- Opowiadanie: GreasySmooth - Tik - Kradzież - Tak

Tik - Kradzież - Tak

Ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nia dla Fo­la­na, Radka, Edwar­da Pi­tow­skie­go i Bos­man­Ma­ta.

 

Ze­it­klau­er – niem. zło­dziej czasu

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Tik - Kradzież - Tak

Prze­my­ka­li bocz­ny­mi ulicz­ka­mi, stale się roz­glą­da­jąc. Nie mó­wi­li przy tym ani słowa. Bez­k­się­ży­co­wa noc, przy­ja­ciół­ka ludzi fachu, czu­wa­ła nad swo­imi, bo ani po­li­cjant, ani nawet stróż nie na­pa­to­czy­li się po dro­dze.

Er­nest, jako ostat­ni z czwór­ki, za­my­kał po­chód. Takie było jego miej­sce w gru­pie, wy­zna­czo­ne do­świad­cze­niem, a ra­czej jego bra­kiem. Choć nie był już młody, to po raz pierw­szy szedł w szta­fe­cie na wła­ma­nie.

Po dro­dze do dziel­ni­cy wil­lo­wej zło­dzie­je mi­nę­li wi­try­nę warsz­ta­tu ze­gar­mi­strzow­skie­go. Er­nest do­strzegł kątem oka spo­rych roz­mia­rów ze­gar­ki kie­szon­ko­we, usta­wio­ne w rów­nym rzę­dzie. Przy­sta­nął na chwi­lę i ob­rzu­cił apa­ra­ty wzro­kiem. Pod jed­nym z nich wid­nia­ło hasło re­kla­mo­we:

 

Ze­it­klau­er, jeśli czasu wciąż za mało.

 

Uwagę Er­ne­sta zwró­cił od­sta­ją­cy od pra­wej gór­nej czę­ści ko­per­ty przy­cisk, in­kru­sto­wa­ny dro­go­cen­ny­mi ka­mie­nia­mi. Nigdy wcze­śniej nie wi­dział ze­gar­ka z czymś takim…

Cios „z li­ścia” był tak mocny, że aż za­dźwię­czał, a nor­mal­nie Ko­sma­ty bił lekko, by tylko dać o­dczuć.

– Czego się za­trzy­mu­jesz? – syk­nął.

Er­nest po­drep­tał po­słusz­nie, chy­ląc głowę. Ude­rze­nie nie było przy­jem­ne, ale ro­zu­miał swo­je­go prze­wod­ni­ka po fachu zło­dziej­skim. Kto wpro­wa­dzał no­wi­cju­sza do szta­fe­ty, ten ry­zy­ko­wał też swoim ho­no­rem. A idący przo­dem Czar­ny i Kręty to były nie lada mach­ci­ki, cie­szą­ce się na mie­ście znacz­nym re­spektem.

Nie­ba­wem do­tar­li przed oka­za­łą willę. Kom­pa­ni po ro­ze­zna­niu te­re­nu i za­ję­ciu się oko­licz­ny­mi la­tar­nia­mi, prze­sa­dza­li się ko­lej­no przez ogro­dze­nie. Er­nest ślę­czał na rogu ulicy, mar­z­nąc i wy­pa­tru­jąc pa­tro­li. Nie mógł prze­stać my­śleć o haśle re­kla­mo­wym ze­gar­ka. Prze­cież czas dla każ­de­go pły­nął tak samo…

 

Szta­fe­tow­cy wró­ci­li po trzech kwa­dran­sach, z to­boł­ka­mi w rę­kach. Byli wy­raź­nie za­do­wo­le­ni. Czar­ny po ze­sko­cze­niu na chod­nik po­kle­pał kie­sze­nie – naj­pierw spodni, potem płasz­cza, jakby w po­dzię­ce. Er­nest przy­jął to z ra­do­ścią – nie tylko ich nie zła­pa­no, ale jesz­cze wra­ca­li z fan­ta­mi. Udany skok do­brze wró­żył na resz­tę nocy.

Wra­ca­li inną trasą, więc no­wi­cjusz nie zo­ba­czył skle­pu po raz drugi. Mimo tego nie mógł się otrzą­snąć z myśli o nim. Miał wra­że­nie, jakby wi­dział go kie­dyś i na długo o tym za­po­mniał. Gdy kom­pa­ni z przo­du nieco się wy­sfo­ro­wa­li, szep­nął do Ko­sma­te­go:

– Tamte ze­gar­ki…

– Nie! – syk­nął jego mistrz, choć zwy­kle dość cier­pli­wie tłu­ma­czył za­sa­dy fachu. Po czym zer­k­nął z ukosa i szep­nął:

– Dziw­ne, że w ogóle je wi­dzia­łeś.

Jego głos i wzrok zdra­dza­ły iry­ta­cję, choć jesz­cze przed chwi­lą cie­szył się z uda­ne­go skoku.

– Jak to? – szep­nął Er­nest, tro­chę za gło­śno.

Czar­ny, przy­wód­ca grupy, ob­ró­cił się i za­ma­chał gniew­nie ręką, na­ka­zu­jąc ciszę. Była to trud­na sztu­ka, bo każdy już ob­ra­cał w gło­wie trun­ki, pęta kieł­ba­sy, miłe panie z wia­do­mych przy­byt­ków. Nawet Er­nest mógł się roz­ma­rzyć, choć jego udział w łupie jako je­dy­ny wy­da­ny zo­stał w mo­ne­tach.

Szli szyb­kim kro­kiem, bo mu­sie­li zdą­żyć przed świ­tem, kiedy wscho­dzi­ło czuj­ne oko słoń­ca.

 

W miesz­ka­niu wiało chło­dem, a w po­wie­trzu czuć było wil­goć. Ko­sma­ty od razu wziął się do za­sła­nia­nia okna kocem. Dobra me­li­na była jak skarb i na­le­ża­ło być ostroż­nym, by jej nie wydać. Za­pa­la­nie świe­czek przy­pa­dło Er­ne­sto­wi, a po­zo­sta­li dwaj roz­sta­wia­li kie­lisz­ki i pro­wiant – czer­stwy chleb, ser, tłu­stą szyn­kę, nieco kieł­ba­sy, ka­wa­łek sło­ni­ny, ogór­ki kwa­szo­ne. Ucztę do­peł­niał praw­dzi­wy ra­ry­tas jak z hra­biow­skie­go stołu – słoik w po­ło­wie pełen musz­tar­dy.

Kręty przy­siadł na wyrku, się­gnął po ban­dżo­lę i za­czął brzdę­kać. Za­nu­cił, ce­lo­wo fał­szu­jąc, pio­sen­kę znaną wszyst­kim:

 

Nie cze­kaj mnie, ko­cha­na

W bez­k­się­ży­co­wą noc

Do­pie­ro wrócę z rana

A skar­bów bę­dzie moc.

 

– Sia­daj kam­rat, potem bę­dzie śpie­wa­nie! – rzu­cił Czar­ny, gro­żąc przy tym żar­to­bli­wie pal­cem.

Usie­dli wokół za­sta­wio­ne­go stołu. Er­nest sie­dział na­prze­ciw Czar­ne­go i Krę­te­go. W mi­go­czą­cym świe­tle ich twa­rze zda­wa­ły się Er­ne­sto­wi prze­ra­ża­ją­ce. Czar­ne­go, nie­mal kwa­dra­to­wa, ze szra­mą bie­gną­cą przez po­li­czek. Krę­te­go, po­cią­gła i ary­sto­kra­tycz­na przy­po­mi­na­ła maskę, bo nigdy nie drgał na niej żaden mię­sień.

Jed­nak gdy Czar­ny chwy­cił bu­tel­kę go­rzał­ki i z sze­ro­kim uśmie­chem za­czął nale­wać do kie­lisz­ków, stał się jakby mniej groź­ny.

– Za­ro­bi­li­śmy, a jak! – krzyk­nął trium­fal­nie. Potem pod­niósł kie­li­szek i wbił wzrok w Er­ne­sta:

– Zo­ba­czysz, młody, tro­chę po­sto­isz, to w końcu cie­bie wezmą do środ­ka… – Ton Czar­ne­go był przy­ja­zny, nie­mal prze­pra­sza­ją­cy.

– Potem cię ochrzczą, nie bę­dziesz już miał fra­jer­skie­go imie­nia, tylko fa­cho­we – dodał po­waż­nie Kręty. – E-Er­nest… – wy­po­wie­dział imię po­wo­li, z nutą drwi­ny.

– A potem pójdę sie­dzieć? – spy­tał Er­nest, siląc się na cwa­niac­ki ton. Czar­ny za­re­cho­tał, kle­piąc się po udach.

– Pój­dziesz, a jak! I to nie­ raz! – od­parł szcze­rząc wy­bra­ko­wa­ne zęby. – Zdro­wie! Za tych, co za krat­ka­mi.

Wy­pi­li. Przy wy­chy­la­niu go­rzał­ki Er­nest zer­k­nął kątem oka na Ko­sma­te­go. Ten wy­da­wał się za­do­wo­lo­ny z pod­opiecz­ne­go. Po chwi­li star­szy zło­dziej wtrą­cił się, jakby chcąc uwol­nić Er­ne­sta od cię­ża­ru roz­mo­wy ze szta­mia­ka­mi:

– A ty mów, Czar­ny, jak w mam­rze tym razem było, bo nie po­ga­da­li­śmy do­brze, odkąd wy­sze­dłeś.

– Rok nie wyrok – rzu­cił Czar­ny, po­le­wa­jąc znowu. – Już wszyst­ko mówię. Gor­sze czasy, nie­ste­ty, na­de­szły. Straż­ni­cy pilni, zje­że­ni, brać nie chcą, dawno nikt nie uciekł.

– Co za czasy! – jęk­nął Ko­sma­ty.

Gdy Czar­ny snuł swoją opo­wieść, Er­nest spoj­rzał na za­sło­nię­te okno. Znowu wró­cił my­śla­mi do ze­gar­ków. Wy­glą­da­ły na so­lid­ne i za­ra­zem mi­ster­nie wy­ko­na­ne. Przy tym le­ża­ły na wy­cią­gnię­cie ręki, za szkłem, bez kraty. Zu­peł­nie, jakby ktoś nie bał się kra­dzie­ży…

– A ty co? – spy­tał Kręty, wy­trą­ca­jąc no­wi­cju­sza z za­my­śle­nia. – Roz­ma­rzył się?

– A nic. – Er­nest miał na­dzie­ję, że to skoń­czy temat.

– Coś mia­łeś za­miar po­wie­dzieć, a my chęt­nie po­słu­cha­my – w gło­sie szta­mia­ka wy­brzmia­ło ni to dow­ci­pem, ni to groź­bą. Kręty mówił cicho i mało, ale jak otwie­rał usta, to ja­kimś spo­so­bem inni zło­dzie­je milk­nę­li.

– Ze­gar­ki… – za­czął cicho Er­nest. Ko­sma­ty skrzy­wił się, a Czar­ny bez par­do­nu wszedł mu w słowo:

– Nie dla każ­de­go! – za­wy­ro­ko­wał.

Po­wie­dziaw­szy to, we­te­ran fachu zło­dziej­skie­go spoj­rzał Er­ne­sto­wi pro­sto w oczy i chwi­lę mil­czał. Potem ode­zwał się tonem mę­dr­ca:

– Słu­chaj uważ­nie, szcza­wik, bo bę­dzie ważne. Każdy ma am­bi­cje, jak za­czy­na. Ale trze­ba się trzy­mać swo­ich i znać swoje miej­sce. Ja sam wiele domów ob­ro­bi­łem, zanim mnie w ogóle ochrzczo­no. Ja wiem, że wcho­dzisz późno do sztamy, bo robiłeś sam na siebie. Ale mu­sisz od­cze­kać swoje, jak każdy.

Er­nest nie wie­dział, co na to od­po­wie­dzieć, ale roz­mo­wa zaraz wró­ci­ła do opo­wie­ści wię­zien­nych. Stu­ka­ły kie­lisz­ki, wy­brzmie­wał śmiech, a no­wi­cjusz nie mógł prze­stać my­śleć o tym oso­bli­wym za­kła­dzie ze­gar­mi­strzow­skim.

 

Er­nest obu­dził się wcze­śnie rano i zlu­stro­wał po­miesz­cze­nie. Jego kom­pa­ni chra­pa­li w naj­lep­sze. Me­li­na, wi­dzia­na rano, wzbu­dzi­ła w nim od­ra­zę. Po­wie­trze było gęste od za­pa­chu brudu, dymu i resz­tek je­dze­nia. Nagle ude­rzy­ła go myśl, że jest nie tam, gdzie trze­ba. Na­szło go wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa:

 

Bab­cia wy­szarp­nę­ła mu drew­nia­ne­go ko­ni­ka z rąk, tak mocno, że za­bo­la­ło. Po­gro­zi­ła pal­cem i ode­zwa­ła się, gło­sem, na dźwięk któ­re­go Er­nest za­wsze sta­wał jak wryty:

– Nie wolno kraść!

Od­da­ła za­baw­kę młod­sze­mu bratu i po­gła­dzi­ła go czule po gło­wie. Er­nest po­czuł, jak ob­le­wa go wstyd.

 

Za­drżał, a potem chwi­lę szar­pał się z my­śla­mi. Kor­ci­ło go, by po pro­stu ob­ró­cić się na pię­cie i wyjść. Za drzwia­mi cze­kał sze­ro­ki świat.

Nie, nie cze­kał, po­pra­wił sa­me­go sie­bie Er­nest. Cze­kał chłód, głód i po­gar­da, że­bra­nie o pracę i krom­kę chle­ba, o noc­leg przy piecu albo pod scho­da­mi. 

Kim bę­dzie, jeśli po­rzu­ci braci po fachu? Bez Ko­sma­te­go byłby nikim. Sie­ro­tą, nie­do­szłym gra­wer­ni­kiem, potem zło­dzie­jem dwor­co­wym i tar­go­wym, raz już wię­zio­nym.

Nie, nie tędy droga, po­my­ślał. Mu­siał tylko udo­wod­nić kam­ra­tom, że jest kimś wię­cej, niż tylko gapą, na­da­ją­cym się do sta­nia na czuj­ce. Er­nest wie­dział, że groź­ny ani silny w żad­nej mie­rze nie był. Mógł się jed­nak po­chwa­lić spry­tem, do tego był me­to­dycz­ny i spo­strze­gaw­czy. Mu­siał to tylko wy­ka­zać. Nie miał ocho­ty cze­kać la­ta­mi na chrzest i przy­ję­cie do kom­pa­nii na rów­nych pra­wach. Jak przy­nie­sie w ręku złoty albo cho­ciaż srebr­ny ze­ga­rek, to tylko na tym zyska.

Po­wie­dział sobie, że wróci za go­dzi­nę. Wy­cią­gnął też z ka­mi­zel­ki Ko­sma­te­go ze­ga­rek kie­szon­ko­wy – oczy­wi­ście za­mie­rzał tylko go po­ży­czyć.

Opo­rzą­dził się, jak mógł naj­le­piej, czyli strze­pał okru­chy chle­ba z wy­świech­ta­nej ka­mi­zel­ki, za­gryzł ogór­kiem dla za­bi­cia smaku go­rzał­ki, wy­tarł błoto z butów o strzę­py ga­ze­ty, która wa­la­ła się po pod­ło­dze, i wy­szedł.

Po­szedł wczo­raj­szy­mi śla­da­mi, ale nie był tak zo­rien­to­wa­ny w mie­ście, jak Kręty, i kilka razy gubił drogę. Po dro­dze szcze­ka­ły na niego psy, a lu­dzie zer­ka­li nie­uf­nie. Mi­ja­ny do­zor­ca za­prze­stał sprzą­ta­nia ulicy i długo pa­trzył za Er­ne­stem po­dejrz­li­wie, opie­ra­jąc się na mio­tle.

 

Gdy do­tarł na miej­sce, naj­pierw sta­nął za wę­głem, ob­ser­wu­jąc warsz­tat. Do­pie­ro w świe­tle dnia zo­ba­czył go w całej oka­za­ło­ści. Nad po­tęż­nym, ka­mien­nym gzym­sem pięła się licha, drew­nia­na nad­bu­dów­ka. Na rogu bu­dyn­ku szcze­rzył zęby ka­mien­ny gar­gu­lec – Er­ne­sta zdzi­wi­ło, że wie­czo­rem nie zwró­cił na niego uwagi. Czę­ścio­wo wy­pu­kłe imi­ta­cje grec­kich ko­lumn oka­la­ły mo­sięż­ne drzwi z pła­sko­rzeź­bą pyska niedź­wie­dzia. Zło­dziej nie znał się na ar­chi­tek­tu­rze, ale nawet bez fa­cho­wej wie­dzy do­strze­gał, że ele­men­ty bu­dow­li w żaden spo­sób nie pa­so­wa­ły do sie­bie.

W środ­ku pa­li­ło się świa­tło. Er­nest zbli­żył się wol­nym kro­kiem, cały czas wy­pa­tru­jąc wła­ści­cie­la. Doj­rzał go na tle ga­blo­ty peł­nej ze­gar­ków. Wą­sa­ty, łysy męż­czy­zna ślę­czał przy stole i dłu­bał w cza­so­mie­rzu, zu­peł­nie po­chło­nię­ty pracą.

Er­nest stał tak dłuż­szą chwi­lę, ważąc spra­wę w gło­wie. Ulicą nikt nie szedł, ale było też pra­wie po­po­łu­dnie, fra­jer­ska go­dzi­na, nie­sprzy­ja­ją­ca lu­dziom fachu. Skok na warsz­tat, któ­re­go wła­ści­ciel sie­dział w środ­ku, za­kra­wał na głu­po­tę. Co gor­sza, wą­sacz mógł być uzbro­jo­ny.

Z dru­giej stro­ny, mistrz był cał­ko­wi­cie po­chło­nię­ty pracą. A przy rogu bu­dyn­ku rósł wy­so­ki jawor, który za­kry­wał część ścia­ny przy ryn­nie.

Zło­dziej po­sta­no­wił dzia­łać, choć­by nawet po to, by się ro­zej­rzeć po pod­da­szu. Mu­siał w końcu wró­cić do kam­ra­tów, a nie chciał wra­cać z pu­sty­mi rę­ka­mi. 

Prze­szedł na drugą stro­nę ulicy, minął warsz­tat szyb­kim kro­kiem i za­wró­cił tuż za nim. Przy­cup­nął za drze­wem i ro­zej­rzał się – nie wi­dział ani prze­chod­niów, ani twa­rzy w oknach. Z warsz­ta­tu sły­szał pi­ło­wa­nie – a więc wła­ści­ciel cały czas sie­dział przy bla­cie.

Wziął głę­bo­ki wdech, usi­łu­jąc opa­no­wać strach. Lewą nogą za­parł się o ścia­nę, a lewą ręką chwy­cił rynnę i pod­cią­gnął się. Prawą nogę oparł na pniu drze­wa. Wy­czuł gzyms prawą ręką, ale był śli­ski od desz­czu i zbyt krót­ki. Zła­pał rynnę drugą ręką, ale ta za­skrzy­pia­ła prze­cią­gle. Pi­ło­wa­nie, do­cho­dzą­ce ze środ­ka warsz­ta­tu, usta­ło.

– Ktoś tam jest? – usły­szał Er­nest. Jego serce za­czę­ło bić jak młot. Prze­niósł wzrok na gar­gul­ca, i przez chwi­lę za­marł, wpa­tru­jąc się w sta­ran­nie wy­rzeź­bio­ne żebra, wy­raź­nie za­ry­so­wa­ne prze­gu­by rąk, ko­la­na z wy­sta­ją­cy­mi rzep­ka­mi. Kto, do kata, tak się sta­rał dla głu­piej ozdób­ki?

Zła­pał skrzy­dło gar­gul­ca. Już miał się pod­cią­gnąć, gdy ręką ze­śli­zgnę­ła i spadł w krza­ki obok bu­dyn­ku. Przez chwi­lę my­ślał, że skrzy­dło odła­ma­ło się, ale gar­gu­lec wi­siał nad nim, cały i zdro­wy. Er­nest przy­rzekł­by, że przed upad­kiem po­czuł, jak skrzy­dło się po­ru­sza…

Drzwi warsz­ta­tu za­skrzy­pia­ły, a Er­nest sko­czył do schod­ków piw­nicz­nych. Krzak za­sła­niał go od stro­ny drzwi – mo­dlił się, żeby to wy­star­czy­ło. Zo­ba­czył w otwar­tych drzwiach syl­wet­kę wła­ści­ciela.

Nagle za­uwa­żył, że do drzwi warsz­ta­tu pod­bie­ga je­go­mość w roz­cheł­sta­nej ko­szu­li i nie­do­pię­tym sur­du­cie. Sznu­ro­wa­dła la­ta­ły luźno wokół butów. Trzy­mał też w ręku ze­ga­rek z cha­rak­te­ry­stycz­nym przy­ci­skiem.

– Panie Sta­dziń­ski, witam ser­decz­nie – po­wie­dział wła­ści­ciel z progu, ob­ra­ca­jąc głowę w stro­nę klien­ta. Er­nest ode­tchnął z ulgą. 

– Mi­strzu, prze­pra­szam za po­śpiech, ale mam ważne spo­tka­nie, a ze­ga­rek nie dzia­ła – wy­rzu­cił z sie­bie klient, cięż­ko dy­sząc.

– Kiedy spo­tka­nie?

– Czte­ry go­dzi­ny temu – jęk­nął klient.

– Czyli świe­ża spra­wa, nic trud­ne­go.

Drzwi za­mknę­ły się za klien­tem, a na karku zło­dzie­ja zje­żył się włos. Przez chwi­lę tra­wił w sobie te słowa. Do­szło do niego, albo wła­ści­ciel jest wa­ria­tem, albo hasło re­kla­mo­we ze­gar­ka, który wi­dział po­przed­nie­go wie­czo­ru, nie było tylko grą słów. 

 

Sta­dziń­ski wy­szedł po nie­ca­łym kwa­dran­sie i bez chwi­li wa­ha­nia ru­szył ku głów­nej ulicy. Cały czas pa­trzył na apa­rat, nie ob­rzu­ca­jąc Er­ne­sta nawet prze­lot­nym spoj­rze­niem. Zło­dziej po­dą­żał krok w krok za nim.

Wy­szli na sze­ro­ką aleję, która o tej porze była już mocno za­tło­czo­na. Sta­dziń­ski, prze­cho­dząc obok dwóch ro­słych mło­dzień­ców, trą­cił jed­ne­go z nich ra­mie­niem.

– Ty, uwa­żaj le­piej – wark­nął po­trą­co­ny. Wtedy za­uwa­żył apa­rat w ręku i zro­bił krok w kie­run­ku Sta­dziń­skie­go. Wła­ści­ciel zbladł jak płót­no.

Er­nest do­sko­czył do dru­gie­go mło­dzia­ka, zła­pał go od tyłu za ramię i szep­nął do ucha:

– Ko­le­go, ten z ze­gar­kiem to nie byle fra­jer, to kuzyn szwa­gra Tusz­ki…

Imię jed­ne­go z bar­dziej okrut­nych za­ka­pio­rów nie zro­bi­ło od­po­wied­niego wra­że­nia. Cwaniak spojrzał Ernestowi prosto w oczy, wyciągając ręce z kieszeni.

– A ja znam Tuszkę – odparł, a jego oblicze wykrzywił uśmieszek. Drugi cwaniak zostawił Stadzińskiego w spokoju i stanął obok dysputantów. 

– Należy się trzy złote za zawracanie głowy – zawyrokował. – A zaraz będzie więcej.

Było ich dwóch, zapewne mieli noże po kieszeniach. Trzy jednozłotówki zaraz zmieniły właściciela. Ernest ruszył szybkim krokiem, słysząc jeszcze, jak cwaniaki szepczą między sobą:

– Patrz, i jeszcze zarobiliśmy.

– A czemu nie mogliśmy go bić?

Nie zwrócił na to uwagi, spiesząc się, by nadrobić dystans do właściciela zegarka. Ten podszedł do przejścia dla pieszych, nie ro­zej­rzał się i już miał wejść pro­sto pod koła nad­jeż­dża­ją­ce­go sa­mo­cho­du.

Er­nest rzu­cił się i w ostat­niej chwi­li chwy­cił po­czciw­ca za ramię. Sa­mo­chód prze­je­chał tuż przed jego nosem. Sta­dziń­ski wzdry­gnął się, a ze­ga­rek wy­le­ciał z ręki. Zło­dziej ledwo zdo­łał go zła­pać, ra­tu­jąc przed ude­rze­niem o za­bło­co­ny bruk.

– Och, dzię­ku­ję panu – wy­rzu­cił z sie­bie męż­czy­zna, zu­peł­nie już sko­ło­wa­ny.

– Pięk­ny – po­wie­dział po­wo­li i z na­masz­cze­niem Er­nest.

Prze­ło­żył go do dru­giej ręki, trzy­ma­jąc pod świa­tło. Nagle spoj­rzał Sta­dziń­skie­mu pro­sto w oczy, i za­py­tał gło­śno i na­tar­czy­wie:

– To pre­zent? Dla ko­bie­ty?

– Nie… nie, to mój – od­parł prze­ra­żo­ny Sta­dziń­ski. Er­nest podał mu ze­ga­rek w za­mknię­tej dłoni.

Ten scho­wał ze­ga­rek Ko­sma­te­go do kie­sze­ni, przez po­dob­ną wiel­ko­ść i wagę nie za­uwa­ża­jąc pod­mia­ny, po­dzię­ko­wał wy­lew­nie i ru­szył na prze­ga­pio­ne spo­tka­nie.

– Mi­łe­go – szep­nął za­do­wo­lo­ny Er­nest za roz­tar­gnio­nym je­go­mo­ściem. Od­szedł prze­czni­cę dalej i usiadł na ławce pośrod­ku skwer­ku. Po­wo­li, jakby bojąc się go, wy­cią­gnął ze­ga­rek z kie­sze­ni. Srebr­ny kor­pus cza­so­mie­rza skrzył się w pro­mie­niach słoń­ca.

Er­nest od­wró­cił go w rę­kach i spoj­rzał na tył ko­per­ty. Ozdob­nym gra­we­run­kiem wy­ry­ta była nazwa:

 

Zwin­kel­mey­er

 

Niżej wid­niał licz­nik z pod­pi­sem „dług”. Wska­zów­ka skie­ro­wa­na była na cyfrę jeden.

Er­nest ro­zej­rzał się wokół sie­bie. Na ławce obok sie­dzia­ła para sta­rusz­ków – ko­bie­ta sy­pa­ła okrusz­ki stadu go­łę­bi, sku­pio­nej przy jej bu­tach. Przez skwer prze­cho­dzi­ła grup­ka ro­ze­śmia­nych stu­den­tów, dalej stra­ga­niar­ka za­chwa­la­ła szyn­ki i pół­tusz­ki.

Po­czuł się dziw­nie obco, jakby nowy na­by­tek sta­wiał go dalej od spraw zwy­kłych ludzi – dalej nawet, niż fach zło­dziej­ski.

 

Wró­cił na skrzy­żo­wa­nie nie­opo­dal oso­bli­we­go za­kła­du. Wyjął Zwin­kel­mey­era i za­czął ważyć w dłoni. Apa­rat przy­jem­nie cią­żył, dawał po­czu­cie so­lid­no­ści i pew­no­ści. Kto wie, może po­szczę­ści mu się drugi raz?

Wtedy ktoś za­gwiz­dał za jego ple­ca­mi. Od­wró­cił się i zo­ba­czył Ko­sma­te­go.

– Ładny sikor – Mistrz silił się na humor, ale widać było, że tak na­praw­dę nie jest mu do śmie­chu.

Er­nest po­czuł się nagle nie­wy­mow­nie głu­pio, jak uczeń, który dał się przy­ła­pać na wa­ga­rach. Cała spra­wa wy­da­wa­ła mu się teraz głu­pim mi­ra­żem, dla któ­re­go zo­sta­wił kom­pa­nów…

Szta­miak pod­szedł do niego i zbladł, wi­dząc przy­cisk na ko­per­cie.

– Żeż ty, cho­le­ra… – wark­nął. – Ty na­praw­dę go zwę­dzi­łeś… – Za­wie­sił głos, pa­trząc z mie­sza­ni­ną grozy i zdzi­wie­nia na apa­rat.

Er­nest mil­czał, cze­ka­jąc na re­pry­men­dę. Ale Ko­sma­ty spoj­rzał mu pro­sto w oczy:

– Nie wiesz, co ro­bisz. Jeden z nas się spa­lił na tym – Przez agre­sję w gło­sie prze­bi­ja­ło coś na ro­dzaj tro­ski.

– Wpadł? – spy­tał Er­nest, za­sta­na­wia­jąc się, czy kom­pan nie zmy­śla na po­cze­ka­niu.

Ko­sma­ty za­śmiał się i po­krę­cił głową. 

– Daj mi czas do jutra – jęk­nął no­wi­cjusz. – Potem wrócę.

– Głupi je­steś, a głu­pie­mu nic nie po­mo­że – po­wie­dziaw­szy to, Ko­sma­ty ob­ró­cił się na pię­cie i od­szedł.

Er­nest po­czuł, że ze­ga­rek drży. Obej­rzał tył ko­per­ty – licz­nik długu wska­zy­wał na zero.

Uśmiech­nął się ką­ci­kiem ust. Czy skoro ze­ga­rek po­zwa­lał zmie­nić prze­szłość i do­trzeć na prze­oczo­ne spo­tka­nie, to ceną było spo­tka­nie dla wła­ści­cie­la nie­ko­rzyst­ne? Przy­siadł na bruku, wyjął z kie­sze­ni ka­wa­łek wy­mię­tej kart­ki i ogry­zek ołów­ka i za­pi­sał:

 

Apa­rat: Zwin­kel­mey­er; Moc: Do­tar­cie na prze­oczo­ne spo­tka­nie; Dług: Spo­tka­nie nie­przy­jem­ne albo nie­ko­rzyst­ne.

 

Zwi­nął kar­tecz­kę i drżą­cą ręką scho­wał z po­wro­tem do kie­sze­ni. Nie było mowy o żad­nym dow­ci­pie ani ha­lu­cy­na­cjach. Licz­nik długu cof­nął się po spo­tka­niu z Ko­sma­tym, i jesz­cze to drże­nie… Nagle za­pra­gnął po­znać ta­jem­ni­ce tych apa­ra­tów, o któ­rych ist­nie­niu jesz­cze wczo­raj nie wie­dział.

Za­śmiał się pod nosem na myśl o nowym bo­ha­te­rze po­dwór­ko­wych bal­lad – o zło­dzie­ju, który po­tra­fił oszu­ki­wać czas.  

 

Za­czął szu­kać w bar­dziej eks­klu­zyw­nych czę­ściach mia­sta. Roz­glą­dał się za ze­gar­ka­mi, mi­ja­jąc ogród­ki mod­nych re­stau­ra­cji. Przy­glą­dał się damom spa­ce­ru­ją­cym po parku i ele­gan­tom w ka­brio­le­tach. Nie wi­dział jed­nak żad­nych ze­gar­ków po­dob­nych do zdo­by­te­go.

W tram­wa­ju usły­szał, jak star­sza pani mówi, że wszyst­ko, co się zda­rzy­ło, zda­rzy się jesz­cze drugi raz. Na bul­wa­rach o cza­sie nie roz­ma­wia­no wcale. Mi­ja­na na targu prze­kup­ka han­dlu­ją­ca wa­rzyw­ami tłu­ma­czy­ła ko­le­żan­ce, że cza­sem ma wra­że­nie, że wraca do prze­szło­ści. W ni­czym mu to nie po­mo­gło, a wręcz od­czu­wał w tym jakiś żart losu.

Wokół mia­sto hu­cza­ło, tęt­ni­ło, parło na­przód. Każdy miał jakiś cel, każdy był na swoim miej­scu albo do niego po­dą­żał. Er­ne­sta za to ogar­nia­ło po­wo­li uczu­cie bez­sil­no­ści. Za­sta­na­wiał się nawet, czy nie padł ofia­rą żartu albo nie tra­fił na jedno je­dy­ne ku­rio­zum świa­ta ze­gar­ków. Już pra­wie za­czął go­dzić się z tym, że wróci do kom­pa­nów z jed­nym tylko ze­gar­kiem.

Usiadł w ka­wiar­ni i za­mó­wił kawę z lo­da­mi. Gdy ra­czył się na­po­jem, usły­szał frag­ment roz­mo­wy grup­ki stu­den­tów:

– To co, na wy­kład?

– E, po co? Jakiś ciekawy?

– Wyjdź na ulicę, to się przekonasz.

Choć Er­nest nie prze­pa­dał za dys­cy­pli­ną, o któ­rej kom­pa­ni ma­wia­li, że była „kan­tem i ni­czem”, to teraz się za­cie­ka­wił. Zo­sta­wił mo­ne­tę na bla­cie i wyszedł na ulicę. Na słupie ogłoszeniowym widniała reklama:

 

Filozofia czasu, a może czasów? Wykład profesora T. Bigackiego.

 

Zaraz za nim wyszli studenci, Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że wykład zaczynał się za dwadzieścia minut. Pomysł, by o samym czasie się nieco dowiedzieć, przypadł mu do gustu.

 

Gdy po­dą­żał za grupą stu­den­tów, minął gro­mad­kę dzie­ci, ba­wią­cych się w pia­skow­ni­cy. Ob­rzu­cił je wzro­kiem i z prze­ra­że­niem zo­ba­czył, jak roz­sy­py­wa­ny przez dziew­czyn­kę pia­sek za­sty­ga w po­wie­trzu ni­czym mgła. Mały chło­piec obok niej za­trzy­mał się w pół ruchu. 

Er­nest ob­ró­cił się i do­strzegł tram­waj, sto­ją­cy tuż przed przy­stan­kiem, ko­bie­tę za­sty­głą w pół kroku. Wokół niego wszyst­ko się za­trzy­ma­ło.

Mały chło­piec wstał i pod­szedł do Er­ne­sta. Ode­zwał się bez cie­nia wsty­du czy stra­chu przed obcym:

– Bab­cia po­wie­dzia­ła, że nie wolno kraść, nie pa­mię­tasz?

Do­pie­ro po chwi­li Er­nest zro­zu­miał, że mówi gło­sem jego młod­sze­go brata. Pa­trzył na dziec­ko z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi. A chło­piec, jakby nigdy nic, wró­cił do pia­skow­ni­cy.

Roz­legł się zgrzyt ha­mul­ców, ryk sil­ni­ka, śmiech dzie­ci. Świat ru­szył z miej­sca, a Er­nest przy­siadł, cięż­ko dy­sząc.

– Gdzie siada? – wark­nął ktoś, omi­ja­jąc Er­ne­sta. Ten wstał i pod­szedł do grup­ki dzie­ci.

– Czemu mi to po­wie­dzia­łeś? – za­py­tał chłop­ca.

Dzie­ci spoj­rza­ły na niego, zdzi­wio­ne i prze­stra­szo­ne. Er­nest prze­klął pod nosem i rzu­cił się bie­giem za stu­den­ta­mi.

 

W sali było tłocz­no, tak, że nie­któ­rzy słu­cha­cze sie­dzie­li w przej­ściach. Po wy­kła­dzie przy­szedł czas na py­ta­nia. Wiele osób pod­nio­sło ręce. Pro­fe­sor wska­zał dziew­czy­nę w jed­nym z pierw­szych rzę­dów.

– Panie pro­fe­so­rze – za­py­ta­ła stu­dent­ka – co sądzi pan o po­ję­ciu „wiecz­ne­go po­wro­tu” u Nie­tz­sche­go?

Pro­fe­sor od­chrząk­nął i po­pra­wił koł­nie­rzyk.

– To bar­dzo cie­ka­we py­ta­nie – odpo­wie­dział. – Kon­cep­cja wiecz­ne­go po­wro­tu, ekhm, za­kła­da…

Się­gnął do kie­sze­ni palta, które wi­sia­ło na pul­pi­cie. Gdyby Er­nest nie był na to przy­go­to­wa­ny, nie zdo­łał­by za­uwa­żyć prze­sko­ku.

Po chwi­li wy­kła­dow­ca za­czął mówić pew­nie i bez za­jąk­nię­cia:

– Po­dob­nych kon­cep­cji można się do­szu­ki­wać w róż­nych re­li­giach, w tym chrze­ści­jań­skiej, albo też na przy­kład u He­ine­go. Nie da się stwier­dzić tego na pewno, ale uwa­żam to za praw­do­po­dob­ne źró­dło tej kon­cep­cji. Tak więc we­dług He­ine­go czas był nie­skoń­czo­ny, a prze­strzeń skoń­czo­na, stąd każdy układ ma­te­rii mu­siał się w końcu po­wtó­rzyć – i tak w nie­skoń­czo­ność…

Pro­fe­sor kon­ty­nu­ował wywód, a zło­dzie­jo­wi przy­szło na myśl, że oto mar­nu­je się wiel­ki ta­lent, który w zdol­no­ści kon­fa­bu­la­cji prze­wyż­szał nie­jed­ne­go ko­le­gę po fachu.

Po wy­kła­dzie Er­nest pod­szedł do pro­fe­so­ra z ukra­dzio­nym wcze­śniej in­dek­sem. Ukło­nił się prze­sad­nie, i wrę­czył go do pod­pi­sa­nia. Pro­fe­sor mruk­nął coś z iry­ta­cją i nagle za­stygł w bez­ru­chu.

– On tak cza­sem ma – szep­nął stu­dent, sto­ją­cy w ko­lej­ce za Er­ne­stem. Ktoś inny się za­śmiał.

Mi­nę­ła dłuż­sza chwi­la, zanim pro­fe­sor nagle po­ru­szył się, po­pra­wia­jąc oku­la­ry. Na­chy­lił się nad kra­dzio­nym in­dek­sem, a wtedy Er­nest łok­ciem trą­cił ka­ła­marz, obry­zgu­jąc atra­men­tem książ­ki i no­tat­ki na bla­cie.

– Nie­doj­do! – krzyk­nął pro­fe­sor. 

– Prze­pra­szam! – jęk­nął zło­dziej te­atral­nie. – Wszyst­ko wy­sprzą­tam. – Za­czął wy­cie­rać blat i okład­ki ksią­żek.

Sala po­wo­li pu­sto­sza­ła, a pro­fe­sor wdał się w dys­ku­sję z dwoma stu­den­ta­mi. Wokół nich sku­pi­ła się grup­ka słu­cha­czy. Nikt nie za­uwa­żył, jak Er­nest się­ga do kie­sze­ni palta i zaraz potem się ulat­nia.

 

Er­nest wy­szedł z bramy uni­wer­sy­te­tu, usiadł na ławce i wyjął z kie­sze­ni kart­kę i ołó­wek. Nowo na­by­ty ze­ga­rek tkwił w kie­sze­ni i zło­dziej bał się na razie z nim zdra­dzać. Nur­to­wa­ło go za to, że ta­jem­ni­cze ze­gar­ki mieli przy sobie tak zu­peł­nie różni lu­dzie. Jaki tu był klucz? Wła­ści­ciel Zwin­kel­mey­era spra­wiał wra­że­nie dzia­ne­go ana­na­sa. Tego sa­me­go nie można było po­wie­dzieć o pro­fe­so­rze. Palto uczo­ne­go miało łatę na łok­ciu…

Kiedy lu­dzie po­dró­żu­ją w cza­sie? – zadał sobie py­ta­nie Er­nest. Kart­ka szyb­ko za­czę­ła za­peł­niać się sło­wa­mi. W końcu po­wstał plan na resz­tę dnia, za­czy­na­ją­cy się od wi­zy­ty w biu­rze ma­try­mo­nial­nym.

Plan był am­bit­ny, ale Er­nest sza­no­wał swój czas.

 

Po dro­dze do biura przy­sta­nął w za­uł­ku, upew­nił się, że nikt na niego nie pa­trzy, i wyjął z kie­sze­ni ze­ga­rek pro­fe­sor­a. Apa­rat nie błysz­czał ani zło­tem, ani sre­brem, za to zdo­bio­ny był mi­ster­ną siat­ką cien­kich żyłek nie­bie­skiej barwy na sza­rym tle. Na od­wro­cie wid­niał napis:

 

Chro­no­dia­kos

 

Er­nest wy­szedł z za­uł­ka na wąską ulicz­kę i w jej głębi za­uwa­żył ku­gla­rza, żon­glu­ją­ce­go ko­lo­ro­wy­mi pi­łecz­ka­mi. Zwol­nił kroku i po­cze­kał, aż wokół nich zro­bi­ się pusto. Na­ci­snął spust ze­gar­ka. Pi­łecz­ki za­wi­sły w po­wie­trzu, a ku­glarz za­stygł w bez­ru­chu. Pa­trzył przed sie­bie, nawet nie mru­ga­jąc, jak posąg.

Er­nest ro­zej­rzał się i za­uwa­żył, że lu­dzie nie­da­le­ko po­ru­sza­li się wolno, ale już w od­da­li ruch ulicz­ny tęt­nił zwy­kłym ży­ciem. Za­mie­nił miej­sca­mi pi­łecz­kę zie­lo­ną i żółtą i od­szedł kilka kro­ków. Chro­no­dia­kos za­czął drżeć, naj­pierw de­li­kat­nie, potem coraz moc­niej, aż za­brzę­czał. Nagle pi­łecz­ki po­spa­da­ły na bruk, od­pro­wa­dza­ne wzro­kiem przez zdzi­wio­ne­go ku­gla­rza.

Er­nest obej­rzał tył ze­gar­ka – wska­zów­ka długu prze­sko­czy­ła na jeden. Za­no­to­wał na kar­tecz­ce:

 

Apa­rat: Zwin­kel­mey­er; Moc: Do­tar­cie na prze­oczo­ne spo­tka­nie; Dług: Spo­tka­nie nie­przy­jem­ne albo nie­ko­rzyst­ne.

Apa­rat: Chro­no­dia­kos; Moc: Za­trzy­ma­nie czasu na chwi­lę; Dług: Prze­ocze­nie tak samo dłu­giej chwi­li.

 

Zna­lazł dwa ze­gar­ki, ale nie mógł prze­stać my­śleć o tym, ile jesz­cze sztu­czek miały w za­na­drzu cza­so­mie­rze z ta­jem­ni­cze­go warsz­ta­tu. Moż­li­wo­ści zda­wa­ły się być nie­wy­czer­pa­ne…

Zwi­nął kart­kę, wło­żył do kie­sze­ni i ru­szył do biura ma­try­mo­nial­ne­go.

 

W biu­rze “Amor” po­le­co­no mu Bertę, okre­śla­ną mia­nem “so­lid­nej”. O ze­gar­ki nie miał od­wa­gi spy­tać. W biu­rze “Osto­ja” za­py­tał wła­ści­ciel­kę o klien­tów z dro­gi­mi ze­gar­ka­mi, przez co mu­siał zaraz ucie­kać. Dla­te­go po­sta­no­wił, że w ko­lej­nym biu­rze, “We dwoje”, zwy­czaj­nie prze­ku­pi kogoś z ob­słu­gi.

 

Spo­dzie­wał się kwia­tów i rzeźb Amora, ale biuro wy­glą­da­ło w środ­ku dość zwy­czaj­nie, nie­mal jak biuro ra­chun­ko­we. Przy sto­li­ku sie­dział je­go­mość w to­wa­rzy­stwie star­szej ko­bie­ty. Żad­nej po­moc­nicz­ki ani po­słu­gacz­ki nie do­strzegł. Czyli znowu nic…

Wła­ści­ciel­ka wsta­ła na widok Er­ne­sta i spy­ta­ła:

– Dzień dobry, pan umó­wio­ny?

Zło­dziej łyp­nął na sie­dzą­ce­go męż­czy­znę, który prze­glą­dał album ze zdję­cia­mi i bio­gra­ma­mi ko­biet. Jedną rękę trzy­mał w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki.

– Dzień dobry, na trzy­na­stą – od­parł pew­nie, wciąż pa­trząc na sie­dzą­ce­go.

– Pro­szę pana – od­par­ła grzecz­nie wła­ści­ciel­ka – to po­mył­ka, jest dwu­na­sta, więc pro­szę wy­ba­czyć, bo mam klien­ta.

Klient zer­k­nął kątem oka, nieco podi­ry­to­wa­ny. Er­nest wyjął ze­ga­rek z kie­sze­ni, uda­jąc zdzi­wie­nie. Po czym wy­krzyk­nął do je­go­mo­ścia, wska­zu­jąc na jedno ze zdjęć:

– Ta ko­bie­ta, znam ją! Pro­szę na nią uwa­żać.

Klient mało nie pod­sko­czył. Wbił wzrok w Er­ne­sta.

– Tak, tak – cią­gnął zło­dziej – słu­ży­ła u mo­je­go zna­jo­me­go, ucie­kła z bi­żu­te­rią. Za­pew­ne po­da­je się za kogoś in­ne­go…

Klient zwró­cił się do wła­ści­ciel­ki: 

– Sza­now­na pani, pro­szę nas na chwi­lę zo­sta­wić sa­mych.

Ko­bie­ta dy­gnę­ła i znik­nę­ła za kon­tu­arem.

– To cie­ka­we, co pan mówi, ale chyba nie­praw­dzi­we. – Mimo uprzej­me­go tonu w gło­sie męż­czy­zny nie było cie­nia wąt­pli­wo­ści.

– Mo­głem się po­my­lić… – wy­ją­kał Er­nest, ro­biąc krok do tyłu.

– Ale to nieistot­ne – skwi­to­wał klient. Wstał i wy­cią­gnął rękę. – Za­świe­rzyń­ski, do usług. Pan wy­ba­czy, ale wi­dzia­łem w pana kie­sze­ni drugi ze­ga­rek, z apa­ra­tem chro­no­man­tycz­nym. – To ostat­nie słowo wy­mó­wił po­wo­li i pe­dan­tycz­nie.

– Nic się przed panem nie ukry­je! – po­wie­dział we­so­ło Er­nest, wy­cią­ga­jąc Zwin­kel­mey­era.

– Można spy­tać, na jaką oko­licz­ność wy­po­ży­czo­ny? – spy­tał Za­świe­rzyń­ski cie­ka­wie.

– Prze­ga­pio­ne spo­tka­nie. Mam go tylko na chwi­lę.

– W rze­czy samej, pro­szę pana, mistrz Zyg­munt bar­dzo dba o ze­gar­ki – za­śmiał się męż­czy­zna. – I, że tak po­wiem, o tych, któ­rym je po­wie­rza.

– Jak ro­zu­miem, pana apa­rat po­zwa­la do­ko­nać do­bre­go wy­bo­ru? – spy­tał Er­nest, nie bez­in­te­re­sow­nie.

– Nie do końca. On ostrze­ga przed złymi wy­bo­ra­mi. Nie­ste­ty dług jest kło­po­tli­wy. Trze­ba przy­stać na pierw­szą ofer­tę, którą się do­sta­nie po uży­ciu ze­gar­ka, jaka by ona nie była. 

– Chęt­nie bym go obej­rzał, jeśli ła­ska­wy pan po­zwo­li – ode­zwał się Er­nest, wy­cią­ga­jąc dłoń. Cza­sem naj­bar­dziej bez­czel­ne dzia­ła­nie po­pła­ca­ło. Szlach­cic jed­nak uśmiech­nął się:

– Chce pan spła­cać dług za mnie?

– Ach, praw­da – Er­nest uda­wał za­po­mi­nal­skie­go. Za­świe­rzyń­ski chwi­lę po­du­mał, pod­krę­ca­jąc wąsa.

– A mogę pro­sić o przy­słu­gę? – spy­tał w końcu.

– Służę panu – od­parł przy­mil­nie Er­nest.

– Niech pan mi w swo­jej ła­ska­wo­ści każe oddać sobie, to zna­czy panu, pie­nią­dze.

Er­nest nie po­tra­fił­by sobie wy­obra­zić proś­by bar­dziej bli­skiej swo­je­mu sercu. Z sze­ro­kim uśmie­chem i bez chwi­li za­wa­ha­nia wy­pa­lił:

– Pro­szę oddać mi pięć zło­tych.

Za­świe­rzyń­ski wyjął mo­ne­tę i wrę­czył Er­ne­sto­wi. Po chwi­li zer­k­nął z sa­tys­fak­cją na od­wrót ze­gar­ka.

– Tak, jak my­śla­łem, po długu nie ma śladu.

Nagle Za­świe­rzyń­ski spo­waż­niał i spoj­rzał zło­dzie­jo­wi pro­sto w oczy.

– A teraz niech mi pan w swo­jej ła­ska­wo­ści powie, jak tra­fił na mi­strza. Bo ten uśmiech znam do­brze, i to nie z sa­lo­nów, a ra­czej z tar­go­wisk i melin. A ta pani, którą mi pan wska­zał, żadną słu­żą­cą nie była, bo to córka dy­rek­to­ra szko­ły.

Er­nest po­czuł, że się czer­wie­ni. Za­świe­rzyń­ski zmarsz­czył brwi, wciąż świ­dru­jąc go wzro­kiem.

– Ależ pan żeś jest zło­dziej! – wy­krzyk­nął szlach­cic po chwi­li.

Er­nest kop­nął go w pisz­czel, na co szlach­cic wydał jęk bólu. Zło­dziej po­pra­wił cio­sem w twarz, wy­szarp­nął apa­rat z dłoni Za­świe­rzyń­skie­go i rzu­cił się bie­giem do drzwi.

Wy­biegł na ulicę aku­rat, gdy zza ple­ców roz­legł się strzał. Er­nest prze­klął pod nosem, przy­spie­sza­jąc. Minął stra­ga­niar­kę, rzu­cił się przez ulicę, ledwo uska­ku­jąc przed nad­jeż­dża­ją­cym sa­mo­cho­dem.

– Zło­dziej! – usły­szał krzyk Za­świe­rzyń­skie­go.

– Łapać go! – krzyk­nął ktoś z boku. – Po­li­cja!

Na szczę­ście prze­chod­nie roz­pierz­cha­li się, ani my­śląc się na­ra­żać. Na skrzy­żo­wa­niu Er­nest zo­ba­czył po­li­cjan­ta z bro­nią w ręku. Rzu­cił się bie­giem obok ja­dą­ce­go tram­wa­ju. Chwi­lę póź­niej za­uwa­żył mun­du­ro­we­go, który go gonił. Er­nest wbiegł w za­ułek. Znowu roz­legł się strzał, a kula świ­snę­ła mu obok głowy. Rzu­cił się w bramę, prze­biegł po­dwór­ko, wspiął się na murek, zry­wa­jąc linę z pra­niem.

– Brać zło­dzie­ja! – krzy­czał po­li­cjant już w bra­mie.

Er­nest prze­biegł przez dru­gie po­dwór­ko i wy­biegł na chod­nik. Od razu skrę­cił w ulicę pro­sto­pa­dłą i wmie­szał się w tłum.

 Parę kro­ków dalej scho­wał się w sza­le­cie i od razu się­gnął po nowy na­by­tek. Na od­wro­cie, ozdob­ny­mi li­te­ra­mi, wy­gra­we­ro­wa­no nazwę – „Ja­ro­min”. Na dole ko­per­ty, drob­nym dru­kiem, wid­nia­ła dal­sza część na­pi­su:

 

Na­le­ży uważ­nie kon­tro­lo­wać przy­rost długu cza­so­we­go.

 

Prze­czy­tał dla pew­no­ści jesz­cze raz. Nie ro­zu­miał tego do końca – prze­cież za­wsze na­le­ża­ło tak robić. Za­no­to­wał na kar­tecz­ce:

 

Apa­rat: Zwin­kel­mey­er; Moc: Do­tar­cie na prze­oczo­ne spo­tka­nie; Dług: Spo­tka­nie nie­przy­jem­ne albo nie­ko­rzyst­ne.

Apa­rat: Chro­no­dia­kos; Moc: Za­trzy­ma­nie czasu; Dług: Prze­ocze­nie chwi­li.

Apa­rat: Ja­ro­min; Moc: Ostrze­ga przez nie­bez­piecz­ny­mi wy­bo­ra­mi; Dług: Przy­ję­cie pierw­szej ofer­ty po skoń­cze­niu dzia­ła­nia mocy.

 

Za po­zo­sta­łe mo­ne­ty Er­nest po­sta­no­wił wy­na­jąć pokój w „Excel­sio­rze”. Po­trze­bo­wał to wszyst­ko prze­my­śleć, obej­rzeć ze­gar­ki i za­pla­no­wać dal­sze dzia­ła­nia.

Gdy wcho­dził przez drzwi, od­ru­cho­wo się ro­zej­rzał i za­uwa­żył grup­kę wy­rost­ków, któ­rzy stali na rogu ulicy i czuj­nie ob­ser­wo­wa­li wej­ście. Zło­dziej po­my­ślał z sa­tys­fak­cją, że kto jak kto, ale on na pewno nie da się okraść.

Czuł się obco w bo­ga­to zdo­bio­nym wnę­trzu, po­śród dam i ele­gan­tów. Nie dość, że miał no­co­wać w ho­te­lu, to jesz­cze nie za­mie­rzał ni­cze­go ukraść. Nie mógł też nie za­uwa­żyć, że inni go­ście i ob­słu­ga łypią na niego raz po raz, wy­raź­nie nie­uf­nie. Po­zwo­lił się po­pro­wa­dzić bo­jo­wi ho­te­lo­we­mu na pię­tro.

Pokój, po la­tach spę­dzo­nych w me­li­nach i przy­tuł­kach, po­ra­żał schlud­no­ścią i wy­go­dą. Er­nest z wy­raź­ną ulgą po­ło­żył na bla­cie biur­ka trzy ze­gar­ki oso­bli­we, do tego kilka zwy­kłych, pod­wę­dzo­nych po dro­dze.

Roz­siadł się w skó­rza­nym fo­te­lu – to też było coś no­we­go. Cisza po­ko­ju mą­co­na była tylko przez ty­ka­nie ze­gar­ków. Za­czął je oglą­dać i ważyć w dłoni jeden po dru­gim i ukła­dać w rów­nych od­stę­pach na bla­cie. Miał przed sobą dużo pracy.

Po gło­wie ko­ła­ta­ła mu myśl, która nie da­wa­ła mu spo­ko­ju. Dla­cze­go tak wiele czasu mi­nę­ło, zanim się do tego wszyst­kie­go za­brał? Pa­trząc na sto­ją­ce w rów­nym szyku ze­gar­ki, miał wra­że­nie, że nie tyle za­czy­na coś no­we­go, co wraca do cze­goś, co już kie­dyś do­brze znał.

 

Już miał wziąć się za roz­kła­da­nie i skła­da­nie, gdy usły­szał na­tar­czy­we, kil­ku­krot­ne pu­ka­nie do drzwi. Potem roz­le­gło się znowu, gło­śniej. To zmar­twi­ło Er­ne­sta – ob­słu­ga pu­ka­ła dwa razy, potem py­ta­ła, czy można wejść.

– Otwie­rasz czy nie? – spy­tał po­nu­ry głos. Er­nest otwo­rzył drzwi i zo­ba­czył Krę­te­go. Wła­my­wacz wszedł po­wo­li, roz­glą­da­jąc się, jakby bojąc się pu­łap­ki. Omiótł pokój ho­te­lo­wy wzro­kiem, a na jego ob­li­czu go­ści­ły na prze­mian po­gar­da i za­zdrość.

– Te me­bel­ki dla ana­na­sów to ładne – rzu­cił pod nosem.

Potem zer­k­nął na blat i przez chwi­lę widać było, że szuka słów.

– Er­nest – po­wie­dział z ocią­ga­niem. – Za­czy­na­ją gadać.

No­wi­cjusz po­ki­wał tylko głową. Spo­dzie­wał się tego. Za­wsze ga­da­li.

– Pla­nu­je­my skok – cią­gnął z wy­rzu­tem Kręty – i już mie­li­śmy cie­bie skre­ślić. Za­ufa­li­śmy ci, a ty nas tak po­trak­to­wa­łeś. To się nie godzi.

– Tak… – od­parł nie­przy­tom­nie no­wi­cjusz. Spie­szy­ło mu się, by wró­cić do nauki. – Jak skoń­czę, to opi­je­my, że wam w pięty wej­dzie, obie­cu­ję.

Kom­pan wy­raź­nie tego nie kupił.

– Te­re-fe­re. Dzi­siaj pój­dzie­my szta­fe­tą. Ko­sma­ty spił po­moc­ni­ka ślu­sa­rza. Mamy kopię zamka do ma­ga­zy­nu domu han­dlo­we­go. Bę­dzie trze­ba spryt­nie wejść i wyjść. I potem opi­je­my, a dla cie­bie będą karne, sam ro­zu­miesz.

Po czym ob­rzu­cił wzro­kiem le­żą­ce na bla­cie ze­gar­ki i dodał, mniej pew­nie:

– Te ce­bu­le to ładne, ale zwa­rio­wać można od ty­ka­nia.

Er­nest po­czuł roz­ba­wie­nie na myśl, że ten osob­nik, któ­re­go bali się nawet przy­ja­cie­le po fachu, wzdry­gał się od ty­ka­nia ze­gar­ków. Kręty mu­siał do­strzec, że jego ostrze­że­nia nie robią od­po­wied­nie­go wra­że­nia. Ob­ró­cił się na pię­cie, rzu­ca­jąc przez zęby:

– Uwa­żaj, ptasz­ku. Źle koń­czą ci, co nie po­wa­ża­ją kam­ra­tów.

Wy­tarł za­bło­co­ne buty w dywan per­ski i już miał wyjść, gdy Er­nest wy­pa­lił:

– Uwa­żaj, bo co? Bo znowu przyj­dziesz mi gro­zić?

Kręty po­pa­trzył na niego ba­daw­czo, jakby ocze­ku­jąc prze­pro­sin albo uko­rze­nia się, ale młod­szy ze zło­dziei pa­trzył pro­sto w oczy, hardo i dum­nie.

– Bo przyj­dzie Czar­ny, i już nie bę­dzie nic mówił – od­parł szta­miak gro­bo­wym, jed­no­staj­nym gło­sem.

Wy­szedł, trza­ska­jąc drzwia­mi. Er­nest wes­tchnął prze­cią­gle i wró­cił do pracy. Póki mó­wi­li „uwa­żaj”, a nie bili, to miał jesz­cze czas.

Pięć go­dzin póź­niej Er­nest z sa­tys­fak­cją za­mknął ko­per­tę ze­gar­ka – na razie zwy­kłe­go. Roz­ło­żył i zło­żył me­cha­nizm już sie­dem razy pod rząd, za każ­dym razem spraw­niej. W gło­wie za­czął kry­sta­li­zo­wać się plan ob­ro­bie­nia mi­strza od oso­bli­wych ze­gar­ków. Za coś ta­kie­go bę­dzie na­le­żał mu się nie tylko chrzest, ale długo wy­cze­ki­wa­ny sza­cu­nek od kom­pa­nów. A potem…

Pu­ścił wodze wy­obraź­ni. Bę­dzie mógł obejść za­mro­żo­nych w cza­sie straż­ni­ków ban­ko­wych, wy­brać od­po­wied­nią kom­bi­na­cję zamka kasy w cza­sie poza cza­sem, za­brać pi­sto­let straż­ni­ko­wi, zanim ten po­my­śli, by po niego się­gnąć. Bę­dzie zło­dzie­jem zło­dziei. Uśmiech­nął się, wy­obra­ża­jąc sobie Czar­ne­go i Krę­te­go, któ­rzy ni­czym słu­żą­cy za­sta­wia­li przed nim stół.

Spoj­rzał przez okno na po­grą­żo­ne w ciem­no­ści mia­sto. Do­pie­ro teraz do­szło do niego, jak bar­dzo czuł się senny i zmę­czo­ny. Wstał i pod­szedł do wy­so­kie­go ze­ga­ra ho­te­lo­we­go – wska­zy­wał pięć po dru­giej w nocy. Od­ru­cho­wo za­czął szu­kać przy­ci­sku cza­so­we­go, za co też sie­bie zga­nił. Do­szło do niego, że chyba prze­sa­dził i że nad­szedł czas na od­po­czy­nek.

Po­sta­no­wił wyjść na krót­ki spa­cer. Wy­szedł z ho­te­lu i skie­ro­wał kroki ulicą przy na­brze­żu rzeki.

 

Szedł po­wo­li, omi­ja­jąc ka­łu­że roz­le­wa­ją­ce się po­śród kost­ki bru­ko­wej. Zer­kał raz po raz na barki wę­glo­we, su­ną­ce rzeką. Był na ulicy sam, i bar­dzo mu to od­po­wia­da­ło. Nagle la­tar­nie na ulicy za­mru­ga­ły, a po chwi­li zga­sły – wszyst­kie w tym samym mo­men­cie. 

Po­czuł jak stopy za­pa­da­ją się w błoto – po ka­mie­niach bru­ko­wych nie było śladu. Spoj­rzał na drugi brzeg rzeki – nie pły­nął nią żaden sta­tek. Bu­dyn­ki na dru­gim brze­gu spo­wi­ja­ła ciem­ność – tylko w kilku oknach tliły się punk­ci­ki świa­tła.

Ob­ró­cił się i zo­ba­czył za sobą dwie po­sta­cie w dłu­gich płasz­czach, oświe­tlo­ne przez nie­sio­ną po­chod­nię.

Mi­nęły go, nie od­zy­wa­jąc się, ani nawet nie ob­rzu­ca­jąc Er­ne­sta wzro­kiem.

– Co on kradł? – spy­ta­ła jedna z po­sta­ci.

– To, co nie jego – od­par­ła druga. 

– To i do­brze mu.

– Do­brze, mój dobry Tycze, za­wsze do­brze. Szko­da tylko, że do zmro­ku psu­bra­ta kro­ili, a do tego nam wy­pa­dło na naj­dal­szej bra­mie człon­ki zawie­szać.

Wtedy Er­nest zo­rien­to­wał się, że jedna z po­sta­ci dzier­ży­ła nie kij, ale od­cię­tą ludz­ką rękę, ob­fi­cie skrwa­wio­ną.

Świa­tło za­mru­ga­ło. Znów stał po­śród la­tar­ni, znów barki su­nę­ły po rzece, stopy znów zna­la­zły opar­cie na ka­mie­niach bru­ko­wych. Strach ści­snął mu płuca, tak, że le­d­wie za­czerp­nął po­wie­trza. Po­my­ślał, że Czar­ny miał rację, że trze­ba znać swoje miej­sce. Nie dla niego były kosz­ma­ry na jawie.

Wyjął trzy ze­gar­ki z kie­sze­ni i ru­szył ku rzece. Sta­nął na na­brze­żu, chwy­cił za pierw­szy z nich i już miał ci­snąć go w toń, gdy nagle ręka za­ci­snę­ła się na jego prze­gu­bie – twar­da, zimna, jak z ka­mie­nia.

Ob­ró­cił twarz po­wo­li, jakby bojąc się zo­ba­czyć swo­je­go opraw­cę. Jego wzrok na­po­tkał mętne oczy i ka­mien­ną twarz gar­gul­ca. Tego sa­me­go, któ­re­go wi­dział nad wi­try­ną za­kła­du ze­gar­mi­strza. 

Roz­legł się od­głos, który przy­po­mi­nał chro­bo­ta­nie. Do­pie­ro po chwi­li Er­nest za­czął ro­zu­mieć słowa:

– …wy­star­czy oddać.

Er­nest za­śmiał się ner­wo­wo. Zro­zu­miał, że trze­ba było słu­chać Ko­sma­te­go. To były spra­wy nie dla niego.

Po­czuł na dłoni gęsty smar, któ­ry widać za­po­mniał wy­czy­ścić z roz­bie­ra­ne­go w ho­te­lu ze­gar­ka. Przy­szło mu do głowy, że jeśli po­sma­ru­je unie­ru­cho­mio­ną dłoń, to może zdoła ją wy­szarp­nąć z uści­sku. A potem… Nie miał po­my­słu, co potem.

Gar­gu­lec za­chro­bo­tał znowu i po­trzą­snął jego dło­nią.

Er­nest na­ci­snął kciu­kiem spust Ja­ro­mi­na.

Czas nie tyle zwol­nił, co jego myśli zda­wa­ły się nagle biec szyb­ciej. Zo­ba­czył przed sobą dwie ścież­ki. Mógł pod­dać się stwo­ro­wi, oddać łup, wresz­cie wró­cić do daw­nych kom­pa­nów i uko­rzyć się przed nimi.

Mógł też wy­rwać się z jego objęć i spró­bo­wać swo­ich sił w na­pa­dzie na warsz­tat.

Przed oczy­ma mi­gnę­ła mu wizja, w któ­rej sie­dział na pry­czy za krat­ka­mi. Albo też zo­sta­wał więź­niem ta­jem­ni­cze­go warsz­ta­tu. Ze­ga­rek zda­wał się ostrze­gać go przed oboma wy­bo­ra­mi. Wresz­cie cza­so­mierz za­drgał, a roz­wi­dla­ją­ce się ścież­ki przy­szło­ści znik­nę­ły mu sprzed oczu.

Er­nest wes­tchnął, wy­cią­gnął ze­ga­rek Ja­ro­mi­na z kie­sze­ni i podał gar­gul­co­wi.

– Dzię­ku­ję – wy­rzę­ził stwór. – To roz­sąd­ne jak na czło­wie­ka. 

Er­nest spoj­rzał w oczy za­to­pio­ne w ka­mien­nej twa­rzy.

– A w za­mian od­sta­wisz mnie do warsz­ta­tu i po­cze­kasz na ze­wnątrz – dodał z uśmie­chem Er­nest.

Stwór spoj­rzał na niego czuj­nie, a potem od­wró­cił cza­so­mierz i ob­rzu­cił wzro­kiem ko­per­tę. Mier­nik długu po­ka­zy­wał jeden. Gar­gu­lec za­skrze­czał gniew­nie, ale nie mógł od­mó­wić nie­ko­rzyst­nej pro­po­zy­cji. Opadł na czte­ry łapy przed Er­ne­stem jak po­słusz­ny rumak.

 

Lot na ple­cach gar­gul­ca za­pa­mię­tał tylko jako jed­no­staj­ny świst i napór zim­ne­go po­wie­trza. Cały czas miał za­mknię­te oczy. Nie był nigdy spe­cjal­nie wie­rzą­cy, ale na wszel­ki wy­pa­dek zmó­wił mo­dli­twę.

Nagle świst ustał, a po chwi­li gar­gu­lec ude­rzył cięż­ko o zie­mię. Er­nest ode­tchnął z ulgą i ze­sko­czył na bruk przed warsz­ta­tem. Na drzwiach za­kła­du wi­siał napis „Prze­rwa”.

Zło­dziej na­ci­snął klam­kę – nic. Ob­ró­cił się na pię­cie, na­ci­snął spust cza­so­wy Zwin­kel­my­era i szep­nął:

– Chcę tra­fić na spo­tka­nie, które prze­oczy­łem…

Nie był pe­wien tego po­my­słu na uży­cie mocy cza­so­mie­rza. Czym innym było się spóź­nić na umó­wio­ne spo­tka­nie, czym innym było spo­tka­nie z kimś obcym, kto pil­no­wał swo­ich spraw. Ale lep­sze­go po­my­słu nie miał.

Wtedy usły­szał, jak ktoś na ulicy krzy­czy. To Czar­ny zbli­żał się szyb­kim kro­kiem w jego kie­run­ku. Mina hersz­ta nie zo­sta­wia­ła wąt­pli­wo­ści co do in­ten­cji.

Er­nest na­ci­snął klam­kę. Drzwi otwo­rzy­ły się ze zgrzy­tem. Usły­szał ty­ka­nie setek ze­gar­ków.

 

Mistrz nie za­szczy­cił go nawet prze­lot­nym spoj­rze­niem, bo wła­śnie roz­ma­wiał z klien­tem.

– Ja wiem, mi­strzu, że macie swoje za­sa­dy… – za­czął ten nie­śmia­ło.

Mistrz spoj­rzał nieco spode łba, pod­krę­ca­jąc su­mia­sty wąs.

– Ale mo­że­cie mi choć uchy­lić rąbka ta­jem­ni­cy? Jaki los czeka… – za­czął nie­mal bła­gal­nym tonem klient, ale mistrz wszedł mu w słowo:

– Róż­nie to bę­dzie, panie Ćwi­kliń­ski.

Klient mu­siał zro­zu­mieć, że po­peł­nił nie­takt, bo uiścił za­pła­tę, ukło­nił się nisko i wy­szedł, dzier­żąc w dłoni ze­ga­rek. Do­pie­ro wtedy mi­strz zwró­cił uwagę na Er­ne­sta. Zło­dziej miał wra­że­nie, że wła­ści­ciel świ­dru­je go wzro­kiem.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – za­py­tał mistrz Zyg­munt.

– Cały czas mam wra­że­nie, że już się wi­dzie­li­śmy – od­parł zło­dziej. Mistrz uśmiech­nął się, ale nie zdo­łał nic wię­cej po­wie­dzieć, bo Er­nest na­ci­snął na spust ze­gar­ka pro­fe­so­ra. Mię­dzy jed­nym a dru­gim bi­ciem serca po­ja­wi­ła się szcze­li­na, da­ją­ca mu czas na szyb­ką de­cy­zję.

Na­stęp­nie Er­nest na­ci­snął spust ze­gar­ka ma­try­mo­nial­ne­go. Za­miast ga­blo­ty peł­nej ze­gar­ków wi­dział teraz roz­wi­dla­ją­ce się ścież­ki. Mógł chwy­cić jeden z setek ze­gar­ków, użyć jego mocy i za­sta­wić pu­łap­kę na Mi­strza. Za­nur­ko­wał w morze moż­li­wo­ści. Były tu ze­gar­ki zwal­nia­ją­ce czas, zmie­nia­ją­ce wspo­mnie­nia, prze­ska­ku­ją­ce i za­pę­tla­ją­ce.

Ze­gar­mistrz od­chrząk­nął, o mało nie przy­pra­wia­jąc Er­ne­sta o zawał.

– Pro­szę tego nie robić – po­wie­dział cicho, nie­mal bła­gal­nie wła­ści­ciel. – Może pan do­ko­nać wiel­kich szkód. Ście­gi czasu ro­zej­dą się i już nigdy nie uda się ich ze­brać razem. Skaże pan ludz­kość na bez­miar cier­pie­nia i sza­leń­stwa. A ja nie mogę na to po­zwo­lić. Sza­now­ny panie, ni­niej­szym pod­da­ję się.

Wy­cią­gnął na dłoni nie­po­zor­ny ze­ga­rek kie­szon­ko­wy z le­d­wie wi­docz­nym spu­stem cza­so­wym.

– Ten cza­so­mierz może za­trzy­mać wszyst­kich poza panem. Bę­dzie pan mógł brać, co pan chce. Co wię­cej, on nie za­cią­ga długu, wy­ma­ga tylko dłuż­szej pauzy mię­dzy uży­cia­mi.

Er­nest zła­pał ze­ga­rek, ob­ró­cił się na pię­cie i ru­szył ku drzwiom. Wtedy ze­ga­rek pro­fe­sor­ski za­drgał – szcze­li­na w cza­sie za­my­ka­ła się. Otwo­rzył drzwi, sta­nął w fu­try­nie i wy­cią­gnął łup przed roz­gnie­wa­ne­go Czar­ne­go.

– Co to ma być? – wark­nął herszt.

Er­nest chciał na­ci­snąć spust ze­gar­ka, ale za­miast przy­ci­sku po­czuł ukłu­cie cze­goś ostre­go. Spoj­rzał na swoją dłoń i po­czuł chłód w brzu­chu na widok ka­wał­ka za­rdze­wia­łej ko­per­ty, z któ­rej wy­sta­wał po­krę­co­ny drut. Po ze­gar­ku od mi­strza nie było śladu.

– To… – za­czął, ale nie do­koń­czył, bo nagle świat za­czął wi­ro­wać.

 

Mistrz nie za­szczy­cił go nawet prze­lot­nym spoj­rze­niem, bo wła­śnie roz­ma­wiał z klien­tem.

– Ja wiem, mi­strzu, że macie swoje za­sa­dy… – za­czął ten nie­śmia­ło.

Mistrz spoj­rzał nieco spode łba, pod­krę­ca­jąc su­mia­sty wąs.

– Ale mo­że­cie mi choć uchy­lić rąbka ta­jem­ni­cy? Jaki los czeka… – za­czął nie­mal bła­gal­nym tonem klient, ale mistrz wszedł mu w słowo:

– Róż­nie to bę­dzie, panie Ćwi­kliń­ski.

Klient mu­siał zro­zu­mieć, że po­peł­nił nie­takt, bo uiścił za­pła­tę, ukło­nił się nisko i wy­szedł, dzier­żąc w dłoni ze­ga­rek. Do­pie­ro wtedy mi­strz zwró­cił uwagę na Er­ne­sta. Zło­dziej miał wra­że­nie, że wła­ści­ciel świ­dru­je go wzro­kiem.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – za­py­tał mistrz Zyg­munt.

– C-co… – wy­du­kał zło­dziej.

Mistrz za­czął tłu­ma­czyć tonem wy­kła­dow­cy:

– Stwo­rzy­łem bąbel fał­szy­we­go czasu. Droga i skom­pli­ko­wa­na sztucz­ka. Niech pan sobie nie myśli, pana skok był spryt­nie za­pla­no­wa­ny. Dawno nie mu­sia­łem się tak wy­si­lić, żeby po­wstrzy­mać kra­dzież.

Do Er­ne­sta do­szło, że coś nie pa­su­je. Mistrz pa­trzył na niego z roz­ba­wie­niem, dra­piąc się po po­licz­ku. Ich wzrok spo­tkał się znowu, a wtedy Er­nest zro­zu­miał, że to cisza go draż­ni.

Ze­gar­ki w ga­blo­cie nie ty­ka­ły.

Spoj­rzał przez drzwi, pró­bu­jąc uspo­ko­ić go­ni­twę myśli. Przez prze­szko­lo­ne drzwi do­strzegł za­sty­głą w gnie­wie twarz Czar­ne­go. Spoj­rzał po­nu­ro na ze­gar­mi­strza.

– Wziął pan pod uwagę, że apa­rat Ja­ro­mi­na za­cią­ga tym więk­szy dług, im szer­szy jest wybór? – spy­tał grzecz­nie pan Zyg­munt.

Er­nest po­czuł włos je­żą­cy się na gło­wie. Zer­k­nął na wy­mie­nio­ny ze­ga­rek – czer­wo­ne wska­zów­ki licz­ni­ka długu wi­ro­wa­ły jak osza­la­łe. Tak, użył mocy ze­gar­ka Ja­ro­mi­na do oceny ry­zy­ka setek moż­li­wych wy­bo­rów. Prze­ra­zi­ła go wizja długu bez końca. O tref­nych pro­po­zy­cjach, które mu­siał­by przyj­mo­wać do końca życia.

 

Usiadł cięż­ko na środ­ku pod­ło­gi, pa­trząc przed sie­bie błęd­nym wzro­kiem. Czy prze­grał? Za­czął ob­ra­cać swoje dzie­ło w gło­wie. Do­szło do niego, jak pry­mi­tyw­ny i po­zba­wio­ny wi­do­ków był jego plan. Mo­ty­ka na słoń­ce to mało – po­rwał się z ka­wał­kiem drutu na Be­tel­gu­zę.

– To mnie każ­cie aresz­to­wać – po­wie­dział le­d­wie sły­szal­nym gło­sem. Już wi­dział po­li­cjan­tów, prze­trzą­sa­nie, areszt, na­głów­ki w ga­ze­tach, sąd…

– Od dawna ma­rzy­łem o wa­ka­cjach – rzu­cił nagle mistrz. – Ale nie mia­łem z kim zo­sta­wić warsz­ta­tu.

– Co mnie to ob­cho­dzi… – wark­nął zło­dziej. Nagle po­czuł ciar­ki na ple­cach, bo zro­zu­miał, dla­cze­go mistrz to po­wie­dział. Do­szło do niego, jak grun­tow­nie zo­stał po­ko­na­ny. Kto inny w całym mie­ście tak do­brze czuł te apa­ra­ty? I miał dla nich tyle mi­ło­ści?

– Dług Ja­ro­mi­na wy­ma­ga przy­ję­cia nie­ko­rzyst­nej ofer­ty – ode­zwał się znowu Er­nest. Mistrz po­ki­wał głową z apro­ba­tą.

– To zna­czy, że nie mogę od­rzucić pro­po­zy­cji – cią­gnął zło­dziej. – Jak długo? – spy­tał w końcu z re­zy­gna­cją.

– Dwie albo trzy epoki, nic wiel­kie­go – od­parł mistrz Zyg­munt.

– Skąd wiesz, że cie­bie nie okrad­nę? – spy­tał Er­nest, siląc się na szel­mow­ski ton. Na mi­strzu nie zro­bi­ło to żad­ne­go wra­że­nia.

– Gar­gu­lec cie­bie przy­pil­nu­je, nie myśl sobie – od­parł bez­na­mięt­nie. Na te słowa z dworu sły­chać było ka­mien­ny zgrzyt. Mistrz za­bęb­nił pal­ca­mi o blat, wes­tchnął i spoj­rzał zło­dzie­jo­wi pro­sto w oczy.

– Jeśli nie ma wię­cej pytań, to witam w za­kła­dzie, Er­ne­ście Szcze­li­no.

Er­nest spoj­rzał na Zyg­mun­ta nie­uf­nie. Nie lubił, gdy z niego żar­to­wa­no.

– Tylko zło­dziej może nada­wać fa­cho­we imio­na – po­wie­dział ostroż­nie. – Zwy­kla­ki i fra­je­ry nie mają prawa do chrztu.

Mistrz szyb­kim ru­chem zdarł z twa­rzy do­kle­ja­ne wąsy, a potem brwi. Nad usta­mi wid­nia­ła bli­zna jak od noża. Er­nest do­pie­ro po chwi­li zdał sobie spra­wę, że pa­trzy na twarz ko­bie­ty.

– A my­ślisz, ptasz­ku, że jak ja się tutaj do­sta­łam? – od­parła mi­strzy­ni. Wsta­ła i z uśmie­chem peł­nym sa­tys­fak­cji, za­pra­sza­ją­cym ge­stem wska­za­ła swoje miej­sce.

Er­nest nic nie od­po­wie­dział. Usiadł tylko na fo­te­lu i oparł ra­mio­na na pod­ło­kiet­ni­kach. Ty­ka­nie, do­cho­dzą­ce z każ­de­go kąta sali, uspo­ka­ja­ło go. Nie mógł się do­cze­kać, by po­znać każdy z apa­ra­tów po kolei.

– No, że­gnaj i po­wo­dze­nia – rzu­ciła mi­strzy­ni na od­chod­nym. Gdy wy­cho­dziła, Er­nest usły­szał jesz­cze, jak mru­czy pod nosem:

– Cie­ka­we, co u Ko­sma­te­go…

Koniec

Komentarze

Spodobała mi się koncepcja dziwacznych zegarków. Bardzo fajna i w miarę rozbudowana – różne zegarki dają różne opcje. I zabierają coś w zamian, a ja lubię sprawiedliwe wymiany. Do tego miodnie połączyłeś pomysł z wymaganiami konkursowymi.

Fabuła interesująca, ciekawa byłam, co stanie się dalej. Twist na końcu należycie zaskoczył.

Bohater nietuzinkowy. Niby łotrzyk, ale nie końca. Nawet na wykład pójdzie…

No i wreszcie konkursowe opowiadanie, które nie wykorzystuje limitu do ostatniej kropelki. Po kilku przeczytanych to nabiera znaczenia.

Babska logika rządzi!

Finklo, pięknie dziękuję. Bardzo miły komentarz – cały czas czekałem na jakąś krytykę, a tu same plusy, jak się okazuje. 

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Witaj

 

Fajnie, że tak różnorodnie podeszliście (Wy autorzy) do tematu. Bałam się, że będę brnąć przez karczmy i smocze jaskinie, a tu takie różne smaczki…;)

Bardzo podobała mi się idea zegarków, a chyba jeszcze bardziej, że miały one nie tylko plusy dodatnie;) Ha, nie zaspoilerowalam!

Starannie przedstawiłeś świat i sytuację samego bohatera. To co się zdarza, jest wiarygodne i interesujące. Do tego kolejne opadające welony, odsłaniają więcej i więcej.

Niemniej jednak był moment, kiedy poczułam się nieco znużona.

Za to zakończenie… zaskoczyło mnie i wprawiło w doskonały nastrój.

Lożanka bezprenumeratowa

Niemniej jednak był moment, kiedy poczułam się nieco znużona.

O, ciekawe, kiedy? Na becie też to padło.

 

Dziękuję za przeczytanie i miłą mojemu sercu recenzję.

 

Tak, jestem dumny z zakończenia.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Mniej więcej przy matrymonialnym. Doceniam ten pomysł, ale już mi się trochę przejadło.

Lożanka bezprenumeratowa

A, to miał być red herring, że się znali albo wręcz byli kochankami. Hmm, przemyślę, chyba faktycznie można się pozbyć bez straty.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Cześć, GS!

 

cały czas czekałem na jakąś krytykę

 

Czytało się dobrze.

Protagonista realnie naiwny, aczkolwiek przejawia wybitny złodziejski talent, dziwnie rozbieżny z jego chłopskim rozumowaniem. Dość łatwo uwierzył w manipulacje czasem, ale im słabszy umysł, tym chłonniejszy… Podobno.

 

Wygodny zbieg okoliczności przy zamianie zegarków – ot, wpadł na dżentelmena na ulicy i zwinął magiczny artefakt. Akcja rodem z rpg, przy dobrym rzucie kostkami. Nie twierdzę, że to minus; twierdzę natomiast, że protagoniście przychodzi to wybitnie łatwo, jak na obarczonego niedolą i tragedią życiową ofermę. Dlaczego do tej pory wiódł życie menela, skoro jest tak znakomitym złodziejem i absolutnie nie potrzebuje do swoich skoków szajki doświadczonych kolegów po fachu?

 

Kosmaty łagodnie przyjął fakt, że Ernest podle okradł go podczas snu. Tak się chyba nie robi kolegom.

Kant i nicz mnie rozbawił ;)

 

Trochę filmowa, pocięta kadrami narracja, choć jako całość wypada w porządku – jedynie końcówka wydawała mi się przyspieszona, aczkolwiek następujące w niej dosłowne odsłonięcie maski chyba rzeczywiście nie potrzebowało niczego więcej.

 

W momencie gdy Ernest odkrył zaburzenia czasoprzestrzenne – pękniecie w iluzji doczesnego świata – zaczął wszędzie widzieć podobne zjawiska. Odrobinę łatwowierne, a zarazem wcale nie, gdyż konieczne dla fabuły. Trochę tak, jak zaczyna się uczyć jazdy samochodem, po czym wszędzie widuje się samochody szkół nauki jazdy. Wydaje mi się jednak, że dało się okazać to subtelniej – nie odcinkowo, od zegarka do zegarka, a bardziej obyczajowo, choćby rozbudowując wątek Ernesta z dzieciństwa.

 

Kuglarza żonglującego kolorowymi piłeczkami

Moja siatka szpiegowska powiększa się. To cieszy.

 

Klasyczny złodziejski pościg („Łapać złodzieja!”) jest przyjemnym motywem w tym złodziejskim konkursie – chyba jeszcze żadnego nie było?

 

Ciekawa rola gargulca-ochroniarza. Gdy pojawił się po raz pierwszy zastanawiałam się, kiedy pojawi się ponownie, i czy będzie to rola mówiona, czy wyłącznie element dekoracyjny.

Liczba zegarków sugerowała, że istnieje jeden zegarek, by wszystkie spętać. Nie zaskoczyło, ale też nie zawiodło.

Końcówka dość teatralna, być może nawet przerysowana. Interpretuję nadmierną ciekawość bohatera jako wstęp do jego rychłego upadku, chociaż nie życzę mu źle. Ale z taką ksywą musi zostać antagonistą ;)

 

Pozdrawiam!

Dzięki, Żongler – bardzo ciekawa ocena tekst, dająca do myślenia. Zapewne trochę zmienię. Cieszę się, że ogólnie czytało się dobrze.

 

Z innych spraw, wywaliłem scenę z rozwodnikiem, bo rozwadnia i nadmiernie przedłuża fazę zbieractwa.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Bohater z jednej strony ciut naiwny, z drugiej niegłupi, ambitny i ofermowaty – taki trochę zlepek cech, który okazał się całkiem wiarygodny :) Sporo mu się udaje przypadkiem, aż zaczęłam się zastanawiać, czy to rzeczywiście przypadki, czy może przeznaczenie ;) Idea z zegarkami bardzo fajna, świeże spojrzenie na złodziejski fach. Twist na zakończenie mnie zaskoczył i wiele w sumie wyjaśnił, także w kwestii zachowania kompanów bohatera.

Dobrze się czatało, wciągnęło mnie. Fajne opko :)

Zeitklauer, jeśli czasu wciąż za mało.

Osobiście powiedziałabym raczej: Zeitdieb. Jeśli to oczywiście po niemiecku, bo: Zwinkelmeyer w ogóle nie rozumiem.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dobrze się czatało, wciągnęło mnie. Fajne opko :)

Dziękuję serdecznie, miło mi się czytało Twoją recenzję. Cieszę się, że wciągnęło i że uznałaś za świeże.

 

“Klauen” znaczy w języku potocznym przynajmniej w części Niemiec “kraść”. Użycie w formie rzeczownikowej jest chyba lekkim nagięciem, ale np. było coś takiego:

 

https://www.polizei-beratung.de/medienangebot/detail/213-sei-schlauer-als-der-klauer/

 

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Sprawnie napisane, czyta się lekko, a akcja cały czas pędzi do przodu.

Pomysły z manipulacją czasem zawsze na plus, ładnie je wykorzystujesz w budowaniu fabuły. Trafiło się kilka fajnych akcentów, jak np. z wstawka z Nietzsche czy pomysł z oddaniem 5 zeta (przyznam, że mimowolnie się uśmiechnąłem).

Końcówka nawet satysfakcjonująca, szczególnie wykorzystanie pętli przypadło mi do gustu.

Opisy w mojej ocenie są nieco nierówne – w większości plastyczne i ciekawe, ale czasami musiałem przeczytać zdanie jeszcze raz, żeby je zrozumieć, jak na przykład poniższy fragment (kto zauważył aparat, potrącony? / w czyim ręku? / co znaczy „właściciel”?):

– Ty, uważaj lepiej – warknął potrącony. Wtedy zauważył aparat w ręku i zrobił krok w kierunku Stadzińskiego. Właściciel zbladł jak płótno.

 

Największy problem miałem z tymi nieszczęsnymi przypadkami i zbiegami okoliczności. Na początku klient podbiegł w idealnym momencie do zegarmistrza, ratując bohatera, później przypadek z wejściem pod samochód (idealnie też się złożyło, że przed wyjściem Ernest wziął od kolegi zegarek o podobnym kształcie i wadze), szczęśliwie w kawiarni przy stoliku obok rozmawiali o filozofii czasu, pierwsza osoba wychodząca z urzędu używa zegarka, w biurze też pierwsza osoba z brzegu wykorzystuje moc zegarka.

Czytając tekst, można odnieść wrażenie, że w mieście wszyscy ciągle tych mocy używają (albo o nich mówią), dlatego było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, dlaczego bohater wcześniej o nich nie wiedział.

Językowo OK, ale masz dość sporo powtórzeń. Polecam zwrócić na nie większą uwagę przy kolejnym opowiadaniu.

Lewą nogą zaparł się o ścianę, a lewą ręką chwycił za rynnę i podciągnął się do góry. Prawą nogę oparł na pniu drzewa. Wyczuł gzyms prawą ręką, ale był śliski od deszczu i zbyt krótki. Złapał rynnę drugą ręką, ale ta zaskrzypiała przeciągle.

Przykład powtórzeń: w jednym opisie 2 x lewa, 2 x prawa, 2 x noga, 3 x ręka.

porwał się z kawałkiem drutu na Betelguzę

Betelgezę?

 

Podsumowując – widzę tutaj dużą kreatywność (i “lekkie” pióro), ale chyba przydałoby się ją nieco bardziej okiełznać :D

Ahoj Perrux, dziękuję za przeczytanie i za recenzję. Tak, fabularnie jest tu nieco wygodnych skrótów – ale też chciałem zachować dynamikę i skupić się na przemianie bohatera, który znajduje w sobie coraz większe ambicje, ale też zderza się z lepszymi od siebie (szlachcic, kompani, w końcu mistrz). Dawanie bohaterowi śledztwa w moim odczuciu zabiłoby urok i dynamikę opowieści. Ale też nie jestem mistrzem fabuł…

 

Co do powszechności mocy – zwróć uwagę, że jest skrócony moment snucia się po mieście i szukania wskazówek.

 

Dzięki, racja, Betelgezę.

 

Te powtórzenia kończyn miały trochę kojarzyć się ze wspinaczką górską :) Powtórzenia ogólnie mnie przesladują.

ale chyba przydałoby się ją nieco bardziej okiełznać :D

Just you wait!

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Khaire!

 

Przyjemne opowiadanie, lekkostrawne, powiedziałbym nawet relaksujące. Pomysł wciąga, różne modele zegarków robią świetną robotę rekwizytów, które samemu chciałoby się kolekcjonować, wyszukiwać kolejne i kolejne. Świetny haczyk! W kategoriach fabularnych nie wydarzyło się znowu aż tak wiele, a mimo wszystko ma się poczucie satysfakcji po lekturze, wszystko się ładnie domknęło.

Z ewentualnych wad – nie do końca mogłem zgrać się z tokiem myślenia Ernesta (wspomniałem o tym niżej w czepiance) i wciąż wydawało mi się, że wie o czymś, o czym ja nie wiem. Jego posunięcia były dla mnie zupełnie nieprzewidywalne. Z jednej strony – dobrze!, a z drugiej to on miał być przecież zielony… ;)

 

Taka mała subiektywna czepianka:

 

Uderzenie nie było przyjemne, ale rozumiał swojego przewodnika po fachu złodziejskim. Kto wprowadzał nowicjusza do sztafety, ten ryzykował też swoim honorem.

Według mnie trochę wydumane. Czemu nie mentor? Wiemy przecież, że chodzi o szajkę złodziejską.

 

Licznik długu cofnął się po spotkania z Kosmatym, i jeszcze to drżenie…

Literówka, ale w zasadzie mam wątpliwość do tego miejsca w tekście. Ernest nie wydawał się do tej pory szczególnie lotny, ale działanie zegarka (również kolejnego modelu) rozgryza błyskawicznie. Gdyby trafił mi w ręce pierwszy sikor, w życiu po znikającej cyferce nie powiązałbym „długu” ze spotkaniem z Kosmatym. No, ale może z Ernesta jest lepszy Sherlock ode mnie ;)

 

Zostawił monetę na blacie i ruszył za studentami.

 

Gdy podążał za grupą studentów, minął grupkę dzieci, bawiących się w piaskownicy.

Jest tam wprawdzie pusty wiersz po drodze, ale mimo wszystko zwraca to uwagę jak niepotrzebne powtórzenie.

 

Ernest kopnął go w piszczel, na co szlachcic wydał z siebie jęk bólu.

A tu jakoś tak nienaturalnie, prościej byłoby jęknął z bólu.

 

Będzie złodziejem złodziei.

Może lepiej złodziejem nad złodzieje?

 

Pozdrawiam,

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Nieźle wymyślona historia pełna osobliwych zegarków „zdobywanych” przez równie szczególnego bohatera. Co prawda wpada w tarapaty, naraża się kumplom i doświadcza specyficznych przeżyć, ale całą rzecz czyta się nieźle, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby wykonanie nie pozostawiało tak wiele do życzenia. Sugeruję też powtórkę z zapisu dialogów.

 

Czar­ny i Kręty to były nie lada mach­ci­ki, cie­szą­ce się na mie­ście znacz­nym re­zo­nem.Rezon to pewność siebie – nie wydaje mi się, aby ktoś mógł się cieszyć rezonem na mieście.

A może miało być: …Czar­ny i Kręty to były nie lada mach­ci­ki, cie­szą­ce się na mie­ście znacz­nym respektem.

 

Ko­sma­ty od razu wziął się za za­sła­nia­nie okna kocem.Ko­sma­ty od razu wziął się do zasłaniania okna kocem.

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

Ucztę do­peł­niał praw­dzi­wy ra­ry­tas… → Uczty do­peł­niał praw­dzi­wy ra­ry­tas

 

ich twa­rze zda­wa­ły się Er­ne­sto­wi prze­ra­ża­ją­ce. Kwa­dra­to­wa nie­mal twarz Czar­ne­go ozdo­bio­na była szra­mą przez po­li­czek. Po­cią­gła, ary­sto­kra­tycz­na twarz Krę­te­go przy­po­mi­na­ła maskę… → Czy to celowe powtórzenia? Szrama nie jest ozdobą.

Proponuję: …ich twa­rze zda­wa­ły się Er­ne­sto­wi prze­ra­ża­ją­ce. Czar­ne­go, niemal kwadratowa, ze szramą biegnącą przez po­li­czek. Krętego, pociągła i ary­sto­kratyczna przy­po­mi­na­ła maskę

 

Potem pod­niósł kie­li­szek na toast… → Za SJP PWN: toast «krótka przemowa wygłoszona w czasie przyjęcia dla uczczenia kogoś lub czegoś, po której następuje wypicie kieliszka alkoholu»

Podniesienie kieliszka nie jest toastem.

 

– Zo­ba­czysz, młody, tro­chę po­sto­isz, to w końcu cie­bie wezmą do środ­ka … – ton Czar­ne­go był przy­ja­zny, nie­mal prze­pra­sza­ją­cy. → Zbędna spacja przed wielokropkiem. Didaskalia wielką literą.

 

– E-Er­nest… – Wy­po­wie­dział imię po­wo­li, z nutą drwi­ny. → Didaskalia małą literą.

 

– A nic – chciał wy­krę­cić się Er­nest, ale kom­pan nie dawał za wy­gra­ną. → Brak kropki po wypowiedzi. Didaskalia wielką literą.

 

drzwi z pła­sko­rzeź­bą pysku niedź­wie­dzia. → …drzwi z pła­sko­rzeź­bą pyska niedź­wie­dzia.

 

a lewą ręką chwy­cił za rynnęa lewą ręką chwy­cił rynnę

 

…i pod­cią­gnął się do góry. → Masło maślane – czy mógł podciągnąć się do dołu?

 

 Zła­pał się za skrzy­dło gar­gul­ca.Zła­pał skrzy­dło gar­gul­ca.

 

po­czuł, jak skrzy­dło się po­ru­sza.. → Jeśli zdanie miała kończyć kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.

 

Zo­ba­czył w otwar­tych drzwiach syl­wet­kę wła­ści­ciel → Literówka. Czemu tu służy wielokropek?

 

przez po­dob­ną wiel­ko­ści i wagę nie za­uwa­ża­jąc pod­mia­ny… → Literówka.

 

 Pod na­pi­sem wid­niał licz­nik z pod­pi­sem dług. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Niżej wid­niał licz­nik z podpi­sem dług.

 

Wska­zów­ka wska­zy­wa­ła na cyfrę jeden. → Brzmi to nie najlepiej.

Proponuję: Wska­zów­ka skierowana była na cyfrę jeden.

 

ko­bie­ta sy­pa­ła okrusz­ki sfo­rze go­łę­bi… → …ko­bie­ta sy­pa­ła okrusz­ki stadu go­łę­bi

Sprawdź znaczenie słowa sfora.

 

Żesz ty cho­le­ra… – wark­nął. → Żeż ty, cho­le­ra… – wark­nął.

 

– Ty na­praw­dę go zwę­dzi­łeś… – za­wie­sił głos, pa­trząc z mie­sza­ni­ną grozy i zdzi­wie­nia na apa­rat. → Skoro zawiesił głos, to przestał mówić, więc didaskalia wielką literą.

 

Er­nest mil­czał, cze­ka­jąc na dal­sze re­pry­men­dy. → Do tej pory nikt nie udzielił Ernestowi reprymendy, więc ten nie mógł czekać na dalsze.

Proponuje: Er­nest mil­czał, cze­ka­jąc na re­pry­men­dę.

 

– Daj mi do jutra – jęk­nął no­wi­cjusz. → Co Ernest chciał dostać do jutra?

 

– Głupi je­steś, a głu­pie­mu nic nie po­mo­że.Po­wie­dziaw­szy to… → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą.

 

Zwi­nął kar­tecz­kę i scho­wał z po­wro­tem do kie­sze­ni drżą­cy­mi rę­ka­mi. → Co to jest kieszeń drżącymi rękami?

A może miało być: Zwi­nął kar­tecz­kę i drżą­cą rę­ką scho­wał z po­wro­tem do kie­sze­ni.

Myślę, że chował karteczkę jedną ręką.

 

Mi­ja­na na targu prze­kup­ka wa­rzyw­na tłu­ma­czy­ła ko­le­żan­ce… → Warzywny może być np. ogródek, ale nie przekupka.

Proponuję: Mi­ja­na na targu prze­kup­ka handlująca warzywami tłu­ma­czy­ła ko­le­żan­ce

 

Wokół niego mia­sto hu­cza­ło, tęt­ni­ło, parło na­przód. → Czy zaimek jest konieczny?

 

Gdy po­dą­żał za grupą stu­den­tów, minął grup­kę dzie­ci… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Gdy po­dą­żał za grupą stu­den­tów, minął gromadkę dzie­ci

 

Er­nest ob­ró­cił się i do­strzegł tram­waj, sto­ją­cy zaraz przed przy­stan­kiem… → Er­nest ob­ró­cił się i do­strzegł tram­waj, sto­ją­cy tuż przed przy­stan­kiem

 

Pro­fe­sor wska­zał na dziew­czy­nę w jed­nym z pierw­szych rzę­dów.Pro­fe­sor wska­zał dziew­czy­nę w jed­nym z pierw­szych rzę­dów.

 

Pro­fe­sor cią­gnął dalej… → Masło maślane – czy profesor mógł ciągnąć od początku?

 

trą­cił ka­ła­marz, obry­zgu­jąc książ­ki i no­tat­ki na bla­cie atra­men­tem. → …trą­cił ka­ła­marz, obry­zgu­jąc atramentem książ­ki i no­tat­ki na bla­cie.

 

Er­nest wy­szedł z bramy Uni­wer­sy­te­tu… → Er­nest wy­szedł z bramy uni­wer­sy­te­tu

 

W końcu po­wstał plan na resz­tę dnia, za­czy­na­jąc od urzę­du stanu cy­wil­ne­go. → A może: W końcu po­wstał plan na resz­tę dnia, za­czy­na­jący się od wizyty w urzę­dzie stanu cy­wil­ne­go.

 

i wyjął ze­ga­rek pro­fe­sor­ski z kie­sze­ni. → …i wyjął z kieszeni ze­ga­rek pro­fe­sor­a.

 

i ru­szył do biura ma­try­mo­nial­ne­go. → Jeśli się nie mylę, Ernest miał zamiar udać się do urzędu stanu cywilnego ->…po­wstał plan na resz­tę dnia, za­czy­na­jąc od urzę­du stanu cy­wil­ne­go.

Urząd stanu cywilnego i biuro matrymonialne to nie to samo.

 

Biuro wy­glą­da­ło w środ­ku jak dość zwy­czaj­na ofi­cy­na. → Nie wiem, co miałeś na myśli, ale ciekawi mnie, co to znaczy, że biuro wyglądało w środku jak dość zwyczajna oficyna?

 

prze­glą­dał roz­kład ze zdję­cia­mi i bio­gra­ma­mi ko­biet. → A może: …prze­glą­dał katalog / folder/ album ze zdję­cia­mi i bio­gra­ma­mi ko­biet.

 

– Sza­now­na pani, pro­szę nas na chwi­lę prze­pro­sić. → A może: – Sza­now­na pani, pro­szę nas na chwi­lę zostawić.

 

– W rze­czy samej, pro­szę pana, mistrz Zyg­munt bar­dzo dba o ze­gar­ki.Za­śmiał się męż­czy­zna. → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą.

 

na co szlach­cic wydał z sie­bie jęk bólu. → Zbędny zaimek – czy mógł wydać jęk z kogoś innego?

 

rzu­cił się bie­giem do drzwi.

Wy­biegł na ulicę aku­rat, gdy zza ple­ców roz­legł się strzał. Er­nest prze­klął pod nosem, przy­spie­sza­jąc. Minął stra­ga­niar­kę, rzu­cił się przez ulicę… → Powtórzenia.

 

za­uwa­żył mun­du­ro­we­go, który za nim biegł. Er­nest wbiegł w za­ułek. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję w pierwszym zdaniu: …za­uwa­żył mun­du­ro­we­go, który go gonił.

 

Er­nest prze­biegł przez dru­gie po­dwór­ko i wy­biegł na chod­nik. → Nie brzmi to najlepiej.

 

…po­ło­żył na bla­cie ho­te­lo­we­go biur­ka… → Czy dookreślenie jest konieczne, skoro wiemy, że Ernest jest w hotelu?

 

zanim się za to wszyst­ko za­brał? → …zanim się do tego wszystkiego za­brał?

 

Er­nest otwo­rzył drzwi i zo­ba­czył Krę­te­go. → Skąd Kręty wiedział, gdzie znajdzie Ernesta?

 

od­parł szta­miak swoim gro­bo­wym, jed­no­staj­nym gło­sem. → Zbędny zaimek.

 

za­sta­wia­ja­cych przed nim stół jak słu­dzy. → Literówka.

 

Wy­szedł z ho­te­lu i skie­ro­wał swoje kroki ulicą przy na­brze­żu rzeki. → Zbędny zaimek.

A może: Wy­szedł z ho­te­lu i ruszył ulicą przy na­brze­żu rzeki.

 

Po­czuł jak jego stopy za­pa­da­ją się w błoto… → Zbędny zaimek.

 

Ob­ró­cił się i zo­ba­czył za sobą dwie po­sta­cie w dłu­gich płasz­czach, oświe­tlo­ne przez nie­sio­ną po­chod­nię.

Mi­nę­li go, nie od­zy­wa­jąc się… → Piszesz o postaciach, które są rodzaju żeńskiego, więc ostatnie zdanie winno brzmieć: Mi­nę­ły go, nie od­zy­wa­jąc się

 

zła­pał pierw­szy z nich w prawą rękę i wziął ­zamach. Nagle ręka za­ci­snę­ła… → Powtórzenie.

 

Wy­czuł gęsty smar na dłoni, któ­re­go widać za­po­mniał wy­czy­ścić… → Wy­czuł na dłoni gęsty smar, któ­ry widać za­po­mniał wy­czy­ścić

 

Mier­nik długu wska­zy­wał na jeden. → A może: Mier­nik długu pokazywał jeden.

 

Mógł chwy­cić za jeden z setek ze­gar­ków… → Mógł chwy­cić jeden z setek ze­gar­ków

 

Do­pie­ro wtedy wzrok mi­strza prze­niósł się na Er­ne­sta. Zło­dziej miał wra­że­nie, że wła­ści­ciel świ­dru­je go wzro­kiem. → Nie brzmi to najlepiej.

 

– C-co… – wy­du­kał z sie­bie zło­dziej.– C-co… – wy­du­kał zło­dziej.

 

Prze­ra­zi­ła go długu bez końca. → Nie rozumiem zdania. Co go przeraziło?

 

Usiadł cięż­ko na środ­ku pod­ło­gi i utkwił wzrok w pod­ło­dze. → Nie brzmi to najlepiej.

 

Wsta­ła i wska­zała na swoje miej­sce za­pra­sza­ją­cym ge­stem, z uśmie­chem peł­nym sa­tys­fak­cji. → A może: Wsta­ła i z uśmie­chem peł­nym sa­tys­fak­cji, za­pra­sza­ją­cym ge­stem wska­zała swoje miej­sce.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ale dużo (czerwieni się).

 

Serdecznie dziękuję, reg! Bardzo cenne uwagi. Będę wprowadzał dziś i ew. jutro. Cieszę się, że się podobało!

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Istotnie, trochę tego jest. Mam nadzieję, że kolejne opowiadania będą napisane lepiej. No i cieszę się, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, reg, poprawione. Tylko scenę pogoni muszę ogólnie przerobić.

 

Kosmaty wiedział, bo wyrostki stojące przed hotelem mu podpowiedziały.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Greasy, dziękuję za wyjaśnienie. A skoro dokonałeś poprawek, moge iść do klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej!

Bardzo dobry tytuł. Od razu przyciąga. 

 

jeśli czasu wciąż za mało. 

Poproszę, też chcę. 

 

Cios „z liścia” 

Dziwne wyrażenie, bo mocno potoczne, a wyżej mamy słowo „inkrustrowany”, więc to mi się gryzie. 

 

Udany skok dobrze wróżył, nawet jeśli on sam

Uciekł podmiot

 

Wracając z występu trzeba było trzymać język na kłódkę

To zrozumiałe, można domyślić się, dlaczego go uciszają, nie ma potrzeby tłumaczyć. 

 

Trzymać język na kłódkę

Albo język za zębami, albo gębę na kłódkę. :) 

 

Językowo ta wymieszana narracja momentami wybija mnie z rytmu. Tu dodajesz „nie podłapał”, a zaraz poetycko „na pohybel ludziom cienia”.

 

Fabularnie – skok jak skok, ale zegarki bardzo intrygujące. :) 

 

I to nieraz

nie raz

 

Podoba mi się, że mamy tu szajkę złodziei, zazwyczaj w złodziejskich było to wszystko tak dość wyrafinowane, więc fajna taka odmiana. :) 

 

wydawał się z niego zadowolony

Czegoś brakuje

 

rzewnie

Nie pasuje to słowo do sytuacji. 

 

Spojrzał na chwilę na zasłonięte okno

Po co wstawka, że na chwilę? 

 

Chciał wykręcić się Ernest, ale kompan nie dawał za wygraną. 

Zbędne. Skoro Ernest odpowiada, że nic – wiemy, że chciał się wykręcić, skoro Kręty dalej gada – wiemy, że nie dał za wygraną. 

 

wybrzmiało ni to dowcipem, ni to groźbą. 

Dziwna konstrukcja. 

 

Za bardzo opisujesz, że Ernest taki sprytny i spostrzegawczy… A wiedzie takie menelskie życie. 

 

Wspominanie o prawej i lewej ręce, nodze, trochę tak topornie to wyszło. 

 

Za to akcja z Ernestem spadającym w krzaki – fajnie się to wszystko potoczyło i już wiemy, że zegarki cofają czas. Ciekawe, czy Ernest, który wspominał dzieciństwo, cofnie czas do momentu bycia dzieckiem? Hm… 

Przypomniał mi się film „Wyścig z czasem” i „Efekt motyla”. ;) 

 

Hm, akcja na ulicy jest… No ten Stadziński albo ma pecha albo nie wiem – tu chcą go napaść, tu prawie wpada pod auto… No i Ernest, który przed wszystkim ratuje, a na koniec podmienia zegarek, coś za łatwo to wszystko idzie. 

 

Wtedy ktoś zagwizdał za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył Kosmatego.

– Ładny sikor – Mistrz silił się na humor, ale widać było, że tak naprawdę nie jest mu do śmiechu.

Ernest poczuł się nagle niewymownie głupio, jak uczeń, który dał się przyłapać na wagarach. Cała sprawa wydawała mu się teraz

 

Siękoza. 

 

nas się spalił na tym – Przez agresję w głosie przebijało coś na rodzaj troski.

– Wpadł? – spytał Ernest, zastanawiając się, czy kompan nie zmyśla na poczekaniu.

Kosmaty zaśmiał się i pokręcił głową. 

 

Tu też, trochę tego jest. 

 

Poza tym – ostrzeżenia o spaleniu na tym dość standardowe, mając zegarek, akcja niepotrzebnie spowalnia na rzecz pogaduszek. Wiemy, że cofa w czasie, więc trudno o napięcie i czekanie na scenę, w której zobaczymy jak działa. 

 

cofnął się po spotkania

po spotkaniu

 

Za to bardzo ciekawy licznik długu, fajna zapłata. 

 

droczył się student. W końcu jednak dał za wygraną.

Zbędne. 

 

Czasami masz takie zbędne zdania, które coś tłumaczą bez sensu. 

 

Za to ciekawe z tymi dziećmi. Hm… Zegarek działa na różne sposoby. 

Podsłuchanie grupy studentów, żeby iść na wykład – wybrzmiało jak imperatyw narracyjny, bo akurat poszedł i profesor miał zegarek w palce, który Ernest skradł. Naciągane – kto trzyma tak cenny zegarek w palcie? 

 

Za to na plus szukanie różnych zegarków. To taka świeżość: nie znalezienie jednego zegarka i poznanie go, ale szukanie różnych, okradanie właścicieli dla samego okradania i z fascynacji. 

 

Wejście do biura matrymonialnego, kolejny zegarek i kradzież, tym razem tak jawna – no w końcu go odkryli, musi uciekać. Choć zegarek zabrał. 

Tutaj wszystko idzie liniowo i trochę jestem zmęczona. Mam nadzieję, że coś ciekawego się wydarzy, bo napięcie spada. 

 

Za to świat – że do złodzieja strzelają, hm… 

 

Na plus, że bohater jest ze światka przestępczego, a teraz nocuje w hotelu, ma zegarki i nie wiem, jak to się skończy. 

 

nie tyle zaczyna coś nowego, co wraca do czegoś, co już kiedyś dobrze znał.

Czyżby to zdanie było wskazówką? 

Może Ernest jest tym, który już kiedyś wpadł przez te zegarki, mówili o tym jego kumple. 

 

usłyszał natarczywe, kilkukrotne pukanie do drzwi. Potem rozległo się znowu, głośniej i bardziej natarczywie

 

Słabo to wygląda. 

 

rozglądając się, jakby bojąc się pułapki

bali się nawet przyjaciele po fachu, wzdrygał się od tykania zegarków. Kręty musiał dostrzec, że jego ostrzeżenia nie robią odpowiedniego wrażenia. Obrócił się na pięcie,

 

Nie tylko tutaj, sporo tego jest i wybija z rytmu w trakcie lektury. 

 

Ach, na plus jeszcze te określenia: ananasy na bogaczy, cebule na zegarki, no i wszystkie inne, fajnie oddajesz klimat tego półświatka. Przypomniał mi się taki film „Kieszonkowiec”, akurat nie był za dobry całościowo, ale miał bardzo fajne ujęcia kradzieży. Tego mi tutaj trochę brakuje, bo kradzieże idą dość łatwo. 

 

ścisnął mu płuca, tak, że ledwie zaczerpnął powietrza. Pomyślał

Podmiot uciekł

 

Poza tym – świetna scena! Mroczna, niepokojąca, pokroili złodzieja i będą go rozwieszać, a Ernest wszystko słyszy i widzi. Brr… 

 

– …wystarczy

Brak spacji. 

 

Ernest zaśmiał się nerwowo. Zrozumiał, że trzeba było słuchać Kosmatego. To były sprawy nie dla niego. Nadszedł czas się poddać.

Dużo, oj dużo tłumaczysz. Aż momentami to jest męczące. 

 

Wyczuł gęsty na dłoni gęsty smar

Zdanie się zepsuło. 

 

Poza tym – pomysł bez sensu. XD

 

Ale dalej już robi się ciekawie, no złodziejstwo we krwi, co zrobić, warsztat kusi. Gargulec jako żywa (tzn. poruszające się) istota – na plus, trochę jak w Dzwonnik, trochę też jak w opowiadaniu Shanti. ;) 

 

Pod koniec zagęszczasz, mieszasz, jest napięcie, jest przeskok w czasie, jest sprytna odpowiedź zegarmistrza. 

No tak – na co się porwałeś, nieochrzczony złodzieju? Miałeś stać na czujce, a nie próbować rabować zegarki, których przeznaczenie przyprawia o zawrót głowy. 

 

Haha, łaaał! Końcówka rozwala. Super. Naprawdę zaskoczyłeś. Złodziejka, która musiała pilnować warsztatu, bo chciała go okraść – a teraz Ernesta czeka to samo. 

Jedyny problem mam z Kosmatym, którego kobieta chce spotkać – skoro ona była tym, o którym Kosmaty opowiadał, to jak wrobiła Ernesta na kilka epok? Chyba że sama miała szczęście i dostała się tu na kilka lat? A Ernest ma pecha i dostał epoki, zamiast lat. XD

 

Poza tym – naprawdę świetnie rozegrana intryga na koniec. Chciał kraść – a to jego ukradli do pomocy przy warsztacie i nic nie może zrobić, bo gargulec go przypilnuje. Chyba że postanowi coś wykombinować z zegarkami. :) 

 

Klikam i pozdrawiam, 

Ananke

 

 

Hej Ananke, dzięki, większość uwag naniosłem, siękozę muszę jeszcze poprawić. Cieszę się, że końcówka przypadła do gustu. 

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Cześć, 

fajny pomysł na opowiadanie i nietypowe złodziejstwo; bardzo przyjemnie się czytało. Nie było dłużyzn, co się chwali ;) Zakończenie też przypadło mi do gustu – myślałam, że go zapętlisz w czasie, a tu proszę – orka do końca życia, no albo przynajmniej na kilka set lat. A kobiety to się tam w ogóle nie spodziewałam.

Z mikro minusów to faktycznie dość sporo tam było tych przypadkowych spotkań i zbiegów okoliczności, no i bohater czasem wyciągał wnioski z dość dziwnych miejsc ;) (przynajmniej w moim odczuciu).

Zastanawia mnie tylko dlaczego mistrz Ernesta tak dziwnie zareagował, na to że chłopak zobaczył na wystawie zegarki. Wiedział, że z nimi jest cos nie tak czy co?

Dobre… Bardzo dobre. Trochę mi się skojarzyły ,,Sklepy cynamonowe”, pewnie przez sztafaż. :) Nieoczywisty, i tu duży plus. Biblioteka jak najbardziej zasłużona. Ale…

Konkluzja mnie trochę rozczarowała, bo liczyłem na coś bardziej ,,przedwiecznego”, zwłaszcza po strasznym gargulcu i tych dwóch gościach nad rzeką, ale w sumie złodzieje więzieni w warsztacie jako zegarmistrze też pasują. Takie subiektywne odczucie – ja bym raczej z takim pomysłem skierował się w stronę horroru (,,czas” jest na tyle specyficzną koncepcją, że wokół majstrowania przy nim rodzą się dobre, naprawdę przerażające opowieści grozy). Dlatego to ,,spuszczenie napięcia” z przebraną panią i rozwiązanie całej sprawy w gruncie rzeczy polubownie średnio mi się podobało. 

I jeszcze jedna rzecz, w sumie pierdoła – trochę mnie irytowały konsekwentnie przymiotnikowe ksywki złodziei z szajki Ernesta. Trudno ich było przez to rozróżnić, zwłaszcza, że dwóch jest na ,,K”. (Przypomniałem sobie też wypowiedź Jacka Sparrowa na temat pirackiej kreatywności. ;))

Tykanie, dochodzące z każdego kąta sali, uspokajało go.

Pff… Chyba by mnie szlag trafił w takim miejscu. ;P

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Trochę mi się skojarzyły ,,Sklepy cynamonowe”, pewnie przez sztafaż. :)

A to miłe skojarzenie :)

Konkluzja mnie trochę rozczarowała, bo liczyłem na coś bardziej ,,przedwiecznego”,

Potrafię pisać rzeczy nieco mroczne i nieco psychopatyczne. Przedwiecznych w ogóle nie umiem. Ale jednak tutaj chciałem postawić na cwancyk i lekkość. 

 

Mówiąc nawiasem, wydaje mi się to dobrą decyzją, bo na razie w konkursie przeważają teksty poważne i dośc gęste językowo. Więc przynajmniej się odróżniam.

 

Jeśli masz pomysł, to możesz te zegarki pożyczyć :)

I jeszcze jedna rzecz, w sumie pierdoła – trochę mnie irytowały konsekwentnie przymiotnikowe ksywki złodziei z szajki Ernesta. Trudno ich było przez to rozróżnić, zwłaszcza, że dwóch jest na ,,K”.

Ok, do przemyślenia, dzięki.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Z innych rzeczy:

 

Nieco utrudniłem bohaterowi życie, przez sprzeczkę z cwaniakami o zegarek i przez napomknięcie, że zwiedził kilka biur matryminialnych, bez skutku. Postarałem się też złagodzić zbieg okoliczności ze studentami – oni wspominają o wykładzie, bohater wychodzi i widzi plakat, i ma powód, by tam iść.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Porządnie wymyślone i zrealizowane. Historia niczym o przedwojennych warszawskich doliniarzach. Opowiadanie w bibliotece, więc nie będę uzasadniał, dlaczego powinno się tam znaleźć. 

Pozdrawiam.

Dziękuję za przeczytanie i cieszę się, że klimat jest :) Czytałem i słuchałem podczas pisania trochę pokrewnych:

 

Kryminalne XX-lecie – jak wyglądał przestępczy półświatek II Rzeczypospolitej? Radio Naukowe x prof. Mateusz Rodak:

https://www.youtube.com/watch?v=kNVws6LW7iU

 

Do tego “Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy” Stanisława Milewskiego.

 

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Przeczytałem. Powodzenia. :)

Dziękuję!

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Cześć!

 

Jestem. Tekst zdecydowanie pomysłowy i klimatyczny. Niemłody już “nowy” w gronie wyjadaczy, całkiem nieźle oddałeś klimat grupy kusicieli losu. Musztarda jako rarytas wiele mówi o świecie, albo przynajmniej o miejscu bohatera w tym świecie. W ogóle klimat jest mocnym aspektem opowiadania, zwłaszcza w dialogach oraz podczas wizyty w hotelu. Udane pokazanie spełnienia marzeń.

Bardzo podobał mi się akcent z zegarkami, natomiast miałem pewnie problem z nadążeniem za bohaterem, który w mig pojmował jak to wszystko działa i potrafił wykorzystywać do swoich celów, działo się to – imho – trochę zbyt prędko, na granicy zawieszenia niewiary, zabrakło, zwłaszcza przy pierwszym zegarku pokazania, by czytelnik sam mógł cośkolwiek odkryć. Najlepiej wypadła tu chyba scena na uczelni, ale tutaj też zadanie było najłatwiejsze.

Końcówka… ok, jakoś tak naprowadzałeś na ten sklep, więc kołatała się po klatce możliwych rozwiązań. Motyw z nadaniem imienia na pewno robi tu robotę, chociaż zabrakło – imho – nieco więcej emocji i przeciwności (albo wywrócenia stołu). Tyle póki co.

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Powodzenia w konkursie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

krarze, dzięki!

 

gravel: uuu, to zaszczyt Ciebie gościć. Dalej jestem ciekaw, czy mój tekst piórkowy dostałby od Ciebie głoś, ale też z drugiej strony, boję się trochę pytać, bo może powiesz, że nie :) Pozdrawiam i dziękuję za organizację bardzo udanego konkursu.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Dalej jestem ciekaw, czy mój tekst piórkowy dostałby od Ciebie głoś, ale też z drugiej strony, boję się trochę pytać, bo może powiesz, że nie :)

Jeśli po ogłoszeniu wyników konkursu nadal będziesz chciał wiedzieć, uwzględnię to w komentarzu jurorskim ;P

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Ciekawe, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka