku, jeśli uzna kogokolwiek za godnego.

– Zatem rozniesie się po całym Niðavelu wieść, że Ásowie łamią uroczyste przysięgi. A jeśli spróbujesz przemocą mnie powstrzymać, dowiedzą się wszyscy, że występujesz przeciwko świętemu prawu gościnności. Jest tu ze mną – lecz niewidoczny dla ciebie – mój niewidzialny kompan, ptak, którego żem ulepił z wichru, szeptu i kosmyka włosów Sif, który dano mi w zaliczce za zlecenie. Ma przykazane wrócić do Niðavelu, ze mną lub sam, i opowiedzieć o wszystkim co tu widział. Zbyt wiele razy oszukiwaliście nas, kupując dzieła naszych rąk i serc fałszywymi słowami, a gdy przychodziło do zapłaty, znikaliście albo uciekaliście się do przemocy. Miarka się przebrała, nigdy więcej żadnych interesów nie ubijecie ani u nas, ani u dobrych kowali ze Svartálfheimu.

Na te słowa Þórr wyraźnie się przestraszył i zaczął nerwowo szukać wyjścia z sytuacji. Biegał oczami po pokoju, przeskakiwał z nogi na nogę i przypominał bardziej zwykłego człowieka niż pogromcę olbrzymów. Alvíss za to urósł w oczach, tak że byli prawie tego samego wzrostu.

– Dobrze więc, proponuję ugodę – zaproponował Þórr. – dopełnię przysięgi wobec ciebie, a potem sam poszukam zemsty wśród tych, którzy handlowali moją rodziną, jeśli uznam cię za dobrego męża dla Þrúdy. Jest ona ciekawską dziewczyną, która biega, jeździ i lata po wszystkich zakątkach światów i rozmawia z całym stworzeniem, małym i dużym. Nie imponuje jej brutalna siła, lecz mężczyźni, którzy wszechwiedzą o świecie tym i każdym innym mogą się wykazać. Powiedz mi więc, karle, jak nazywa się ziemia w każdym ze światów?

– Ziemią nazywacie ją wy, prości Ásowie. Lecz u Wanów nosi ona nazwę Szlaków, Sino-zieloną zwą ją Olbrzymy, Zieleniejącą Alfowie, a Gliną – najwyżsi bogowie.

– Dobrześ mi powiedział – odrzekł dumnie Þórr, wstydząc się przyznać, że o Glinie nie słyszał nigdy przedtem – powiedz mi więc, Alvísie, jeśli imię twoje nie jest złudne, jak niebo zwą w każdym ze światów?

– Niebo to nazwa drobnych ludzi, których tak kochasz, prosty lecz brutalny Þórze. Bogowie najwyżsi powiedzą raczej Kraj Gwiazd, a Wanowie: Tkacz Wiatrów. Górnym Domem nazwą je Olbrzymy, Pięknym Domem Alfowie a Krasnoludy – Kapiącą Skałą.

– Powiedz mi więc, karle spod kapiącej skały – Þórr z przekąsem nieudolnie maskował przerażenie wiedzą Alvísa – jak miesiąc nazywacie wy i inne ludy.

– My nazwiemy go Światłem – odrzekł Alvís, stojąc dumnie, a Þórowi wydało się, że krasnolud z każdym pytaniem stoi coraz bliżej niego i zagląda mu w oczy już prawie z równej wysokości – W Helju za to powiedzą Krążące Koło, a Olbrzymy: Śpieszny. Alfowie mówią, że to Licznik Lat, bogowie, że Ognisty, ten którego wy prości Ásowie, miesiącem nazywacie.

Þórr zadawał tak pytania kolejne i kolejne. Kazał Alvísiemu wyliczać nazwy dla wszystkiego, co żywe i martwe, w każdym ze światów. Czasem powtarzał się w swoich pytaniach, czasem kazał opowiadać sobie długie historie o stworzeniu dawnym i zagładach nadchodzących. Krasnolud stał i odpowiadał cierpliwie, jakby chodziło o powolne topienie metali w kotle, a nie o powrót do domu z piękną córką Asową. Wreszcie Þórr powiedział:

– Nie kłamie twoje imię, o Alvísie. Każdy zakamarek świata i każde stworzenie znasz, jakbyś jednym z nas był, a nie rzemieślnikiem spod kapiącej skały. Chodź więc, zaprowadzę cię do mojej córki, która tę noc spędziła u przyjaciółki, pielęgnując ją po trudnym porodzie.

Gdy tylko wyszli przez drzwi, Alvís natychmiast zamarł w bezruchu, zesztywniał, a z jego oczu wyparował wszelki kolor i stały się idealnie białe. Þórr osiągnął swój cel – zagrał na czas, nakręcając krasnoluda w jego własnych przechwałkach i przetrzymał go do wschodu słońca, wiedząc że światło dzienne zamienia karły w kamień.

Zdarzyło się niedługo później, że Þórr polował na olbrzymy na pewnych wyspach. Zmęczył się okropnie, potyczkując się w wichurze z olbrzymką przez całą noc, tak że nikt nie mógł zyskać przewagi w pojedynku. Þórr powoli opadał z sił, lecz udało mu się wytrzymać do wschodu słońca, które i tym razem stanęło w jego obronie. Jego pierwsze promienie oślepiły przeciwniczkę, pozwalając Þórowi zadać decydujące pchnięcie. Zepchnął wtedy czarownicę do oceanu, a była tak ogromna, że leżąc na jego dnie, wciąż wystawiała jeden skamieniały palec nad powierzchnię.

Wreszcie mógł odpocząć, lecz najpierw potrzebował się posilić. Znalazł nieopodal niewielką górę, otoczoną wodą z północy, wschodu i zachodu. Stanął na niej i zarzucił trzy wędki, po jednej w każdym kierunku. Łososie brały jak szalone, tak że ledwo kończył dojadać poprzedniego i już kolejny ciągnął za przynętę. Kiedy tak się zajadał w najlepsze, siedząc na zimnej skale, ziemia pod nim zadrżała i usłyszał niski, głęboki głos. Właściwie nie usłyszał, a poczuł – głos nie rozchodził się w powietrzu, lecz po jego kościach, przechodząc od drżącej skały, przez cały kręgosłup, aż do bębenków.

– Zabrałeś niedawno jednego z nas, wspaniałego Alvísa, który zabawiał nas przez długie noce wypełnione ciężką pracą, opowiadając nam o pięknych światach, których nigdy nie zobaczymy na własne oczy. Od tamtego przeklętego dnia nie możemy znaleźć ukojenia po stracie brata. Kujemy w gorzkiej ciszy, wspominając go.

Þórr nie wiedział nawet, jak ma odpowiedzieć, aby go usłyszano. Krzyknął więc w powietrze:

– Zrobiłem co musiałem, aby uchronić swoją najlepszą córkę przed małżeństwem z przymusu. Czyż nie słyszeliście starych opowiadań, jakie klątwy takie związki ściągają – nie tylko na parę młodą, ale na całe ich rodziny? – położył się tym razem na brzuchu, aby lepiej usłyszeć odpowiedź.

– Być może. – zadrżało całe jego ciało. – Jednak uważamy za stosowne domagać się sprawiedliwości. Zabrałeś jednego z naszych, podstępem przetrzymując go do wschodu zabójczego słońca. Ásowie są wprawdzie dla nas zbyt potężni, byśmy mogli zaczaić się na życie choć najmniejszego z nich. Zabierzemy jednego z rodu ludzkiego, który tak bardzo kochasz, i oszukamy go tak, jak ty poczciwego Álvisa. Zagadamy go aż do zachodu, aby w mroźną zimę ten zamienił biednego midgardczyka w kamień.

– Niech i tak będzie – westchnął cicho Þórr, dochodząc do wniosku, że nie jest to w niczym gorsze od krzyczenia pod wiatr i i tak będzie usłyszany – weźcie jednak pod uwagę, że Álvis był przemądrzały, acz mało pożyteczny, co sami przyznalibyście, gdybyście nie byli pogrążeni w żałobie. Inny los spotkałby go gdyby miał więcej rozsądku i wiedział, kiedy zawrócić z wyprawy. Pamiętajcie o tym przy wyborze swojej ofiary.

– Słusznie mówisz, to ci musimy przyznać – poczuł w kościach głos jeszcze niższy i bardziej ponury, lecz spokojniejszy niż wcześniej. – Wybierzemy sobie z twoich ludzi jakiegoś mędrka, z którego nie ma wielkiego pożytku, a który nieroztropnie będzie skłonny zagościć w naszym domu dłużej, niż na to pozwalają dobre obyczaje. A na znak naszej dobrej woli, pozwolimy mu wyjść cało, jeśli inny z jego pobratymców wybłaga swoją miłością jego życie.

===

 

Esther ruszyła z powrotem, wyciągając ciężko trzęsące się nogi z głębokich dziur i wsuwając je w ledwie widoczne wcześniejsze ślady. Dotarła tak do furtki. Pchnęła ją i rozchyliła lekko, bo tylko na tyle pozwoliło wcześniejsze odgarnięcie śniegu po drugiej stronie. Przecisnęła się z trudem, obcierając kurtką z obu stron o grube metalowe rury bramki. To ją chwilowo rozgrzało. Z determinacją ruszyła przez polankę, jednak szło jej się dużo ciężej. Tu był najgłębszy śnieg, przypomniała sobie. Kroczyła powoli, w skupieniu. Czuła kłucie w klatce piersiowej i lekkie nudności, mimo to ospałym lecz równym rytmem to wyciągała naprzemian po jednej nodze, to znów znikała po uda. Wreszcie dotarła do zielonej ławeczki.

Klaksvík był teraz ponuro rozświetlony lampami ulicznymi, szyldami sklepów i światłami samochodów, jednak nie było jeszcze dość ciemno by te wyraźnie przebiły się przez mgłę. Najsilniej biły reflektory ze stadionu, gdzie musiał odbywać się jakiś trening, bo oba zespoły grały na jedną bramkę. Nawet tutaj, a może szczególnie tutaj, dobiegały okrzyki z boiska choć Esther nie mogła odróżnić czy to nastoletni chłopcy, czy dorośli mężczyźni grają po pracy. Wyjęła telefon, łapiąc go między kciuk a palec wskazujący w grubej wełnianej rękawicy i przeciskając przez ciasną krawędź kieszeni dżinsów. Powiadomienie z aplikacji do smsów: "Marie: Jak tam?" sprzed 20 minut. Zdjęła rękawiczkę z prawej ręki, niezdarnie położyła telefon na wyciągniętej na płask lewej dłoni i zaczęła stukać sztywnym z zimna palcem. Byłoby łatwiej, gdyby obie ręce nie drżały tak wściekle. Najpierw pin do odblokowania ekranu, a potem odpowiedź: "jestem przy laweczce". Zapatrzyła się chwilę w prawo, w kierunku swojej drogi powrotnej, i dodała: "wyjdziesz po mnie i sie spotkamy gdzies w polowie? zimno mi". Schowała telefon, nie czekając na odpowiedź. Dźwięk powiadomień był włączony i ustawiony na maksymalną głośność, ale wiedziała, że dzwonek i tak nie przekrzyczy wiatru. Byle jak najszybciej dojść do zaspy, postanowiła, a wtedy już sobie spokojnie zejdę i mogę zadzwonić do Marie.

Ruszyła w dół, chwiejąc się na słabych nogach. Co kilka kroków oglądała się za siebie, porównać pozostały dystans z tym, który już przeszła od ławki. Spodnie obcierające się o skórę na nogach z każdym ruchem zdawały się ją parzyć. W końcu doczłapała się do zaspy. Stała pod nią, górą śniegu wyższą od niej samej podniosła głowę, by objąć ją wzrokiem. Zrobiło jej się ciemno przed oczami, jakby zbyt gwałtowie wstała i ledwo utrzymała równowagę. Dobra, byle się jakoś przeczołgać i nie zapaść po uszy, powiedziała sobie. Zdjęła rękawice, żeby ich nie przemoczyć, i zgarbiona wdrapała się po śladach na górę. Trzymała dłonie kilka centymetrów nad śniegiem, żeby się podeprzeć, gdyby miała upaść, co oczywiście nic by nie dało i tylko zapadłaby się pod pachę w nieubity śnieg. W dół zeszła już z mniejszym wysiłkiem, bo z tej strony zaspa była dobrze uklepana przez wielką łopatę odśnieżarki.

No, najgorsze za mną, powiedziała sobie. Jeszcze za to dwa kilometry spaceru w dół do apartamentu. Pierwszy kilometr prowadził przez żwirową drogę dla farmerów z uklepanym śniegiem. Dalej będzie musiała przejść przez miasteczko, asfaltowymi drogami. Tej części bała się bardziej, bo chodniki były zasypane warstwą śniegu nie mniejszą niż Klakkur, a na asfalcie wieczorami zamarzała spływająca woda, tak że nawet spacer po płaskiej drodze wymagał wyczerpującego chodzenia jak pingwin.

Zrobiła pierwszy krok w dół i prawa noga natychmiast obsunęła się po ziemi. Esther nerwowo pociągnęła stopę w prawo, tak by zjechać z ubitego śniegu w pobocze, i tak zastygła w rozkroku. Tego się nie spodziewała, choć powinna: ta droga będzie dużo trudniejsza w dół, niż pod górę. W dodatku i na niej, pod cienkim, zdradliwym śnieżnym puchem, zastygał cienki lód. Doskoczyła lewą nogą do prawej, odgarnęła rękawem kurtki śnieg z kamienia na poboczu i przysiadła na nim bezradnie. Pochyliła się w przód, zapatrzona w swoje buty. Czuła gorące pulsowanie, najpierw w głowie, a potem w całym ciele. Mimo to nie umiała ocenić, czy jej serce bije szybko. Było jej przyjemnie ciepło i z zaskoczeniem spostrzegła, że już się nie trzęsie. Była zbyt zmęczona, by się zaniepokoić tym odkryciem. "Muszę się zastanowić nad powrotem" pomyślała, jakby było nad czym rozmyślać i przymknęła oczy.

Obudziła się gwałtownie, a światło brutalnie wpadało w jej piekące oczy. Jaskrawe lampy zwisały z białego sufitu. Całe jej ciało wzdrgynęło się, jakby podrywając się do ucieczki. "Nie powinno mnie tu być" pomyślało, jednak w ułamku sekundy uspokoiło się: "już za późno". Znowu jest za późno, westchnęła do siebie Esther. Nie czuła ani szoku, ani strachu, ani wyczerpania – jedynie rozczarowanie. Nie zastanowiła się też, jak tu trafiła, jakby to było oczywiste. Spojrzała w lewo i na tle pustych łóżek szpitalnych i dwóch pielęgniarek, które zdawały się właśnie zauważyć jej przebudzenie, zobaczyła Marie. Miała spuszczoną głowę, byle jak spięte włosy z tyłu a jej twarz była jednocześnie blada i czerwona. Z zamkniętych oczu leniwie wyciekały łzy, podążając gęsiego tymi samymi strużkami i zbierając się w kącikach jej ust. Nie zauważyła, że Esther się obudziła.

– Znowu jest za późno – powtórzyła Esther na głos. Nie wiedziała, czy mówi to do siebie, czy do Marie na usprawiedliwienie, jakby wszystko było poza jej kontrolą.

Marie otworzyła oczy, zamrugała kilka razy i gwałtownie przetarła przedramieniem swoją twarz z łez, przejeżdżając nim brutalnie po swoim nosie i zbierając przy okazji trochę gili na rękaw.

– Co?

– To nie jest żaden nowy początek, prawda? – spytała Esther, wciąż pogrążona we wczorajszych myślach. Była zbyt zła na siebie, żeby czuć choć najmniejszą potrzebę tłumaczenia się lub przeprosin. Nie miała ochoty stawać w obronie osoby, którą była dla siebie w tej chwili.

Marie popatrzyła na nią z niedowierzaniem. Serio? Po całej tej nocy mam się teraz bawić w jej gierki i zgadywanki?

– Nie wkurwiaj mnie nawet – powiedziała sucho i wyszła z sali.

Koniec

Komentarze

Tuż pod kolanem przebiegała granica między ciężkim materiałem przemokniętym śniegu, a wyblakłym spranym dżinsem, który ten los dopiero podzieli.

Coś z odmianą wyszło nie tak, do tego stopnia że nie wiem, o co chodziło.

 

za skórę.

Chyba bym wolała skóry.

 

 

skórę

 

– Esther! To nie ma sensu, wracajmy. – krzyknęła Marie, idąca dwa kroki za nią, po jej głębokich śladach w śniegu – rozchorujemy się tylko, jeśli w ogóle któraś z nas nie zasłabnie po drodze.

 

O zapisie dialogów przeczytasz tu: https://www.fantastyka.pl/loza/14

 

Dodatkowo, zasłabniecie nie wyklucza przeziębienia;)

 

200-300

Zapisz słownie.

 

zostawiły już w tyle ostatnie gospodarstwo i ostatni wybieg dla owiec.

To bym dała do osobnego zdania.

 

 

nieośnieżoną drogą i śniegiem po uda.

Raczej nieodśnieżoną, poza tym ten śnieg masz zdublowany, a na domiar złego wychodzi z tego masło maślane.

 

Ale nie potrzebujecie specjalistycznych

Wywal to ale, bo masz ale w poprzedni zdaniu.

 

Bardzo dużo powtarzasz, stąd pewnie rozmiar tekstu. taki zabieg powoduje, że czytelnicy odpadają…

 

Po polsku nie mówimy na miasto.

 

To nie była koparka.

 

Tekst do radykalnej naprawy technicznej i skrócenia, bo strasznie przegadujesz. Z plusów, masz ładne opisy;)

Lożanka bezprenumeratowa

Hej, mnie tekst pokonał. Nie ma nic, co może przykuć uwagę. Mamy wędrówkę dwóch kobiet i przemyślenia jednej z nich, co nie jest szczególnie wciągające. Może faktycznie dobrym pomysłem jest skrócenie tekstu, lub przynajmniej wrzucenie jakiejś przynęty, czegoś co pomogłoby przebrnąć przez opisy wędrówki. Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Tuż pod kolanem przebiegała granica między ciężkim materiałem przemokniętym śniegu, a wyblakłym spranym dżinsem, który ten los dopiero podzieli.

od śniegu?

 

czy włosy właśnie chronią skóre

ortograf.

 

faceta, który poszedł by na trekking w dżinsach

SJP.

 

Umówiły się, że Marie pójdzie się już odświeżyć w apartamencie, zje kolację we Fridzie i spróbuje zdobyć też danie na wynos dla Esther. Esther obiecała, że będzie ostrożnie chodzić z dala od zboczy i zawróci przed 18:15, czyli kwadrans przed zachodem słońca.

Powtórzeń jest w tekście dużo, a to przykład najgorszego, bo niczego nie podkreśla, więc można po prostu napisać “która” po przecinku.

 

umiała dobrze ocenić swoją kondycję w obcowaniu z naturą

Kondycja czegoś, ale w czymś? Nie wiem.

 

Nie miała ochoty stawać w obronie osoby, którą była dla siebie w tej chwili.

Być dla siebie osobą, zatrzymało mnie tuż przed końcem.

 

Zgadzam się, że trzeba tekst poprawić! Najlepiej byłoby wrzucić tekst na betalistę, a wiele można też wyłapać samemu (choćby ortografy w wordzie). Fabuła może zainteresować, ale żeby urzekła czytelnika, to trzeba tekst podciągnąć i najlepiej na głos przeczytać zdanie po zdaniu. Niech Cię to jednak nie zniechęci, bo góry, olbrzymy i krasnoludy ciągle jeszcze nas ciekawią, więc znajdziesz odbiorców, trzeba tylko czym prędzej usunąć babolki.

Pozdrawiam,

MGZ.

Nowa Fantastyka