- Opowiadanie: Kulosław - A jak amen

A jak amen

Opowiadanie o wyparciu i jego konsekwencjach. Wiem, że zdecydowanie powyżej limitu, ale długo nad nim pracowałem i czułbym się zwyczajnie głupio, przynajmniej nie udostępniając go. 

Tym — lub temu/tej — którzy przemogą się do wejścia w tę historię, życzę przyjemnej lektury. 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

A jak amen

 

1.1

 

Spotkanie w surowej komnacie, na pierwszy rzut oka, przypominało sesję psychoanalityczną. Za taką interpretacją przemawiało kilka oczywistych elementów.

Po pierwsze: pomieszczenie zajmowały dwa niezbędne dla takiego spotkania podmioty. Na twardej kozetce leżał mężczyzna w średnim wieku, w nieco wysłużonym habicie i ze wzrokiem wbitym w pająka pełzającego po suficie; to tak zwany pacjent, łamane przez klient. W wygodnym fotelu – tuż za głową mężczyzny z kozetki, rzecz jasna – siedział stary, pomarszczony mężczyzna z gęstą siwą brodą (puszystą, jak sierść pudla królewskiego), siwymi włosami (tłustymi, jak po pielęgnacji z użyciem oliwy extra virgin) i z charakterystycznym znamieniem na czole, które łatwo pomylić z blizną; to tak zwany psychoanalityk.

Po drugie: było to kolejne z serii spotkań, odbywających się regularnie od trzech lat, czyli odkąd mężczyzna z kozetki pojawił się na Wyspie należącej do Zakonu Braci Dyzmanów. Systematyczność tych rozmów wyraźnie sugeruje długotrwały proces, którego brakuje, przykładowo, relacji ojca i syna, wyróżniającej się spontanicznością lub wymuszoną więzami krwi koniecznością.

Po trzecie: mężczyźni omawiają wspólnie problem pozornie stworzony dla klasycznej psychoanalizy, lubującej rozszarpywać przeszłość w celu zrozumienia teraźniejszości. Mianowicie, mężczyzna z kozetki nie potrafił wyjaśnić jak znalazł się na Wyspie. Działanie mechanizmu wyparcia wydawało się zatem najrozsądniejszym wyjaśnieniem.

A jednak, na przekór wyprowadzonej argumentacji, żaden z rozmówców nie nazwałby tych spotkań „psychoanalizą”. Ta jako taka powinna przynosić postępy, przełomy, efekty lub sukcesy, podczas gdy mężczyźni jakby krążyli w kółko, próbując znaleźć wyjście z labiryntu. Starszy z nich był załamany takim stanem rzeczy. Bezsprzecznie dopełnił procedury, skrupulatnie i cierpliwie interpretując przeszłość swojego pacjenta, jego marzenia senne, skojarzenia i opory. Całe, długie życie poświęcił niesieniu pomocy nowoprzybyłym, zagubionym duszyczkom i myśl o porażce – niemalże na mecie życia – była dla niego niedopuszczalna.

Z tego właśnie powodu, sięgnął po ostateczne rozwiązanie i poprosił swojego pacjenta o spisanie wspomnień. Wytłumaczył przy tym, że słowa przeniesione na papier mogą ukazać wzór, którego brakuje im do rozwiązania zagadki. „Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem?!” – krzyknął rozentuzjazmowany. Cóż… odpowiedź jest bardzo prosta: bo spisanie wspomnień nic nie da. I starszy mężczyzna doskonale o tym wiedział. Już jakiś czas wcześniej zaczęło gnębić go przekonanie, iż wspomnienie nie ukryło się w nieświadomości, tylko zupełnie zniknęło. Z tym, że wyjawienie tego pacjentowi oznaczałoby przyznanie się do porażki. A on już był bardzo starym, słabo widzącym, często kasłającym krwią człowiekiem. Taki stary człowiek wiele czasu poświęca na domysły, co do treści nieuniknionego nekrologu i wolałby coś w rodzaju: „Poświęcił życie pracy i zmarł pracując…”, niż: „Po spektakularnej porażce, odszedł ze świata…”.

Zasnę na wieki zanim dojdzie do etapu dojrzewania, pomyślał prześmiewczo, zamykając drzwi za zakonnikiem.

 

Niemniej, wieczorem tego samego dnia, młodszy rozmówca usiadł do biurka w swojej celi. W gruncie rzeczy nie wierzył, by spisanie wspomnień mogło w jakikolwiek sposób pomóc; co więcej, oswoił się z myślą, że nigdy nie odkryje rąbka tajemnicy. I wcale, a wcale mu to nie przeszkadzało.

Nie chciał tylko rozczarować starszego mężczyzny. Wiedział, że ten jest już bardzo stary, coraz słabiej widzi i coraz częściej zdarza mu się kasłać krwią. Bardzo się bał, że zostanie w pewnym momencie wezwany do surowej komnaty, zastanie Opata w ostatnich minutach jego życia, zbliży ucho do jego drżących warg i usłyszy słowa: “Ukończyłeś już dziennik?”

Będzie mnie nawiedzać po śmierci, jak nie spiszę mu tego przeklętego pamiętnika, pomyślał, huśtając się na krześle.

Jeszcze przez godzinę wpatrywał się w tańczący płomień świecy, aż w końcu poczuł przechodzący przez umysł impuls, który uznał na przypływ mitycznej weny.

I zaczął pisać.

 

1.2

 

Na początek garść faktów.

Nazywam się Mikołaj Emmanuel Gutmann. Urodziłem się w roku trzydziestym piątym w Polsce, a dokładniej w jednej z rybnickich kamienic. Mama lubiła powtarzać, jakim to byłem nieznośnym i wiecznie rozwrzeszczanym niemowlęciem, ale zawsze pospiesznie dodawała, że nie mogła otrzymać od Boga wspanialszego daru. Co więcej, uważała ten niedługi okres za najlepszy czas w swoim życiu. Wszystko układało się jak należy: pierwszy syn był zdrowy i dopisywał mu olbrzymi apetyt, jej mąż – czyli mój ojciec – rozkręcał na ulicy Piłsudskiego niewielkie przedsiębiorstwo z branży jubilerskiej, a sama mogła zajmować się domem i poświęcić macierzyństwu. Amerykański sen, na polskiej ziemi, w klasycznym, konserwatywnym wydaniu.

Sielanka trwała dokładnie rok.

Później wszystko się posypało.

 

*

 

Jeszcze tylko słowem wstępu: poniższy fragment mógłbym oczywiście pominąć i skupić się na właściwych „Przygodach Mikołaja w Stanach”, ale jeśli mam odzyskać pamięć, sądzę, że warto spisać również moją genezę, którą w znacznej mierze zgłębiłem dzięki wspominkom matki. Kto wie, być może na światło dzienne wyjdzie jakiś traumatyczny epizod z wczesnego dzieciństwa – najpewniej związany z penisem, sprawdzam cię, panie Freud! – którego odkrycie po latach wywołało szok, jakiego moja psychika nie była w stanie udźwignąć. Lepiej nie ryzykować i pozostać skrupulatnym… dla pewności.

W porządku. Koniec przypisu redakcyjnego.

 

*

 

Zaczęło się od kłopotów finansowych w zakładzie ojca. I naprawdę chciałbym w tym momencie wysnuć historię o praktycznie zmonopolizowanym rynku kamieni szlachetnych, skorumpowanych strukturach władzy i niewyjaśnionych aktach wandalizmu skierowanych przeciwko Biżuterii Gutmanna, ale gorzka, biznesowa prawda zazwyczaj zaczyna i kończy się na ludzkiej niekompetencji. Patrząc na wszystko z szerokiej pespektywy można oczywiście powiedzieć, że był to zły czas dla luksusowych produktów, że polska gospodarka dopiero co otrząsnęła się z druzgocącej recesji, albo że na Śląsku, regionie głównie przemysłowym, brakowało dobrze rozwiniętej, bogatej klasy społecznej. Tylko, że jeśli przymknie się oko na kontekst makroekonomiczny i nieco wytęży wzrok (naprawdę, wystarczy absurdalnie niewielki wysiłek), to z łatwością można dostrzec, że mój ojciec był beznadziejnym przedsiębiorcą.

Miał okropny, barokowy gust, finanse uważał za abstrakcję, więc nie poświęcał im przesadnie dużo czasu, przy sprzedaży odznaczał się charyzmą godną emerytowanego urzędnika pocztowego i lubił zaglądać na dno kieliszka przy okazji… właściwie, to przy każdej okazji. To wszystko razem wzięte tworzyło przepis na zadłużenie, bankructwo i życie w nędzy – niekoniecznie w tej kolejności.

Widząc w jakim kierunku zmierzała nasza sytuacja, matka postanowiła interweniować i przejęła część obowiązków ojca w interesach. Zaczęła od drobnych prac przy księgach, co pozwoliło oszacować falę zniszczeń; musiało być naprawdę źle, ponieważ z tygodnia na tydzień coraz mocniej angażowała się na różnych szczeblach prowadzenia firmy, odbierając ostatecznie ojcu inicjatywę. Po roku była wprawną księgową, sprytną negocjatorką i niezgorszą specjalistką od złota i różnych błyskotek. Dzięki jej staraniom, skromny sklep na Śródmieściu zaczął przynosić jako takie zyski, a przynajmniej wystarczające, by w garnku nie brakowało jedzenia i zdeponować trochę kruszcu na gorsze czasy.

Problem w tym, że im lepiej matka radziła sobie w interesach, tym ojciec więcej czasu spędzał w towarzystwie butelki. Chyba nie potrafię mu się dziwić, w końcu raz za razem jego męskość była wystawiana na próbę i ostatecznie podważana, a co mężczyźnie – zwłaszcza z tamtego okresu – pozostało. Jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy to rozsławiony w męskich kręgach honor, i obawiam się, że właśnie z tego powodu ojciec nas nie zostawił, a co gorsza, próbował raz za razem się wykazać. Biedak z niego. Nawet nie zauważył, kiedy stał się trzecim kołem u wozu. A prawdziwa pożoga miała dopiero nadejść.

 

Pamięć to zaskakujący konstrukt. Trzy lata nie wystarczyły, żebym przypomniał sobie kilka dni, w trakcie których życie wywróciło się do góry nogami, ale upływ niemalże czterdziestu lat, w żadnym stopniu nie przekłamał mojego najwcześniejszego, żywego wspomnienia. Wystarczy mi zamknąć oczy, żebym przypomniał sobie detale z tamtego majowego popołudnia, roku trzydziestego dziewiątego. Pamiętam gwar z ulicy, wpełzający do mieszkania przez uchylone okno oraz zapach gotującego się żuru. Pamiętam również w jak euforycznym nastroju ojciec wrócił do domu; być może z tego powodu tak dobrze wszystko pamiętam, przez niespodziewanie dobry nastrój tego człowieka.

W każdym razie, ojciec otwierał butelkę sznapsa – którego ponoć pijał przy wyjątkowych okazjach – i z trudem utrzymując emocje na wodzy, relacjonował jakiego dobił interesu; rzecz dotyczyła zakupu szmaragdów i srebra po wybitnie okazyjnej cenie. Z perspektywy czasu domyślam się, że towar był kradziony, a ojciec wpakował się w groźbę więzienia lub porachunków przestępczych, ale wątpię, żeby choć przez chwilę o tym pomyślał. Jak już sugerowałem: staruszek nie rozumiał konwenansów. Matka natomiast była z zupełnie innej gliny; po wysłuchaniu historii zastygła na moment z chochlą w dłoni nad parującym garem, by po chwili nieoczekiwanie poprosić ojca o dopilnowanie domu pod jej nieobecność.

Spędziliśmy razem cudowny wieczór… a przynajmniej z mojej perspektywy. Ojciec rozsypał na stół kilkaset kamyczków, po czym wręczył mi pincetę i lupę. Przez dwie godziny przeglądaliśmy materiały jubilerskie przez szkło powiększające i segregowaliśmy kamienie pod względem skaz i wartości; najpewniej uwinęlibyśmy się z tym szybciej, gdyby ojcu nie trzęsły się dłonie i nie stracił czasu na szukanie kolejnej butelki sznapsa.

Położyłem się spać po dwudziestej pierwszej. Staruszek na dobranoc opowiedział mi – a raczej wybełkotał – bajkę o śpiącej królewnie, ale do snu bardziej ukoił mnie alkoholowy wyziew niż baśń, której swoją drogą brakowało kilku wątków. Matka musiała wrócić do domu grubo po północy. Gdy wyciągała mnie półprzytomnego z łóżka, ulica zupełnie zamarła, a ojciec chrapał w najlepsze z twarzą w talerzu niedojedzonego żuru. Przy drzwiach wejściowych stały spakowane walizki, przygotowane paszporty i podręczna torebka z odebranym wcześniej z banku złotem – lub raczej jego resztką. Spokojny sen, zmienił się w gorączkową ucieczkę.

Wszystko działo się bardzo szybko. Większość moich pytań matka przemilczała, a te bardziej natrętne szybko ucinała, tłumacząc, że jedziemy na wycieczkę. W pewnym sensie miała rację, ponieważ w dwa dni dojechaliśmy pociągiem do Jeszcze-Wolnego Miasta Gdańsk, gdzie jej kuzynka zaoferowała się z pomocą w postaci wolnego pokoju. Jednakże, po dwóch tygodniach względnego spokoju, radio coraz intensywniej raportowało o niepokojącej sytuacji za zachodnią granicą, gdzie w Reichstagu Hitler upominał się o rzekomo historyczne, niemieckie ziemie i podkreślał jak wielka niesprawiedliwość, została oddana Rzeszy po kapitulacji sprzed dwudziestu lat. Coś wisiało w powietrzu, ale nikt nie śmiał nawet wyszeptać słowa „wojna”; uważano, że pamięć po ostatnim, wielkim konflikcie jest zbyt świeża, by ponownie rozpętać piekło. Tylko moja matka – której świat i tak był w rozsypce – po chaotycznej ucieczce od męża pijaka-nieudacznika, stwierdziła, że nie może ryzykować, dlatego wykupiła dla nas miejsca na statku płynącym do Southampton… gdzie również nie zabawiliśmy długo, ponieważ tylko do września. Gdy padły strzały na Westerplatte, matka rzuciła robotę, którą z trudem udało jej się zdobyć przez problemy związane z językiem angielskim, i wpakowała nas na kolejny statek, tym razem do Nowego Jorku.

 

*

 

To właściwie kończy akt pierwszy mojego życia, dlatego pozwolę sobie na krótkie wtrącenie.

Kapitan srogo policzył nam za transport do Stanów Zjednoczonych. Właściwie, to pozbyliśmy się wszystkich oszczędności, jakie udało się matce zebrać przez kilka lat. Wynika to z faktu, że w żadnym swoim planie nie zakładała tak odległej emigracji. Gdańsk miał być nowym domem, niestety szybko okazał się zaledwie krótkim przystankiem.

Co do ojca… cóż, jeśli miał szczęście, to utopił się w tamtym talerzu. Ale jeśli mu go zabrakło, to najpewniej czekał go Holocaust. Tak czy inaczej, więcej go nie widziałem.

Biedak z niego.

 

2.1

 

Umysł jest z natury leniwy i samozachowawczy. Nowe doświadczenia próbuje siłą upchnąć w znane schematy, co w przypadku człowieka prehistorycznego miało kluczowy wpływ na przetrwanie, ale współcześnie jest mechanizmem utrudniającym orientację w skomplikowanej lub niejasnej sytuacji. Za dowód prawdziwości takiego stwierdzenia, można uznać wrażenia towarzyszące pierwszym godzinom pobytu na Wyspie Braci Dyzmanów, do których zaliczają się: zamieszanie, zdegustowanie i zawroty głowy.

Próbując opisać Wyspę w możliwie krótkiej formie, właściwym określeniem wydaje się „tygiel architektoniczno-geologiczny”. Taka nazwa jest jednak porównaniem równie trafnym, jak nazwanie procesora komputera „mózgiem”, a poza tym, niebezpiecznie flirtuje z marketingiem. Dlatego należy się bardziej szczegółowe wyjaśnienie takiej oceny.

 

Oglądana z perspektywy morza, Wyspa wyglądała jak wyciągnięta z zakurzonego kąta, gargantuiczna bryła z piaskowca, z którą Twórca nie wiedział co zrobić na koniec szóstego dnia twórczego tygodnia. Jednakże, gdyby wspiąć się po stromej skale, oczom ukazywały się połacie zieleni, niemające prawa wyrosnąć na takiej glebie i kompleks mieszkalno-użytkowy jak z najgorszych koszmarów każdego projektanta.

Wszystkie budynki rozlokowano na łagodnej skarpie, z zachodniej strony Wyspy. Warte wyszczególnienia są: meczet, z wystrojem charakterystycznym dla romańskiego kościoła i detalami znanymi z buddyjskich świątyń, surowy donżon z postawionym w środku ogrodem japońskim, przyozdobionym drzewkami bonsai i kaktusami, kilka długich domów, znanych ze skandynawskiego krajobrazu epoki żelaza, i samotna wieża z licznymi pęknięciami w fasadzie, pozbawiona okien i drzwi. Koncepcja architekta klasztoru pozostaje nieznana.

Resztę Wyspy pokrywały w znacznej mierze pastwiska dla zwierząt hodowlanych, pola pod uprawę i liczne sady. Taki widok nie zdziwiłby w bałkańskim pejzażu, ale na suchej i rozgrzanej słońcem ziemi, potrafił wprawić w osłupienie. Wielkie korporacje spożywcze zapłaciłyby fortunę, za możliwość zbadania tego fenomenu, i kilka kolejnych, gdyby dowiedziały się, że bracia nie gromadzą żadnych zapasów. Oczywiście, nie wynika to z zaniedbań lub złej organizacji pracy, tylko z braku konieczności. Wyspa wydaje się wyczuwać potrzeby zakonników, zupełnie nie zawracając sobie głowy takimi drobnostkami jak pory roku. Niezależnie od czasu przeznaczonego na konsumpcję dóbr, nowe owoce były gotowe do zebrania zawsze na dobę, przed wykorzystaniem ostatniego okruszka ze spiżarni. Wszelkie próby wytłumaczenia takiego stanu rzeczy spełzły na niczym; z czasem każdy, nawet najbardziej dociekliwy umysł, uznawał, że tak po prostu jest.

Ostatnim godnym odnotowania miejscem, jest położony w samym centrum gaju oliwnego, najprawdziwszy las tropikalny, o powierzchni niespełna dziesięciu arów. Miejsce w dwójnasób niezwykłe, ponieważ żaden z braci nigdy go nie zwiedził, za to wszyscy obecni na Wyspie, właśnie z niego wyszli.

W tym Mikołaj.

 

Gdy trzy lata wcześniej, zupełnie nagi, wyłonił się z tajemniczej dżungli i został otoczony opieką przez Braci Dyzmanów, uznał, że trafił do piekła.

Łatwo wytłumaczyć taki punkt widzenia. Życie, na które pracował przez dwadzieścia lat, nagle zostało przerwane, pozostawiając uczucie jak po niedokończonym seansie w kinie. W zamian otrzymał skrajnie odmienną rzeczywistość, pełną służby Bogu w najrozmaitszych formach, w której wartość jednostki mierzono przez wkład w społeczność, a nie osiągnięty status finansowy. Tak gwałtowna zmiana wywróciła jego światopogląd do góry nogami.

Blisko rok zajęła mu adaptacja. Rok wypełniony rozmowami z Opatem, ale również nabywaniem umiejętności, które przez całe życie zwykł nazywać „usługami za marne centy”. Powszechną opinią jest, że prosta praca fizyczna posiada wiele punktów wspólnych z medytacją. Gdy Mikołaj zrozumiał tę zależność, większość problemów rozwiązała się sama. Akceptacja nowej sytuacji otworzyła drogę do czerpania wielkiej przyjemności z wypełnianych obowiązków. Dzięki rozmowom z Opatem dostrzegł, że to, co postrzegał jako „stan podniesionej adrenaliny”, było niczym innym jak presją, którą w dodatku sam na siebie nakładał. Ostatecznie polubił rutynę i pokochał spokój.

Czasem jedynie, w zupełnie przypadkowych chwilach, tęsknił do ulubionych miejsc, smaków i zapachów. Ale najbardziej do bliskich.

 

***

 

Niedziela, tradycyjnie w kulturach Abrahamowych, jest uznawana za dzień wolny od pracy. Nie inaczej było na Wyspie, gdzie z wyjątkiem kilku sesji modlitewnych, bracia mogli oddawać się swoim zainteresowaniom lub zwyczajnie zmarnować wolny czas. Mikołaj, który w ostatnich dniach pogrążony był w spisywaniu pamiętnika, postanowił wrócić do swojego ulubionego zwyczaju, jakim było spacerowanie po gaju oliwnym. W pierwszych tygodniach łudził się, że przebywanie w pobliżu lasu tropikalnego rychle doprowadzi do zalewu utraconych wspomnień. Oczywiście, do niczego takiego nie doszło, ale niespełniona nadzieja przeobraziła się w zdrowy nawyk.

Powoli przechadzał się między drzewami, zrywając co parę kroków oliwkę z najbliższej gałęzi. W okolicach południa znalazł się na granicy dżungli; przyglądał się pokaźnym mahoniowcom, wysokim kakaowcom i imponującym paprociom… aż w końcu zauważył coś, czego wcześniej tam nie było. A właściwie kogoś.

W głębi lasu – wciąż jednak na granicy wzroku – stał nagi mężczyzna, z twarzą skierowaną ku górze, jakby intensywnie szukał ukrytego za listowiem słońca. Mikołaj przetarł oczy, przekonany, że umysł płata mu figle; długo szczypał się w ramię i klepał po twarzy, ale sen nie chciał się skończyć. Wniosek mógł być tylko jeden: na Wyspie pojawiła się nowa osoba.

– Hej! – zawołał głośno. – Nie obawiaj się! Trafiłeś w naprawdę dobre ręce!

Nagi mężczyzna odwrócił twarz w stronę, z której dochodził głos. Mikołaj, gdy tylko ich spojrzenia zetknęły się, upadł na ziemię.

Miał wrażenie, że ktoś przeciąga mu przez trzewia zardzewiały pręt. Za oczami promieniował ból, jakby w czaszce wywiercono dziurę i wlewano do środka płynny ołów. Z uszu popłynęła krew, a wzrok spowiła ciemność. Pod kurczowo zaciśniętymi powiekami nachalnie wizualizował się wściekle czerwony powidok, z początku w postaci nieodgadnionej plamy, jednak z każdą, ciągnącą się w nieskończoność sekundą, nabierał cech ludzkiej twarzy.

– Kopę lat, Mikołaju.

 

***

 

Musiało być po północy, gdy odzyskał przytomność. Nie wiedział, co się wokół niego dzieje, ani gdzie właściwie jest. Ze stanu otępienia wyrwał go głos brata Ahmeda.

– Mike! Dzięki Stwórcy, tu jesteś. Wszystko w porządku?

Śniady zakonnik ukląkł przy nim i Mikołaj zobaczył w świetle pochodni zatroskany wyraz twarzy. Powoli wracały wspomnienia: spacer, gaj oliwny, dziwny mężczyzna…

Mikołaj zerwał się na równe nogi i gorączkowo zaczął rozglądać; dopiero po chwili uświadomił sobie jak późna jest pora i jak daremny jest jego trud.

– Bracie – zwrócił się do Ahmeda. – W lesie… tam jest, nie, był mężczyzna… Mamy nowego brata, ale jest jakiś inny… Ahmed, on może być niebezpieczny.

Zakonnik pokiwał powoli głową, ale wyraz jego twarzy nie pozostawiał żadnych złudzeń: był przekonany, że Mikołaj musiał za mocno uderzyć się w głowę, i żadnego nowego – a tym bardziej niebezpiecznego – brata nie było. Zbliżył się powoli do Mikołaja, położył mu dłoń na ramieniu i powiedział, dokładnie ważąc słowa:

– Wszyscy bracia cię szukają. Baliśmy się, że wydarzyła ci się krzywda. Ten gaj jest… dziwnym miejscem, niespokojnym. Zaprowadzę cię do Opata, już wszystko będzie dobrze.

I faktycznie, po rozmowie ze starcem Mikołaj był już pewny, że potknął się i stracił przytomność, a długie leżenie na pełnym słońcu wywołało nieprzyjemne sny, niemalże koszmary. Trochę zawstydzony, w jak nieprzyjemny sposób zwrócił na siebie uwagę, przeprosił zgromadzonych braci i wrócił do swojej celi.

Tylko jedna rzecz nie dawała mu spokoju. Był absolutnie pewny, że przed spacerem do gaju nie miał na brzuchu żadnego tatuażu. A jednak widział go i bez trudu mógł odczytać jego treść:

10.26.1976

Poczuł dreszcz na plecach, gdy pomyślał o tym konkretnym dniu. To w końcu ostatni dzień z jego poprzedniego życia.

 

2.2

 

Pierwsze lata życia w Stanach zlewają mi się w jeden, mętny obrazek. Polityka żyła wojną, gospodarka żyła wojną, Amerykanie – szczególnie po ataku na Pearl Harbour – żyli wojną. Konflikt zbrojny i nazwisko nazistowskiego dyktatora odmieniano przez wszystkie przypadki, a łatka Polaka nigdy wcześniej i nigdy później, nie była tak atrakcyjna. Jankesi troili się, żeby okazać samotnej matce z dzieckiem na emigracji choć odrobinę wsparcia.

 

Immunitet znad Wisły stracił moc dopiero w czterdziestym siódmym.

Zaczęło się od wyrzucenia mamy z pracy, w konsekwencji czego przyklejono do naszych drzwi nakaz eksmisji. O tym, jak drastycznej zmianie uległa nasza sytuacja, niech świadczy fakt, że wszyscy dobrzy ludzie, latami oferujący serce na dłoni, rozpłynęli się w powietrzu. Podejrzewam, że uważali nas za potencjalnych komunistów; w końcu byliśmy Polakami, a Polska została komunistycznym krajem… dwa plus dwa razy dwa daje osiem, jeśli niewystarczająco wytęży się uwagę.

Gwoździem do trumny naszej egzystencji w Wielkim Jabłku była znajomość angielskiego mojej matki. Posiadała wystarczający zasób słownictwa, żeby przyjmować polecenia w fabryce i przywitać się z ochroniarzem – co w wojennym okresie w zupełności wystarczało – ale w nowej erze wolnorynkowej konkurencji, zdyskwalifikowało ją w starciu z kilkoma milionami wracających zza oceanu weteranów.

Nowy rok zaczęliśmy z kilkunastoma dolarami w garści i perspektywą tułania się po przytułkach i jadłodajniach, czyli sytuacja jawiła się beznadziejnie. Jednakże, wielkim przywilejem spoglądania na różne sytuacje wprost z dna, jest poczucie twardego gruntu pod nogami. Skoro niżej niczego już nie ma, to wystarczy porządnie podskoczyć i złapać się krawędzi; więc, w pewnym sensie, byliśmy w znacznie lepszej sytuacji niż miliony osób, zamkniętych w swoich złotych klatkach. A to już coś!

Spakowaliśmy walizki i udaliśmy się na dworzec. Kierunek podróży nie miał najmniejszego znaczenia, dlatego matka pozwoliła mi wybrać miasto, do którego się przeprowadzimy. I wiem jak trudno w to uwierzyć, ale wybrałem Chicago tylko dlatego, że odjazd był za mniej więcej godzinę, a ja pilnie musiałem skorzystać z toalety, przy czym za wszelką cenę chciałem uniknąć tej w pociągu.

 Kto z nas mógł przewidzieć, że trafimy do nieoficjalnej stolicy Polonii w Stanach?

 

***

 

Jako osoba dorosła często słyszałem, że przeprowadzki źle wpływają na psychikę dziecka. Nie inaczej było ze mną. Wyjazd do Wietrznego Miasta doskonale zgrał się ze szczytowym momentem okresu dojrzewania, więc miałem twarz usianą pryszczami i głos eunucha, a to kiepskie referencje dla nowego ucznia.

Zmianę szkoły w takim okresie życia, można porównać do rozpoczęcia długoletniego wyroku w więzieniu. Kilka pierwszych dni na zawsze definiuje grupę, do której można przystąpić. I tutaj zaczęły się moje problemy.

Ujmując to najkrócej, jak to tylko możliwe: za długo żyłem w kraju nad Wisłą, żeby dzieci miejscowej Polonii uznały mnie za jednego ze swoich, a jednocześnie miałem zbyt wiele wspólnego z tą chicagowską mniejszością, by zaakceptowano mnie jako Żyda… absurd! Reszta szkolnych grup podchodziła do sprawy bardziej prostolinijnie i odtrąciła mnie z uwagi na akcent wschodnioeuropejski.

Skoro żadna klika nie chciała mnie uznać za jednego ze swoich, siłą rzeczy przyklejono mi łatkę wyrzutka, czyli przekładając na żargon zakładów karnych: frajera. To z kolei, pociągało kolejne niedogodności, których sprawcą najczęściej była klika Johnsona.

 

*

 

Krótka przerwa, żeby przybliżyć sylwetkę tego bydlaka.

Robert Johnson Jr. Syn bogatego, nowojorskiego prokuratora, tymczasowo wychowywany przez matkę (gdzie przez „wychowywanie”, mam na myśli udostępnienie piętra do dyspozycji w jej mieszkaniu, i nic więcej) w Wietrznym Mieście, został wysłany przez ojca do publicznej szkoły dla chłopców, w celu poznania „prawdziwego życia”.

Problem w tym, że chłopak od urodzenia – dzięki ojcowskim koneksjom – miał zagwarantowane miejsce na Uniwersytecie Nowojorskim, o czym doskonale wiedział. Dlatego okres przed szkołą średnią mógł poświęcić na rozwijanie mniej konwencjonalnych umiejętności, takich jak gnębienie słabszych uczniów i szantażowanie nauczycieli pozycją ojca.

Jeśli właśnie na tym polegało „prawdziwe życie”, to przyznaję, że doskonale wywiązał się z pokładanych w nim oczekiwań.

 Boże w niebiosach, Stwórco przenajświętszy, jeśli Robert przechadza się ulicami, z dumnie uniesioną głową, spraw, żeby się przewrócił i skręcił sobie ten głupi kark, lub zrobił sobie inną krzywdę… pozostawiam to w Twojej intencji.

Amen.

 

*

 

Każdą chwilę w nowej szkole poświęcałem na myślenie o przetrwaniu.

Podczas lekcji dostawałem karteczki z pogróżkami. Z początku zaskakująco prymitywne, jak na przykład: jesteś tróp, albo jurz nie żyjesz, ale z czasem oprawcy musieli odkryć jakiś słownik języka angielskiego i liściki nabrały finezji; przykładowo: moja pięść + twoja twarz = wielka miłość. Aż dziw bierze, że żaden z nich nie został bitnikiem.

Często wychodziłem ze szkoły przez okno lub odczekiwałem godzinę, nim oprawcy rozmyślali się z konfrontacji. Nie zawsze jednak udawało się jej uniknąć, a gdy wracałem do domu ze świeżymi siniakami, matka powtarzała: „W Polsce byłoby gorzej”.

Marne pocieszenie.

 

Takie warunki zniechęciły mnie do edukacji. Zrozumiałem, że instytucje parające się kształceniem młodych pokoleń, zostały stworzone dla takich jak Robert, którzy sukces otrzymywali w nadaniu, wraz z obywatelstwem, a odbyte lekcje i uzyskane świadectwa mają uwiarygodnić ich wizerunek „ludzi, którzy osiągnęli wszystko dzięki ciężkiej, uczciwej pracy”. Najczęściej nie mieli jednak nic wspólnego ani z ciężką, ani tym bardziej uczciwą pracą. Takich jak ja, szkoła uczyła przede wszystkim szukania właściwego miejsca w szeregu; tak żebym po zakończonej edukacji solidarnie pracował na wspólny sukces gospodarczy kraju, ale najlepiej kładąc kostkę lub pracując na budowie nowego, luksusowego osiedla. Nie, nie, nie… chciałem więcej. Widywałem na ulicach ludzi smutnych, jakby ostatnim palcem trzymali się krawędzi życia. Widziałem matkę, harującą za psie pieniądze w zakładzie jubilerskim państwa Kowalskich. Ale siebie, widziałem w pięknej willi z basenem i mercedesem na podjeździe.

Dlatego właśnie formalnie zrezygnowałem z edukacji; pilnowałem tylko, żeby frekwencja nie zmusiła dyrekcji do podjęcia radykalnych kroków. Nie mogłem jednak w tym czasie przebywać w domu, bo matka wysłałaby mnie prawdopodobnie do szkoły wojskowej; dlatego chadzałem do parku w Avondale. To było ładne, spokojne miejsce, pełne spacerujących ludzi i gołębi, które szczodrze dokarmiałem pieczywem. Siedząc na ławce, snułem marzenia o wielkich pieniądzach, wspaniałej posiadłości i flocie luksusowych samochodów na podjeździe… tylko, że nie wiedziałem jak się do tego zabrać. Całe szczęście, pewnego majowego popołudnia, poznałem Ciocię Becky.

 

Los połączył nas dzięki dyskretnemu incydentowi, którego świadkiem byłem w moim ulubionym parku. Rzecz miała miejsce w czwartek. Wiatr przyjemnie koił zmysły i dyrygował listowiem, a powietrze drżało od brzęczenia pszczół i trzmieli. Deptak roił się od ludzi, korzystających z wiosennego popołudnia, ale główne role należały do idącej wprost na siebie pary. Bóg połączył ich losy tuż przed moimi oczami. Wszystko wyglądało bardzo filmowo.

Po mojej lewej: trochę staroświecki mężczyzna, w bogatym, szarym garniturze, z melonikiem na głowie i laską w prawej dłoni. Po mojej prawej: piękna kobieta, w praktycznej, lazurowej sukience, z opaską na włosach trzymającą w ryzach krnąbrne, rude loki.

Gdy dzielił ich zaledwie jard, kobieta straciła równowagę, zupełnie jakby niespodziewanie złamał się jeden z obcasów. Mężczyzna zareagował natychmiast, bohatersko rzucając się, by pochwycić ją w silne ramiona. Czas zwolnił. Sekunda zwłoki z jego strony i kobieta niewątpliwie upadłaby, ale – dzięki niech będą Stwórcy! – refleks pozwolił mu prześcignąć bezlitosne przyciąganie ziemskie. Kobieta chwyciła się jego szyi. Wyglądała na zdezorientowaną i zagubioną, on emanował męskością i pewnością siebie. Zapytała: „Dobry Boże, co się stało?”, na co odpowiedział: „Wygląda na to, że straciła pani równowagę”, co pozwoliło nieco połaskotać jego ego słowami: „Ależ mam szczęście, że trafiłam na takiego mężczyznę jak pan!”, przez co nie mógł się oprzeć, by nie powiedzieć: „Jestem zdumiony, że tak pięknej kobiecie, nikt więcej nie zaoferował pomocy”.

Wymienili jeszcze kilka zdań, a gdy mężczyzna upewnił się – ku swojemu rozczarowaniu, najpewniej – że kobieta wróci sama do domu, rozeszli się w swoje strony. Zakładam, że mężczyzna długo i ciepło wspominał kobietę… a przynajmniej do czasu, gdy zauważył brak portfela.

Sparaliżowało mnie na krótką chwilę. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nikt ze świadków nie zareagował, gdy kobieca dłoń wślizgnęła się pod klapę marynarki i wyciągnęła portfel. Sądziłem, że tylko ślepy mógł tego nie spostrzec. Szybko jednak otrząsnąłem się i zacząłem łączyć fakty: zabrała mu portfel, to raz, w portfelu zazwyczaj są pieniądze, to dwa, usilnie pragnąłem pieniędzy, to trzy.

Puściłem się biegiem za kobietą.

– Proszę pani! Proszę pani!

Zatrzymała się i obdarzyła mnie ciepłym uśmiechem.

– Cześć, mały. W czym mogę ci pomóc?

– Proszę mnie tego nauczyć!

– Wybacz, ale nie rozumiem…

– Widziałem, jak zabrała pani tamtemu facetowi portfel. Też tak chcę! Proszę mnie nauczyć.

– Bardzo przepraszam, ale to chyba pomyłka.

Odwróciła się na pięcie i znacznie szybszym niż przed chwilą krokiem, kontynuowała swoją trasę. Musiałem nieźle się spiąć, żeby ją dogonić.

– No proszę! Widziałem przecież, co pani zrobiła. Też tak chcę!

– Mały, już coś powiedziałam. Przywidziało ci się, wracaj do domu.

– Przecież wiem co widziałem! Błagam, proszę mnie nauczyć.

– Mały. – Kobieta stanęła jak wryta, po czym uśmiechnęła się szeroko… i bardzo sztucznie. – Posłuchaj uważnie. Żadna dama nie toleruje, gdy w jej stronę kieruje się tak obrzydliwe oszczerstwa. Jeszcze jedno, niewłaściwe słowo z twojej strony, a poproszę męża, żeby porozmawiał z tobą o dobrych manierach. Służy w marynarce, wiesz?

– Ale pani nie ma męża.

– A skąd ci to przyszło do głowy?

– Nosi pani pierścionek na niewłaściwej dłoni. – Ująłem ją za rękę, żeby lepiej przyjrzeć się obrączce. – Zresztą, próba jest za słaba, najwyżej dziewięć karatów. Co do kamienia… z daleka przypomina niewielki diament, ale to tylko kwarc. Żaden porządny jubiler nie sprzedałby tego jako pierścionek zaręczynowy. Nie może być pani zamężna.

Wciąż trzymając jej dłoń, poczułem, jak kobieta drętwieje. Przyglądała mi się szeroko otwartymi oczami, jakby zobaczyła seryjnego mordercę. Cóż, mawiają, że kłamstwa mają krótkie nogi, a to drobne łgarstwo, właśnie upadło z hukiem na ziemię.

 

*

 

Właściwie, to muszę to sprostować.

Ciocia Becky nie do końca uciekła do kłamstwa. Faktycznie, była niegdyś zamężna. I faktycznie, jej wybranek służył w marynarce. A przynajmniej do czterdziestego piątego, kiedy zginął w walkach z Japończykami.

Pierścionek nosiła w celu odstraszenia co bardziej natrętnych mężczyzn, ale przez dziwnie pojęty szacunek wobec zmarłego małżonka, zakładała go na serdeczny palec prawej dłoni.

Co do wyceny, trafiłem praktycznie w dziesiątkę, z jednym tylko wyjątkiem. Znalazł się jubiler, który specjalnie na zlecenie wykonał tę obrączkę. Serce mu zmiękło, gdy usłyszał od przyszłego pana młodego historię wielkiej miłości i gdy dowiedział się jakim budżetem dysponuje.

Przyznała mi się do tego dopiero po wielu latach, podczas jednego z przypadkowych spotkań na ulicy.

 

*

 

– Ale – wyszeptała, drżącym głosem – ale… jak niby… Skąd możesz wiedzieć takie rzeczy, gnojku?!

– Mama pracuje u jubilera i czasem pozwala mi pomagać, gdy nie ma szefa.

Te słowa zadziałały jak błyskotki na srokę. Przysięgam, że coś błysnęło w jej zielonych oczach; tym razem to ona złapała mnie za dłoń, a jej uśmiech na powrót stał się ciepły i serdeczny.

– Naprawdę?

– Oczywiście, proszę pani. Potrafię rozpoznać…

– Słodziutki – przerwała mi uprzejmie. – A mógłbyś mi powiedzieć, u którego jubilera dokładnie?

– U Kowalskich, proszę pani. Na Richmonda.

– No dobrze, kochanieńki. – Nachyliła się bliżej mojego ucha i zniżyła głos do niemal zmysłowego szeptu. – Spotkajmy się tutaj za trzy dni, a obiecuję ci, że nauczę cię wszystkiego co sama wiem.

Oczywiście, zgodziłem się.

 

Nasza współpraca jednak, nie od razu była drogą usłaną różami.

Gdy spotkaliśmy się w wyznaczonym miejscu, podarowała mi naszyjnik z pereł, nawleczonych na srebrny sznur. Szybkie oględziny i prosty test wystarczyły mi, żebym rozpoznał podróbkę, ale muszę przyznać, że była naprawdę solidnie wykonana; amator słono by za to przepłacił.

– Dziękuję za prezent, proszę pani, ale chyba ktoś panią oszukał…

– To nie prezent, słodziutki. Mam dla ciebie mały egzamin wstępny. I proszę, mów mi ciocia Becky.

Wyznaczyła pozornie łatwe zadanie. Mianowicie: fałszywy naszyjnik, miałem podmienić z prawdziwym ze sklepu państwa Kowalskich.

Sama zamiana wydawała się dość prosta, w końcu miałem dostęp do sklepu i zaufanie pracowników, ale ogromnym problemem mogły okazać się ewentualne konsekwencje, zwłaszcza dla mojej mamy. To ona przyjmowała towar do sklepu i w znacznej mierze odpowiadała za jego wycenę. Wątpię, by w przypadku wykrycia podróbki ktoś podejrzewał ją o niekompetencję; raczej wezwano by policję i oskarżono o kradzież.

Ale wtedy, nawet o tym nie pomyślałem. Naszyjniki podmieniłem w ciągu trzech godzin, czym dodatkowo zaimponowałem cioci. Jako premię za ekspresowe tempo, wypłaciła mi pięćdziesiąt dolarów, czyli prawdziwy majątek, dla dzieciaka jak ja; choć nie mogę powiedzieć, że poważnie zbiedniała, oryginalny naszyjnik był wart około trzech tysięcy dolarów.

Niemniej, udowodniłem swoje zaangażowanie, przez co nie miała żadnych oporów, by wywiązać się ze swojej części umowy.

 

Przez kolejne trzy miesiące spotykaliśmy się w różnych miejscach na terenie Chicago, i zgłębiałem tajniki kieszonkowców. Magik nigdy nie zdradza swoich sekretów, stąd też odpuszczę sobie opisy konkretnych technik czy sztuczek. Wystarczy jeśli powiem, że wszystko sprowadza się do nieporadności, która odpowiednio opanowana, paradoksalnie przeobraża się w nadludzką zręczność. I jeszcze jedno! Bardzo ważne są oczy; właściwe spojrzenie skutecznie odwraca uwagę od dłoni.

Po zgłębieniu zakresu teoretycznego, przeszliśmy do praktyki. Z początku kazała ćwiczyć na sobie… co okazało się kompletną klapą. Zaledwie kilka prób wystarczyło cioci do stwierdzenia, że mam „mózg pijany hormonami”. Dlatego podjęła decyzję, by rzucić mnie na głęboką wodę i działać ze mną w duecie.

Czasem odgrywałem role mające odwrócić uwagę ofiary, a czasem korzystałem z kobiecych wdzięków cioci i podkradałem portfele i zegarki; przy okazji nauczyła mnie jak otwierać zamki z użyciem odpowiednich narzędzi. Z perspektywy lat uważam, że to najszczęśliwszy okres w moim życiu. Nasze relacje szybko ewoluowały z biznesowych, do praktycznie rodzinnych. Chodziliśmy razem na lunche, kilka razy wybraliśmy się do kina, a gdy raz wyżaliłem się z problemów w szkole, to odrywając rolę pani Gutmann, odwiedziła dyrektora i opowiedziała o mojej przypadłości, somnadomumbuliźmie, która – jak szczegółowo wytłumaczyła – polegała na zasypianiu w przypadkowych momentach i poszukiwaniu drogi do domu w zrujnowanej Warszawie; nie jestem pewny jakim cudem dyrektor uwierzył w tę absurdalną bajkę, ale od tego momentu moje nieobecności przestały być problemem. Przy okazji nieźle obłowiliśmy się na zdobycznych portfelach.

 

Na przełomie września i października przestaliśmy się tak często spotykać. Pogoda nie sprzyjała łatwej kradzieży kieszonkowej, a ciocia wyjawiła mi, że wyjeżdża do Miami. Chciałem, żeby zabrała mnie ze sobą, ale oboje wiedzieliśmy, że to nic więcej, jak dziecinne mrzonki. Żegnając się, dała mi jednak kilka dobrych rad i – jak wtedy sądziłem – ujawniła swoją italofobię.

 

*

 

No dobra, to nie do końca tak, że ciocia namiętnie nienawidziła makaroniarzy, jak większość Amerykanów w istocie robiła. Postaram się krótko i bez dygresji to wyjaśnić.

Gdy ciocia mieszkała w Nowym Jorku, pracowała – jako kieszonkowiec, rzecz jasna – na Manhattanie. Przez kilka miesięcy odnosiła sporo sukcesów, aż w końcu trafiła na niewłaściwego faceta, którym był młody Włoch o imieniu Freddo. Gdy odkrył próbę kradzieży, najpierw zaciągnął ją siłą na tyły zaprzyjaźnionej rzeźni, następnie zbił na kwaśne jabłko, brutalnie ściął włosy, i na koniec szczegółowo wyjaśnił w jakiej kolejności będzie odcinał jej palce, jeśli jeszcze raz zobaczy ją na ulicy.

Później, gdy półprzytomna próbowała uciec z Małej Italii, nikt nie był skory do okazania pomocy, a mijani mężczyźni nawet kiwali głowami, jakby z aprobatą dla takiego widoku.

Dlatego, jak powiedziałem, to nie tak, że ciocia jest italofobką z krwi i kości, ale pewna niechęć i nieufność wydaje mi się w pełni zrozumiała.

 

*

 

– Miej zwinne dłonie, nie bój się, że ktoś może cię złapać, ubieraj się ciepło i grubo, nie okradaj makaroniarzy, bo wszyscy są, albo znają kogoś z mafii, i hej! Uśmiechnij się. Jestem pewna, że wiele osiągniesz i kto wie? Może się jeszcze spotkamy. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, Micky.

Cóż, nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do szkoły i działać na własną rękę. Tym samym, po wakacyjnej przerwie, czekało mnie niejedno potkanie z bandą Johnsona, choć, w zupełnie nowym wydaniu.

Owszem, wciąż byłem ich ulubioną ofiarą, a gdy odkryli jaka ze mnie niezdara, czerpali z tego jeszcze większą przyjemność. Tylko, że ja z każdego spotkania wychodziłem bez śniadania, z kilkoma przełkniętymi obelgami lub nowym zadrapaniem, a oni bez portfeli lub zegarków, więc bilans był zdecydowanie po mojej stronie. A najlepsze w tym wszystkim, że nie potrafili powiązać mnie z żadną zgubą… nie, wróć. Najlepsze w tym wszystkim, że nawet nie podejrzewali, że mogłem mieć cokolwiek wspólnego z kradzieżami!

Ale w pewnym momencie posunąłem się za daleko.

Zazwyczaj unikałem bójek, Robert i jego poplecznicy przewyższali mnie przynajmniej o stopę i każdy ważył z czterdzieści funtów więcej. Ale gdy zobaczyłem pięknie wykonany, złoty krzyż na szyi młodego Johnsona, nie mogłem się oprzeć! Wiedziałem, że klika na przerwach wychodzi z budynku na papierosa. Pojawiłem się tam przed nimi, żeby wyglądało jakbym wracał do szkoły, a ci nie mogli oprzeć się pokusie konfrontacji, zwłaszcza że nieźle dopisała publika.

No i co? No i solidnie oberwałem. Co gorsza, łańcuszek był tylko pozłacany! Błąd nowicjusza, nie zauważyć takiej oczywistości. A to jeszcze nie koniec z listy wpadek.

Gdy w szkolnej toalecie smarkałem krwią do umywalki, ktoś niepostrzeżenie wszedł do środka i zamknął drzwi na klucz.

Chłopak był chudy jak szkapa i jeszcze niższy ode mnie, miał proste jak drut włosy, koloru słomy, ubierał się w sprane ogrodniczki i nosił równie wyeksploatowany beret.

– Widziałem co zrobiłeś – zagadał, szelmowsko się przy tym uśmiechając.

– Nie ty jeden. Nieźle oberwałem, co?

– Nie da się ukryć. Było warto?

– Wiesz, to oni mnie zaatakowali. Ja się tylko broniłem.

– Nie o to pytałem. Ile warty może być ten łańcuszek?

Serce waliło mi w piersi. Przeklinałem w myślach własną nieostrożność i lekkomyślność. Pomyślałem sobie, że skoro taka chudzina mnie przejrzała, to wszyscy mogli zauważyć! Ale jak już wspomniałem, nigdy mnie nie powiązali z żadnym incydentem. W tamtym momencie nie brakowało mi umiejętności, tylko pewności siebie i – jak się okazało – rozmachu.

– Nie wiem o czym mówisz.

– Naprawdę? Czyli nie masz w kieszeni ładnego, złotego łańcuszka?

Już chciałem odpowiedzieć: „Musiało ci się przewidzieć”, ale przypomniałem sobie identyczną wymianę zdań z ciocią Becky. Wpadłem. Byłem zdany na łaskę tego dzieciaka. Wystarczyłoby słowo do Roberta, żeby moje życie zmieniło się w piekło i wyrzucono mnie ze szkoły.

Ale chłopak miał inny pomysł.

– Mam pytanie – zagaił. – Znajdujesz się na pustyni. Żywej duszy aż po horyzont i jeszcze dalej. Rozumiesz, sceneria z kategorii: czyli to tutaj umrę. Co wybierasz w takim momencie, szklankę wody, czy szklankę pełną diamentów?

– Słucham?

– Po prostu odpowiedz na pytanie.

Chyba nawet sekundy nie poświęciłem, na rozważenie tego zagadnienia. Odpowiedź była oczywista.

– Diamenty.

– Tak myślałem. 

Chłopak podszedł do mnie i wyciągnął rękę.

– Nazywam się James O’Sullivan. Mam plan, z którym chciałbym cię zapoznać.

 

James też był synem emigranta, tyle że z Irlandii. Miał trzynaścioro rodzeństwa i pragnął pieniędzy w równym stopniu co ja. Właściwie, to jedyną różnicę między nami stanowiły zdolności intelektualne. Co tu dużo mówić, chłopak był bystry i przebiegły. Słusznie wykazał, że moim działaniom brakowało polotu i przedstawił plan, mający poprawić obecny stan rzeczy.

Rozpuszczał po szkole plotki, podważające majętność osób należących do bandy Roberta. Druga Wojna Światowa udowodniła, że prawda nie ma najmniejszego znaczenia, jeśli wystarczająco wiele osób uwierzy w kłamstwo. Porządna propaganda musi jednak ocierać się o fakty, żeby chwastów nie dało się łatwo wyplewić. A my, mieliśmy pozłacany naszyjnik. Dzięki temu jednemu dowodowi, wkrótce cała szkoła szeptała o ekipie Johnsona, a ci nie mogąc namierzyć źródła podobnych oszczerstw, mogli zrobić tylko jedno. Udowodnić jacy są bogaci.

Po miesiącu moje przychody wzrosły siedmiokrotnie. Chciałem nauczyć Jamesa kilku sztuczek, żeby sam spróbował swoich sił, ale brakowało mu precyzji i pewnej ręki. Zamiast tego został moim skrzydłowym i pomagał w akcjach odwracając uwagę ofiary. Szybko zostaliśmy przyjaciółmi.

Po nowym roku sądziłem, że przejdziemy w końcu do wydawania zdobytych pieniędzy. Ale zamiast tego, James przedstawił mi drugi etap planu, do którego niezbędny był jego kolega z kamienicy, Hans.

Miejscem spotkania była Lodziarnia Kurta. Czekałem na nich od jakiegoś czasu i powoli kończyłem puchar lodów, gdy drzwi otwarły się na oścież. Najpierw wszedł James, a zaraz za nim najgrubszy dzieciak jakiego w życiu widziałem. Hans był synem kolejnego emigranta, tym razem ze Szwajcarii. Z wyglądu był… po prostu tęgi. W dodatku chorował na astmę, arytmię, astygmatyzm i kilka innych chorób na literę „a”.

Przytoczę, jak wyglądała rozmowa, ale chciałbym podkreślić, że naprawdę żałuję wielu wypowiedzianych tam słów.

– James, to o tym spaślaku mi opowiadałeś? – To jedna z kwestii, których żałuję.

– Tak, ale spokojnie Micky. Polubicie się jeszcze.

– Cze… Cześć – nieśmiało odezwał się młody Szwajcar.

– Świnko, nie z tobą rozmawiam. – To kolejna kwestia, której się wstydzę. – O co chodzi James?

– Hans pomoże nam w dalszych działaniach.

– Chyba przejeść wszystko. – To było nawet śmieszne, ale również wstydliwe.

Wtedy Hans zdobył się na akt odwagi. Pierwszy, ale zdecydowanie nieostatni raz.

– Zamknij się i posłuchaj!

Trochę mnie to zaskoczyło, ale niestety, nie na tyle, żebym odpuścił okrutną ofensywę.

– Niby dlaczego miałbym cię posłuchać, tłuściochu?

– Micky, uspokój się – wtrącił się James. – Hans jest osobą, której potrzebujemy. Typem z inną perspektywą, który z jakiegoś powodu wybrałby szklankę wody na pustyni. Zaufaj mi i posłuchaj co ma do powiedzenia. 

Posłuchałem.

Hans okazał się bardzo przedsiębiorczy.

 

3.1

 

 

Mikołaj nigdy nie wierzył w Boga. Nawet, gdy dołączył do religijnego bractwa, wiarę traktował pragmatycznie, uznając ją za nieodzowny element dobrych relacji z zakonnikami. Taka postawa jest doskonałym przykładem konformizmu, który pozwolił Mikołajowi bezboleśnie zintegrować się z zakonnikami i przezwyciężyć wiele trudów na Wyspie. W tym, dziwne spotkanie w lesie tropikalnym.

Uznał, że skoro nikt z braci niczego nie zauważył, to i on najwidoczniej doświadczył omamów. Jednakże, trudno było zignorować powstały tatuaż, a jeszcze trudniej niecodzienne zdarzenia, nękające Wyspę od czasu tego nie-spotkania. Przykładowo: podczas zbiorów w sadzie jabłoniowym, zakonnicy znaleźli na wpół zgniły owoc. Widok zupełnie naturalny dla każdego sadownika, ale dla zakonników był niemałym wstrząsem. Tydzień później zawalił się dach w jednym z długich domów. Ubezpieczyciel, po bliższych oględzinach wykazałby, że to wynik niedostatecznej konserwacji budowli i powstających latami pęknięć w krokwi, ale bracia wpadli w panikę odkrywając powstałe zniszczenia. Opat klasztoru został zmuszony do zebrania wszystkich braci w amfiteatrze, żeby uspokoić nastroje; co paradoksalnie wywołało tylko większe niepokoje, ponieważ z amfiteatru nigdy nie korzystano. Bracia dysponowali niewielką tolerancją na zmiany.

Mikołaja nieustannie w tym czasie dręczyło wspomnienie z dżungli. Podskórnie wiedział, że tamten incydent i nękające Wyspę problemy są ze sobą powiązane, ale ilekroć próbował dostrzec naturę tej korelacji, dostawał silnej migreny, a pod zamkniętymi powiekami powracał obraz niewyraźnej twarzy.

Zrezygnowany doszedł do wniosku, że z tym problemem nie upora się sam.

Niech Opat się wykaże i rozwiąże chociaż jedną zagwozdkę, pomyślał sobie.

 

Po kolacji Mikołaj udał się do celi w najwyższej kondygnacji, największej i jedynej na piętrze. Zanim zapukał do drzwi, te otwarły się na oścież, a w progu stanęli dwaj mężczyźni: Opat i…

– Mike! Dobry wieczór. – Przywitał się uprzejmie Opat. – Świetnie, że jesteś. Mniemam, że jeszcze się nie poznaliście.

Mikołaj przyjrzał się bliżej drugiemu mężczyźnie. Z wyglądu był zupełnie nijaki. Ani za gruby, ani za chudy, nie za wysoki i nie zbyt niski, z twarzy podobny do tysiąca mijanych przypadkowo osób, które umysł rejestruje, lecz nie przypisuje im żadnego miejsca w rozległych zasobach. Bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że nawet jeśli Mikołaj kojarzył mężczyznę, to nie potrafił określić skąd i dlaczego.

– Niestety nie, opacie.

– Doskonale, chciałem poprosić o to Ahmeda, ale nasz brat wydaje się ostatnio nieobecny. Sądzę jednak, że znacznie lepiej sprawdzisz się w tym zadaniu.

– O czym dokładnie mowa?

– Chciałbym, żebyś zapoznał nowego brata z urokami Wyspy. Nasz zakon jest wyjątkowym miejscem, ale nowoprzybyli czują się często zagubieni. Jesteś wśród nas najkrócej, więc chyba najlepiej rozumiesz w czym rzecz.

– Oczywiście Opacie, zajmę się tym z przyjemnością.

– Wyśmienicie! W takim razie, bracie Mike: to brat Cezar.

– Bóg z tobą. To zaszczyt przywitać cię w klasztorze. – Wyszedł z inicjatywą Mikołaj.

Wymienili uścisk dłoni. Usta Cezara wykrzywiły się w enigmatycznym uśmiechu, lecz niczego nie powiedział.

Mikołaj z kolei uznał, że porozmawia z Opatem innym razem, zwłaszcza że spisywanie wspomnień szło nadzwyczaj dobrze. Dwie pieczenie na jednym ogniu, jak uznał.

 

Spotkali się następnego dnia o świcie.

Oprowadzając nowego członka zakonu po Wyspie, Mikołaj nerwowo rozglądał się dookoła, szukając nieprawidłowości. Niepokój budziło wszystko, od trzepotania skrzydeł ważki, po liście opadające z drzew; a jakby tego było mało, z każdą godziną rosła w nim irytacja, powstała w wyniku upartego milczenia Cezara. Odkąd poznali się poprzedniego wieczoru, wymienili jedynie kilka uprzejmości.

– Powiedz mi. – Usłyszał z boku lodowaty głos. – Jak ci się podoba na wyspie, Mikołaju?

– To dobre miejsce. Z początku może uchodzić za dziwaczne lub święte, zależy kogo spytać. Ale ostatecznie każdy znajduje tutaj swoje miejsce, a chyba to jest najważniejsze, czyż nie?

Z pobliskiego drzewa zerwało się niespodziewanie do lotu kilka ptaków, co przyspieszyło bicie serca Mikołaja.

To tylko ptaki, próbował się uspokoić, tylko ptaki. Ale czego one się tak przestraszyły? Zazwyczaj bez problemu jedzą nam z ręki.

– Fascynujące miejsce – podjął Cezar, zupełnie ignorując reakcję Mikołaja. – Pełne tajemnic i ludzi bez przeszłości. Ale to już chyba zauważyłeś, Mikołaju?

Czy on mówi o mnie, przeszło Mikołajowi przez myśl.

– Każdy ma sekrety, które najchętniej zabrałby do grobu – odpowiedział wymijająco.

Przez dłuższą chwilę szli w ciszy, dzięki czemu Mikołaj mógł rozważyć słowa Cezara. Nigdy wcześniej nie myślał o sytuacji innych braci; jeśli sam poświęcił trzy lata na odzyskanie pamięci, w dodatku bezskutecznie, to czy inni mierzyli się z podobnym wyzwaniem? Czy rozwikłali ten problem? Czy efekty były warte podjętego wysiłku? Mikołaj nie znał odpowiedzi na żadne z tych zagadnień, ponieważ bracia nigdy nie opowiadali o swoim życiu sprzed zakonu.

Tak po prostu jest.

 

Spacerowali wzdłuż Wyspy, aż doszli do klifu na południowym krańcu. Pod ich stopami znajdował się labirynt jaskiń, który mógł służyć pionierom tego miejsca jako schronienie; za taką teorią przemawiały prymitywnie wykute w skale stopnie, ale bracia nigdy nie zbadali żadnej z grot, by wykazać jednoznaczne dowody. Schodki były zbyt śliskie do podjęcia próby.

– Ładny widok. – Niespodziewanie odezwał się Cezar.

– Cóż… dużo wody.

Nowy brat prychnął na te słowa, po czym kontynuował:

– Pod nami znajdują się groty, zgadza się?

– Tak, to prawda. Skąd o tym wiesz?

– Po prostu mi się tak skojarzyło. Zresztą, cała Wyspa budzi wiele starych wspomnień. Naprawdę starych wspomnień, kiedy wszystko było czarno-białe. To z kolei przypomniało mi o czymś jeszcze, miałeś być może przyjemność zapoznać się z dziełami Johna Allegro, Mikołaju?

– Kogo?

– Genialny historyk i religioznawca. W kręgu jego zainteresowań znajdowały się miejsca, takie jak to. Pierwsi chrześcijanie ukrywali się przed prześladowaniami w jaskiniach, wobec których Rzymianie żywili głęboką pogardę, w ich mniemaniu groty przeznaczone były dla dzikich zwierząt i barbarzyńców. John znalazł jedno z takich miejsc nad Morzem Martwym, a w nim trochę kości, przedmiotów codziennego użytku i skrzynię ze zwojami. Musisz przyznać, że takie stare manuskrypty nie są czymś niezbędnym do przeżycia.

– Chyba obyłbym się bez nich.

– Tak podejrzewam. John jednak doszedł do wniosku, że skoro ktoś zadbał o ich… nazwijmy to konserwację, to chciałby przekazać zawartą w nich wiedzę przyszłemu pokoleniu. John zatem odczytał ich treść. I dokonał zdumiewającego okrycia. 

– To znaczy?

Cezar wpatrywał się przez chwilę w spokojne morze, po czym niespodziewanie schylił się ku ziemi i zerwał wystającego ze skalnej szczeliny wątłego grzyba. Mikołaj poczuł dreszcz na plecach. One nigdy nie rosły na Wyspie.

– Co, jeśli ci powiem, że zakazany przez Boga owoc wcale nie rósł na drzewie? Co więcej, nie był nawet owocem? – Cezar wręczył Mikołajowi zerwanego grzyba. – Twoja obecność na Wyspie nie jest przypadkiem, Mikołaju. Problem w tym, że korzystasz z niewłaściwych narzędzi, zupełnie jakbyś chciał młotkiem dokręcić śrubę. Nie potrzebujesz psychoanalizy, tylko objawienia, podobnego do tych, jakich doświadczali pierwotni chrześcijanie. Musisz wyjść z jaskini, żeby zobaczyć co rzuca tak straszliwy cień, Mikołaju.

 

3.2

 

Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był intrygującym okresem.

Część gazet nieustannie informowała o zagrożeniu komunistycznym i marksistowskim nowotworze – w postaci ruchów hipisowskich – trawiącym amerykańskie społeczeństwo. Inne redakcje skupiały się na krytyce Nixona i trwającej wojnie w Wietnamie, podkreślając przy tym rolę Stanów jako agresora. Manson i Oswald udowodnili Amerykanom, że nikt nie jest bezpieczny, przemysł samochodowy z Detroit chylił się ku upadkowi, nielegalna imigracja przeżywała złoty okres, Sowieci straszyli użyciem bomby atomowej, przez kraj przelewała się niespotykana dotąd fala narkomanii… głowa boli, jeśli pomyśleć o tym wszystkim.

Wszyscy czuli, że nadchodzą nowe czasy, a co bardziej spostrzegawczy dostrzegali, jak tramwaj zwany „amerykańskim snem” bezpowrotnie odjeżdża. Ale żeby było jasne: nikt z naszej trójki nie był ślepy.

 

Razem z Hansem i Jamesem tworzyliśmy w tym okresie prawdopodobnie najskuteczniejszy gang z Chicago, choć bardzo nie lubiliśmy tego określenia. Zdecydowanie bardziej preferowaliśmy zwrot „kolektyw biznesowy działający w branży wysokiego ryzyka”. Nasz biznesplan w zasadzie nie uległ zmianie, od pamiętnego spotkania w Lodziarni Kurta. Jedynie ewoluował i nabrał rozmachu, konsekwentnie prowadząc nas do upragnionego celu.

W dużym skrócie, wyglądało to następująco:

Faza pierwsza: kumulacja kapitału. Gdy jeszcze chodziliśmy do szkoły, źródło finansów stanowiły portfele majętnych dzieciaków… no dobra, właściwie to wszystkich dzieciaków, choć z oczywistych względów, ograbianie tych bogatych miało więcej sensu. Jednakże, apetyt rośnie w miarę jedzenia i kilka dolarów ze skradzionego portfela szybko przestało zaspokajać naszą ambicję.

Jeśli biznes nie rozwija się, zostaje wchłonięty przez innego gracza. W naszej sytuacji mogliśmy zająć się uczciwą pracą, albo docisnąć pedał gazu, licząc, że nie rozbijemy się o przydrożne drzewo. Łatwo domyślić się, która z tych opcji była bardziej kusząca. W wyniku burzy mózgów, obraliśmy nowy, ambitniejszy cel: okradanie zakładów jubilerskich, domów towarowych i bogato wyglądających posiadłości. Początkowo pracowaliśmy tylko w Chicago, ale szybko rozszerzyliśmy pole działania, na cały wschód Stanów.

Faza druga: reinwestowanie zysków. Już podczas naszego pierwszego posiedzenia, Hans wykazał się nieprzeciętnymi umiejętnościami w zakresie zarządzania, co może mieć związek z jego szwajcarskimi korzeniami. W każdym razie, tam, gdzie ja widziałem dolara, on widział pięć. Jeszcze w szkole chłopak znalazł sposób na pomnożenie zysków z kradzieży kieszonkowej. Zaproponował poświęcenie środków na zakup dwóch rzeczy, jakich mogli pragnąć uczniowie męskiej, konserwatywnej placówki edukacyjnej: papierosów i magazynów pornograficznych. Zdobyte w ten sposób środki reinwestowaliśmy dalej, w myśl zasady, że pieniądz lubi być w ruchu.

Gdy nasza działalność wrzuciła piąty bieg, Hans wpadł na pomysł, by otworzyć lombard, czyli idealną formę prowadzenia handlu, jeśli sprzedaje się wszystko, co wpadnie w ręce. Z czasem jedna placówka, przerodziła się w sieć, działającą pod szyldem „Europa”. Nikt nie może powiedzieć, że skończyłem jak mój ojciec.

I faza trzecia: kreatywna księgowość. W młodym wieku osiągnęliśmy całkiem przyzwoity poziom zarobków, jednak nie chcieliśmy pozwolić, by nasi rodzice odkryli zarówno jego wysokość, jak i jego źródło. Dzięki pomysłowości Hansa, w oczach opiekunów byliśmy geniuszami w każdym konkursie, jaki mógł przynieść korzyści materialne; w pewnym momencie na osiedlu myślano, że jestem drugim Edisonem! Ale do rzeczy, prowadzenie firmy wiązało się z nowymi problemami, jednocześnie jednak zapewniało niedostępne wcześniej narzędzia. Przy pomocy swojego pięknego, szwajcarskiego umysłu i kalkulatora, Hans bawił się z urzędem skarbowym jak kot z myszą.

Wspólnymi siłami, stworzyliśmy majstersztyk.

 

Ale końcówka lat sześćdziesiątych, to nie tylko pieniądze. Każdy z nas skończył trzydzieści lat i zapragnął od życia czegoś więcej, niż ciągły stres i rosnącą paranoję. Każdy marzył o przyczółku, w którym mógłby choć na moment odetchnąć. I każdy znalazł na to swój sposób.

Hans, na przykład, w chwilach wolnych od manewrowania cyframi, spełniał się w nieoczekiwanej pasji, jaką była strzelnica; często powtarzał, że huk strzału z Waltera go uspokaja. James z kolei, podczas urlopu w Kalifornii, na krótko dołączył do hipisowskiej komuny, która zainspirowała go do odkrywania świata, za drzwiami percepcji. A co ze mną? Cóż, ja polubiłem kino europejskie… a w międzyczasie poznałem Karen. Moją żonę.

Bardzo dokładnie pamiętam moment naszego spotkania. Sobotni wieczór, zatłoczony bar, leciwy Seeburg grający największe przeboje Elvisa. Damsko-męska gra w zalotne spojrzenia i nieśmiałe uśmiechy. Rozmowa przy ladzie, jakbyśmy śpiewali w duecie tylko nam znaną piosenkę. 7&7, jedno, drugie, trzecie i każde kolejne, do czwartej nad ranem. Krzyki barmana, żebyśmy się w końcu wynieśli. Obskurna taksówka, jej mieszkanie, świt. A wraz z nim dziwne dolegliwości, niepasujące do żadnej ze znanych mi chorób. O jakich symptomach mowa? W losowej kolejności: problemy z koncentracją, skurcze żołądka, niechęć do powrotu do domu i nogi jak z waty; wszystkie przybierały na sile, gdy tylko Karen była w pobliżu. Potrzebowałem czasu, żeby to sobie dokładnie przeanalizować.

– Mogę zostać jeszcze chwilę?

– Jak długo chcesz – odpowiedziała, grzebiąc śrubokrętem przy radioodbiorniku.

Zostałem na poranną kawę i śniadanie. Później zjedliśmy obiad, pomogłem przy zakupach, wybraliśmy się do kina na „Teoremat” Pasoliniego i zakończyliśmy dzień w przyjemnej, włoskiej knajpce. Ten schemat powtarzał się przez dwa tygodnie, aż w końcu rozgryzłem zagadkę moich uciążliwości.

Zakochałem się. Całe szczęście, ze wzajemnością.

W rocznicę spotkania w barze, wzięliśmy ślub. Zadowoliła nas skromna ceremonia w gronie najbliższych przyjaciół i rodziny.

 

*

 

Krótkie wtrącenie.

Kiedy piszę o ślubie w towarzystwie rodziny, mam na myśli rodzinę Karen. Mój ojciec, z oczywistych względów, nie mógł pojawić się na ceremonii. Jeśli chodzi o matkę… cóż, nie mieliśmy kontaktu już od lat. Ja nie miałem ochoty z nią rozmawiać, ona nie miała mi nic do powiedzenia. Próbując zaprosić ją na wesele odbiłem się od kilku adresów, zawsze trafiając na Polonię. Pod ostatnim dowiedziałem się, że wróciła do Polski.

Nie wiem czego tam szukała, ale może to lepiej, że wyjechała. Nigdy nie potrafiła nazwać Stanów „swoim miejscem na Ziemi”.

 

 

*

 

Trochę obawiałem się organizacji większej imprezy, ponieważ większość moich znajomości miała powiązania ze światem przestępczym, a nie chciałem, żeby Karen dowiedziała się o prawdziwym źródle moich zarobków; dla niej byłem uczciwym współwłaścicielem lombardu. W noc poślubną wybraliśmy się na lotnisko, skąd leciał bezpośredni samolot do Palm Beach. Chcieliśmy tam spędzić kilka dni, a później wynajętym kamperem przejechać przez Stany, aż do Kalifornii, odwiedzając po drodze kilkadziesiąt miejsc, zaznaczonych pineską na mapie. Tylko, że jakoś nie potrafiliśmy wyjść z sypialni. Satynowe pościele, dostępny całodobowo roomservice i wielkie kasyno potrafią skutecznie zniesmaczyć myśli o sikaniu na krawędzi jezdni i wdychaniu smrodu spalin. Niemniej, nie żałuję ani jednego dnia spędzonego w kurorcie, ani dziesięciu tysięcy dolarów straconych na grze w karty.

Po tak cudownie spędzonym czasie, powrót do Chicago bolał jak cios w szczękę. Byłem przekonany, że podgrzewana od niemal roku atmosfera opadnie, a tym samym miłosny nastrój pryśnie. Chciałem jednak, żeby piękny sen trwał jak najdłużej… dlatego kupiłem nam dom na przedmieściach. Hans powiedział, że to naiwne, ale ja uważałem, że nie spożytkuję lepiej pieniędzy, niż uszczęśliwiając żonę; a tym gestem, spełniłem jedno z jej najskrytszych marzeń, jakim był garaż z warsztatem. Karen od dziecka interesowała się majsterkowaniem; przez tę pasję mój Ford Taunus musiał zajmować miejsce na podjeździe, a w domu nie było sprzętu, który mógłby czuć się bezpiecznie. Niemniej, podjęte działania zapobiegły pęknięciu różowej bańki.

 

W pewien wtorkowy poranek wszystko jednak wywróciło się do góry nogami.

Poprzedniego wieczoru widziałem się z Jamesem i Hansem. Trochę pograliśmy w karty i trochę popiliśmy (w sensie: oni trochę, bo ja nie pamiętam, jak wróciłem do domu), więc rano – to znaczy o trzynastej – męczył mnie potworny kac. Doczłapałem do kuchni sprawdzić, czy ostał się choć jeden Bud, i zastałem tam żonę nad kartką z ołówkiem w dłoni. Miała tłuste włosy i wory pod oczami, podejrzewałem, że musiała całą noc nie zmrużyć oka, niemniej rozpromieniła się na mój widok, jakbym miał do czoła przyklejony czek na milion dolców.

– Obudziłeś się, pijany królewiczu. Co o tym myślisz?

Podsunęła mi pod nos rysunek, ale niewiele potrafiłem z niego zrozumieć. Składał się z czegoś w rodzaju bębna, przekładni i napędzającej mechanizm ręcznej kolby na łańcuchu. Wyraźnie dostrzegałem pojedyncze elementy, ale złożone w całość tworzyły urządzenie, jakiego wyobraźnia nie potrafiła skategoryzować.

– Bardzo ładne koła – odpowiedziałem dyplomatycznie. – Użyłaś cyrkla?

Wyrwała mi kartkę i wymierzyła kuksańca w żebra.

– Czekają nas duże wydatki, a nie chcę, żeby wszystko zależało od ciebie. Pracuję nad czymś, co zarobi dla nas fortunę. Słowo.

– Oczywiście, kochanie, ale o pieniądze nie musisz się martwić. – Przytuliłem żonę i pocałowałem w czoło. – O jakich wydatkach mówisz?

Są różne rodzaje ciszy. Czasem bywa cyniczna, przybiera wtedy formę efektywnej pauzy, mającej na celu wzbudzenie powszechnego zainteresowania omawianym tematem; często nadużywają jej sprzedawcy zbędnego badziewia. Innym razem może być niezręczna, w takich chwilach obnaża dystans dzielący rozmówców, uwydatniając płytkość łączącej ich relacji i bezsensowność trwającej dyskusji. Cisza po moim pytaniu była jeszcze inna. Przepełniało ją rosnące z sekundy na sekundę napięcie, i niepodważalna pewność, że po podpaleniu lontu, musi nastąpić wybuch.

Usłyszałem, jak Karen bierze głęboki wdech, po czym w końcu powiedziała:

– Zostaniesz tatą.

Ojcostwo… zupełnie dla mnie abstrakcyjna rola. Wiedziałem, że wiąże się z zapuszczeniem wąsa, grubym, skórzanym pasem i… to właściwie wszystko, co wiedziałem; tyle mogłem osiągnąć w ciągu tygodnia, ale do zaplanowania było – plus, minus – osiemnaście lat! Swojego ojca właściwie nie znałem, o innych słyszałem niekoniecznie pochlebne opinie. Nie miałem nikogo, u kogo mógłbym zaciągnąć dobrej rady.

Serce waliło mi jak pięść w drzwi. Powiedziałem więc jedyną rzecz, jaka przyszła mi wtedy do głowy, czyli klasyczne: „Bardzo się cieszę”. Na tym wyczerpaliśmy chwilowo temat. W środę z kolei, spotkałem się z Hansem.

– Gratuluję, Micky! No proszę, aż trudno uwierzyć, że zostaniesz ojcem.

– Sam w to nie wierzę – odpowiedziałem posępnie.

– Co z tobą? Nie cieszysz się?

– Cóż…

Opróżniłem puszkę piwa i wykonałem rzut za trzy do kosza na śmieci, gdzie czekało już na nią małe towarzystwo. Zwierzyłem się wtedy Hansowi z trawiących mnie obaw.

W tamtym momencie samo dziecko w ogóle mnie nie interesowało, jego pojawienie się, traktowałem jak wizję zimy, z perspektywy lata; kiedyś przyjdzie i tyle. Nie, nie… znacznie bardziej obawiałem się inżynierskich zapędów Karen. Co innego, gdy rozkręcała ekspres do kawy lub mikrofalówkę, a zupełnie co innego, gdy chciała zostać kolejnym Fordem! Oczywiście, nie wątpiłem w jej wyobraźnię, rok wspólnego mieszkania jednoznacznie udowodnił, kto z nas ma prawdziwe, techniczne zacięcie; po prostu chciałem dla niej lepszego losu niż ojciec zgotował matce. Byłem od niego znacznie bardziej zaradny, potrafiłem utrzymać rodzinę i zapewnić żonie szczęście, na jakie zasługiwała. Karen nie musiała brudzić sobie rąk pracą, od tego byłem ja. Nieważne jakim kosztem i jakim sposobem.

Usłyszawszy to wszystko, Hans pokusił się o krótki komentarz:

– Jesteś kretynem.

Wyłożył mi wtedy całą litanię argumentów, potwierdzających to stanowisko. Zaczął od dobrej sytuacji w spółce i wysokich obrotach, płynnie przeszedł do zapewnienia wsparcia, a skończył na pieśni pochwalnej dla mojej żony. Trudno kłócić się z kimś, kto ma rację. Trudniej jest tylko pokonać irracjonalny lęk.

Minęły trzy miesiące.

W jeden z ostatnich ciepłych wieczorów (to znaczy: ciepłych jak na standardy Chicago), wybraliśmy się do restauracji prowadzonej przez miejscową Polonię, serwującej dania znad Wisły. Moja żona myślała już wtedy w bardzo ciążowy sposób i strzelała pomysłami jak magik kartami z rękawa. Który pokój dla dziecka, jaki kolor, jakie ubranka, która szkoła, jaki fundusz na studia, jakie imię, jaki wózek, jaki, jaka, jakie, który, gdzie i moje ulubione: czy na pewno. Nabrałem już wtedy nieco wprawy, więc doskonale wiedziałem, że najlepszą odpowiedzią jest: oczywiście, kochanie. Jednakże, w pewnym momencie przekroczyła próg krytyczny i sama znudziła się chwilowo tym tematem; dało jej to szansę na złożenie raportu o stanie „wynalazku”. Pracowała nad nim, gdy tylko znajdowała ku temu sposobność, czyli dość często. Uważała, że projekt jest niemalże gotowy, że dokonała wszystkich niezbędnych analiz, a nawet przeprowadziła sondaż po koleżankach z sąsiedztwa. Brakowało tylko jednego.

– Będę potrzebować tysiąc dolarów na prototyp, kochanie. Chciałabym go zrobić z pompą.

Szczerze… spodziewałem się więcej. W mojej głowie projekty z prawdziwego zdarzenia zaczynały się od miliona. Dla takich drobniaków szkoda sięgać po książeczkę czekową. Bywało, że miałem tyle w kieszeni spodni i zapomniałem je opróżnić przed praniem. To naprawdę nie były wielkie pieniądze i w gruncie rzeczy mogłem jej zapewnić znacznie, znacznie więcej, nie tylko w zakresie finansowania, ale również korzystając z rozległych znajomości; innymi słowy: mogłem postąpić jak przystało na dobrego małżonka. Zamiast tego zachowałem się jak frajer.

– Nie ma mowy – odpowiedziałem chłodno.

Resztę kolacji zjedliśmy w ciszy. Ironio, zamówiłem wtedy żurek.

Przez kolejny tydzień praktycznie nie rozmawialiśmy. Snułem się po domu jak duch, próbując znaleźć wyjście z impasu, ale nie potrafiłem przekonać samego siebie, że uśmiercenie i pogrzebanie dumy jest jedynym wyjściem. Zamiast tego, doszedłem do zupełnie odwrotnej konkluzji; mianowicie, że najlepszym rozwiązaniem, będzie finałowy, spektakularny skok przed emeryturą. Dziurę, wykopaną szpadlem, na którym napisano: „nie ma mowy”, postanowiłem zakopać pieniędzmi. Benjamin ze spółką nigdy wcześniej mnie nie zawiedli, dlaczego w tym przypadku miałoby być inaczej?

 

*

 

Krótki przerywnik, nim przejdę do reszty historii.

Przeczytałem sobie to, co dotychczas udało mi się napisać, i doszedłem do wniosku, że poświęciłem niewystarczającą ilość miejsca moim relacjom z przyjaciółmi ze spółki – zwłaszcza z jednym z nim.

Jeśli chodzi o Hansa… no dobra, tutaj raczej nie będzie niespodzianek. Szwajcar był w tamtym czasie biznesmenem przez duże be. Świetnie znał się na zarządzaniu, a z prowadzenia ksiąg mógłby stworzyć serię wykładów, których nie powstydzono by się na Harvardzie. Bez ściemy, nawet jeśli to głównie ja i James odpowiadaliśmy za zgromadzenie kapitału, tak Hans zamienił zabitą dechami wiochę, w prosperującą metropolię. A skoro już mowa o Jamesie, to cóż…

James, w okolicach siedemdziesiątego piątego, był nieobliczalny. Potrafił znikać w tajemnicy na długie tygodnie bez znaku życia, obracał się w bardzo podejrzanym towarzystwie (właściwie, to wszyscy obracaliśmy się w podejrzanym towarzystwie, ale James poszedł w tym temacie kilka, jeśli nie kilkanaście kroków dalej), a stały poziom kokainy w jego krwiobiegu z pewnością przekraczał ten Jaggera, Bowiego i Morrisona – razem wziętych! Nasz Irlandczyk generował problemy i kwestią czasu pozostawało, aż właściwe służby zajmą się dochodzeniem w jego kierunku. Hans doskonale zdawał sobie sprawę z potencjalnego ryzyka, dlatego powoli wykręcał go z interesów, choć należy przyznać, że robił to w bardzo sugestywny sposób. Przykładowo: gdy wyciągał go z aresztu i przy pomocy hojnych łapówek tuszował niewygodną sprawę – żądał części udziałów; gdy spłacał zniecierpliwionych dilerów – żądał części udziałów; i tak dalej, i tak dalej.

James nie skorzystał z żadnej okazji.

To tyle, mogę wrócić do historii.

 

*

 

W pierwszej kolejności musiałem przekonać do udziału Hansa, bez którego puszczenie w obieg szemranego towaru, było praktycznie niemożliwe. Problem w tym, że łatwiej byłoby przekonać Hitlera do ustąpienia ze stanowiska kanclerza, na rzecz Żyda-komunisty; z nas wszystkich miał najwięcej do stracenia.

Całe szczęście, pewien popołudniowy incydent zmienił jego podejście.

Rzecz działa się w czwartek, w największym z naszych lombardów, którego zaplecze stanowiło bazę operacyjną. Hans, stojąc za ladą sklepową, przyglądał się właśnie zegarkowi, kupionemu wcześniej przez jedną z pracownic.

– To dla mnie bardzo ważne, proszę Hans, zgódź się – szeptałem do przyjaciela.

– Już ci mówiłem: nie ma mowy. Ile za niego dałaś? – zapytał dziewczynę.

– Pięćdziesiąt dolarów, panie Staub – odpowiedziała nieśmiało, choć słyszałem jak wcześniej ostro się targowała.

– Doskonale! Wystaw za sto, tylko umieść go w witrynie gdzieś z tyłu sklepu. Tam lubią się kręcić amatorzy podróbek.

Oddał jej zegarek i poszliśmy w kierunku zaplecza.

– Hans, nie bądź taki. Potrzebuję pieniędzy. Ostatni skok i więcej numerów nie wywijamy.

– Jak potrzebujesz pieniędzy, to mogę ci dać, tylko nie chcę słyszeć o żadnych skokach więcej.

– Potrzebuję dużo pieniędzy.

– To oddam ci pod zarząd jeden z punktów. Jeśli dobrze pokombinujesz, to wyciśniesz z prowizji więcej niż ze wspólnej kasy. Odpuszczę nawet własny procent, niech stracę!

Przez chwilę rozważałem tę propozycję, ale odpowiedź pozostała niezmienna:

– Potrzebuję naprawdę dużo pieniędzy.

– Przecież jesteś Żydem, nie masz jakiegoś ukrytego, sekretnego złota?

– Przypominam, że jestem też w połowie Polakiem.

Zatrzymaliśmy się przed wejściem do jego gabinetu.

– Czyli nie dość, że złodziej, to jeszcze lichwiarz – zażartował nieśmiesznie, po czym podjął – jakim cudem nie zostałeś bankierem?

Weszliśmy do gabinetu, który wyglądał jak zwykle, czyli jak po przejściu huraganu. Wszędzie walały się dokumenty, kartony i nieskatalogowany towar. Nowością natomiast, był widok Jamesa, a dokładniej: widok nieprzytomnego Jamesa, leżącego na ziemi we własnych rzygowinach.

– James? – zawołał przez pokój Hans.

Nie padła żadna odpowiedź, więc zerwaliśmy się biegiem w jego kierunku. Moja pierwsza myśl? W końcu doigrał się i przedawkował. Druga myśl? Czy ma przy sobie więcej narkotyków. Dopiero trzecią myślą, było natychmiastowe wezwanie pogotowia. Rzuciłem się do biurka, złapałem za telefon i wykręciłem na tarczy numer. Hans tymczasem odwrócił ciało Jamesa, żeby spróbować go reanimować, ale Irlandczyk w tym momencie… no, przestał być dłużej nieprzytomny.

Zerwał się jak rażony prądem; wodził dziko spojrzeniem po pokoju, wyraźnie zdezorientowany, aż w końcu krzyknął:

– Śmierć Castro! Śmierć wrogom Ameryki!

Wziął rozbieg i wyskoczył przez okno, rozbijając szybę na drobne kawałeczki.

„9-1-1, słucham” – usłyszałem ze słuchawki.

Rozłączyłem się. Przez moment staliśmy, razem z Hansem, oniemiali. Pogoń za Jamesem tak czy inaczej nie wchodziła w grę, biały proszek czynił z niego – zazwyczaj na krótki czas – niemalże olimpijczyka. Tylko, że tak… niecodziennie, nie zachowywał się jeszcze nigdy. Jak już wspomniałem: James, równa się kłopoty.

– Potrącę mu za okno z udziałów – powiedział Hans, gdy otrząsnął się z szoku.

– Odejmij jeszcze za sprzątanie wymiocin. Jeszcze ze trzy takie sytuacje i zostanie z pustymi torbami. Wiesz, że spłukany będzie jeszcze większym problemem?

– Wiem, wiem…

Przerwał w pół zdania, jakby przypomniał sobie o zostawionym w piekarniku kurczaku, po czym podjął:

– Micky, to jest właściwie niezła myśl.

– To znaczy?

– Ten twój skok. Wilk syty i owca cała. Pieprzyć ryzyko, zrobię wszystko, żeby się go pozbyć.

W ten oto sposób, pozyskałem do sprawy Hansa.

 

W drugiej kolejności, musiałem przekonać do udziału Jamesa. W tym celu, umówiłem się z nim do irlandzkiego pubu.

– Jesteś chętny na ostatni, finałowy skok? – zagadałem, upewniając się wcześniej, że nikt nas nie słyszy.

– Świetnie, że pytasz. Tak się składa, że od jakiegoś czasu myślałem nad pewnym przedsięwzięciem. 

A w ten oto sposób, pozyskałem do sprawy Jamesa.

 

Kolejne dwa tygodnie minęły na przygotowaniach. Za cel obraliśmy nowojorski dom towarowy Chopard Buticque, którego tylko witryny były zdolne do zapewnienia więcej niż trzech godnych emerytur. Każdy dostał swoją rolę do odegrania; mnie klasycznie przypadły zabezpieczenia, Jamesowi logistyka, a Hansowi telesprzedaż (przez co należy rozumieć kontakt z możliwie największą liczbą paserów w mieście). To miała być szybka, prosta i chirurgicznie precyzyjna robota. Mieliśmy spore doświadczenie na tym polu, a popełnianie błędów nie występowało w naszym DNA.

Niestety, w każdym raju może znienacka pojawić się wąż, i każdemu planowi mogą przydarzyć się nieprzewidziane komplikacje. Tych przybywało u nas lawinowo.

 

***

 

Nowy Jork budzi we mnie raczej nieprzyjemne wspomnienia, toteż staram się unikać go jak ognia. Nie rezerwowałem nawet hotelu na dzień przed skokiem, tylko kupiłem bilety lotnicze na ostatnią chwilę, a później z lotniska zamówiłem taksówkę i dojechałem nią do umówionego punktu. Wszystko lepsze niż tułanie się uliczkami i rozliczanie ze smętną przeszłością.

Za dwadzieścia pierwsza James przyjechał czarnym samochodem. Zapaliliśmy papierosa i pogadaliśmy chwilę o niczym, na rozładowanie stresu. Punkt pierwsza ruszyliśmy na robotę. Przez pewien czas jechaliśmy w ciszy, aż tu nagle James zmienił kierunek jazdy, skręcając na autostradę.

– Co ty robisz? – zapytałem Jamesa. – Chopard jest w drugą stronę.

– Nie jedziemy tam, Micky.

– O czym ty gadasz? Od tygodni przygotowujemy się…

– W Chopardzie zaczęli wczoraj remont generalny – przerwał mi brutalnie. – Wszystko wywieźli do jakiegoś magazynu, nie ma sensu tam jechać. Ale nic straconego, dostałem świetny cynk.

Pomyślałem sobie wtedy, że James zachowuje się wyjątkowo dziwnie; nie, wróć, że James wysławia się wyjątkowo dziwnie. Zawsze był mocny w gębie, nigdy nie tracił języka w trudnych sytuacjach, ale tym razem brzmiał, jakby powtarzał frazy z wyuczonego wcześniej scenariusza. Przez to cała historia aż śmierdziała. Co gorsza, próbując odkryć drugie dno, schowane pod jego słowami, wróciło dręczące mnie od kilku dni, wciąż niezinterpretowane uczucie, z którym radziłem sobie z pomocą niezastąpionego pana Danielsa. Czasem jednak tak bywa, że znalezienie odpowiedzi wydaje się rzeczą niemożliwą, aż tu nagle cyk! Jakby zdjąć opaskę z oczu, w trakcie zabawy w ciuciubabkę. Właśnie takiego objawienia doznałem sunąc przez autostradę. Momentalnie zrozumiałem, że dręczącym mnie uczuciem jest niepewność… i coś w rodzaju braku poczucia bezpieczeństwa. A im bliżej celu, tym mój stan się pogarszał.

Poczułem, jak tracę dech w piersi. Spróbowałem otworzyć okno, ale korbka zacięła się i szyba ani drgnęła.

– Wycofuję się, James. Zatrzymaj samochód.

– Na środku autostrady? Nie bądź niemądry, Micky. Wkrótce będziemy na miejscu.

– Nie żartuję. Zatrzymaj się, proszę.

– Micky, wiesz… Martwię się o ciebie ostatnio.

– Ty się o mnie martwisz?! Zatrzymaj to pieprzone auto! Już!

– Wpadłeś po uszy, człowieku! Nie widzisz tego?

– James, do jasnej cholery, o czym ty bredzisz?

– Pierwszą rzeczą, jaką musisz zrozumieć, to że to nie twoja wina, w końcu Karen to wyjątkowo piękna kobieta. Z tym, że chyba nie dostrzegasz, że jak bardzo cię zdominowała. Wspomniałeś ostatnio o jakimś ustrojstwie, nad którym pracuje. Wiesz co będzie, gdy skończy? To będzie tak: najpierw powie ci, że możesz sprzedać swoje udziały Hansowi. Później przekona, żebyś te pieniądze zainwestował w kolejny jej poroniony pomysł, i kolejny, i kolejny. A co potem? Zabierze wasze dziecko i wyjedzie z miasta, bo w końcu po co jej mąż nieudacznik. Chcesz skończyć jak twój ojciec?

– Nie – odpowiedziałem mechanicznie.

– Tak właśnie myślałem. Drugą rzeczą, którą musisz zrozumieć, to że chcę ci pomóc. Naprawdę! Chcę, żebyś zachował samodzielność, żebyś mógł być prawdziwym mężczyzną. Gwarantuję ci, że gdy pokażesz jej pieniądze po tym skoku, szybko zapomni o tym swoim wynalazku. Posłuchaj, Micky, mogę zatrzymać samochód, tu i teraz jeśli chcesz, choć wolałbym dojechać przynajmniej na jakąś stację benzynową. To dla mnie żaden problem. Tylko, czy naprawdę chcesz w pewnym momencie zobaczyć puste łóżko i opróżnione szafy, przyjacielu?

Przez chwilę znów jechaliśmy w ciszy, aż w końcu James zjechał z autostrady. Kierowaliśmy się na Long Island.

– Butelka jest w schowku – odezwał się James.

Faktycznie, była tam. Otworzyłem ją i porządnie pociągnąłem. Tani rum, w smaku obrzydliwy, ale w tamtym momencie mógłbym napić się nawet spirytusu. Po kolejnym łyku niepokój nieco zelżał. Po jeszcze jednym, mógłbym przysiąc, zupełnie zniknął.

– Jedź dalej – wydusiłem z siebie.

James dodał więcej gazu.

 

Posesja była jedną z największych i najbardziej okazałych w okolicy. Otaczało ją wysokie na piętnaście stóp kamienne ogrodzenie, na którym zainstalowano system monitoringu; sam budynek przypominał kolonialne rezydencje, w jakich na południu mieszkają bogaci, biali Amerykanie. Wyglądało na to, że na biednego nie trafiliśmy.

– James, kto tu mieszka?

– Chyba jakiś prawnik, ale nie dopytuj, bo nie wiem – odpowiedział James, wyciągając z plecaka dwie kominiarki. – Przez ten mur chiński nie przeskoczymy, dasz radę otworzyć furtkę, nie wyłączając monitoringu?

– Chyba żartujesz. Może od razu poprosisz o kopię nagrania i pójdziesz na policję? Wyłączmy od razu monitoring…

– Mówiono mi, że kamer nieustannie ktoś pilnuje, nie ma co ryzykować. Dasz radę, czy nie?

– Tak… może… no dobra, daj mi chwilę.

Podkradliśmy się do domofonu. Ta „chwila” trwała mniej więcej kwadrans, nim zorientowałem się, który kabel z interkomu odpowiada bezpośrednio za blokadę zamka. Po wejściu do środka biegliśmy od drzewa do drzewa, każdorazowo weryfikując położenie kamer i ich potencjalny zasięg. Przypominało to sprint przez pole minowe.

W końcu dotarliśmy do tylnego wejścia.

– To jedyne miejsce, gdzie nie ma kamery – podjął zdyszany James. – No dobra, jeszcze jedne drzwi i jesteśmy w środku. Bierz się do roboty, Micky.

– To antywłamaniówki, nie wiem czy bez klucza w ogóle da się je otworzyć. Prościej będzie po prostu wybić okno.

– Odbiło ci?! Obudzisz cały dom…

James ugryzł się w język, zanim rozkręcił się na dobre, ale i tak powiedział stanowczo za dużo. Pierwszą i naczelną zasadą organizacji skoków, włamów, rabunków nieruchomości, czy jak to nazwać, jest znalezienie opustoszałego miejsca. Oczywiście, czasem trafi się jakiś biedny, meksykański cieć, albo podstarzały ochroniarz, to tak zwane ryzyko zawodowe, z tym, że znacznie mniejsze, niż zastanie na miejscu właścicieli, gotowych chronić swój dobytek, albo przynajmniej zapamiętać każdy szczegół, w celu złożenia solidnego zeznania.

– Jak to obudzisz?! Ktoś jest w środku?!

– Micky, Micky, Micky, spokojnie! Tylko spokojnie…

– Jak mam być spokojny?! Co zrobisz, jak na kogoś trafimy?

– Micky, błagam cię. Jesteśmy za daleko, żeby teraz się wycofać. Obiecuję ci, że wszystko pójdzie jak po maśle. Na nikogo nie trafimy, a nawet jeśli, to zostaw to na moich barkach. Proszę cię tylko o jedną rzecz: o otwarcie tych drzwi. Gdy już stąd zwiejemy, nigdy więcej nie poproszę cię o nawet najmniejszą przysługę. Więcej! Jeśli otworzysz te drzwi, przepiszę na ciebie resztę udziałów, jakie Hans mi zostawił. Ale jeśli teraz wycofamy się, wszystko pójdzie na marne, rozumiesz? Micky, Micky posłuchaj, pamiętasz… czy pamiętasz to pytanie o pustyni? O wyborze, pomiędzy szklanką wody, a szklanką pełną diamentów na pustyni?

– Pamiętam – odpowiedziałem niechętnie.

– A pamiętasz, co obaj momentalnie wybraliśmy?

– Diamenty.

– Właśnie! No właśnie. Tylko Hans stwierdził, że wolałby szklankę wody. To nas od niego różni. Ty i ja zawsze zaryzykujemy. Ale nie z głupoty, tylko z prostej świadomości, że niezależnie od sytuacji, zawsze wychodzimy z opresji. I teraz będzie dokładnie tak samo. Dlatego błagam cię Micky, proszę, otwórz te drzwi. Wiem, że dasz radę. W środku czeka znacznie więcej niż byle szklanka z diamentami. Przekradniemy się tak, że nawet myszy nie zauważą. Daję słowo.

Ten moment historii, chyba mogę uznać za punkt kulminacyjny.

Już dwukrotnie otrzymałem możliwość wycofania się. Raz, gdy Hans nieubłaganie odmawiał wzięcia udziału i dwa, gdy James nieoczekiwanie zmienił plan działania. Bóg musiał mieć wobec mnie olbrzymią cierpliwość… aż wstyd pomyśleć, jak bardzo czuł się rozczarowany, gdy raz za razem odtrącałem pomocną dłoń. Podskórnie wiedziałem, że kolejnej szansy nie dostanę. Otwarcie tych drzwi, równało się ze spaleniem mostu na popiół.

Gdybym w tamtym momencie zrezygnował, czuję, że moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Nie wylądowałbym na Wyspie i nie musiał spisywać tego durnego pamiętnika. Wiódłbym z Karen spokojny, szczęśliwy żywot. Przyglądalibyśmy się, jak nasze dziecko dorasta. Z Hansem awansowalibyśmy do wyższych sfer, być może zaangażowalibyśmy się w politykę, co jest naturalną drogą dla byłych przestępców. Jednakże, jak James – skądinąd słusznie – zdiagnozował, postawiony przed wyborem, zawsze wybiorę szklankę pełną diamentów.

Pociągnąłem porządnie z piersiówki i wyciągnąłem wszystkie narzędzia jakie miałem, po czym wziąłem się za otwarcie tych przeklętych drzwi.

 

Wybiło wpół do czwartej, gdy usłyszałem szczęknięcie ostatniego zamka. Okazało się, że otwarcie takich drzwi jednak jest możliwe.

– Sezamie, otwórz się – powiedziałem uradowany. – Gdzie teraz?

James przyłożył tylko palec do ust i rozkazał gestem podążać za sobą. Prześlizgnęliśmy się przez pomieszczenie gospodarcze, następnie kuchnię, jadalnię i salon. Doszliśmy na palcach do holu. Stamtąd schodami na piętro i pod drzwi na końcu korytarza. James zdjął plecak i wyciągnął z niego dwa pistolety. Przysięgam, że moja reakcja była odruchem.

– Nie!

Zesztywnieliśmy. Kilka kolejnych sekund trwało wieczność, ale nic nie zwiastowało, żeby ktoś się zbudził. James ponownie wyciągnął w moją stronę broń; tym razem wziąłem ją bez wahania, obawiając się kłótni, jaka mogłaby zrodzić się między nami.

Wtedy James przekręcił klamkę i najciszej jak tylko mógł, wszedł do pokoju. W środku było znacznie ciemniej niż na korytarzu, toteż nie widziałem nawet własnych stóp. Zorientowałem się, że trafiliśmy do sypialni dopiero, gdy James zapalił lampkę nocną, i wyszarpał za włosy Bogu ducha winną kobietę z pościeli.

– Co się dzieje? – odezwał się zaspany, męski głos.

Prowadzony dziwnym instynktem, wycelowałem w jego stronę broń. Starszy mężczyzna zamrugał kilkukrotnie, nim oprzytomniał wystarczająco, by zrozumieć kontekst sytuacji, w jakiej się znalazł. Jego dłonie wystrzeliły do góry jak fajerwerki, a z twarzy odpłynęła krew, na widok kobiety w mocnym uścisku włamywacza. Kobiecie (właściwie dziewczynie, na oko miała dwadzieścia lat) zalśniły łzy w oczach; chciała krzyknąć, ale James szczelnie zamknął jej usta dłonią, po czym przyłożył lufę do skroni.

– Ni…

Wyrwało się mężczyźnie, lecz urwał w półsłowie, nie mogąc dokończyć. Z jego oczu również pociekły łzy i widziałem, jak z trudem powstrzymuje szloch. Wyglądał przez to, jak duże, naprawdę brzydkie niemowlę.

– Zachowujmy się wszyscy spokojnie, to nikomu nie stanie się krzywda – powiedział James.

Starszy mężczyzna w odpowiedzi energicznie pokiwał głową.

– Teraz wstaniesz powoli z łóżka – powiedział James i rzucił na łóżko płócienny worek. – Pieniądze i biżuteria, panie prokuratorze. Grzecznie i bez numerów. Kiwnij, jeśli zrozumiałeś.

Mężczyzna zawahał się przez krótką chwilę, po czym posłusznie kiwnął głową.

– Wstawaj – rozkazał James.

Gdy uniósł kołdrę, pomieszczenie wypełnił smród moczu, a prześcieradło szpeciła duża, żółta plama; wyglądał jednak jakby zupełnie nie zwracał uwagi na przemoczone spodnie piżamy, a tym bardziej na zżółkły materac. W pierwszej kolejności podszedł do toaletki i opróżnił trzy położone nań szkatułki; na oko biżuteria mogła być warta pięć tysięcy, to znaczy niewiele. Następnie wyprowadził nas z sypialni. Prowadzony jak pies na smyczy (z tą różnicą, że smycz zastępował chłodny metal lufy między łopatkami), doprowadził nas do biblioteczki ulokowanej po przeciwległej stronie korytarza na piętrze. W całym życiu przeczytałem może ze dwie książki, toteż moją uwagę znacznie bardziej zwróciła ściana ze zdjęciami. W jednej ramce starszy mężczyzna pozował z Bobbym Kennedym, w innej uśmiechał się samotnie na tle Alp, jedną wypełniał dyplom potwierdzający przyznanie uprawnień prokuratorskich, a w jeszcze innym pozował wraz z starszą kobietą – prawdopodobnie żoną – i Robertem Johnsonem Juniorem. Jeśli jakaś osoba uosabia naturę tego świata, to z pewnością musiał być nią Lensky; nie dość, że mały, to jeszcze okrutny.

Tymczasem, pan Robert Senior ściągnął z półki kilka pozycji i odsłonił kryjący się sejf.

– Klucz… w biurku – wykrztusił z siebie.

– I na co czekasz? – zapytał James.

O’Sillivan usadowił kobietę na krześle, zakneblował ją i zaczął mocno wiązać. Starszy mężczyzna grzebał przy biurku. Sądziłem, że nie potrafi opanować drżenia rąk, a tym samym najzwyczajniej w świecie uporać się z szufladą, tak długo to trwało. Tylko, że gdy na moment odwróciłem od niego wzrok, nagle się wyprostował, a w jego dłoni zalśnił rewolwer…. przez okrągłe trzy sekundy.

Wziął zbyt dziki zamach, próbując wycelować we nie broń. Ta wypadła mu ze spoconej dłoni i poleciała na drugi koniec pokoju. Nawet nie byłem zły. Co najwyżej zażenowany. James, który już skończył wiązać kobietę, wyglądał na równie skołowanego. Pan Robert z kolei padł na kolana i zajął się beznadziejnym płaczem.

– Błagam, błagam, błagam – dukał, pomiędzy kolejnymi chlipnięciami. – Nie zabijajcie mnie. Zabijcie ją, ale błagam, oszczędźcie mnie. – Chlip, chlip.

„Żałosne” – tylko tyle przyszło mi do głowy.

– Otwieraj ten sejf, dziadku.

Pan Robert wstał chwiejnie z klęczek, podszedł do sejfu i po prostu uchylił jego drzwiczki. W środku było kilka przepełnionych teczek i rzeczone pieniądze; dwa marne pliki setek, owinięte banderolami. Snute przez Jamesa opowieści zwiastowały majątek równy przynajmniej produktowi krajowemu Brazylii, to co zobaczyłem to najwyżej dobry wieczór w kasynie.

Mężczyzna wrzucił pieniądze do torby i już chciał ją oddać, gdy stanowczym głosem odezwał się James.

– Teczki też.

„Po jaką cholerę?” – pomyślałem sobie. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek powiedzieć, odezwał się pan Robert.

– Czyli to Freddo was wysłał? – Chlip, chlip.

James przeładował broń i wycelował w prokuratora. Poczułem nieprzyjemny dreszcz na plecach. Włoskobrzmiące nazwisko, Nowy Jork… jak bumerang wróciło ostrzeżenie cioci Becky sprzed lat.

– Teczki, staruszku. Już – rozkazał James.

– Za włamanie możecie dostać do dziesięciu lat – Chlip, chlip. – Utrudnianie śledztwa to dwadzieścia pięć, a biorąc pod uwagę charakter sprawy, zostaniecie uznani za członków mafii. – Chlip, chlip. – Wiecie o tym?

Rzucił łup pod nogi Jamesa.

– Chyba, że nas nie złapią.

James oddał strzał prosto między oczy prokuratora. Od powstałego huku zaczęło mi piszczeć w uszach, wzrok płatał figle mnożąc obraz. Spanikowałem i otumaniony ruszyłem przed siebie. Wychodząc przez drzwi frontowe, usłyszałem drugi strzał. Do dziś nie wierzę w to, co się tam wydarzyło, choć dźwięk strzału słyszę, ilekroć posiedzę dłużej w ciszy.

 

Jeśli pan Robert faktycznie zatrudnił ochronę, to wyjątkowo niekompetentną. Nie zaczepiony przeszedłem długą drogą dojazdową (naprawdę długą drogą dojazdową) i opuściłem posesję. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, po dojściu do samochodu, było opróżnienie napoczętej wcześniej butelki. Nie minęła minuta, gdy zwróciłem wszystko na asfalt. Wsiadłem do samochodu i próbowałem uspokoić dziki rytm serca.

Wkrótce dołączył do mnie James, z twarzą zbryzganą krwią. Otworzyłem drzwi i ponownie zwymiotowałem.

– Wybacz przyjacielu – podjął James. – Pewne umowy wymagają zaparafowania czerwonym długopisem. Z tyłu powinna być kolejna butelka, jeśli tego potrzebujesz.

Faktycznie, była tam. Znów ten sam, tani rum. I znów, nie wybrzydzałem.

– Wszystko będzie dobrze – kontynuował James. – Maszyna ruszyła, w Chicago wszystko gotowe. Resztę zostaw mnie.

Pociągnąłem z butelki. Za żadne skarby nie chciałem wiedzieć, czym właściwie jest ta „reszta”. Ponoć ciekawość to pierwszy stopień do piekła, choć z perspektywy czasu dostrzegam, że milczenie przynosi znacznie więcej krzywdy i szkody. Żałuję, że nie zapytałem go wtedy, co miał na myśli.

 

***

 

Do Wietrznego Miasta dojechaliśmy około dwudziestej, a zaparkować udało się w mniej niż godzinę. Przez całą drogę suszyłem butelkę za butelką, i zapadałem w nerwowe, kilkunastominutowe drzemki, toteż wychodząc z samochodu byłem praktycznie nieprzytomny. James musiał wziąć mnie pod ramię i wlec przez dwie ulice do biura.

W środku usadowił mnie w fotelu, później wykręcił numer na tarczy telefonu i odłożył słuchawkę obok aparatu. Następnie zapalił papierosa i stanął przy nowowstawionym oknie, mamrocząc w kółko pod nosem: „Zaraz będzie po wszystkim. Zaraz będzie po wszystkim”. Kilka minut później, do gabinetu wszedł Hans.

– Jesteście wreszcie – odezwał się bez cienia entuzjazmu.

Dokładnie nam się przyjrzał. Jego uwadze nie mogło ujść zakrwawione ubranie Jamesa, ale jeśli był zdziwiony, to nie okazał tego w najmniejszy sposób. Po chwili kontynuował:

– Chyba nie obyło się bez komplikacji?

– Wiesz, jak jest – podjął dziarsko James. – To trudna branża, na każdym etapie może dojść do problemów i cały plan szlag trafia! Sztuka tkwi w adaptacji.

– Jasne – odpowiedział zdawkowo. – Micky, wszystko w porządku?

Byłem w tamtym momencie w najgorszym stadium upojenia, to jest w takim, gdy umysł jest ostry jak brzytwa, ale ciało – w tym język – postanowiły odmówić posłuszeństwa. Pokiwałem tylko niemrawo głową.

– Cholera, weź się za siebie. Od miesiąca nie widziałem cię trzeźwego. Macie towar? – zapytał Jamesa.

– Przykro mi, przyjacielu. Gdy tylko weszliśmy do środka, znikąd pojawiła się policja. Któryś z twoich paserów musiał puścić parę.

– Tak sądzisz?

– Jestem pewny. Choć, nie mogę powiedzieć, żebyśmy niczego nie ugrali na tej wyprawie.

Kręciłem głową, mając nadzieję, że Hans zwróci na mnie uwagę, ale wymiana zdań za bardzo ich pochłonęła. Chciałem mu o wszystkim opowiedzieć, ostrzec, by uważał na Jamesa, który wyraźnie coś knuł; niestety, jak już wspomniałem, zmarnowałem wszystkie podarowane szanse, a z mostu zostały zgliszcza.

– To chyba powinienem skakać z radości – odparł sarkastycznie Hans. – Wytłumaczysz mi jeszcze skąd ta krew?

– Tym nie musisz się martwić. – Dobiegł nas odgłos dzwonka, oznajmujący, że ktoś wszedł do lokalu od strony frontowej; ktoś wyposażony w klucz. – Jak już wspomniałem: komplikacje. Czasem tak bywa, że te niosą długofalowe konsekwencje.

James zapalił kolejnego papierosa, po czym kontynuował:

– Widzisz, przyjacielu, uważam, że marnujemy potencjał. Sam zawsze powtarzasz, że biznes musi się rozwijać, bo inaczej pożre go większa ryba. Ja mówię inaczej: zaprzyjaźnijmy się z większą rybą i zostańmy największym postrachem oceanu. Po co mamy bawić się w sprzedaż szmelcu, gdy Nowojorczycy zarabiają krocie na sprzedaży narkotyków, mając przy tym mniejsze zaplecze finansowe od nas i zdecydowanie mniejszą powierzchnię magazynową? Z milion razy już to proponowałem, a ty nie tylko przepuszczałeś okazje, ale próbowałeś mnie wykręcić z interesów!

Rozległo się pukanie do drzwi. James nie potrafił ukryć ekscytacji.

– Może otworzysz? – zaproponował Hansowi.

Hans, jakby od niechcenia, podszedł do drzwi i pozwolił wejść do środka dwóm wysokim, barczystym mężczyznom. Byli ochroniarzami zatrudnionymi przez Szwajcara kilka lat wcześniej, cieszącymi się ponurą reputacją. John i Jack, jeśli mnie pamięć nie myli. Jeden z nich niósł w ręku gazetę, drugi pistolet i brązową teczkę. Wystarczyło przelotne spojrzenie w stronę Jamesa, żeby stwierdzić, iż spodziewał się kogoś innego.

– Przepraszam, panie Staub – odezwał się Jack. – Ale nie zdążyliśmy kupić ryby i mamy tylko gazetę.

– Naprawdę? – odpowiedział wyraźnie rozczarowany Hans. – Ryba jest kwintesencją przekazu. Bez niej sama gazeta jest bez sensu.

– Przepraszamy pana, pakowanie ciał zajęło dłużej niż zakładaliśmy.

– Całe popołudnie… zresztą nieważne, później o tym porozmawiamy. O czym mówiliśmy, James? O okazjach, szansach, interesach, narkotykach, dobrze pamiętam?

James wyglądał jakby zapomniał na czym polega oddychanie. Rozglądał się nerwowo po pomieszczeniu, kilkukrotnie zatrzymując wzrok na ochroniarzach, swoim plecaku i oknie za swoimi plecami.

– Szyby są kuloodporne – powiedział Hans, jakby czytał mu w myślach. – Wymieniłem, po twoim ostatnim wyskoku. Powiedz mi… przyjacielu, kojarzysz tych Włochów, którzy od kilku dni siedzieli pod sklepem, a dzisiaj wynajęli lokal naprzeciwko?

– Skądże – odpowiedział szybko James.

– Bo widzisz, oni kojarzą… przepraszam, kojarzyli cię bardzo dobrze. Trzeba im przyznać, że długo trzymali język za zębami. Przynajmniej, dopóki mieli zęby. Powiedz mi, to wasza robota z tym prokuratorem? Media od kilku godzin o niczym innym nie mówią.

– To jakaś pomyłka, Hans. Chyba nie wierzysz, że ja i Micky bylibyśmy zdolni do czegoś…

– Micky nie – przerwał mu Hans. – Co do ciebie, to zupełnie inna sprawa. Bardzo ciekawi mnie, czy sam to wszystko wymyśliłeś, czy jeden z twoich nowojorskich znajomych nakłonił cię do tego.

– Hans – podjął najłagodniej, jak tylko mógł – nie mam najmniejszego pojęcia o czym mówisz. To wszystko brzmi, jakbym próbował ci zaszkodzić, a znasz mnie! Muchy bym nie skrzywdził. Zresztą chyba sam doskonale wiesz, że człowiek w odpowiednich… okolicznościach, powie absolutnie wszystko, wyrzuci z siebie najgorsze łgarstwo, byleby uratować życie!

– Słuszny argument – przyznał Hans. – Choć, to nie jedyne źródło informacji. Jack, mogę cię prosić o odczytanie transkrypcji z głównego dowodu?

Jeden z dryblasów odbezpieczył teczkę, którą przyniósł ze sobą, założył okulary w cienkiej oprawce i podjął niskim basem:

– James: „Termin bez zmian. Wyjeżdżam na dwa dni i macie się wtedy zadokować i czekać na sygnał. Puszczę głuchy telefon”. Głos z telefonu: „Bene, mam już ochotników. Posprzątają szybko i czysto. Jak szybko anioły będą mogły zstąpić?”. James: „Muszę zorganizować ku temu miejsce, jest sporo gratów, które pójdą na śmietnik”. Głos z telefonu: „Na śmietnik? Daj spokój, mam kuzyna, chętnie cały ten szmelc przygarnie i przerzuci do Europy. Dam ci kontakt”. James: „W porządku, niech przyjedzie na następny dzień. Myślę, że anioły będą mogły zstąpić do dwóch tygodni. Do tygodnia, jeśli kuzynek się uwinie”. Głos z telefonu: „Ręczę za niego.” James: „Świetnie. Coś jeszcze?”. Głos z telefonu: „Tak. Co z Warszawą?”. James: „Potrzebuję go. Bez niego nie wejdę”. Głos z telefonu: „Rozumiem, a co po akcji?”. James: „Na razie sprzątacie Zurich. Warszawa zostaje” …

– Tu możemy skończyć – przerwał ochroniarzowi Hans. – W sądzie to by nie przeszło, za dużo szyfru. Ale tutaj to co innego. Zresztą, rolę sprzątaczy potwierdziło nam trzech twoich pizzaiolo. Co na to powiesz, hm?

Zwymiotowałem na ziemię, ale znowu nikt nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Przez załzawione oczy zobaczyłem jednak, jak James drży, zlany potem, a jednak wciąż walczy.

– Co to było? Nowa część „Chinatown”?

– Chciałbym, James. To zapis rozmowy telefonicznej. Niektóre z twoich rozmów są już nie do odzyskania, detektyw nie potrafi wytłumaczyć skąd taka słaba jakość. Ale ta konkretna rozmowa była bardzo, bardzo wyraźna. Pozwolę ci jednak spróbować wyjaśnić, czym jest to sprzątanie Zurichu.

– Wiem, jak to brzmi. – Nie poddawał się James. – Ale nie ma powodu do niepotrzebnych ruchów! Hans, słowo daję, wszystko co robię, jest dla dobra biznesu.

Hans odebrał ochroniarzowi broń i przeładował ją. James wpadł w panikę.

– Hans, Hans, Hans, spokojnie! Mam papiery! Teczkę, pełną dowodów na Freddo. Możemy go zastraszyć! Słuchaj, przejmiemy cały interes i nikt nawet palcem nie kiwnie. Mamy go jak na tacy, rozumiesz? Pieprzyć lombardy. Tam są pieniądze, Hans, rozumiesz? Kupa pieniędzy.

Szwajcar wycelował broń w Jamesa i oddał trzy strzały.

Nic więcej nie pamiętam. Później obudziłem się na Wyspie.

 

4.1

 

Dzwony w kompleksie zabiły niemal w tej samej chwili, gdy Mikołaj stawiał ostatnią kropkę. Wyjrzał przez okno, ponieważ w pierwszej chwili sądził, iż obwieszczają świt, ale niebo wciąż było usiane gwiazdami.

Wyszedł z celi. Inni bracia mieszkający w tej kondygnacji poszli w jego ślady, więc na korytarzu roiło się od niewyspanych, czasem nagich jeszcze zakonników. Harmider wzrastał z każdą sekundą, zewsząd padało to samo pytanie: „Czemu biją w dzwony o tej godzinie?”.

W kwadrans na patiu zebrał się tłum. Próbowano po dziennikarsku ustalić podstawowe fakty, to znaczy: co, gdzie, kiedy, dlaczego i z jakim skutkiem. Siłą rzeczy, wiedziano „kiedy”, mając na uwadze margines błędu, można było założyć „gdzie”, ale „co”, „dlaczego”, a już szczególnie „z jakim skutkiem”, pozostawały pytaniami bez odpowiedzi. Mikołaj poczuł dreszcz na plecach, gdy pomyślał, że to kolejne z serii dziwnych zdarzeń, rozpoczętych jego nie-spotkaniem z dżungli.

– Piękna noc, nieprawdaż Mikołaju? – Znikąd pojawił się obok brat Cezar.

Rozejrzał się dookoła szukając możliwości uniknięcia rozmowy, ale wyglądało na to, że każdy znalazł już swoją rolę do odegrania w zebraniu, toteż był zmuszony przynajmniej odpowiedzieć.

– Niektórzy od podziwiania nocy, wolą porządnie się wyspać – odpyskował, próbując uciąć tym dyskusję.

Nie rozmawiali sam na sam od wspólnego spaceru. A będąc precyzyjniejszym: Mikołaj unikał rozmowy z Cezarem, od ostatniego spaceru. Czuł się przy nim nieswojo, jak licealista, próbujący toczyć dyskusję z grupą docentów. Wciąż w szufladzie trzymał otrzymanego grzyba, który pomimo utraty dostępu do niezbędnych substancji odżywczych, wyglądał jak świeżo zerwany. To tylko bardziej umacniało niechęć Mikołaja.

– A inni od wyspania, próbują tworzyć autobiografie – skontrował Cezar. – Jeśli można spytać, jak ci idzie?

– Wszystko chciałbyś wiedzieć, co?

– Chlubię się swoim nienasyconym pragnieniem wiedzy – odparł neutralnym tonem.

– To może wyjaśnisz lepiej, dlaczego te przeklęte dzwony nie milkną?

– To wy nie wiecie? Opat odszedł.

– Słucham? – zapytał niedowierzająco Mikołaj. – Nie żyje?

„Nie żyje? Nie żyje? Nie żyje?” – jak echo przeszło przez tłum. W tym samym momencie bicie dzwonów ustało.

Przez moment nikt nie śmiał drgnąć, jakby przypadkowy ruch mógł potwierdzić te słowa; nawet owady chwilowo przerwały swój koncert. Upamiętnienie Opata ciszą trwało całą minutę.

W końcu jednak, pierwsza osoba wyłamała się z szeregu. Wzruszywszy ramionami, wróciła do budynku, próbując odzyskać najpewniej resztkę przerwanego snu. Myśli w tłumie przybierają formę ekspresji emocji, bliżej im wtedy do afektów niż faktycznych konkluzji umysłowych, toteż szybko zarażają się nimi kolejne osoby. Za przykładem poszły kolejne osoby, każdorazowo korzystając z bezpiecznego, sprawdzonego chwilę wcześniej schematu. Zaskakujące, że zgniłe jabłko potrafi wywołać histerię, ale śmierć lidera, sprawującego swą funkcję od… właściwie od zawsze, traktuje się jako kolej rzeczy. Wyspa jest pełna sprzeczności i paradoksów, a przyzwyczajeni do tego bracia zwykli powtarzać ulubione stwierdzenie: „Tak już jest”. Pasuje, jak ulał.

Po chwili na patiu zostali tylko Mikołaj i Cezar.

– Podejrzewam, że skończyłeś pisać. Jakieś odkrycia?

– Nie – odpowiedział krótko Mikołaj, po czym wrócił do własnej celi.

 

Na Wyspie nie organizuje się pogrzebów. Rzekomo, gdy któryś z braci rozstaje się z życiem, to jego sąsiedzi wynoszą zwłoki nad urwisko i wyrzucają do morza. Problem w tym, że ta „tradycja” jest mocno dyskusyjną kwestią; żaden ze współczesnych braci nie był świadkiem podobnych wydarzeń (to znaczy śmierci innego zakonnika), więc nikt nie mógł potwierdzić nawet czy takowy zwyczaj w istocie obwiązywał. Niemniej, cela Opata zionęła pustką. W jaki sposób ciało zniknęło? Kto się nim zajął? Nie wiadomo. Każdy z braci sądził, że to akurat jego sąsiad był w to zamieszany, tylko nie chce się, drań, przyznać.

Po kilku dniach zrezygnowano z prób odkrycia tożsamości grabarzy. Skoro tak się stało, to tak się stało, a jeśli tak się działo od zawsze, to i będzie się dziać dalej; ta nieskomplikowana recepta na życie pomogła zamknąć temat. I bardzo dobrze, ponieważ przed braćmi pojawiło się szybko nowe wyzwanie. Mianowicie: skąd wziąć nowego Opata? Dyzmanowie wiele dni poświęcili na ustalenie sposobu działania, pod uwagę wzięto klasyczne, demokratyczne wybory, ustalenie hierarchii wedle wieku, współzarządzanie przez wyznaczone okresy, a nawet ciągnięcie słomek. Wszystko jednak spełzło na niczym; czas spędzony na Wyspie zupełnie upośledził w nich kreatywność i wpoił niezachwianą wiarę w obyczaje i procedury (co aż do tej pory przynosiło diametralne korzyści, niezależnie od skali absurdu związanej z ów tradycją). Okres burzliwych dyskusji można podsumować prostym wnioskiem: Opat się pojawi, skoro Żydzi czekają już niespełna cztery tysiące lat na swojego Mesjasza, to i my możemy poczekać.

Jedyną osobą, nie mogącą pogodzić się z takim rezultatem, był Mikołaj. W tym czasie nieustannie dręczyło go poczucie winy. Zastanawiał się, czy jego opieszałość w spisywaniu wspomnień miała coś wspólnego ze śmiercią Opata, miał sobie za złe, że nie odkrył jakie wydarzenia stoją za utratą przezeń wspomnień, co noc nawiedzały go koszmary, a za dnia towarzyszył dobrze znany niepokój. Pierwszy lepszy specjalista od zdrowia psychicznego zdiagnozowałby klasyczną traumę po utracie ważnej osoby – w tym przypadku mentora – ale specjalistą na Wyspie był właśnie Opat. Guttman był zagubiony bardziej niż zwykle.

Staruszek często powtarzał, by Mikołaj w obliczu trudności skupił się na emocjach i próbował je interpretować; w jego rozumieniu uczucia były odbiciem stanu duszy. Młody zakonnik przeprowadził więc introspekcję, a jej rezultaty nie pozostawiały żadnych złudzeń: potrzebował katharsis, domknięcia wątków związanych z Opatem; a ostatnią niezamkniętą sprawą, było jego tajemnicze pojawienie się na Wyspie.

 

W nocy, z soboty na niedzielę, szybciej wrócił ze wspólnej kolacji i zaryglował się w celi. Miał doświadczenie z LSD jeszcze z poprzedniego życia, więc nie obawiał się kryzysów psychotycznych, przed którymi ostrzegali przeciwnicy psychodelików. Grzybów wcześniej nie próbował, ale sporym doświadczeniem na tym polu mógł w swoim czasie pochwalić się James, który zwykł tłumaczyć, że w porównaniu do „kwasu”, są jak leśny spacer po sutym obiedzie.

Trudno jednak uciec od dreszczu podniecenia, związanego z obcowaniem z zakazanym owocem.

„Potrzebujesz objawienia” – przypomniał sobie słowa Cezara, po czym wrzucił grzyba do ust. Długo żuł, żałując, że nie zdecydował się na inną formę degustacji; szczerze nienawidził grzybów, i musiał skupić wszystkie siły, żeby nie zwymiotować, a później by przemóc się do przełknięcia.

Najgorsze za mną, pomyślał nieco przedwcześnie, ponieważ już po kilku sekundach ściany zdobiły kolorowe fraktale, chyba trochę za szybko…

Upadł na kolana i zwymiotował. Po chwili poczuł, jak jego ciało drętwieje; najpierw stracił kontrolę nad kończynami, stamtąd paraliż przeszedł na kręgosłup, aż w końcu zorientował się, że nie może ruszyć głową.

Sztywne ciało przewróciło się na bok i Mikołaj stracił przytomność.

 

***

 

Jack wycinał sprężynowym nożem fragment zakrwawionej tapety, gdy John obwiązywał taśmą izolacyjną czarny, olbrzymi worek. Ochroniarze uwijali się z miejscem zbrodni z dużą wprawą i nie było wątpliwości, że przygotowali się wcześniej do tej pracy, oraz że nie robili tego pierwszy raz.

Mikołaj nie wiadomo skąd wziął kolejną butelkę. Szybka kalkulacja, biorąca pod uwagę ilość spożytego alkoholu, masę jego ciała i czas spędzony w rauszu, dawała wynik rzędu trzech promili stężenia etanolu we krwi. Paradoksalnie, czuł się doskonale; prawdopodobnie z uwagi na fakt, że umysł odpuścił proces rejestracji nowych elementów rzeczywistości i włączył swoisty automat, mający na celu doprowadzenie Mikołaja w bezpieczne miejsce.

Hans tymczasem prowadził rozmowę telefoniczną:

– … sytuacja na pierwszy rzut oka wydaje się faktycznie krytyczna, ale z pewnością jesteśmy rozsądnymi biznesmenami mogącymi dojść do porozumienia.

„Trzech moich ludzi nie wróci do domu” – odpowiedział głos z telefonu. – „To ma świadczyć o rozsądku?”

– Chyba chciał pan powiedzieć: czterech ludzi.

„Nowy Jork jest pełen szczurów, to żadna strata. A pan chyba rozumie, że nie mogę tego tak po prostu zostawić.”

– Panie Freddo, proponuję w takim razie zadośćuczynienie. Rodziny, którym wyrządzono tę niewyobrażalną krzywdę, dostarczę kwiaty.

„Pan sobie ze mnie żartuje?!”

– Proszę pozwolić mi dokończyć. Rodzina dostanie naprawdę piękne bukiety. Osobiście je przywiozę, tak czy inaczej miałem w planach odwiedzić Nowy Jork. Wie pan, jeden z moich znajomych czeka na wyjątkowo ważne dokumenty, a nie ufam poczcie.

Przez chwilę na linii trwała cisza.

„Trudno w tych czasach o kompetentnych ludzi, o urzędnikach już nie wspomnę”

– Zgadzam się. Sądzi pan, że lilie będą odpowiednim wyborem?

„To byłby z pewnością piękny gest z pana strony.”

– W takim razie mogę uważać, że jesteśmy w kontakcie w tej sprawie?

„Oczywiście. Źle pana oceniłem, signore Staub. Proszę o wybaczenie.”

– Nie żywię urazy.

Hans rozłączył się.

– To nie rozwiąże powstałych problemów – podjął Hans. – Ale zapobiegnie odwetowi. Kto by pomyślał, że James narobi więcej syfu po śmierci, niż za życia.

Coś tknęło Mikołaja. Nie był gotów mówić o śmierci Jamesa (w końcu Irlandczyk zginął dosłownie kilkanaście minut wcześniej), a zwłaszcza wypowiadać się o nim, jak o psie z wścieklizną; co więcej miał za sobą bardzo długą i pełną emocji noc. To wszystko w połączeniu z morzem alkoholu mocno osłabiło jego umiejętność logicznego myślenia.

– Pieprz się – wybełkotał Mikołaj.

– O co ci chodzi, Micky?

Mnóstwo myśli kotłowało mu w głowie; nieudany skok, manipulacje Jamesa, ukrywanie faktów przez Hansa, śmierć tak wielu ludzi. Z jednej strony obwiniał się, że to jego upór wprawił w ruch tę lawinę wydarzeń, a z drugiej miał za złe przyjaciołom wykorzystywanie go do własnych celów. Czuł gniew. Gęsty, obezwładniający, dławiący gniew.

– Pieprz się – ponownie wybełkotał Mikołaj.

Mikołaj wstał, zabrał worek z pieniędzmi i chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyjścia. Świeże powietrze nieco wyrównało krok. Idąc przez parking z tyłu lombardu usłyszał jeszcze za plecami krzyk Hansa: „To ty się pieprz! Wracaj do swojej zapyziałej nory i nie wracaj! Słyszysz?! Nie waż pokazywać mi się na oczy, bo skończę z tobą jak z tym ćpunem! Słyszysz?!”. Można podejrzewać, że Hans żałował później wypowiedzianych słów. Dla niego to również była trudna noc, ale w przeciwieństwie do Mikołaja, musiał trzymać nerwy na wodzy i robić dobrą minę do złej gry; przed ochroniarzami-zabijakami, gangsterem z Nowego Jorku, a być może i przed samym sobą – czasem uderzało go, jak bardzo się zmienił. Cała ta para musiała w końcu znaleźć ujście. Niestety, Mikołaj nigdy już nie dowiedział się jaka była prawdziwa motywacja kryjąca się za tymi słowami, nawet gorzej: Mikołaj w ogóle nie usłyszał, by Hans cokolwiek do niego mówił. Całą uwagę skupił na powrocie do domu. A czekała go nie lada wyprawa.

W samym tylko Chicago mieszkają niemal trzy miliony ludzi, hrabstwo to prawie trzy razy tyle. Gdzieś ci wszyscy ludzie muszą sypiać, w konsekwencji czego niezbędna jest spora powierzchnia mieszkalna, a to generuje odległości. Gdyby Mikołaj postanowił pieszo dojść aż do Western Springs – gdzie mieszkał z Karen – zajęłoby to około sześciu godzin… oczywiście na trzeźwo. Dlatego, gdy tylko pojawił się na głównej ulicy, próbował ściągnąć taksówkę. Zawodowi kierowcy z miasta dobrze znają ten typ: biały w późny wieczór, pijany w sztok, kropelki krwi na odzieży; do ceny z taksometru doliczają sto dolarów ekstra i mogą dowieźć wszędzie. Zdołał złapać taryfę w niecały kwadrans.

Taksówkarz miał na imię Borys. Pochodził ze Związku Radzieckiego i ledwie znał angielski, więc większość podróży upłynęła w ciszy. Dopiero na dwie mile przed domem, Mikołaj zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością

– Wiesz kogo wieziesz, Wasilij? Pieprzonego gangstera. Zabijakę, rozumiesz? Tuzin ludzi zginęło dzisiaj przeze mnie.

Mikołaj złożył palce na kształt pistoletu i wycelował tym gestem w okno, udając, że mierzy do wyimaginowanych celów.

Borys uśmiechnął się uprzejmie i udał, że niczego nie zrozumiał. Miał siódemkę dzieci, matkę na wózku inwalidzkim i żonę… z tym, że gdzieś na Syberii. Naprawdę potrzebował dodatkowych pieniędzy.

– Да, Да.

– Głupi Rusek – kontynuował Mikołaj. – Rozumi? Zabić. Morderstwo. Śmierć.

Mikołaj ponownie odegrał scenkę z dłonią w kształcie broni, zmienił jednak delikatnie treść spektaklu, celując bezpośrednio w kierowcę. Tym samym posunął się o krok za daleko. Borys zatrzymał samochód z piskiem opon i wyciągnął ze schowka magnum, kaliber 44 – zdecydowanie nieadekwatne narzędzie do okoliczności; w tak małej przestrzeni huk strzału mógł bez mniejszego problemu pozbawić ich obu słuchu.

– Idzie! Idzie! – powiedział po angielsku.

Mikołaj wyszedł z samochodu, jakby w środku panowało zagrożenie epidemiologiczne. Przypadkiem zostawił na tylnym siedzeniu pieniądze z włamu, więc trudno powiedzieć, by kierowcy nie zostało wynagrodzone te kilkanaście minut stresu. Przynajmniej on skończył tę noc jako zwycięzca, czego zdecydowanie nie można powiedzieć o Mikołaju.

Odbijając się od krawężnika do krawężnika, dotarł pod właściwy adres. Drzwi wejściowe były zamknięte, a dzwonek od kilku miesięcy uparcie milczał (istnieje podejrzenie, że Karen próbując rozgryźć sposób jego działania, bezpowrotnie go uszkodziła), więc musiał wejść przez garaż; ten na szczęście, był zawsze otwarty.

Gdy oświecił światło, momentalnie rzuciła mu się w oczy dziwna konstrukcja na środku pomieszczenia. Wyglądała jak żywcem wyciągnięta z rysunków Karen, a kojarzyła się z widokiem ojca chrapiącego w misce żuru. Nie mógł uwierzyć, że żona postawiła na swoim. Jak echo wracały do niego słowa świętej już pamięci Jamesa: „Zabierze wasze dziecko i wyjedzie z miasta, bo w końcu po co jej mąż nieudacznik?”.

– Pieprzona suka – stwierdził z goryczą.

Wygrzebał ze stojącej nieopodal szafy kij bejsbolowy, po czym kilkunastoma uderzeniami zmienił prototyp w kupkę złomu. Nawet przez myśl nie przeszło mu, że tym hałasem mógłby wybudzić ze snu śpiącą królewnę we własnej osobie.

Przez drzwi z garażu wszedł do holu. Nogi same pokierowały go po schodach w kierunku sypialni, a u ich szczytu napotkał na ostatnią przeszkodę przed kojącym objęciem ramion Orfeusza, mianowicie swoją żonę; wściekłą, gwoli ścisłości.

– Gdzie byłeś?

– Nieważne – stwierdził sucho.

Wyminął żonę, pragnąc jedynie odespać ostatnie kilkadziesiąt godzin, niestety – dla Mikołaja, rzecz jasna – Karen wydawała się gotowa zagrać all in, byleby poznać prawdę.

– To nie jest „nieważne”! Wyglądasz jak trup, masz krew na koszuli. Jestem twoją żoną i chcę wiedzieć co się stało!

– Nie musisz wiedzieć wszystkiego.

– Ale ja nic nie wiem! Nie wiem, gdzie naprawdę zniknąłeś, nie wiem czym naprawdę się zajmujesz, nie wiem skąd naprawdę wziąłeś pieniądze na ten dom, nie wiem nic!

Mikołaj stał odwrócony plecami do Karen, więc nie mógł zobaczyć płynących po jej policzkach łez, świadczących o wysiłku, jaki kobieta musiała włożyć w owe wyznanie. Brak tej świadomości rozkręcił w jego umyśle spiralę nienawiści, której motorem napędowym było inne wyznanie Jamesa, mianowicie: „Zamknęła cię w klatce”. Odium krążyło w jego żyłach, jakby serce miał pełne skorpionów, wpuszczających jad do krwiobiegu.

– Gdyby nie ja – podjął Mikołaj. – Skończyłabyś jako dziwka.

– Słucham?! – odparła z niedowierzeniem Karen.

– Czego nie rozumiesz? Powinnaś być mi bardziej wdzięczna.

Przez prawie minutę panowała między nimi cisza; niezręczna, obca dotychczas w tym związku, cisza.

– Wiem, że naszyjnik, który mi dałeś, jest kradziony – powiedziała w końcu Karen.

– Pierwsze słyszę – odpowiedział Mikołaj.

– Nie wierzę… i nie wiem, czy chcę cię dłużej znać.

Mikołaj odwrócił się gwałtownie słysząc te słowa, ale nie potrafił znaleźć właściwej riposty. Zrezygnowany poszedł wreszcie do sypialni i zatopił się w aksamitną pościel. Śnił o ojcu; siedzieli w łódce, na środku jeziora, nie wymieniając żadnego słowa, wspólnie łowiąc ryby. Ale zawsze, gdy szarpnęło żyłką, wyciągali z brudnej wody tylko śmieci.

 

Poranek (to znaczy: nie ten, który nastąpił po wspomnianej wyżej nocy, tylko jeszcze kolejny, ponieważ odespał zgoła trzydzieści godzin) obfitował u Mikołaja w zaskoczenia. Najpierw zdziwił się, że znajduje się w ogóle w łóżku, niemniejszym szokiem, było odkrycie, że to jego własne łóżko. W odruchu odetchnął z ulgą i odnotował w głowie sukces, lecz umysł, jak silnik samochodowy, z każdą sekundą nabierał większych obrotów. Wspomnienia wracały z siłą lawiny: Skok, Chicago, Johnson, huk strzału, jeszcze jeden i jeszcze jeden… Gdy Mikołaj przypomniał sobie widok padającego na ścianę, podziurawionego ciała Jamesa, zerwał się z łóżka i pognał w kierunku telefonu. Niestety, nigdy do niego nie dobiegł; aparat podłączono im po amerykańsku w kuchni, a ta znajdowała się na parterze. Żeby do niej dotrzeć wystarczyło zejść po schodach i przeprawić się przez salon; z tym, że podstawę wejścia na piętro, blokowało nieruchome ciało Karen.

– Kochanie?

Brak odpowiedzi i jakiejkolwiek innej reakcji.

– Kochanie!

Mikołaj podbiegł do żony pokonując po kilka stopni jednocześnie i dopiero z bliska zauważył, pod jak dziwnym kątem wykrzywiona jest jej głowa. Ujął jej dłoń, zimniejsza niż styczniowe sople. Dotknął brzucha; nienarodzone dziecko dotychczas na podobny gest, reagowało jakby oburzeniem, i kopało próbując odegnać intruza. Tym razem, jakby nikogo w środku nie zastał.

– Kochanie?

Wziął nieco już sztywne ciało w mocne objęcia i zaczął gładzić po włosach. Był przekonany, iż lada moment Karen weźmie głęboki oddech i powie coś w rodzaju: „Dusisz mnie!”, „Co ty wyprawiasz?”. Nic takiego oczywiście się nie wydarzyło. Mikołaj wrócił do domu naprawdę nietrzeźwy (żeby nie powiedzieć: pijany w sztok), więc nie pamiętał, że gdy w trakcie sprzeczki chciał ostatni raz odpyskować partnerce, niezamierzenie zrzucił ją ze schodów. Niemniej, nawet bez tej świadomości, rzeczywistość bezlitośnie, jak lodołamacz, przedzierała się przez kolejne mechanizmy obronne, aż w końcu w głowie Mikołaja wykiełkowała myśl.

„Nie żyje”

Wtulił się mocniej w ciało żony i gorzko zapłakał.

 

***

 

– Kiepsko to wygląda – odezwał się obcy głos.

Mikołaj jakby wybudził się z letargu (nie był pewny jak dużo czasu już upłynęło; 5 minut, godzina, dzień?), przez spuchnięte od płaczu powieki zauważył, że nie jest sam w domu. Kilka stopni wyżej, siedział mężczyzna. Z wyglądu zupełnie nijaki. Ani za gruby, ani za chudy, nie za wysoki i nie zbyt niski, z twarzy podobny do tysiąca mijanych przypadkowo osób, które umysł rejestruje, lecz nie przypisuje im żadnego miejsca w rozległych zasobach.

– Żonobójca – podjął mężczyzna. – Dzieciobójca. Mało imponujące osiągnięcia.

– To nie ja… – zaprzeczył Mikołaj. – Nic nie zrobiłem. Nie mogłem tego zrobić. Nie jestem złym człowiekiem.

– Nie?

Mężczyzna odchrząknął, po czym podjął głosem Mikołaja:

– Wiesz kogo wieziesz, Wasilij? Pieprzonego gangstera. Zabijakę, rozumiesz? Tuzin ludzi zginęło dzisiaj przeze mnie.

Mikołaja zlał zimny pot. Oczywiście nie pamiętał taksówkarza i odbytej z nim trasy, lecz przytoczone słowa jakby uchyliły jedne z niedostępnych od rana drzwi, co pozwoliło zajrzeć do środka. Wykiełkowana wcześniej myśl, podlana podejrzeniem, urosła i przeobraziła się w chwast.

„Zabiłem ją”

Mikołaj patrzył błagalnie na mężczyznę, siłą spojrzenia próbując zmusić go do wycofania zarzutu. Ten jednak, wydawał się nieugięty… i na swój sposób smutny.

– Przykro mi, Mikołaju.

– Kim ty w ogóle jesteś? Co robisz w moim domu?! Po co mnie dręczysz?

– Nie przyszedłem cię dręczyć, Mikołaju. Przyszedłem ci pomóc w tej trudnej sytuacji.

– Niby w jaki sposób?

– Są na tym świecie siły, których nie musisz zrozumieć, żeby one działały. Tym właśnie się zajmuję: kierowaniem niezrozumiałymi siłami, Mikołaju. A w tym przypadku sądzę, że tylko tego rodzaju pomoc, może ukoić twój ból.

Mikołaj poczuł, jak łzy znów napływają mu do oczu.

– Możesz przywrócić ją do życia?

– Tego nikt nie może uczynić. A przynajmniej nie w takiej formie, żeby ktokolwiek był usatysfakcjonowany. Ona jest w lepszym miejscu, Mikołaju.

– To jak niby chcesz mi pomóc?

– Mogę być twoim opium, Mikołaju. Mogę zabrać z twojej głowy pamięć ostatnich trzech dni.

Z zewnątrz dobiegły Mikołaja grzmoty; dopiero wtedy zorientował się jaka burza szaleje. Jeszcze mocniej objął ciało Karen, trochę z przyzwyczajenia, bo żona zawsze panikowała w podobną pogodę.

Całował ją w czoło i policzki, ale żaden z pocałunków nie mógł zwrócić choćby najmniejszej cząstki życia, żaden z pocałunków nie mógł zmyć wyrządzonej przez niego potworności, żaden z nich nie mógł przynieść mu ukojenia. Decyzja zapadła nagle i bez głębszego zastanowienia.

– Zrób to.

– Cóż… to chwila, w której z reguły pytano mnie o cenę.

– Nie interesuje mnie cena. Zrób to.

– Nie zwykłem powtarzać się, więc niech będzie.

Tajemniczy mężczyzna wstał i zbliżył się do Mikołaja. Ujął w dłonie jego wilgotną od łez twarz i złożył na ustach długi pocałunek. Z początku Mikołaj był zbyt zdezorientowany by zareagować, lecz po chwili w jego klatce eksplodował kojący chłód, który szybko rozlał się po całym organizmie. Chwilę później stracił wzrok, a po kilku kolejnych sekundach zorientował się, że burza za oknem umilkła; zresztą, jak każdy inny dźwięk z otoczenia.

„Umieram?”

Jego oddech stawał się coraz płytszy i krótszy. Nie dusił się jednak, tylko zwyczajnie jego zapotrzebowanie na tlen spadało z każdym kolejnym wdechem.

Aż w końcu Mikołaj przestał czuć, przestał być świadomy, przestał myśleć… i przestał przestawać.

Mikołaj dłużej już nie był.

..

.

 

.

..

W płucach szalało inferno. Otworzył oczy i wpadł w panikę, gdy zrozumiał, że jest w wodzie, a powietrza w płucach wystarczy na ledwie chwilę.

Światło. Gdzie światło? Myślał spanikowany.

Dostrzegł jasność. W chwilach, gdy czuć oddech śmierci na karku, nie ma czasu na zastanowienie się, należy działać; co w tym przypadku, oznaczało spięcie do granic możliwości każdego mięśnia, licząc, iż obrany cel nie jest ostatnią psotą niedotlenionego mózgu.

Zbiornik, całe szczęście, okazał się stosunkowo płytki. Gdy Mikołaj wynurzył się z chłodnej wody, niemal upajał się każdym wdechem. Dopiero po kilku minutach błogiej wentylacji zorientował się, że znajduje się w lesie tropikalnym.

Co do cholery? To jego pierwsza reakcja.

Wyszedł z wody. Ze wschodu zawiało delikatnym wiatrem, a jego ciało w odpowiedzi automatycznie skurczyło się i oddało dreszczom.

Gdzie moje ubrania? To jego pierwsze spostrzeżenie.

Próbował poskładać sobie w głowie ostatnie wydarzenia, żeby znaleźć wytłumaczenie jego obecności w tym miejscu, ale wątki w żaden sposób nie pasowały do takiego finału. Ostatnią rzeczą jaką pamiętał, był James. James, zastrzelony przez Hansa. Później, inferno w płucach. Nijak to się nie łączyło.

– Halo! – Usłyszał Mikołaj z oddali. – Tylko spokojnie, jesteś w dobrych rękach!

Na skraju dżungli (pomyślał sobie wtedy, że to nie las tropikalny, a raczej oaza, przypadkowe zbiorowisko drzew z gatunku egzotycznych; coś w tym rodzaju, w każdym razie) zobaczył śniadego mężczyznę w habicie.

Gdzie ja jestem?! To jego pierwsze istotne pytanie.

 

***

 

Mikołaj ciężko usiadł na ziemi. Głowa bolała, jakby ktoś próbował otworzyć jego czaszkę łomem (co właściwie nie jest porównaniem na wyrost), a w ustach miał gorzki posmak żółci. Z początku nie potrafił uchylić powiek. Wydawały się spuchnięte jak po ropnej infekcji, ale delikatny masaż stopniowo łagodził opuchliznę. W końcu zdołał otworzyć oczy; w sam raz, by ujrzeć siedzącego na sienniku Cezara.

– Nie wstawaj zbyt szybko, Mikołaju. Odzyskanie wspomnień z eteru to niezwykle wyczerpująca procedura.

– Co to było?

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

Mikołaj złapał się za głowę, czując jakby ta miała za chwilę eksplodować. Myśli jak elektrony, obracały się wokół wspomnienia żony, zimnej i nieruchomej, w jego obcięciach. Gdzie nie odwróciłby wzroku, widział jej twarz.

– Pytasz o swój stan po grzybach, czy o to, czego doświadczyłeś teraz?

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

Z trudem mógł złapać oddech. Spanikowany podpełzł jak robal w najciemniejszy kąt własnej celi, będący jednocześnie punktem najbardziej oddalonym od brata Cezara.

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

– Kim ty jesteś?! – wyrzucił z siebie Mikołaj.

Zanim Cezar odpowiedział, pstryknął palcami. Jak na zawołanie, Mikołaj zwymiotował krwią na posadzkę, co paradoksalnie, przyniosło mu chwilową ulgę. Wciąż nie mógł odpędzić myśli od Karen, ale jego stan psychiczny na moment oddalił się od niebezpiecznej granicy, dzielącej go z ostrą psychozą.

– Przecież wiesz, kim jestem, Mikołaju. Od początku wiedziałeś.

– Wynoś się stąd! Zostaw mnie albo zdradzę wszystkim braciom…

– Że zamordowałeś ciężarną żonę? – wtrącił Cezar. – Że myślałeś wyłącznie o sobie, gdy prosiłeś mnie o wymazanie tego wspomnienia? Droga wolna, Mikołaju. Kto wie, być może wybaczą ci to mimo wszystko. Tylko powiedz mi, jak ty wytrzymasz z samym sobą? Ostatnie trzy lata przetrwałeś tylko dzięki błogiej nieświadomości. Ignorance is bliss, jak mówią Brytyjczycy. Co więcej, wciąż masz wobec mnie dług do spłacenia.

– Jaki dług?!

– Cenę spokoju.

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

– Jakiego niby spokoju?! Moja głowa…

Mikołaj uderzył kilkukrotnie potylicą w ścianę, gotów rozbić czaszkę, byleby dręczące wspomnienia zamilkły. Cezar znów pstryknął palcami, a Mikołaj znów zwymiotował.

– Co się ze mną dzieje? – zapytał, czując metaliczny posmak w ustach.

– Nieprzepracowane traumy wracają w postaci upiorów.

– Tego nie da się przepracować! – Mikołaj nie wytrzymał dłużej i gorzko zapłakał. – Nie zwrócę jej życia. Nie zobaczę naszego dziecka. Nie mogę tego naprawić.

– To prawda. Z tym, że wcale nie musisz niczego naprawiać. Moja pierwotna oferta wciąż jest aktualna. Mogę odebrać ci to wspomnienie. Nawet więcej, dam ci nowe życie, zapomnisz o wszystkim, co dotychczas ci się przytrafiło. Mikołaj, którego zna świat, przestanie istnieć. Jedyne co musisz zrobić, to wywiązać się z zawartej umowy.

– A jeśli nie będę chciał?

– Resztę czasu spędzisz na Wyspie, z czasem tracąc rozsądek i zdrowie psychiczne, balansując między apatyczną obojętnością, a rozrywającym połączenia nerwowe w mózgu żalem i wyrzutami sumienia. Przypuszczam jednak, że nie tego pragniesz dla siebie.

W istocie, nie chciał tego. Pragnął jedynie spokoju, co do którego, jak sądził jeszcze niedawno, ma niezbywalne prawo. Decyzja, podobnie jak przed trzema laty, zapadła nagle i bez głębszego zastanowienia.

– Czego chcesz?

 

5.1

 

Żądania Cezarego wydawały się niemożliwe do spełnienia. Kradzież jednej z dwóch glinianych tablic, złożonych w znanej braciom wieży, pozbawionej okien, drzwi lub innych dróg pozwalających dostać się do środka. Wyraźnie poprawiło to nastrój Mikołaja; usłyszawszy warunki własnego spokoju, nie mógł powstrzymać wybuchu śmiechu.

– Wiesz co? Pstryknij jeszcze raz palcami i wyczaruj mi śliczną Berettę, żebym mógł palnąć sobie w łeb.

– Przykro mi, ale to nie działa w ten sposób. Po prostu znów obudzisz się na skraju Edenu.

– Na skraju… zresztą nie, nie chcę wiedzieć. Chciałem tylko powiedzieć, że do tej wieży nie da się wejść.

– Mikołaju – wtrącił się Cezar. – To, że nie widzisz wejścia, nie oznacza, że jego tam nie ma.

 

***

 

Noc była bezchmurna, a księżyc w pełni, gdy Mikołaj pojawił się pod wieżą. Wyglądała kropka w kropkę, jak trzy lata wcześniej, a najpewniej również jak w momencie, gdy wzniesiono ją na Wyspie. Osiemnaście stóp byle jak ułożonego i kruszącego się ze starości piaskowca, wokół którego ze świecą można by szukać roślinności, zwierząt, czy nawet owadów. Łatwiej uwierzyć, że to nietypowa rzeźba skalna, uformowana działaniami wiatru i słońca, na skażonej glebie, niż że owa budowla może pełnić jakąś – jakąkolwiek! – rolę. Wielu braci zresztą preferowało podobne założenie. „Tak już jest”, powtarzali wygodną mantrę. A jednak, Cezar uważał inaczej.

Mikołaj czuł się… zwyczajnie głupio.

Wciąż jeszcze wierzył, że to zwykła farsa, i zaraz bracia wyskoczą znikąd, krzycząc: „Nabrałeś się! Ale ma minę, co? Patrzcie tylko!”. Nasłuchiwał uważnie kroków, ale oczywiście nic podobnego nie mogło się wydarzyć. O tej porze bracia twardo spali, niewykluczone, że dręczeni własnymi koszmarami. W końcu to tajemnicze miejsce, pełne ludzi bez przeszłości.

Zrezygnowany stanął przed północną ścianą i wyrecytował z pamięci frazę, której uczył się od rana.

– Qui sine peccato est vestrum primus lapidem mittat.

Kilka sekund napiętego oczekiwania… i nic.

To wszystko? Przeszło mu przez myśl.

Zbliżył się do ściany i ostukał ją, jak fachowy murarz.

Brak echa, lity kamień.

Obszedł wieżę dookoła, a gdy wrócił do punktu wyjścia, znalazł okute żelazem, zbudowane ze spróchniałych desek drzwi. To najlepszy dowód na to, że nie wiara czyni cuda, lecz ludzie znający odpowiednie procedury lub zaklęcia, zależnie od tego, kogo spytać.

Po przekroczeniu progu i pokonaniu krótkiego korytarza, Mikołaj trafił do innego świata. Pomieszczenie było olbrzymie; pozbawione okien, żarówek, pochodni, a jednak oświetlone. Środek pomieszczenia przecinał leniwy nurt rzeki, a z podłogi jak stalaktyty, wznosiły się podstawki, z ustawionymi nań relikwiami. Przywodziło to na myśl butik dla religioznawców. Spacerując, jak po wyciętym lesie, Mikołaj mijał legendarne, zaginione skarby, lecz albo nie zdawał sobie z tego sprawy, albo nazbyt skupił się na poszukiwaniu klucza do własnego spokoju.

Znalazł go zresztą tuż nad brzegiem nurtu.

Uważnie zbadał tablicę. Nie znał żadnego z umieszczonych nań symboli, ale Cezar dokładnie wytłumaczył na co powinien zwrócić uwagę. Po krótkich oględzinach, wybrał tę uboższą w treść.

– Co robisz, Mikołaju?

Odwrócił się gwałtownie i poczuł, jak ktoś zaciska kurczowo palce na kawałku gliny, próbując go odebrać. Mężczyzna był bardzo młody, najwyżej dwudziestoletni. Przystojny, z błękitnymi oczami zdradzającymi ukrytą w nich mądrość, z charakterystycznym znamieniem na czole, przypominającym bliznę. Ten detal zrodził podejrzenia.

– Opat?

– Cóż, jeszcze nie.

– Jesteś… młody.

– Rzadko kiedy ciało pełni świadectwo dla duszy. A teraz, z łaski swojej, oddaj mi tablicę. Jest niezwykle cenna, zarówno dla naszej społeczności, jak i świata. Naturalnie, zapomnimy o całym incydencie. Nie znam owcy, której odmówiłbym prawa do zgubienia choć na chwilę drogi.

Mikołaj poczuł silny skurcz w karku i pulsujący ból głowy.

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

Zacisnął mocniej palce na tablicy i stanowczo szarpnął, próbując jakby podkreślić tym swój upór. Opat wydawał się być zdeterminowany.

– Mogę zapomnieć, ale potrzebuję do tego tablicy. Oddaj ją!

– Mikołaju, rzecz nie w tym byś zapomniał. Wspomnienia są jak duchy. Te zagubione, odtrącone, ukrywane przed światem, przeistaczają się w upiory. Jeśli nie zmierzysz się z przeszłością, stracisz szansę na przyszłość. Musisz sobie wybaczyć.

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

„Zabiłem ją”

– Nigdy sobie nie wybaczę – skwitował Mikołaj ze łzami w oczach. – Nie mogę. Nie zasłużyłem na przebaczenie. Zostało mi tylko skończyć ze sobą albo zacząć wszystko od nowa…

– Wszyscy tutaj przez to przechodzili – wtrącił się Opat. – Wiem, że chmury są ciemne, i zdają się nie mieć końca, ale gwarantuję ci, że słońce tam jest. Nawet, jeśli trudno ci w to teraz uwierzyć, to przyjdzie taki dzień, że spojrzysz w niebo i zasłonisz dłonią oczy, oślepiany jego promieniami. Mikołaju, każdy z braci najchętniej cofnąłby czas i nie dopuścił do zbrodni, które go tutaj zaprowadziły. A jednak, trwamy tutaj, bo taką obraliśmy drogę. Dzień w dzień, rok w rok, życie po życiu. To nasza pokuta.

Tablica między mężczyznami była napięta niczym lina, której niemal pękają już włókna. Mikołaj czuł, jak traci siły, zarówno fizyczne, jak i mentalne. W trakcie minionych trzech lat nauczył się, że praca przynosi nie tylko korzyści, w rozumieniu wzrostu kapitału, ale również ukojenie. Słowa Opata obiecywały nie mniej, nie więcej, jak pracę. W dodatku cięższą niż kiedykolwiek wcześniej, ponieważ pracę nad samym sobą. Jakaś jego część, była gotowa – można powiedzieć – do zmartwychwstania, które jednak nieodłącznie wiąże się z drogą przez mękę. Ale to była mniejsza część. Ta większa aż krzyczała, by wyrwał tablicę, że na końcu drogi czeka jedynie kara i nieskończony ból istnienia, a nie żadne przebaczenie. Wtedy przypomniał sobie słowa Cezara:

„Dam ci nowe życie, zapomnisz o wszystkim, co dotychczas ci się przytrafiło. Mikołaj przestanie istnieć”.

Decyzja zapadła szybko.

– Przepraszam opacie.

Zacisnął palce najmocniej jak mógł i wymierzył kopniaka w młodego mężczyznę.

Opat wyraźnie nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, z szeroko otwartymi oczami najpierw upadł na plecy, a następnie przetoczył się do rzeki. Woda po kontakcie z ciałem zagotowała się i spieniła, lecz naiwny ten, kto czekał, aż wyłoni się Afrodyta. Po krótkiej chwili nurt płynął, jakby nic się nie stało.

Z walącym w piersi sercem, Mikołaj uciekł z wieży.

 

***

 

Cezar siedział po turecku na obrośniętym mchem głazie i gapił się na księżyc, gdy w końcu pojawił się zdyszany Mikołaj. Wyglądał jeszcze marniej niż gdy wysłał go do wieży; zupełnie jakby tracił funta, na każdą godzinę rozłąki. Spotkał już wielu podobnych mu ludzi, uciekających od poczucia winy, za wszelką cenę próbujących ratować resztkę żałosnej dumy, ale chyba pierwszy raz poczuł tak wielką satysfakcję z własnej pracy, trochę jak po zaskakująco zyskownej inwestycji, którą w pierwszej fazie spisano na straty lub przynajmniej ich minimalizowanie. Pomyślał sobie, że podobnego sukcesu nie odniósł od historii z Neronem, a ta nie dość, że wydarzyła się całe wieki temu, to na dodatek wyglądała blado, w porównaniu do obecnego planu. Cezara aż świerzbiły dłonie na samą myśl.

– Ociągałeś się – zaczepił Mikołaja.

– Trafiłem na niezapowiedziane przeszkody – odpowiedział rozgoryczonym tonem.

– To znaczy?

Mikołaj rzucił tablicę na ziemię, jakby była workiem bezwartościowych fantów. Taki gest mógłby wywołać kołatanie serca u nieświadomej osoby, ale po pierwsze: Cezar wiedział, że ta glina nie pochodzi ze świata znanego Mikołajowi, a po drugie: uznał, że byłoby nawet zabawniej, gdyby artefakt w istocie roztrzaskał się na drobne kawałeczki. Szybko jednak otrząsnął się z rozmarzenia. Wiedział, że musi grać, ponieważ ludzie zapominają o logice i rozsądku, oglądając spektakl, zwłaszcza, gdy górę zaczynają brać emocje.

– Ostrożnie! To nie lista zakupów!

– Dlaczego nie powiedziałeś o opacie?! – wtrącił się Mikołaj. – Mówiłeś, że mam tam wejść, wziąć tablicę, wrócić i to wszystko!

Cezar stał przez moment skonfundowany. Policzył jeszcze raz dni od ostatniego przesilenia, ale liczby nie kłamały, Opat w nowej postaci miał wrócić dopiero za niespełna miesiąc. Jedyne wytłumaczenie, jakie przyszło mu do głowy, to że Wyspa próbuje się bronić. Ku zadowoleniu Cezara, nieskutecznie.

– To chyba nie był taki problem, skoro przyniosłeś tablicę.

Mikołaj nie odpowiedział… a przynajmniej nie wprost, Cezar wszystko co trzeba, odczytał z jego mowy ciała; drżąca warga, postawa, jakby na barki złożono cały ciężar świata, nerwowe splatanie dłoni. Cezar z największym trudem powstrzymywał uśmiech na twarzy.

– Zabiłeś starego Kaina?

Klasyczna reakcja. Najpierw szeroko otwarte, niedowierzające oczy, później uciekające, pełne wyrzutów sumienia spojrzenie, pierwsza, pojedyncza łza, spływająca po policzku, i już po chwili Mikołaj ciężko upadł na ziemię i zaniósł się żałosnym płaczem. Słowa wyjaśnienia były zwyczajnie zbędne.

Cezar wiedział, że to kluczowy moment. Widział, jak Mikołajem targały sprzeczne emocje i jak budził się w nim dysonans poznawczy, będący pierwszym progiem do autorefleksji. Taka sytuacja stwarzała ryzyko przewartościowania postawy, nowego spojrzenia na własną przeszłość i potencjalnego wniosku, iż dążenie do stanu błogiej nieświadomości, przyniosło tylko więcej zła i cierpienia; dla Cezara z kolei, oznaczałoby to jedno: porażkę. Oczywiście uznawał jej wystąpienie za wielce nieprawdopodobne, wolał jednak przezornie dmuchać na zimne. Nie zwykł w końcu osiadać na laurach.

Uklęknął przy Mikołaju i położył mu dłoń na ramieniu; wiedział doskonale, że u ludzi wywołuje to wrażenie empatii i wzbudza poczucie bezpieczeństwa.

– Mikołaju, każdy wybiera własną ścieżkę, ze wszystkimi jej wygodami i niedogodnościami. Droga, jaką obrał Opat, skończyła się w taki sposób, ponieważ prowadziły do niej wszystkie podjęte przez niego decyzje. Wiesz, jaka jest różnica między wami? W przeciwieństwie do Kaina, masz szansę zatarcia zostawionych przez siebie śladów i obrania w zasadzie dowolnego kierunku, niespaczonego wcześniejszym doświadczeniem.

Przerwał na moment, by dać Mikołajowi czas na przemyślenia i odpowiedź. Celowo wyrażał się maksymalnie oględnie i metaforycznie, by stworzyć dla niego pozory wyboru. Nadchodzące słowa Mikołaja miały jedynie zdeterminować moc dalszego nacisku. Efekt, jak uważał Cezar, był tak czy inaczej przesądzony.

– Nie jestem złym człowiekiem – odezwał się w końcu zakonnik.

To zdanie mieściło się w zakresie oczekiwanej przez Cezara reakcji. Natychmiast przystąpił do dalszej ofensywy.

– Ależ Mikołaju, jesteś złym człowiekiem. I to jeszcze jak. Zabiłeś żonę. Zabiłeś nienarodzone dziecko. Zabiłeś jedyną osobę na Wyspie, która pragnęła bezwarunkowo pomóc ci. Czy ktokolwiek, kierowany potrzebą czynienia dobra, postąpiłby podobnie?

Wciąż trzymał dłoń na plecach Mikołaja, więc bez trudu wyczuł, jak mężczyznę przechodzi dreszcz. Z doświadczenia wiedział, że dzieło zostało niemal ukończone. Najpierw wzbudził w nim wewnętrzny konflikt, później delikatnie go stłumił, by ponownie go wzniecić, do niezauważalnego wcześniej poziomu, aż w końcu nadszedł czas, by jednoznacznie wskazać Mikołajowi jedyne, właściwe dla niego, rozwiązanie.

– Jednocześnie, nie mogę nie zauważyć, że nie jesteś temu wszystkiemu winny. Kain, owszem, wszystkie decyzje podejmował świadomie, ale w twoim przypadku, niebagatelne znaczenie odegrało środowisko. Mikołaju, mój drogi, nie miałeś łatwego życia. Rodzicom zawsze czegoś brakowało, ojcu rozumu, matce odwagi. Otoczenie dawało znać, że tylko przemocą można osiągnąć cel. Biedaku, jak miałeś rozkwitnąć, gdy wokół sami nieudacznicy i przestępcy? Wierzę, że w głębi duszy naprawdę jesteś dobrym człowiekiem. Wierzę, że serce masz dobre, tylko ręce należą do złej osoby. Jak masz jednak zmienić się w kogoś, kim chciałbyś zostać, skoro jak kulę u nogi, ciągniesz całe to bagno, przez które musiałeś przejść?

Znów przerwał na moment, by Mikołaj mógł przetrawić zadane pytanie. Tym razem nie oczekiwał konkretnej odpowiedzi, zależało mu na ciszy, i taka w istocie nastała. Przystąpił czas na wykończenie przeciwnika.

– Powiedz tylko, Mikołaju, że pragniesz czystej karty. Że pragniesz zacząć wszystko od nowa.

Cezar zrobił wszystko, co mógł. Na koniec wstał i odwrócił się ponownie do księżyca. Ten gest miał w sobie więcej z teatru, niż faktycznego zainteresowania, ale niezawodnie rozbrajał z wszelkich obiekcji; niebezpodstawnie powtarzane są słowa, że diamenty powstają pod presją. Po krótkiej chwili Mikołaj powiedział:

– Chcę wszystko zapomnieć. Wszystko. Co do minuty.

Cezar uśmiechnął się triumfalnie.

– Rób co ci każę.

Cezar wręczył Mikołajowi prymitywne dłuto i młotek, po czym pokierował jego dłońmi w modyfikowaniu tablicy. Najpierw wspólnymi siłami wyryli u jej dołu symbol, składający się z pionowo ustawionej podkowy i również pionowo ustawionego prostego odcinka. Następnie rozkazał Mikołajowi odłamać fragment tablicy, tak by powstało wrażenie, jakby brakowało treści tuż po nowo wyrytych symbolach.

– Ale po co? – zapytał zaskoczony Mikołaj.

– Niepewność rodzi znacznie więcej chaosu niż kłamstwo, Mikołaju. Kończ robotę, zaczyna świtać.

Cezar czuł narastające podniecenie, na widok kończącego pracę zakonnika. Nerwowo dreptał w miejscu i gryzł się w język za każdym razem, gdy nabierał ochoty pospieszyć Mikołaja, lub wypomnieć mu niezdarstwo. To już tylko kwestia czasu, powtarzał w myślach, kwestia jednej chwili, kilkudziesięciu oddechów, tuzina uderzeń młotka. Gdy spoglądał w stronę horyzontu, na którym niespiesznie budziło się życie, czuł, że to nowy świat nadchodzi.

– Gotowe. – Wyrwał go z zamyślenia Mikołaj.

– Dobrze – odpowiedział nie odwracając się w stronę zakonnika. – Podejdź do klifu i wyrzuć tablicę do morza.

– Słucham?! Po co dłubałem te idiotyczne znaczki?!

– Możesz równie dobrze znów iść do wieży i odłożyć ją na miejsce, ale jeśli wyrzucisz tablicę do morza, tak czy inaczej znów się tam pojawi. Zwyczajnie preferuję rozwiązania pragmatyczne, ale wybór należy do ciebie.

Usłyszał za plecami głębokie westchnięcie, po czym zobaczył, jak Mikołaj wymija go i wrzuca kawałek gliny w przepaść. Liczył każde uderzenie serca. A gdy doszedł go plusk wody, poczuł jakby po długim czasie w końcu nabrał oddechu.

– Dokonało się. Ależ się będzie działo, Mikołaju. Przyznam ci się do czegoś, tak między nami. Sam nie jestem pewny jak to wszystko się potoczy. Ha, ha! Co za zabawa.

Mikołaj wydawał się nie podzielać tego entuzjazmu. Obrócił się na pięcie. Oczy miał czerwone jak wściekłe i schorowane zwierzę.

– Wciąż tu stoję! – krzyknął z wyrzutem Mikołaj.

– Ale pomyśl tylko! Cały porządek świata, opiera się na prawie Mojżeszowym. Proste i uniwersalne dziesięć przykazań. Jakakolwiek ingerencja z miejsca podważyłaby sens jego bezwzględnego stosowania. Ale spreparowanie zupełnie nowego, nie-wiadomo-kiedy zaginionego paragrafu? Nawet w przypadku spraw bez znaczenia, pięć głów stworzy dziesięć pomysłów. Wyobraź więc sobie tylko…

– Mieliśmy umowę! – przerwał

– Mikołaju, ciesz się chwilą. Jesteś świadkiem, a nawet inicjatorem wydarzeń, które zmienią świat nie do poznania.

– Chciałeś dopowiedzieć: które za chwilę zapomnisz, tak?

– Więc tym bardziej, powinieneś docenić ten moment.

Mikołaj westchnął ciężko.

– Po prostu daj mi buziaka i nigdy więcej się nie spotkajmy.

– Schlebia mi twoje zainteresowanie, ale, jak to określiłeś, buziaka, daje się na „do widzenia”. Na pożegnanie najlepszy jest uścisk dłoni.

Cezar podał Mikołajowi dłoń.

– Żegnaj, Mikołaju. Zrobię co w mojej mocy, byś znalazł spokój, którego szukasz. Mam już nawet pewien intrygujący pomysł na ciebie, jestem pewny, że spodoba ci się.

Zakonnik uścisnął dłoń Cezara. Nie uśmiechnął się przy tym, zamknął tylko oczy, a Cezar zrozumiał, że to koniec. Wycisnął z zakonnika wszystkie soki, jak z cytryny.

– Współpraca z tobą, była prawdziwą przyjemnością, Mikołaju.

 

Epilog

 

Siedzieli nad brzegiem morza, zgodnie z jedynym właściwym zwyczajem, zwróceni do siebie plecami. Mikołaj z twarzą skierowaną na wschód, młoda wierna z krótkimi włosami, na zachód, czyli zgodnie z jedynym właściwym zwyczajem.

– Dlaczego się widzimy? – zapytał dziewczynę.

– To, co mam do powiedzenia, nie będzie łatwe, Puppo Mikołaju.

Mikołaj przełknął ślinę i poczuł występujący na czole pot. Domyślał się, czego może dotyczyć rozmowa. Całe szczęście, dziewczyna nie mogła tego zobaczyć, w końcu, zgodnie z jedynym właściwym zwyczajem, siedzieli zwróceni do siebie plecami.

– Słowa to nie noże, dziewczyno.

Kilka minut napiętego oczekiwania, po którym dziewczyna w końcu wyksztusiła z siebie:

– Odchodzę ze wspólnoty.

– Dlaczego?! – zapytał bez zastanowienia. Szybko skarcił się w myślach, za brak profesjonalizmu. Jako duchowny nigdy nie powinien okazywać emocji, szczególnie frustracji, a szczególnie w takiej sytuacji.

– Chodzi o włosy, Puppo. Pozwalają, by były długie.

– Długie włosy – wtrącił się Mikołaj – są obrazą dla Stwórcy!

– Puppo… Ja tak dłużej nie mogę. Chcę móc zapuścić włosy po same kostki.

– Jak brzmi jedenaste przykazanie?!

– Puppo…

– Jak?! – Nie odpuszczał Mikołaj.

Dziewczyna ciężko westchnęła.

– „A teraz, pocałujcie mnie wszyscy w dupę”.

– „Pocałujcie mnie wszyscy w dupę” – powtórzył w uniesieniu Mikołaj. – Długie włosy, mogłyby zasłonić to, co sam Stwórca uznał, za najcenniejsze. Nie ja ustalam zasady, dziecko. Ja tylko dbam, by ich przestrzegano.

– Inni… mają mniej dosłowne, a przede wszystkim wulgarne, interpretacje.

– Bo to pieprzeni heretycy!

Nie zdążył tym razem ugryźć się w język. Konwencja pokojowa, po ostatniej wielkiej wojnie religijnej (Boże, pomyślał, kiedy to było? Dwa… a może nawet trzy lata temu?), jasno stwierdza, by w żadnym wypadku nie dyskryminować interpretacji obcych wierzeń i nie podważać ich. Każda negacja była uznawana za zaściankową i zwyczajnie niesmaczną.

Czuł, że stracił dziewczynę. Była gotowa odejść zanim zaczęli rozmawiać, swoimi słowami jedynie upewnił ją, we wcześniej podjętej decyzji. Mikołajowi nie pozostało nic innego, jak przynajmniej ratować własną twarz, ponieważ jej dusza, jak stwierdził, jest tak czy inaczej stracona.

– Kogo wybrałaś?

– Dziesiątą Świątynię.

Najwyższym wysiłkiem woli powtrzymał kolejny zgryźliwy komentarz. O wspomnianym odłamie miał jak najgorsze zdanie; jego wyznawcy nawoływali do zignorowania jedenastego przykazania, uważając go za jedną, wielką pomyłkę, za dziejową kość niezgody, odpowiedzialną za morze przelanej krwi, w trakcie minionych mileniów. Głupcy i bluźniercy, tak zwykł myśleć o Dziesiątej Świątyni Mikołaj, a to najłagodniejsze z określeń, do których się odwoływał.

A jednak, nowe wyznanie zdobywa zwolenników. Mikołaj podejrzewał, że skończy podobnie jak interpretacja sprzed kilkunastu lat: „Jedz, módl się i kochaj”, chwilowy trend, który zaraził wszystkich tak szybko, jak później ich znudził. Świat jednak bywa zaskakujący. Nowy ruch uwodzi radykalizmem i prostotą, a nie od dziś wiadomo, że takie połączenie silnie działa na masową wyobraźnię; nigdy jednak nie przyniosło – i prawdopodobnie nie przyniesie – pozytywnych zmian, dość wspomnieć o odłamie sprzed sześciu lat, którego konsekwencją była ostatnia konwencja pokojowa. Jak to leciało, próbował przypomnieć sobie Mikołaj, no tak, „Wszystkiemu winni są Żydzi”. Proste, radykalne, okrutne i zwyczajnie bezpodstawne (co nie przeszkodziło stu milionom ludzi najpierw gorliwie przyjmować tę „prawdę”, a później jeszcze gorliwiej wypierać się jej).

– Pójdę już, Puppo. – Dziewczyna wyrwała go z zamyślenia.

Wstali z piasku w odrobinę niezręcznej atmosferze, zupełnie jakby próbowali po przyjacielsku zakończyć długoletni związek, a nie dokonać interapostazji. Dziewczyna pochyliła się jeszcze w dół, wyraźnie chcąc pocałować Mikołaja w pośladek, ale błyskawicznie wróciła do wyprostowanej postawy.

– Przepraszam, Puppo, to z przyzwyczajenia.

– Nie musisz się z niczego tłumaczyć. Tak w końcu nakazuje jedyny właściwy zwyczaj. Inny mówi z kolei, że drzwi Świątyni zawsze powinny zostać otwarte, i nie inaczej jest w tym przypadku, dziecko.

Tymi słowami skutecznie zmniejszył panujące napięcie. Dziewczyna pierwszy raz podczas spotkania przywołała uśmiech na twarzy, a po chwili ruszyła w głąb lądu.

Mikołaj został na plaży i przyglądał się spokojnej wodzie. Obserwacja harmonijnego ruchu fal koiła jego umysł, uspokajała myśli. A miał o czym myśleć. Dziewczyna była kolejną osobą w tym tygodniu, która przyszła z podobnym oświadczeniem. Żadnej nie zdołał powstrzymać, a z informacji napływających z innych okręgów, wynika, że nie jest jedyny. Uważnie przyglądał się trendom na Giełdzie Wyznaniowej; w czterech największych ruchach wykresy już odnotowywały spadki liczby wiernych, więc to kwestia czasu, nim podobny scenariusz spotka mniejsze wyznania, takie jak Mikołaja. Wciąż jednak podejrzewał, że to kwestia mody, a nie faktycznego zwrotu… choć, słowo podejrzewał, wydaje się nadużyciem, znacznie lepiej pasowałoby określenie żywił nadzieję, a stąd już rzut beretem do określenia łudził się.

Zwrócił się w stronę lądu i ujrzał jak na plażę wchodzi młody mężczyzna, z włosami sięgającymi ramion. Już przepadł, przeszło mu przez myśl. Otrząsnął się jednak z podobnych skojarzeń i szeroko rozłożył ramiona, w powitalnym geście. Próbował zabić w sobie podejrzenia, złapać je za długie włosy, wciągnąć pod wodę i obserwować ulatujące na powierzchnię pęcherzyki powietrza. Nieskutecznie.

Gdy zgodnie z jedynym właściwym zwyczajem pocałowali się wzajemnie w pośladki i usiedli na piasku, poczuł, jak skacze mu ciśnienie. Pieprzona Dziesiąta Świątynia, myślał gorączkowo, brak jedenastego przykazania, co za wariat musiał to wymyślić! Nie. Nie, nie, nie. To nie może być ludzkie dzieło. Za tym musi stać Satanal. Bez dwóch zdań. Tak… zła, tak destrukcyjna dla świata myśl, nie mogła się zrodzić w człowieczej głowie.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Faktycznie – pokaźne dzieło napisałeś. :))

 

Ze spraw technicznych zatrzymały mnie wielokrotnie przecinki, które uznałam za zbędne, lecz to tylko moje domysły, bo pewności co do tego nie miałam.

 

Z innych kwestii językowych (to także jedynie przykładowe sugestie, do przemyślenia):

Bardzo się bał, że zostanie w pewnym momencie wezwany do surowej komnaty, zastanie opata w ostatnich minutach jego życia i usłyszy łamiącym się głosem słowa: „Ukończyłeś już dziennik?”. – zazgrzytał mi styl tego fragmentu

Widząc kierunek, w jaki zmierzała nasza sytuacja, matka postanowiła interweniować i przejęła część obowiązków ojca w interesach. – tutaj jest literówka?

Dzięki jej staraniom, skromny sklep na Śródmieściu, zaczął przynosić jako takie zyski, a przynajmniej wystarczające, by w garnku nie brakowało jedzenia i zdeponować trochę kruszcu na czarną godzinę. – w tym zdaniu dostrzegam także zbędne przecinki, a dodatkowo zgrzyta mi końcówka

Trzy lata nie wystarczyły, żebym przypomniał sobie kilka dni, w trakcie których moje życie wywróciło się do góry nogami, ale upływ niemalże czterdziestu lat, w żadnym stopniu nie przekłamał mojego najwcześniejszego, żywego wspomnienia. – tu z kolei jest powtórzenie

Kapitan srogo policzył nas za transport do Stanów Zjednoczonych. – odnośnie tego zdania mam zapytanie – czy miało być „nam”?

 

 

Późniejszy, bardzo szczegółowy opis wyglądu Wyspy, wobec tragicznego początku życiorysu bohatera, wydaje mi się ostrym, dość szokującym kontrastem, być może celowym.

Na razie tyle tylko zdołałam, pozdrawiam, wrócę jeszcze. :)

Pecunia non olet

Hej, 

Dzięki za sugestie, poprawiłem kilka zgrzytków. Zabieg z kontrastem zamierzony… i niezamierzony jednocześnie. Całe opowiadanie po trochu ujawnia historię bohatera, stąd taki efekt na początku; za to na Wyspę nie chciałem poświęcać przesadnie dużo miejsca – w kontekście całego tekstu – bo nie to jest najważniejsze, więc rzutem na taśmę wrzuciłem opis, żeby dać temu miejscu konkretny “charakter”, to znaczy niecodzienny :)

Zawsze coś da się poprawić

Aha, ok, rozumiem.

Wiesz już, na co zwracać uwagę pod kątem językowym. Wrócę na pewno dziś jeszcze po przeczytaniu całości i zapoznaniu się z fabułą. :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Witam na „doczytywaniu do końca”. :)

Z językowych spraw (prócz wspomnianych już uprzednio, wielu zbędnych na moje oko przecinków) przykładowe, następujące rzeczy (jako sugestie i wątpliwości – jedynie do przemyślenia):

Wszelkie próby wytłumaczenia takiego stanu rzeczy pełzły na niczym; z czasem każdy, nawet najbardziej dociekliwy umysł, uznawał, że tak po prostu jest. – spełzały?

10.26.1976 – co do tego zapisu mam pytanie – jak rozumiem, najpierw jest miesiąc, potem dzień, a następnie rok, tak?

Co do pisowni „Żyd” mam dylemat, bo czasem piszesz małą, a czasem wielką literą i przy takiej niekonsekwencji to za każdym razem są błędy ortograficzne

 Boże w niebiosach, Stwórco przenajświętszy, jeśli Robert przechadza się ulicami, z dumnie uniesioną głową, spraw, żeby się przewrócił i skręcił sobie ten głupi kark, lub zrobił sobie inną krzywdę… pozostawiam to w twojej intencji. – tu podobnie – „Bóg” jest wielką literą, ale określenia – do Niego się odnoszące – czasem zapisujesz małymi literami

Podobnie różnie zapisujesz „patio” i to też za każdym razem błędy ortograficzne

Tak samo „opat”

Często wychodziłem ze szkoły przez okno lub odczekiwałem godzinę, by napastnicy rozmyślali się z konfrontacji. – nieco mi zgrzyta ten fragment

Dlatego właśnie przestałem uczęszczać w wybranych lekcjach; pilnowałem tylko, żeby frekwencja nie zmusiła dyrekcji do podjęcia radykalnych kroków. – tu podobnie

Przewidziało ci się, wracaj do domu. – przywidziało?

A z resztą, próba jest za słaba, najwyżej dziewięć karatów. – ortograficzny

Z resztą, cała Wyspa budzi wiele starych wspomnień. – ortograficzny powtórzony (w sumie jest aż dziewięć takich usterek!)

 

Dość dziwnym wydaje mi się, że kobieta, już po obrabowaniu mężczyzny, przez ok. 90 dni spotykała się z głównym bohaterem w tym samym parku, nie obawiając tamtego.

 

Chodziliśmy razem na lunche, kilka razy odwiedziliśmy kino, a gdy raz wyżaliłem się z problemów w szkole, to podając się za panią Gutmann, odwiedziła dyrektora i opowiedziała o mojej przypadłości… – powtórzenie

Właściwie, to jedyną różnicą między nami stanowiły zdolności intelektualne. – gramatyczny i składniowy – błędna odmiana wyrazu

Pierwsi chrześcijanie ukrywali się przed prześladowaniami w jaskiniach, wobec których rzymianie żywili głęboką pogardę, w ich mniemaniu groty przeznaczone były dla dzikich zwierząt i barbarzyńców. – tu mam dylemat – czy na pewno małą literą?

Musisz przyznać, że takie stare manuskrypty nie są czymś niezbędnym do przeżycia? – czy to na pewno zdanie pytające?

Początkowo działaliśmy tylko w Chicago, ale szybko rozszerzyliśmy pole działania, na cały wschód Stanów. – powtórzenie/styl

Ale do rzeczy, prowadzenie firmy wiązało się z nowymi problemami, ale przy okazji zapewniało niedostępne wcześniej narzędzia. – powtórzenie

Doczłapałem się do kuchni sprawdzić, czy ostał się choć jeden Bud, i zastałem tam żonę nad kartką, z ołówkiem w dłoni. – zbędne „się”?

Swojego ojca nie znałem, o innych słyszałem niekoniecznie pochlebne opinie. – czemu nie znał? – nie pamiętał go wcale?, przecież śnił potem o wspólnym łowieniu ryb

Nowy Jork budzi we mnie raczej nieprzyjemne wspomnienia, to też staram się unikać go jak ognia. – ortograficzny; ten błąd występuje sześć razy w całości

Z tym, że chyba nie dostrzegasz, że jak bardzo cię zdominowała. – posypała się cała składnia zdania

Rodziny, którym wyrządzono tę niewyobrażalną krzywdę, dostarczę kwiaty. – tu także

Przez ten mur chiński nie przeskoczymy, dasz rade otworzyć furtkę, nie wyłączając monitoringu? – gramatyczny/literówka

 

Micky, Micky posłuchaj, pamiętasz… czy pamiętasz to pytanie o pustyni? O wyborze, pomiędzy szklanką wody, a szklanką pełną diamentów na pustyni?

– Pamiętam – odpowiedziałem niechętnie.

– A pamiętasz, co obaj momentalnie wybraliśmy?

– Diamenty. – ten fragment wyraźnie podkreśla, że to jakiś ważny i przełomowy moment w życiu obu przyjaciół, ale ja go niestety nie kojarzę…

 

Wziął zbyt dziki zamach, próbując wycelować we nie broń. – brak części zdania

Mężczyzna wrzucił pieniądze to torby i już chciał ją oddać, gdy stanowczym głosem odezwał się James. – literówka/ortograficzny

– Tym nie musisz się martwić – Dobiegł nas odgłos dzwonka, oznajmujący, że ktoś wszedł do lokalu od strony frontowej; ktoś wyposażony w klucz. – błędny zapis dialogu (brak kropki)

– Niektórzy od podziwiania nocy, wolą porządnie się wyspać –odpyskował, próbując uciąć tym dyskusję. – tu z kolei brak spacji

Powiedz mi… przyjacielu, kojarzysz tych kilku Włochów, którzy od kilku dni siedzieli pod sklepem, a dzisiaj wynajęli lokal naprzeciwko? – powtórzenie

To wszystko brzmi, jakbym próbował ci zaszkodzisz, a znasz mnie! – literówki, które całkiem wypaczyły sens zdania

Hans wziął broń o jednego z ochroniarzy i przeładował ją. – ta podobnie

Nawet więcej, dam ci nowe życie, zapomniesz o wszystkim, co dotychczas ci się przytrafiło. – i ta

O wspomnianym odłamie miał jak najgorsze zdanie; jego wyznawczy nawoływali do zignorowania jedenastego przykazania, uważając go za jedną, wielką pomyłkę, za dziejową kość niezgody, odpowiedzialną za morze przelanej krwi, w trakcie minionych mileniów. – i ta też

 

W rozmowie telefonicznej Hansa czasem używasz kropek na końcach wypowiedzi, a czasem nie – to także usterki interpunkcyjne.

Nie mógł uwierzyć, że żona postanowiła postawić na swoim. – styl

Zrezygnowany poszedł w reszcie do sypialni i zatopił się w aksamitną pościel. – kolejny ortograficzny

Wydawały się spuchnięte jak po ropnej infekcji, ale delikatny masaż wydawał się stopniowo łagodzić opuchliznę. – powtórzenia

Co chcesz? – czego?

Osiemnaście stóp byle jak ułożonego i kruszącego się ze starości piaskowca, wokół którego ze świecą można by szukać roślinności, zwierząt, czy nawet owadów. – dość dziwnie to brzmi, owady to też zwierzęta

Qui sine peccato est vestrum primum lapidem mittat. – łaciny nie miałam już wieki, więc sprawdziłam to zdanie i net mi pokazuje literówkę („primus”), czy słusznie?

– Nigdy sobie nie wybaczę – skwitował Mikołaj z łzami w oczach. – ze?

Taki gest mógłby wywołać kołatanie serca u nieświadomej osoby, ale po pierwsze: Cezar wiedział, że ów glina nie pochodzi ze świata znanego Mikołajowi, a po drugie: uznał, że byłoby nawet zabawniej, gdyby artefakt w istocie roztrzaskał się na drobne kawałeczki. – czemu „ów glina”, przecież „glina” to rodzaj żeński, a nie męski – składniowy i gramatyczny

 

Domyślał się, czego może dotyczyć ów rozmowa. – tu podobnie (?) – gramatyczny/składniowy/logiczny

Nowy ruch uwodzi radykalizmem i prostotą, a nie od dziś wiadomo, że takie połączenie silnie działa na masową wyobraźnię; nigdy jednak nie przyniosło – i prawdopodobnie nie przyniesie – pozytywnych zmian, dość wspomnieć o odłamie sprzed sześciu lat, którego konsekwencją była wspomniana już konwencja pokojowa. – powtórzenie

 

 

A zatem pod kątem językowym tekst warto jeszcze starannie przejrzeć, aby poprawić to i owo, ja już reszty usterek nie wypisuję.

 

Od początku dziwnym wydaje mi się fakt pomijania roli religii w życiu Mikołaja i jego matki, mimo wszystko – stanowiących rodziną żydowską, do tego pochodzącą z Polski. Dużo piszesz o ich sytuacji materialnej, o szkole, o trudnościach, a gdzie w tym wszystkim jest Kościół? Jak wiara miała się do nowej, złodziejskiej „profesji” młodego chłopaka?

Mało też mowy jest o jego matce, zwłaszcza od czasów powstania „gangu”.

Jedenaste przykazanie brzmi nieco dziwnie. Czy chodziło o wyszydzenie wiary w Boga? Z uwagi na jego treść, warto wspomnieć o wulgaryzmach.

Nie pojmuję, czemu dziewczyna miałaby chcieć pocałować Mikołaja w pośladek? I czemu w ostatniej scenie obaj się tak całują? Z uwagi na to dziwaczne, wulgarne przykazanie?

Dość zaskakujące zakończenie. Czytałam całość z dużym zainteresowaniem i rozczarowało mnie ono nieco.

Zdarzenia z życia Mikołaja – wstrząsające. Cezar przez pewien czas wydawał mi się Diabłem.

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Cóż, większość wykazanych przykładów to kubeł zimnej wody. Sporo jeszcze pracy przede mną i czas napisać coś krótszego – i spróbować, nawet po fakcie, postawić wstawiony tekst na nogi.

Nienawidzę bronić opowiadania, bo to świadczy jedynie o brakach w warsztacie, ale wyjątkowo chciałbym wyjaśnić kilka kwestii:

Cezar to w istocie diabeł, więc ostatni rozdział – celowo wulgarny – nie miał nikogo obrazić, a pokazać świat po jego ingerencji. Stąd również “całowanie pośladków”. Wszystko wynikało z pomysłu, który Cezar przygotował specjalnie dla bohatera, żeby na koniec zaszydzić z niego i religii. To celowy “diabelski żart”, ponieważ Cezar ma w głębokim poważaniu religie i wyznania, wierzy w chaos, a stworzone jedenaste przykazanie jest jego sposobem na pokazanie absurdu w absurdzie, do którego się przyczynił.

Kościół jako taki nie odgrywał dla bohaterów większego – żeby nie powiedzieć żadnego – znaczenia. Dla Mikołaja prawdziwym bożkiem były pieniądze, stąd jego podejście do wiary, które określiłem jako “pragmatyczne”, a które odnosiło się do sfery profanum, a nie sacrum. Sacrum nie istniało dla niego.

Jeśli chodzi o matkę: zawaliłem. Po całości. Przechodziło mi przez myśl, żeby stworzyć dla niej choćby *przypis redakcyjny*, ale ostatecznie zrezygnowałem, żeby nie tworzyć powieści. Biorąc pod uwagę finalny efekt, mogłem jednak postarać się bardziej.

Jeszcze raz dziękuję za poświęcenie czasu, jestem wdzięczny za opinię. Jak zawsze dała mi sporo do myślenia :) 

 

Zawsze coś da się poprawić

Kulosławie, o żadnym “kuble zimnej wody” nie ma nawet mowy, bo w sumie te usterki, jak na taką objętość, są nieznaczne i nieliczne. Jest ich sporo, to prawda, lecz – w bardzo długim opowiadaniu, a to trzeba zawsze brać pod uwagę. Poza tym, to zawsze są tylko sugestie do przemyślenia, ja wszystko wypisuję na tzw. “czuja”. :) Bardzo chciałabym w moich “pisanych słabiznach” mieć jedynie takie usterki, naprawdę. :) 

Ok, rozumem, że dla Mikołaja bożkiem jest tylko kasa/posiadanie, lecz choćby jednym zdaniem warto wspomnieć o tym, że religia dla niego oraz matki nic nie znaczy, szczególnie, że potem nagle pojawia się nam on jako zakonnik. To samo co do matki, wspomniałeś w tekście, że w pewnym okresie żona była dla głównego bohatera jedyną osobą, jaka go kochała/zależało jej na nim, zatem można gdzieś-tam nadmienić, że matka zmarła albo – odcięła się od niego. Rozumiem, że nie chciałeś powiększać jeszcze bardziej objętości opowiadania, lecz te wątki wydają mi się wręcz konieczne do domknięcia. 

Działania szatana bardzo fajnie mi podkreśliłeś, warto to samo wpleść w opowieść, że np. Mikołaj wypomina po latach Cezarowi fakt wyszydzenia religii, której wartość on nareszcie zrozumiał, np. nawracając się. Bo cała, tak dramatyczna opowieść o losach Mikołaja, nagle sprowadza się do wulgaryzmu w postaci jedenastego przykazania, to stanowczo za mało. To oczywiście tylko moje zdanie, może inni Czytelnicy go nie podzielą. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka