Był dwunasty dzień miesiąca Nisan, trzy dni przed początkiem Pesach, gdy Samuel został ukąszony przez pszczołę. Pracował właśnie przy obróbce figowego drewna, które zakupił po okazyjnej cenie od Jeremiasza. Co powszechnie wiadome w fachu cieśli, figa jest niezwykle trudna do obróbki. A szczególnie ta, która rośnie pod Gat Szemanim, a właśnie stamtąd została ściągnięta owa sztuka.
Samuel miał dość kruchą cierpliwość. Gdy tylko złamało mu się trzecie dłuto, cisnął bezużytecznym narzędziem o podłogę, zdjął fartuch i wyszedł z izby, żeby powdychać zapach lokalnej akacji. Zaczęły pylić jakieś pięć dni wcześniej, a stary cieśla ukochał sobie ich woń. Powodem tego była prawdopodobnie matka – wspaniała i kochająca kobieta, pracująca przy zbieraniu kwiatów z tych drzew. Zawsze przynosiła ze sobą z pracy cudowny aromat.
To był ciepły dzień. Samuel miał zatem odsłonięte rękawy. Założył ręce na piersi i wziął kilka głębokich oddechów, żeby ochłonąć. Trzecie dłuto…
,,Straciłem dziś już dwa denary, a wciąż nie skończyłem pracy’’ – pomyślał. ,,Jeśli do końca dnia obrobię drewno, nazajutrz wyślę Jakuba na targ, żeby ogłosił nową ofertę. O ile wszystko pójdzie zgodnie z planem, zarobię dziesięć do piętnastu denarów i ten cały zapał mi się zwróci”.
Gdy tak pożądliwie i gorąco rozmyślał o pieniądzach (faryzeusze powiedzieliby, że to grzech, lecz czy faryzeusze wiedzą jak to jest mieć czwórkę dzieci na utrzymaniu?), nie spostrzegł, że w jego kierunku zbliża się malutki, ale jakże niebezpieczny owad. Pszczoła usiadła na łokciu Samuela.
Cieśla poczuł lekkie łaskotanie, więc gwałtownie machnął ręką.
Pszczoła najwyraźniej uznała to za wystarczającą obelgę w jej stronę i jednym, zamaszystym ruchem, poświęciła swoje życie, żeby dać nauczkę wielkiej bestii, na której spoczęła. Wbiła żądło głęboko w skórę, po czym wpadła w agonalne konwulsje.
Samuel krzyknął z bólu i trzasnął owada dłonią. Intruz spadł na ziemię w bezruchu, lecz żądło pozostało. Spróbował je wyciągnąć, ale bezskutecznie.
Poczuł, że rana zaczyna mu puchnąć.
– Boże Przedwieczny…
Były to ostatnie chwile, gdy miał jeszcze resztki zdrowego rozumu. Najrozsądniejsze wydawało się pójście do ich niewielkiego ogrodu, zerwanie tego podłużnego zioła, którym w młodości babka leczyła go z zakażeń i przyłożenie go do użądlenia.
Zatoczył kilka niezgrabnych kroków przed siebie, czując jak słońce razi go po oczach. To dziwne… Mrowiły go usta.
,,Jahwe… Proszę…” – pomyślał przelotnie, postępując do przodu.
Moment później zaczął odnosić wrażenie, jakby serce biło mu gwałtowniej niż zazwyczaj. Każdy oddech stawał się coraz płytszy.
Powietrza. Potrzebował powietrza. Co się z nim dzieje?
Niestety, każdemu człowiekowi, będącemu w umysłowym żarze, prędzej czy później przychodzi do głowy pewna przerażająca myśl. Działa ona na wyobraźnię – niestety nie w sposób pozytywny, zdecydowanie pogarszając sprawę. A przecież nieszczęśnik, którego dopada, ma całkowicie zaburzone postrzeganie rzeczywistości i nie może dojść do wniosku, że jest irracjonalna. Ten pomysł rodzi się w głowie szybko i niemal intuicyjnie. Jak brzmi?
– Umrę. Jahwe, ja umrę…
Jahwe zapewne był niezwykle rozbawiony tę obawą, gdyż Samuel nie miał uczulenia na pszczoły.
Wpadł do ogrodu i rozejrzał się w roztargnieniu za zielskiem, którego szukał. Jego umysł wpoił sobie, że jeśli nie znajdzie tego zioła i nie natrze nim rany, będzie dalej cierpiał.
Omiótł wzrokiem dzikie róże, dwa drzewa winogronowe i kilka krzewów ozdobnych, które zasadziła jego żona przed rokiem, ale nie przyjęły się zbyt dobrze. Nigdzie nie dojrzał swojego lekarstwa.
Ukląkł na błocie i zaczął wąchać zielone listki – jeden po drugim.
– Nie… To nie ten… Ten też nie… I ten… Ten… Na Boga! Boże, proszę! Proszę, ulituj się nade mną, skrzywdzonym! Proszę! – załkał, a łza spłynęła mu po policzku. Pierwszy raz od dawna, Samuel poczuł strach. Tak rzeczywisty i mocny, że niemal namacalny. Co, do diabła, mogło go tak przerazić? Czyżby pszczoła? To zwykłe użądlenie! A jednak… Jednak bał się. – Boże mój…
Kiedy kolejna roślina okazała się zwykłym chwastem i Samuel zdał sobie sprawę, że zioło lecznicze musiało dawno i niepostrzeżenie obumrzeć, lub nigdy tu nie rosło, wstał i pobiegł w stronę sąsiedniego pola.
,,Muszę znaleźć lekarstwo” – myślał, biegnąc. ,,Muszę! Gdzieś tam jest… Tak wiele go rośnie… Przecież to nie może być tak trudne…”
Pędził coraz szybciej i szybciej. Serce dotrzymywało mu kroku. Lecz wzrok mu się rozmazał… Czuł, że przestaje być sobą, że świadomość wypływa z niego tak, jak miód wypływa z pasieki, że kończyny mu drętwieją. Jak gdyby wychodził z własnego ciała i stawał obok, nie do końca przytomny, lecz nie całkiem we śnie.
Co najważniejsze – biegł.
Poprawka. Przestał biec. Z hukiem wpadł w coś twardego, co zwaliło go z nóg. Rozłożył się na ziemi bezwładnie, mrucząc bluźnierstwa pod nosem i łapiąc za obolałe czoło. Skóra buzowała mu pod palcami, niewątpliwie zwiastując wyrośnięcie solidnego guza.
Popatrzył na obiekt z wyrzutem. Okazało się, że była to czarna sosna.
Zdawało się, jakby wyrosła spod ziemi. Samuel obejrzał się wokół. Leżał na środku pola. W pobliżu nie było niczego, prócz tego jednego, samotnego drzewa w które uderzył.
– Oczywiście… – warknął, podnosząc się z ziemi. – Oczywiście. W okolicy nie ma nic, oprócz ciebie, a ja biegnę na oślep i wpadam dokładnie… Czy Bóg dziś się na mnie uwziął? – Spojrzał w niebo i rozłożył ręce. – Powiedz mi, Boże mój, czy zrobiłem cokolwiek więcej, niż ciężko pracowałem na swoją rodzinę? Czy nie wypełniam Mojżeszowych nakazów? Jeśli tak, daj mi znak, bo chyba jestem ślepy jak gojim!
Po tych słowach otrzepał ręce z piachu i ruszył z powrotem w stronę swojego ogrodu.
,,I tak nie znajdę tego przeklętego zioła”.
Chwileczkę.
Obejrzał się za siebie. Potem spojrzał na swoje dłonie. Zgiął palce, dotknął czubka kciuka językiem. Położył rękę na piersi i wsłuchał się w rytm serca. I znowu spojrzał na dłonie. Wziął głęboki oddech.
Był całkowicie zdrowy i spokojny.
Zgiął łokieć na tyle, na ile było to możliwe i spróbował dojrzeć, czy żądło dalej tam tkwi. Nie zauważył niczego niepokojącego.
A gdy zdał sobie sprawę, że niezdrowe podniecenie, zamazujące jego zmysły przez ostatnie minuty, całkowicie zniknęło, zaśmiał się donośnie i raz jeszcze popatrzył w niebo.
,,To znak od Jahwe, że nie zgrzeszyłem przeciw niemu! Zaprawdę…”
Wtedy zaś wezbrał się mocny wiatr, który nasypał Samuelowi piachu do oczu. Cieśla cofnął się o krok i zaczął trzeć powieki.
Podmuch zdawał się przybierać na sile.
– Oh! – parsknął Samuel i, wciąż na ślepo, powłóczył się w stronę drzewa.
Sosna z powodzeniem schroniła go od nadchodzącej wichury. Powietrzny pęd rozbijał się o pień i rozdzielał, omijając idealnie skrytego rzemieślnika.
W końcu udało mu się wyczyścić oczy i znów ujrzał świat.
Przez chwilę podczas której nie miał wizji, zmieniło się dość sporo. Piękny, słoneczny dzień przybrał postać prawdziwie podłego krajobrazu pełnego szarości. Wiatr huczał przeraźliwie. Samuel słyszał jak gałęzie sosny trzepoczą, a mieszkające na nich igły opadają na ziemię.
,,Nieszczęsny dzień… A miałem pracować nad figowcem…”
Zmęczony, nie odrywając pleców od pnia drzewa, zsunął się na glebę i oparł głową o korę. Postanowił, że przeczeka najmocniejszy podmuch, a potem szybko wróci do ogrodu i stamtąd do domu, gdzie wiatr już go nie dopadnie.
Chociaż jakiś czas temu wydawało się to niemożliwe, jedynym o czym teraz marzył Samuel, było znalezienie się w swojej cichej, spokojnej izbie roboczej i obrobienie drewna. Mimo tego, że często tracił do niej cierpliwość, to szczerze kochał swoją pracę. Była sprawiedliwa – tyle, ile z siebie dałeś, tyle mogłeś zarobić. A on zwykle dawał z siebie wszystko. I zarabiał akurat tyle, by utrzymać siebie, żonę i czwórkę dzieci.
– Wiatr jest bezlitosny – usłyszał nagle obcy głos.
Samuel podskoczył w górę z prędkością strzały. Mógłby przyrzec, że ktoś do niego przemówił.
– Ktoś tu jest? – zapytał.
– Czy kiedykolwiek nikogo tu nie było? – odparło coś.
Cieśla głośno przełknął ślinę, nie do końca pewien czy rozmawia z Bogiem, czy staje się jednym z szaleńców, których wypędzają za mury Jerozolimy, a może rozgrzana głowa płata mu figle.
– Czy to Ty, Jahwe mój?
– Jahwe przemawia tylko do jednego cieśli. I nie jesteś nim ty.
Samuel zamrugał zawzięcie oczami i przetkał palcem małżowiny uszne. Zaczynał powoli się martwić, że użądlenie wpędziło go w majaki i naprawdę zaczyna tracić rozum. Odgarnął włosy z czoła i przykucnął.
Dopiero teraz zauważył, że wiatr ucichł.
,,To się nie dzieje naprawdę, Sami” – wytłumaczył sobie w myślach. ,,To złudzenie, Bóg jeden wie czy nie utkane przez samego satana”.
Wstał na proste nogi i pobiegł w stronę ogrodu, nie oglądając się za siebie.
Gdy wreszcie wrócił do pracowni, chwycił za wiadro stojące w kącie, odciągnął je na środek i zwrócił doń zawartość swojego żołądka. Dla przejrzałego cieśli, dwa biegi przez całe pole Głuchego Jana podczas ataku amoku, to wystarczająco, żeby nadwyrężyć ciało. Nie to jednak martwiło teraz Samuela.
– Daj mi Boże, żebym nie nadwyrężył ducha – rzekł cicho i sięgnął po czwarte dłuto tego dnia.
***
– Nie wolno pracować w szabat.
– To nie praca, Saro.
Ezekiel miał już dwadzieścia lat i nie należał do najlżejszych. Samuel wiedział jednak, że syn nie kochał niczego bardziej, niż porannych spacerów w słoneczne dni.
Wziął go na plecy, a Ezekiel oplótł rękoma jego szyję.
– Pomóż mi z nogami – sapnął Samuel.
Na twarzy Sary wymalowana była niechęć, lecz natychmiast pospieszyła na pomoc i zajęła się kończynami syna. Oplotła je wokół talii męża.
Ten ruszył powoli do przodu. Każdy krok stanowił bowiem znaczący wysiłek. Lecz czego się nie robi dla choćby krótkich chwil szczęścia swoich dzieci? Samuel był gotów na dużo większe poświęcenie, niż przeniesienie syna przez próg domu i kawałek ogrodu.
Wyszli na zewnątrz. Ostatniego dnia miesiąca Nisan, słońce świeciło słabiej niż zwykle o tej porze roku – chmury kłębiły się gęsto, ale dzięki swojej mlecznej barwie, mieniły się na niebie niczym plamy mleka rozlane na stole. To ulubiona pogoda Ezekiela.
– Dziękuję, ojcze. – Samuel usłyszał szept przy uchu.
– Czy nadal byłbym ojcem, gdybym nie kochał swojego dziecka? – odparł.
Kiedy po skierowaniu się w stronę ogrodu, przechodzili przez drogę gospodarską, usłyszeli chlupot wody.
Okazało się, że to Jakub wracał ze studni z dwoma pełnymi wiadrami. Samuel miał już problemy, żeby dźwigać ciężary, ale jego pierworodny syn był właśnie w kwiecie wieku, kilka tygodni przed dwudziestymi drugimi urodzinami. Mięśnie napinały mu się pod ciężarem, ale nie sposób było nie odnieść wrażenia, że Jakub czerpał z tego pewną przyjemność. Choć ciało świeciło mu się od potu, wykrzywił wargi w ledwo zauważalnym uśmiechu.
– Nie przemęczaj się ojcze! – zawołał, gdy się zbliżył. Odłożył wiadra na ziemię i odsapnął. – Ja mogę go ponieść.
– Nie. – Samuel pokiwał głową. – Ty musisz iść dzisiaj na targ.
– Na targ? Dzisiaj szabat!
– Czyżbyś nie nosił właśnie wody do domu?
– Ojcze..
– Cisza, Jakubie. Powiedziałem, że pójdziesz na targ, więc pójdziesz na targ. Staniesz na środku, tam gdzie sprzedają przepiórki i ogłosisz nową ofertę. Figowiec, którego ociosaliśmy ostatnim razem, nie przyniósł takiego zysku, jakiego się spodziewaliśmy. Obwieść, że zdobyłem drewno akacjowe i wystrugam z niego stół na dziesięć osób za trzynaście denarów.
– Trzynaście denarów? Ojcze, za tę akację zapłaciliśmy siedem!
– Jeżeli nie złamie mi się żadne dłuto, wystarczy nam pieniędzy na Ijar. A Bóg jeden wie, czy nie trafi nam się więcej dobrego drewna? Osiem denarów, które odłożyliśmy, równie dobrze mogę przeznaczyć na nowy towar, jeśli tylko dostanę dobrą ofertę. Ale na razie… Na razie zanieś wodę do domu i ruszaj na targ.
Jakub zrobił kwaśną minę, ale odpowiedział tylko:
– Dobrze, ojcze.
Po czym jeszcze raz naprężył mięśnie, schylił się i podniósł oba wiadra, wylewając przy okazji nieco wody.
– Do zobaczenia wieczorem, Ezi – uśmiechnął się do milczącego Ezekiela i wszedł do domu.
Potem znowu ruszyli do ogrodu i dotarli tam, zanim Samuel poczuł, że traci siły.
Delikatnie odłożył Ezekiela na zazieleniony fragment ziemi. Jego syn oparł się plecami o winorośle. Zamknął oczy w ciszy i zaciągnął się rześkim powietrzem.
Cieśla zdecydował, że da mu chwilę samotności. Poszedł więc dojrzeć róż. Czerwone kwiaty, które ukochała sobie Sara, od pewnego czasu wydawały się znacznie słabsze niż kiedyś. Ich kolor nieco pobladł, a łodygi zgarbiły się w stronę gruntu. Pojedyncze płatki zdążyły już opaść.
,,To zagwozdka” – pomyślał. ,,Te kwiaty kwitną dopiero na Siwan. Skoro przeżyły tak długo i umierają właśnie teraz, czy zdążą odrodzić się na czas? A jeśli nie zdążą, to czy wzejdą w przyszłym roku, czy umrą na zawsze”?
Przesunął dłonią po delikatnej powierzchni rośliny. Sprawiło mu to przyjemność, lecz już po pierwszym ruchu, na ziemię opadły dwa płatki. Samuel zdecydował zatem, że nie będzie więcej ich ruszał i ten problem pozostawi do rozwiązania Sarze. To w końcu jej pupile.
Chociaż musiał przyznać, że były piękne.
Wrócił do miejsca w którym leżał Ezekiel.
Młodzieniec spoczywał w tej samej pozycji, z rękami założonymi na piersi i mocno zaciśniętymi powiekami. Sprawiał wrażenie, jakby coś zakłócało jego spokój, a on usilnie chciał z tym walczyć.
Samuel usiadł obok.
– O czym myślisz? – zapytał.
– O niczym.
– Nie da się myśleć o niczym. – Cieśla chwycił pomiędzy palce kilka źdźbeł świeżej trawy i przyjrzał się im dokładnie. – Ja na przykład myślę o tym, że Jahwe spuścił na nas piękny dzień. Prawda?
– Mhm.
Samuel dobrze wiedział, że Ezekiel nie ma ochoty z nim rozmawiać. Szczerze mówiąc, nigdy nie miał. Pod tym względem nie przypominał swojego rodzeństwa. Był jedyny w swoim rodzaju, cichy i pokorny, ale przy tym jawnie wrogi. Samuel rozmyślał nad tym czasem podczas pracy.
,,To przez nogi” – doszedł do wniosku zeszłego lata. ,,Nie może nigdzie pójść bez pomocy. Ja też byłbym zgorzkniały”.
Odpuścił sobie więc próby ciągnięcia rozmowy. Wyrzucił trawę z rąk i, podobnie do syna, oparł głowę o winorośl, zamknął oczy i wziął głęboki wdech.
Teraz nie mógł zaprzątać sobie głowy rzeczami na które nie miał wpływu. Musi wyżywić rodzinę. A żeby to zrobić, powinien poszukać nowego drewna. Oczywiście, z akacji, którą zakupił od Jeremiasza, niewątpliwie uda się wycisnąć kilkadziesiąt denarów. Jednak… Jednak…
,,Jednak Jakub niedługo będzie się żenić.” – wyjaśnił w myślach powód swojego niepokoju. ,,Jest przystojny. Przystojniejszy ode mnie. Ma urodę po Sarze. Czarne włosy i oczy, szerokie barki i prostą żuchwę. Nie może się opędzić od kobiet” – ta myśl sprawiła, że uśmiechnął się pod nosem.
Tak, musi zbudować większe oszczędności niż osiem denarów, skoro będzie chciał wyprawić wesele najstarszego syna. Już teraz zbyt często przebywa w domu Eliasza. Jeśli Eliasz zechce wydać go za swoją córkę (a żeby Bóg temu dopomógł, bo była piękna), ożenią się jeszcze na Tewet. Samuel nie miałby honoru, gdyby pociągnął z posagu na zabawę. To będą pieniądze państwa młodych. A na weselu potrzeba wiele wina.
– Nie mogę – odezwał się nagle Ezekiel.
Samuel otworzył oczy i spojrzał na syna.
– Czego nie możesz?
– Wytrzymać. Nie mogę już wytrzymać. – Ezekiel zrobił minę pełną zniecierpliwienia, ale Samuel postawiłby zakład, że dosłyszał w niej nutkę strachu.
– Nie rozumiem – pokiwał głową.
– Ciągle mam wrażenie, że ktoś mnie woła. Po imieniu, ojcze. Przecież nikt nie mówi mi Ezekiel! Każdy nazywa mnie Ezi.
,,Ja mówię na niego Ezekiel w swojej głowie, ale tego nie wie” – pomyślał cieśla.
– Woła mnie po imieniu odkąd tylko poszedłeś doglądać róż – kontynuował jego syn. – Ciągle tylko “Ezekielu, Ezekielu”! Nie wiem czy to głos kobiety, czy mężczyzny. Myślałem, że to zwykły majak, może sztuczka umysłu, czy diabeł wie co jeszcze, ale to się dzieje naprawdę! Ciągle to robi. Nawet teraz. Stamtąd. – Pokazał palcem na pole Głuchego Jana.
Samuelowi mocniej zabiło serce.
– Stamtąd? – zapytał, wskazując w tym samym kierunku. – Na pewno?
– Na pewno.
Przełknął ślinę.
Czy to możliwe, żeby… Nie, to nie jest…
,,Boże jedyny! Nie wystawiaj mnie na próbę szaleństwa! Nie mogę postradać zmysłów – jestem ojcem i mężem, mam pięć brzuchów do wykarmienia. Zabierz moją trzeźwość, gdy Jakub będzie już gotów do zawodu. Boże jedyny”!
– Nie słyszysz tego, ojcze? – zapytał Ezekiel nieco bardziej zaniepokojony.
– Nie, synu. Nie słyszę – odparł Samuel. – Czy mówi coś jeszcze?
– Tylko moje imię.
– Więc chce, żebyś do niego przyszedł.
,,Niech diabeł mnie porwie za to, co zrobię. Lecz moje serce rośnie jak pąk na wiosnę. Czuje, że coś się tu dzieje”.
Ezekiel zamrugał.
– Wiesz dobrze, że nie…
– Oh, synu! Nie bądź głupcem! Nie zapomniałem przecież, że twoje nogi się ciebie nie słuchają. Ja cię tam zaniosę. Ale skoro tamto drzewo chce, żebyśmy przybyli, to wykonamy tę wolę. Choćby satan miał wyrwać mnie w objęcia czarnego Szeolu, jeśli to tylko złoty cielec woła na pustyni, pójdziemy tam, bo stracę rozsądek!
Jego syn zmarszczył brwi tak zawzięcie, że niemal wstąpiły mu do oczodołów.
– Drzewo?
,,Na Mojżesza… Jestem roztargniony i mówię, to, co myślę a nie to, co powinienem”.
– Po prostu złap się mojej szyi i bądź mi posłuszny – urwał.
Wstał i przykucnął przy Ezim, żeby ten mógł wspiąć się mu na plecy.
– Ja… – Ezekiel chciał protestować, ale najwyraźniej rozmyślił się w połowie zdania. – Dobrze, ojcze.
Wykonał polecenie i zawisł na karku ojca. Następnie podnieśli się i powoli zaczęli przesuwać w stronę pola Głuchego Jana.
Na polu słońce prażyło zdecydowanie mocniej i Samuel poczuł się zmęczony. Na karku wisiał mu dorosły mężczyzna, ciepło napierało na skronie i czoło, a pierwsze krople potu już dawno zaczęły sączyć po twarzy.
Nie było miejsca gdzie mogliby schronić się przed żarem. Ani skrawka cienia – nic, prócz wielkiej, ciemnej sosny, stojącej na środku, niczym samotna igła wystająca ze stołu krawieckiego.
,,Ciekawe czy to drzewo może sprawić nam tyle samo bólu, co igła” – pomyślał Samuel, ale szybko odgonił tę myśl, gdyż napawała go poczuciem winy, że zabiera tu ułomnego syna. ,,Czy jestem Abrahamem, który wpędza swego Izaaka pod ostrze? Nie, Eli, nie! Odegnaj ode mnie te plugawe myśli”!
Przez resztę podróży, Samuel starał się nie myśleć zbyt mocno nad tym, co robi, bo wiedział, że w końcu by zawrócił. Tymczasem Ezekiel nie przemówił ani razu. Kilkukrotnie Samuel miał wrażenie, że syn rozgląda się nerwowo na różne strony i czuł jak się mu kręci na plecach. Gdy do drzewa zostało około sto kroków, Ezi w końcu otworzył usta:
– Głos jest bardziej donośny, niż przedtem.
Ojciec pokiwał głową.
– Tego się spodziewałem.
– Myślisz, że właściciel tego głosu ukrywa się w koronie drzewa?
Cieśla zdał sobie sprawę jak bardzo szalona wydaje się jego myśl, że to samo drzewo do nich przemawia. Zrobiło mu się głupio, że dotychczas nawet nie wpadł na pomysł, jakoby w połowie Nisan nie rozmawiał z sosną, ani nie miał halucynacji, ale po prostu dyskutował z człowiekiem, kryjącym się gdzieś w okolicy.
Jeśli powie Ezekielowi co o tym myśli, ten zapewne uzna, że staruszek mu oszalał.
,,Na Pierwszą Świątynię… Sam już nie wiem czy mam rozum”.
– Tak właśnie myślę, synu. Ten, kto cię woła, siedzi na tym drzewie.
Dojście na miejsce nie zajęło im już wiele więcej czasu. Zatrzymali się około pięć łokci od pnia i obaj popatrzyli na rozłożyste gałęzie.
,,Pozostało mi jedno” – pomyślał Samuel. ,,Odkryć co tu się dzieje i przynieść ukojenie mojej duszy. Chociaż bardziej boję się o Ezekiela. Czy to satan go kusi? Nie wiem, ale zaraz się okaże”.
– Pokaż się! – krzyknął, świdrując wzrokiem szczyt sosny.
Nie usłyszał odpowiedzi.
– Poczekaj, Ezi. Położę cię przy pniu, a ja spróbuję wspiąć się na górę.
Ezekiel mruknął na znak zgody i Samuel oparł go plecami o drzewo. Następnie wytarł dłonie o skrawek fartucha i zbadał lepkość kory. Wydawało się, że wspinaczka powinna być dosyć prosta. Chwycił zatem najniższej gałęzi, która wyglądała na wystarczająco solidną i oparł na niej ciężar ciała. Gałąź zadygotała, ale nie złamała się. Uniósł więc stopę i wsadził w wyrwę w pniu.
Sprawdzał wszystkie gałęzie po kolej, zanim się na nich zawieszał. Wiedział, że upadek z takiej wysokości nie pozbawi go życia, ale w jego wieku kości łamało się łatwo. A cieśla musi mieć sprawną każdą z nich, żeby pracować.
W końcu stopy wisiały mu na wysokości dwukrotności wzrostu Jakuba i poczuł pierwsze oznaki strachu.
– Kimkolwiek jesteś, pokaż się! – rozkazał jeszcze raz, modląc się w duchu do Jahwe, żeby nie musiał wchodzić wyżej.
Ponownie jednak nie usłyszał odpowiedzi.
,,Boże, boję się.” – rzekł w myślach. ,,Ale ciekawość zżera mnie od środka i czuję, że więcej nie zasnę, jeśli nie dowiem się o co tu chodzi. Jeśli to sztuczka złego ducha, to bądź przy mnie, bo będę potrzebował Twojej silnej laski i Mojżeszowej odwagi”.
Kilka chwil zajęło mu wspięcie na wysokość, na której nie był odkąd przestał być brzdącem. Ta wspinaczka kojarzyła mu się z najdawniejszymi wspomnieniami, rozmazanymi przez mgłę dziesięcioleci, kiedy razem z innymi chłopcami wędrował po gałęziach, tak jak kozy wędrują po górach – czyli z łatwością i gracją.
Lecz teraz był stary.
Korona drzewa zakryła większość światła słonecznego i jasność przebijała już tylko przez zielony filtr. Ezekiel zniknął mu z oczu, lecz Sami słyszał, że syn co jakiś czas skrobie czymś o korę.
,,Nudzi się. Albo denerwuje”.
Po pewnym czasie stwierdził, że wyżej już nie wejdzie. Z pewną satysfakcją przyznał sobie w myślach, że nie może być całkiem szalony, jeśli wciąż się czegoś boi. Nie pomogło mu to jednak na zbyt długo. Dalej nie odkrył tajemnicy, dla której tu przyszedł.
Zdążył zrobić pierwszy ruch w dół, schylając się do niższej gałęzi, gdy stwierdził, że nie zaszkodzi mu spróbować ostatni raz.
Zamknął oczy.
,,Powiem to, co leży mi na sercu. Jeśli nie słucha mnie żaden pustelnik, ani drzewo, ani Ezekiel – niech Bóg mnie posłucha”.
– Proszę. Proszę cię, kimkolwiek jesteś. Odezwij się do mnie. Odkąd pierwszy raz cię usłyszałem, czułem, że coś ciąży mi na sercu… Chciałem wierzyć, że to zwidy, ale mój ukochany syn też cię słyszał. Muszę więc przyznać, że… Istniejesz. Proszę cię, powiedz tylko, że jesteś człowiekiem. Powiedz, że jesteś starym samotnikiem, albo chłopcem, który się ze mnie nabija; powiedz, że mordujesz i gwałcisz, albo że służysz samemu Złemu Duchowi, że wypędziłeś Abrahama z Ur, na litość Jahwe! Bądź kimkolwiek zechcesz, ale bądź namacalny, żywy, z krwi i kości, na Jego podobieństwo. Ulżyj mi w męce duszy… Błagałbym cię na kolanach, gdybym nie huśtał się na gałęziach tego przeklętego…
– Uważaj na słowa, Samuelu!
Prawie spadł.
– Na Pierwszą Świątynię! Odezwałeś się! Lub odezwałaś. – Szybko zdał sobie sprawę, że nie jest pewien czy rozmawia z mężczyzną, czy kobietą.
– Nie zostało ci odpowiedziane na to, o co prosiłeś, bo nie mogę na to odpowiedzieć. Jednak, jeśli chcesz mnie przekląć, lękaj się, bo sam Pan spuści na ciebie plagi większe od tych egipskich.
– Nie… Powiedz tylko… Kim… Jesteś? – wyjąkał.
– Sosną, Samuelu.
Zamknął powieki i uronił łzę. A potem następną i jeszcze jedną.
,,Jestem szalony… Szalony niczym Aaron na pustyni…” – pomyślał ze szczerym żalem. ,,Skoro taka jest wola Pana”.
Zaczął powoli wycofywać się w dół. Zamierzał zejść na ziemię, powiedzieć Ezekielowi, że nic nie znalazł, wziąć go na plecy, wrócić prosto do domu i czekać, aż obłęd pożrę mu wnętrzności.
– Jesteś człowiekiem małej wiary, Sami.
Zatrzymał się, choć nie wierzył, że to co słyszy jest prawdziwe. Zatrzymał się, bo czuł, że jego umysł obwieści przed nim coś, z czego powinien zdawać sobie sprawę od dawna.
– Nie wierzysz, że dzieło Jahwe może mówić człowieczym głosem. Dla ciebie, niewierny, Bóg nie może uczynić wszystkiego, co tylko sobie zażyczy? Wy, niedowiarkowie, sądzicie, że wszystko na świecie jest takie, do jakiego się przyzwyczailiście. Sosny zazwyczaj nie mówią, więc żadna sosna nie mówi! Nie wierzysz w wszechmoc Najwyższego! Zaprawdę, jesteś szaleńcem, Samuelu, lecz nie dlatego, że słyszysz mój głos. Jesteś szaleńcem, bo go słyszysz i nie wierzysz, że słyszysz. Czyżby twoje własne uszy cię okłamywały?
– Boję się, że nigdy nie odzyskam rozumu po tym, co słyszę. Moje uszy nie kłamią. To umysł mnie zawodzi. Przebacz mi Boże, że nie potrafię uwierzyć w Twoje dzieło… Lecz głowa Samuela nierówna głowie Hioba.
Głos umilkł na chwilę i Samuel myślał, że to już koniec ataku paranoi. Czuł wielki smutek, więc nie schodził jeszcze na dół, potrzebując chwili w samotności. Wtedy jednak znów rozległy się słowa:
– Samuel, tak jak Hiob, dostanie od Jahwe to, co mu należne.
Wypuścił powietrze.
,,Mój własny umysł podsuwa mi straszne myśli. Czyżbym naprawdę tak wiele nagrzeszył? Czy noszenie swojego własnego dziecka na swoich plecach w szabat jest takim przestępstwem przeciw Panu? Hiob dostał szczęście, ale był prawy i szlachetny. Ja zaś jestem prostym cieślą spod Jerozolimy”.
– Ojcze!
Ezekiel wrzasnął z dołu na całe gardło, jakby coś rozszarpywało mu wnętrzności.
– Ojcze! Ojcze! Boże mój! Ojcze! Zejdź, proszę!
Samuel nie czekał ani chwili dłużej. To nie był czas na pojedynek z własną głową. Zaczął schodzić z drzewa.
Chociaż ,,schodzić” to złe słowo. Zstępował z gałęzi na gałąź w trzy razy szybszym tempie niż przy wchodzeniu na górę, niemal nie zwracając uwagi na to, gdzie stawia stopy.
Z dołu dalej dochodziły przeraźliwe krzyki Ezekiela, który zdzierał sobie gardło – niewątpliwie ze strachu.
Kiedy cieśla był już nad ziemią tylko tyle, że zły zeskok mógłby połamać mu nie więcej niż dwie kończyny, puścił się powierzchni drzewa i zeskoczył niezgrabnie na dół. Samuel był tak pobudzony, że piekielny ból, który przeszył jego nadgarstek po twardym lądowaniu, niemal natychmiast ustał. Wróci za jakiś czas ze zdwojoną siłą. To nieważne.
Wstał na nogi i podbiegł do Ezekiela.
Twarz jego syna wyglądała, jakby zobaczył właśnie ducha. Oczy wyłaziły mu z orbit, wargi zbladły, policzki zapadły. Rozglądał się na wszystkie strony, błyskawicznie przerzucając głową – jakby w amoku – i wył przeraźliwie.
– Co się dzieje?! – zapytał Samuel.
– Ojcze! Ojcze! Ojcze!
– Ezi, błagam! Co się dzieje?
– Boże, cóżeś uczynił?! Boże mój! Ojcze! Ojcze, czy to ty zrobiłeś? Ojcze… Ty, razem z Bogiem! Ojcze mój!
– Co się stało, do diabła?!
– Tato… Tato…!
– Mówże wreszcie!!!
Ezekiel poruszył prawą stopą.
Samuel poczuł, że kręci mu się w głowie i już po chwili leżał nieprzytomny na ziemi.
***
Piątego dnia Tewetu, Anna miała siedemnaste urodziny. W domu Samuela zebrało się wielu gości – oprócz ich sześcioosobowej rodziny, w zabawie brało udział jego dwóch kuzynów, którzy przyjechali prosto z Kafarnaum, matka Sary, przybrany brat Samuela, a o południu przybył nawet syn starego kupca Józefa o imieniu Szaweł. Szaweł był tylko dwa lata starszy od Anny, więc zapewne niebawem zacznie prosić ją o rękę. To dobrze. Józefa na pewno stać, żeby kupić im dom.
Samuel i Sara przygotowywali uroczystość od niespełna tygodnia, odkąd tylko skończył się szabat. Kosztowało to ich dziewięć denarów.
,,Na cóż miałbym wydawać pieniądze, jeśli nie na urodziny córki?” – pomyślał, gdy zabierał ze stołu do gotowania kilka talerzy z jedzeniem.
Wszedł do izby głównej i położył posiłek przed siedzeniami kilkorga z gości.
– Dziękujemy, Sami – powiedział starszy z kuzynów o imieniu Natan.
Najmłodszy z synów Samuela – czternastoletni Izajasz, uniósł głowę i, najwyraźniej węsząc dogodną okazję, zapytał z zapałem:
– Ojcze, czy jest jakieś wino?
– Oczywiście, że jest wino.
– Czy mógłbyś…
– Nie, nie, nie Iza. Ty zdążysz jeszcze wypić swoje winogrona – poczochrał mu włosy i zachichotał, ale jego syn zrobił kwaśną minę. – Czy wy chcecie wina? – zapytał dorosłych gości.
– Może potem – powiedział Szaweł.
,,Niedługo będzie częstym bywalcem mojego domu. Chce sprawić dobre wrażenie, żebym następnym razem nie pogonił go kijem”.
– Chłopcze, co ty mówisz? – młodszy z kuzynów Samuela, Barnaba, wstał od stołu i oparł się o bark gospodarza. – Wina się nie odmawia! Dajże no ociupinkę, stary druhu. – Zarechotał, klepnął Samuela po plecach i wrócił na miejsce. – I usiądź, do diabła, z nami, zamiast tylko latać i latać… W tę i we w tę, jak posłaniec, bracie! W tę i we wtą, ha ha ha!
– Dobrze, Barnabo. Ale muszę cię ostrzec, że ja nie będę zbierał cię z podłogi, ha ha!
– Od tego jestem ja, przyjacielu – zawtórował im Natan.
Wszyscy przy stole zaczęli się przekrzykiwać i żartować. Jakub poderwał się w górę i złapał Izajasza za kark, drugą ręką ścisnął mu nasadę głowy i z radosnym rechotem opadli na podłogę, siłując ze sobą. Pozostali goście kibicowali z uśmiechami na twarzach, wykrzykując co jakiś czas następne dowcipy w stronę pojedynkujących się młodzieńców.
,,Błogie są urodziny mojej córki. Tak przystało na bankiet dla kobiety”.
Samuel wyszedł na zewnątrz i skierował się w stronę szopy w której trzymali wino. Wiedział, że nie ma go zbyt wiele, ale na kilka kielichów dla każdego z gości powinno wystarczyć.
Kiedy zszedł na ścieżkę prowadzącą w stronę studni i obory, zza rogu wyszła Sara, niosąca dzban z owocami. Samuel wyjął z dzbanka dwie dorodne śliwki i wepchnął sobie do ust.
– Co się tam u licha dzieje? – Kiwnęła podbródkiem na ich dom.
– Umm… Za-ba-wa – wydukał z pełną paszczą.
Sara pokiwała tylko głową z niesmakiem i ruszyła dalej.
– My, chłopcy, tak mamy, że lubimy się siłować! – krzyknął do niej, gdy tylko zdołał przełknąć. – Tylko pamiętaj, żeby Jakub nie nabił mu zbyt dużego guza przed Asara be-Tewet!
Jego żona machnęła tylko ręką i zniknęła za progiem budynku.
Samuel uśmiechnął się pod nosem i wszedł do szopy. W środku pachniało stęchlizną i padliną. Zaiste, w kącie leżały dwa martwe szczury. Cieśla stwierdził, że lepiej ich nie dotykać przed końcem uczty, więc tylko kopnął je na drugi koniec pomieszczenia, żeby wydzielały mniejszy odór i podszedł do drabiny, opartej o drewniane półpiętro.
Wdrapał się na górę, gdzie znajdowały się trzy naczynia pełne ciemnoczerwonego wina. Schylił się i powąchał.
,,Słaby to trunek” – rzekł w głowie. ,,Nie ma więcej niż rok. Ale musi wystarczyć”.
Wzruszył ramionami, chwycił za brzegi pierwszego dzbana i podniósł do góry. Założył go sobie pod pachę i ostrożnie zaczął schodzić ze stopni drabiny. Z każdym krokiem trochę napitku wylewało się na słomiane klepisko, pełniące tu funkcję podłogi.
W końcu zszedł na dół i położył wino przy wyjściu ze stodoły. Już zrobił pierwszy krok nazad, żeby pójść po następną porcję, gdy usłyszał krzyk Jakuba, dochodzący z domu:
– Ojcze!
Najstarszy syn wyszedł na podwórze i pomachał w jego stronę.
– Ojcze, mamy następnego gościa! Przywitaj go, jak gospodarz!
– Jakiego gościa? – odkrzyknął mu Samuel z lekkim roztargnieniem.
– Lubisz ją – odparł Jakub i wrócił do środka.
,,Ah, no tak. Właściwie nie ma w tym nic dziwnego. Czyżbym nie sądził, że i ona się zjawi”?
Otrzepał dłonie z piachu i kurzu, które zalęgły się na powierzchni dźwiganego naczynia.
– Za dużo rzeczy naraz… Jestem na to za stary – mruknął pod nosem.
– Ja to zrobię. Idź przywitać Magdalenę.
Samuel odwrócił się w stronę głosu. Ezekiel szedł do niego z szerokim uśmiechem na ustach. Szedł. Na nogach.
,,Tak jak przez ostatnie pół roku… Nie mogę się przyzwyczaić… Chwalmy Pana, bo jest dobry. Chwalmy Pana”.
– Tylko uważaj. – Potrząsnął palcem do syna.
– Dobrze. – Ezekiel zaśmiał się i pokiwał głową. – No już, Ojcze. Jeśli dasz jej tyle czekać, to…
– Oh, dobrze, już dobrze, Ezi, idę.
,,Odkąd odzyskał sprawność w nogach, jest całkowicie innym człowiekiem” – pomyślał, przechodząc z powrotem przez ścieżkę gospodarską. ,,Stał się uczynny i radosny. Uśmiech nie znika mu z ust. A przy tym pozostał pokorny. Nie bawi się z nimi, ale pracuje, nosi mi wióry i czyści pracownię, podczas gdy jego bracia piją wino i słuchają opowieści. Stał się silny i duchem i ciałem. Zaprawdę, chwalmy Pana…”
Kiedy wchodził do domu, Izajasz i Natan akurat trzymali Annę na barkach i udawali, że ją upuszczają. Jubilatka chichotała i piszczała, a pozostali goście śpiewali starą, dobrą piosenkę Do róż i jezior – tę, którą intonuje się zawsze na weselach i urodzinach, po tym, jak główny zainteresowany zostanie wzięty w obroty towarzystwa.
Samuel stanął przed drzwiami wejściowymi i poprawił sobie włosy.
Za jego plecami od razu znalazł się Jakub.
– Zachowuj się przyzwoicie – rzekł ojciec twardo i pomachał palcem wskazującym przed nosem syna.
– Mhm, mhm!
– Mhm, mhm, łobuzie! – Symbolicznie zdzielił pierworodnego po czole. – Przytakuj, przytakuj, a potem będziesz jej kręcił w głowie! To urodziny twojej siostry! Pamiętaj!
– Pamiętam, ojcze! Pamiętam przecież…
Samuel pokiwał głową i pociągnął za metalową klamkę.
Po drugiej stronie progu zobaczył wysokiego, chudego mężczyznę o kruczoczarnych włosach i niepokojąco ciemnym spojrzeniu. Na dodatek, przybysz był ubrany również w czarną szatę i trzymał w dłoni hebanowe kwiaty, których Samuel nie potrafił rozpoznać.
Za jego plecami, pokornie skulona i wpatrzona w ziemię, czekała młoda kobieta, wyglądem niczym nie przypominająca swojego ojca – o jasnobrązowych włosach i piwnych oczach, z fryzurą spiętą pod bladoróżową chustą, przyodziana w piaskowy strój.
– Eliaszu! – Samuel rozłożył dłonie i ceremonialnie przywitał się z sąsiadem.
– Witaj Sami, witaj… Oh, Jakub. – Gość niemal niezauważalnie kiwnął głową w stronę czającego się w tle młodzieńca. – Przynieśliśmy kwiaty dla Anny. – Wręczył prezent w dłonie gospodarza.
– Co to za gatunek? – zapytał cieśla.
– Oh, Bóg jeden wie.
– Rozumiem. A to zapewne Magdalena?
– Tak. To moja córka, Magdalena.
Dziewczyna ukłoniła się nieśmiało, nie podnosząc wzroku.
– Czy Magdalena nie zechciałaby dołączyć do zabawy?
Samuel poczuł jak Jakub ciągnie go za skrawek szaty z nieukrywanym entuzjazmem. Wiedział, że próbuje ukradkiem powiedzieć mu szczere ,,Dziękuję”!
– Oh, Sami, nie wiem czy to wypada… Ona nie jest z twojej rodziny – rzekł Eliasz.
,,Kilka księżyców temu postawiłbym wszystkie swoje srebrniki u celników, że o tej porze mój syn i jego córka będą po ożenku”.
– Jest młoda. Czy młodzi patrzą na tradycję, Eliaszu? – położył dłoń na ramieniu sąsiada. – Czy może na tańce i śmiechy? My jesteśmy już starzy. Racja, nam nie wypada. Lecz im?
– Ha ha ha, chyba masz rację, Sami. Córko, chcesz wejść do środka?
Dziewczyna rzuciła krótkie spojrzenie na Jakuba.
– Tak, ojcze – odpowiedziała.
– Oh, no dobrze. Bądź w domu przed zmierzchem. Na litość Boską, martwię się o nią jakby żyła między wilkami – uśmiechnął się Eliasz. – Może już tak mamy, ojcowie cór?
Samuel gestem zaprosił Magdalenę, a ta posłusznie weszła do środka.
– Może tak. Anna dziękuje za kwiaty.
Po czym zamknął drzwi, ignorując, że Eliasz próbował jeszcze coś powiedzieć.
– Ojcze… – zaczął Jakub tonem pełnym wdzięczności.
– Nie bajdurz – Samuel machnął dłonią i wrócił do izby głównej, udając, że nie interesuje go życie miłosne syna.
Właśnie wtedy Ezekiel kończył taszczyć ostatni dzban wina. Na szczęście pod koniec walki z ceramiką, ze swojego miejsca wstał Barnaba i pomógł postawić ją na ziemi. Drugi z synów Samiego był już cały czerwony z wysiłku i przypominał z twarzy podpuchnięte jabłko. Z głęboką ulgą uwalił się na najbliższe posłanie.
– Pijemy? – zapytał tęsknie Izajasz.
– Osz! – Natan zdzielił go po dłoniach. – Trzeba poczekać, aż gospodarz naleje pierwszy kielich. Czy ten Samuel niczego cię nie nauczył?
– Nie no… Nauczył… – odpowiedział najmłodszy z braci, rozcierając czerwony ślad na knykciach.
Natan wstał, sięgnął po swój kielich i podał go Samuelowi. Pokiwał głową na znak, że nadszedł czas na picie.
Sami spojrzał najpierw w stronę żony (Sara wyglądała jakby miała już wszystkiego dość… no może z wyjątkiem swojej matki), a potem w stronę córki. Anna prowadziła ożywioną dyskusję z synem Józefa i chichotała po prawie każdym słowie, jakim częstował ją Szaweł.
– Racja. Picie czas zacząć, bracia i siostry.
Cieśla zamoczył trzymany puchar w ciemnoczerwonej cieczy. Uniósł go do góry i zmówił krótką modlitwę, żeby Jahwe pobłogosławił wino. A potem wręczył je Natanowi, który haustem wypił do dna.
Wzniosły się wiwaty żądnych upojenia gości.
Kątem oka Samuel zauważył, że na boku Jakub obdarza Magdalenę ukradkowym pocałunkiem w policzek.
,,W naszym domu nie ma faryzeuszy” – pomyślał. ,,Miłość to nie grzech. Niech robią to, co zostało im nakazane przez Pana: rozmnażają się i miłują”.
Spróbował wrócić myślami do swoich kuzynów. Od początku uroczystości miał nieodpartą ochotę zapytać ich o ceny drewna w Kafarnaum, ale ciągle coś mu w tym przeszkadzało. W końcu miał ku temu okazję. Usiadł więc na ziemi, obok Barnaby i poczekał aż ten naleje swoją porcję alkoholu.
Barnaba wlał sobie wina i wziął trzy głębokie łyki, opróżniając czaszę.
– Nie jest złe – powiedział.
,,Grzeszy, bo kłamie” – myślał Samuel.
– Zachariasz ma lepszy towar w inwentarzu – wytłumaczył na głos. – Jednak cała zabawa i tak drogo nas kosztowała. Kupiłem więc najtańsze wino jakie posiadał. I tak myślę, że nie jest tragiczne.
Kuzyn pokiwał głową ze zrozumieniem i podstawił kielich Izajaszowi, żeby ten znowu napełnił go płynem.
Cieśla miał już na końcu języka pytanie o ceny drewna w ich mieście i ewentualny, tani eksport do Jerozolimy, kiedy ktoś załomotał w drzwi.
Wszyscy goście i cała rodzina gospodarza popatrzyli na miejsce skąd dobiegł odgłos. Po krótkiej chwili nieznajomy zastukał jeszcze raz, z taką samą intensywnością.
Samuel spojrzał na Sarę, Sara spojrzała na Samuela.
Wstał.
– Kto się dobija, u licha?
Podszedł do drzwi i otworzył.
Na zewnątrz stał Jakub – Jakub, syn rzeźnika. Tak na niego wołali. Chłopak miał nie więcej jak siedemnaście lat, był wątły, chudy, nierozgarnięty. Balansował na palcach, wpatrując się w twarz sceptycznego pana domu, z miną świadczącą o tym, że dowiedział się czegoś sensacyjnego i biegł ile sił w nogach, żeby o tym obwieścić.
– Witaj! – zawołał.
– Witaj, Jakubie. Czego znowu?
– Twoja córka ma urodziny jak słyszałem.
– Dobrze mówili. Przyszedłeś na tańce?
– Nie, nie! – pokręcił szybko głową. – Ojciec znalazł… Kazał obwieścić, że… – Oddychał ciężko; bez wątpienia musiał pędzić.
– Spokojnie, Jakubie – rzekł Samuel, czując zniecierpliwienie. – Powiedz po prostu to, co nakazał ci ojciec.
– Tak… Tak… Ojciec znalazł ciało w domu…
– Na Mojżesza! Jakie ciało?
W środku podniósł się gwar. Cieśla usłyszał pisk Sary, a potem trwożne pytania: ,,Kto tym razem”?, ,,Boże, to trzeci raz w tym roku; kogo zabrałeś dzisiaj”? i ,,Czy to Elżbieta? Powiedzcie mi, że to nie była Elżbieta”!
Sami zachował jednak spokój.
– No? Mów, chłopcze.
– Tak… Ciało Głuchego Jana.
Zza pleców doszedł do niego przeciągły dźwięk ulgi.
,,Jahwe, to okropne! Głuchy Jan był najmilszym staruszkiem jakiego znałem. Nigdy nie wsadzał nosa w nie swoje sprawy. No i nie podsłuchiwał. Co teraz? Nie miał przecież synów, ni córek, a żona zmarła mu pięć lat temu”.
– Jak umarł? – zapytał przytomnie.
– Poszedł użyźnić ogród i złapał go bezdech… Straszna śmierć, straszna!
Samuel miał w głowie co najmniej tuzin innych, gorszych sposobów na odejście z tego świata, ale nie komentował. Zamiast tego zadał następne pytanie, które powinno się zadać w takiej sytuacji:
– Ile miał lat?
– Bóg jeden wie! – odpowiedział Jakub, syn rzeźnika. Popatrzył na swoje palce u prawej ręki i wydawało się, że zaczął nad czymś gorączkowo myśleć. – Wydaje mi się, że więcej niż osiemdziesiąt.
– To uczciwy czas, by umrzeć.
– Boże, pozwól, by jego dusza zaznała spokoju w Szeolu – zaintonował któryś z jego synów. – I żeby nie zabrakło mu manny!
– Alleluja! – krzyknęli pozostali obecni.
,,Nikt prócz mnie nie wie, jak wiele ciężaru spadło właśnie na moje barki. Co się teraz stanie z Magicznym Drzewem? Należało do niego. Nie odwiedzałem go odkąd Ezekiel zdobył zdrowie, bo bałem się, że po szczęściu przychodzi pech. Jednak teraz czuję trwogę. Kto odziedziczy pole? Ale co najważniejsze – czy rozkaże ściąć sosnę”?
– Co z posiadłościami? – powiedział na głos.
– Dom i chlew przypadnie siostrze – wytłumaczył młodzieniec, mówiąc, jakby recytował z pamięci. – Pole pod Nazaretem otrzyma któryś z synów jego matki i obcego mężczyzny, chociaż i oni są na granicy żywota… A te pole tutaj… Pod Jerozolimą… Jeremiasz jest jego najbliższym kuzynem. On je otrzyma. Prawie na pewno.
Samuel przetworzył tę wieść w umyśle bardzo powoli. Po kilku chwilach pokiwał tępo głową, podziękował (tak mu się przynajmniej później wydawało, ale Bóg jeden wie jak to było naprawdę) i zamknął drzwi. Odwrócił się do swojej rodziny i wzruszył ramionami, jakby nie było mu szkoda tego, co teraz stanie się z Magicznym Drzewem, jak zwykł je nazywać odkąd dokonał się przy nim cud. Był bowiem pewien, że jeden ze słynniejszych handlarzy drewna w całej Jerozolimie, skwapliwie wykorzysta wielki monument natury, otrzymany całkowicie za darmo.
– Jeśli zetną drzewo… – Ezekiel podniósł wzrok i popatrzył na ojca. – Czy znowu stracę nogi?
Samuel nie znał odpowiedzi na to pytanie.
– Twoje nogi należą do Jahwe – odparł. – Zrobi z nimi to, co mu się spodoba. I żaden kawałek kory z kilkoma igłami na grzbiecie nie ma na to wpływu. Tylko Pan.
Wziął do ręki puchar i napełnił go winem.
,,Dziwne” – skonstatował. ,,Czuję się, jakbym stracił członka rodziny. To tylko gadające drzewo. Założę się, że na całym świecie są setki takich”.
***
Następnego roku, drugiego dnia Nisan, w całej Jerozolimie i okolicach podniósł się wielki krzyk. Tłumy wiwatowały, ludzie ścigali się między sobą i walczyli o miejsca, żeby go zobaczyć. Byli tacy, którzy zostali stratowani i byli tacy, którzy tratowali. Lud ryczał z podniecenia – tylko Bóg wie czy naprawdę wierzyli, że to Mesjasz, czy tylko chcieli obejrzeć spektakl.
Kiedy Samuel pokornie pracował w swoim warsztacie, Sara utkała palmę z liści drzew figowych i zabarwionego żyta. To samo zrobiły wszystkie sąsiadki i córki sąsiadek, a nawet synowie sąsiadek i dzieci córek i synów sąsiadek. Wszyscy tkali palemki, żeby przywitać Go w stolicy świata, mieście-potędze, w Świątyni.
Z ulicy słychać było tylko okrzyki:
– Rabbi! Rabbi! Joszua! Meszjah! Bar-abba!
Choć Samuel pozostał cichy i udawał, że nie słucha, to wrzawa była tak wielka, a rozpalenie tłumu tak silne, że Jakub i Ezekiel pozostawili swoje narzędzia i opuścili pracownię, nie prosząc o pozwolenie.
Jakub popatrzył się z lekkim niezdecydowaniem na swego ojca, zastanawiając przez chwilę, a potem odłożył dłuto i wybiegł na drogę. Jego młodszy brat zrobił to samo.
– Baranek! Meszjah! – zawołał, wybiegając na zewnątrz.
,,Jeśli każdy cieśla miałby tyle uznania, co ten kaznodzieja, nasza rodzina nie musiałaby wyciskać każdego denara do cna” – stwierdził w myślach Sami. ,,Jednak ja jestem tylko prostym rzemieślnikiem spod Jerozolimy. Jehohanan nie zanurzył mojej głowy w Jordanie”.
A potem wrzask podniósł się o stokroć mocniej, bo oto osioł tego, którego zwą ,,Nauczycielem”, zakręcał na drodze Samuela i kierował się do bramy Jerusalem. Sara, Anna i Izajasz przybiegli prosto z ogrodu i zniknęli, porwani przez tłum.
Samuel nie opuścił pomieszczenia roboczego. Miał pracę do wykonania.
– Daj Boże, żebym mógł zbudować coś wielkiego, aby zarobić denary na wesele Jakuba – powiedział.
I nie wiedział, że Jahwe słucha.
***
Nazajutrz, Rabbi miał nauczać w Jerozolimie. Gdy nadszedł świt, z miasta przybiegł Jakub, syn rzeźnika i zrelacjonował całe wydarzenie:
– Jest niczym pług! – stwierdził donośnie w stronę zgromadzonego wokół tłumu, stojąc na skrzyni w sercu podmiejskiego rynku. – Orze pole naszych sumień… Jest teraz w Świątyni i sprzecza się z rabinami z faryzeuszy i medyceuszy… Walczy jak lew! Każde jego słowo zdaje się ważyć tyle co całe złoto Babilonu! Gdy oni mówią, jakby rzeka się lała między palcami, lecz gdy on mówi, jakby rzucał kamienie na Świątynie Salomona…! Kłóci się z nimi jak nikt dotąd! Pojedynkuje się na Pismo! Cytuje proroków i nauczycieli… przerabia ich nauki… Faryzeusze kipią ze wściekłości, bo on mówi prawdę! Powiadam wam, ludzie, prawdę! To jest Meszjah! Prawdziwy Bar-abba, który uczy jak być taki jak on! I nie czuje strachu. Nie ma w nim ani kropli strachu. Stoi tam, u nich, jak posąg kamienny. Co ja mówię… Złoty! Złoty posąg! Jak gdyby cała potęga Sanhedrynu miała tyle krzepy co jego nędzna, najbrudniejsza myśl! – Po tych słowach Jakub pozwolił sobie na zaczerpnięcie powietrza. – Rabbi jest naszą nadzieją… Jeśli chcecie, żeby Pismo ożyło to… Oh, idźcie sami i patrzcie i słuchajcie!
Samuel zaiste wysłuchał wywodu młodzieńca, ale od razu chciał wrócić do pracowni. Zatrzymał go jednak Eliasz.
– Niesamowicie to brzmi. Ten Rabbi – rzekł kupiec.
– Zaprawdę – odparł cieśla. – Ale nie widzę w tym żadnego pożytku dla mojej rodziny. Co mi z tego, że Galilejczyk pokłóci się w świątyni z uczonymi w Piśmie? Czy zapłaci mi denara na chleb? Nie wydaje mi się.
Eliasz pokiwał głową z aprobatą.
– On bluźni. Ciąży na nim piętno grzechu. Zasługuje na kamienie.
Samuel wzruszył ramionami z obojętnością i odszedł do domu.
W domu była tylko Sara. Ich wszystkie dzieci z rana wyruszyły do Jerozolimy, żeby wysłuchiwać nauk przybysza, jego uczniów oraz rabinów. Sprzedawcy również wyczuli, że ogromne tłumy zjadą do stolicy świata, gdyż już od wczorajszego popołudnia, karawany kupieckie stały w gigantycznych kolejkach przy każdej z bram. Dziś musiało być tam prawdziwe święto handlu.
Sami wszedł do izby głównej, gdzie żona przygotowywała mu obiad z pity, ziół i pszenicy. Z pieszczotą musnął ją po poliku, a Sara uśmiechnęła się nieznacznie.
– Nie przeszkadzaj mi – powiedziała, tłumiąc chichot.
– Przepraszam – zaśmiał się Samuel i ruszył do warsztatu.
W warsztacie pachniało jak zawsze – trocinami, żywicą, kornikami, popiołem i kurzem. Nie przyznawał się do tego, ale lubił ten odór. Kojarzył mu się z pierwszymi naukami, które tu pobierał, kiedy miał nie więcej niż osiem lat. To były dobre czasy. Lepsze niż teraz pod niektórymi względami…
Chwycił za dłuto i poszukał wzrokiem noża rzeźbiarskiego.
Nigdzie go jednak nie było. Sprawdził pod stołem, między szafkami, w skrzyniach, pod sufitem, a nawet w starym, dawno nieużywanym kominie. Gdzie on go u licha podział?
– Boże mój, ostatnio nie mam szczęścia – rzekł pod nosem.
Wyszedł na dwór.
,,Mogłem zostawić go w trzech miejscach: na rynku, w domu i stodole. Jeśli zostawiłbym w domu, musiałbym mieć go na rynku. Na pewno nie miałem. Zatem musi być w stodole”.
Skierował się na miejsce. Wszedł do środka i rozejrzał po zagraconym pomieszczeniu. Szukanie tu czegokolwiek zapowiadało się na okropną udrękę. Zrobił krok do przodu i stanął na palcach, żeby zajrzeć na półkę podwieszoną nad wejściem. Leżało na niej tylko kilka drutów, stary kołek oraz trochę gwoździ. Mruknął pod nosem z niezadowoleniem i zacisnął pięści. Zaczęły w nim wzbierać bluźniercze myśli… Czy Jehowa naprawdę tak bardzo musi utrudniać mu podstawowe czynności? Odkąd tylko…
– Samuelu! – dosłyszał nagle.
Stanął jak wryty i rozejrzał się dookoła. Nie był pewien, czy to głos Sary. Dla pewności postanowił odkrzyknąć coś w kierunku domu, ale nikt mu nie odpowiedział. W jego głowie zaświtała już pewna, niezwykle niepokojąca myśl, ale szybko ją odegnał.
,,Nie dajmy się zwariować” – sparował.
Jednakże Samuel już dawno wpadł w objęcia wariactwa, które było odpowiedzialne za uleczenie go z ataku amoku, a później niepełnosprawności Ezekiela.
Schylił się i zajrzał pod stół rzemieślniczy, żeby sprawdzić czy przypadkiem tam nie pozostawił noża.
– Ojcze Jakuba i Anny!
Uderzył się głową o blat stołu i z głośnym sapnięciem “Auu!”, upadł na plecy. Zaczął rozcierać sobie bolące miejsce.
– Czego chcesz tym razem?! – zawołał, tracąc cierpliwość.
– Przyjdź do mnie!
– Nie ma mowy! Moja rodzina zasługuje na spokój!
– Czy zostało ci uczynione przeze mnie cokolwiek złego? Czy jakaś kara spadła na ciebie, bądź twoją rodzinę? Czy może same dobroci cię spotykały? Dlaczego wciąż mną gardzisz?
Samuel w pierwszej chwili nie wiedział. Zmarszczył czoło i zastanowił się gorąco: ,,Dlaczego ja wciąż gardzę tym drzewem”? Jednak uzyskanie odpowiedzi okazało się łatwiejsze, niż przypuszczał. Była oczywista, choć na okamgnienie o niej zapomniał.
– Dlatego, że burzysz mój obraz świata – powiedział.
Zapadła cisza. Bezpłciowy głos natury ucichł, jak gdyby zmieciony tymi słowami, urażony i skonsternowany. Cieśla pomyślał przelotnie, że to wszystko chore i zapewne grzeszne, że w ogóle odpowiada temu czemuś.
,,Kto zachowałby się inaczej”? – rzekł w środku i wstał na nogi, uznając, że to koniec konwersacji. ,,Tak jest lepiej”.
Chciał skupić się na znalezieniu noża i powrocie do pracy. Odkąd tylko Jakub obwieścił, że będzie brał ślub, a wesele odbędzie się pierwszego dnia Ijar, czuł nieustający niepokój i nie mógł oderwać się od tego zmartwienia. Z tyłu głowy wciąż krążyły mu myśli o tym, jaki to wydatek i ile denarów z rodzinnych oszczędności przepuści na sam alkohol. Nie miał czasu na rozmawianie z Bóg wie czym, nie będąc do końca pewien, czy to w ogóle istnieje, czy jest tylko wytworem umysłu – iluzją, kłamstwem?
Jakby tego było mało, wczoraj wieczorem Anna wróciła do domu z kwiatami we włosach i wiankiem na dłoniach. Powiedziała, że w ciągu najbliższych dni Szaweł przybędzie do Samuela prosić ją o rękę.
,,Pan każe mnie za ojcowską miłość i resztki godności. Już teraz nie mam pieniędzy na wesele syna, a cóż dopiero na posag dla córki! Jeśli dam mniej niż dziesięć denarów, wyśmieją mnie. Ślub Jakuba będzie kosztować trzydzieści denarów, a połowę zapewni Eliasz. Mówił, że może zapłacić całość, lecz ja mam wstyd! Nie będą patrzeć na moje dzieci jak na biedę! Choćbym miał zadłużyć się u najgorszego celnika w całej Judei, zapłacę swoją część. Chociaż nie mam tylko dwójki dzieci… Muszę utrzymać nas na dłużej, bo chleb kosztuje. Mój biedny najstarszy syn i moja jedyna córka – nie wiedzą tak naprawdę jak ubogi jest ich ojciec”!
Stwierdził, że nadszedł czas, aby odwiedził Jeremiasza i zapytał czy ma dla niego jakieś drewno w dobrej cenie. Zrobi to wieczorem.
– Jesteś człowiekiem małej wiary, Samuelu – wróciła niespodziewanie zmora, a cieśla znów podskoczył.
Zamknął powieki i wypuścił ze świstem powietrze. Miał nadzieję, że to koniec.
– Jestem. Twardo stąpam na ziemi. Też byś stąpało, gdybyś miało czwórkę dzieci.
– Moimi dziećmi są ptaki i korniki. Ale niedługo pozostaną osierocone i dlatego chcę, żebyś przyszedł do mnie ostatni raz, abym mogło dać ci końcowy dar ode mnie… Nie wiesz jeszcze czego dokonasz, lecz winny pozostaniesz po wieki. Ktoś musi. Tylko ty możesz unieść to brzemię. Przyjdź do mnie zatem, proszę!
– Sami! – głos Sary zadziałał na niego, jak lodowata woda wylana na twarz podczas głębokiego snu. – Sami, odpocznij! Ugotowałam ci strawę… Sami, słyszysz?
Samuel rzucił krótkie i (choć nigdy się do tego nie przyzna) tęskne spojrzenie na pole Jeremiasza. I odszedł do domu, bo był człowiekiem małej wiary.
***
Dwunasty dzień Nisan był skwarny. Tym razem w powietrzu nie krążyły żadne pszczoły i Samuel w spokoju strugał stołek z figi. Było to drewno słabej jakości i wiedział, że nie otrzyma więcej niż denara. Jednak zdawał sobie sprawę, że czasu do wesela jest coraz mniej i musi wyciskać każdy grosz. Dwa dni wcześniej Szaweł przyszedł prosić go o rękę Anny. Zgodził się. Zgodził się, bo kochał swoją córkę bardziej od pieniędzy.
Wesele Anny i Szawła zostało zaplanowane na trzeci dzień Siwan, czyli powinien wnieść za nią posag do trzeciego dnia Ijar. Miał trzy tygodnie i ledwie dziewięć denarów. Do spłaty obu spraw brakowało mu więc szesnastu denarów, a nie myślał nawet o tym, że wypadałoby pokryć połowę kosztów ślubu córki. Tak naprawdę był zatem ukrócony o trzydzieści jeden denarów, a do tego musiał przygotować dom na Pesach i kupić codzienne jedzenie.
Żeby mu pomóc, Sara zaczęła szyć szaty dziewczęce, chociaż żadnej jeszcze nie sprzedała. Samuel doceniał jednak jej starania.
,,Mam dobrą żonę” – myślał. ,,Wybrałem dobrą żonę”.
Tymczasem w Jerozolimie dochodziło do dziwnych wypadków. Rabbi, który przybył do miasta jakiś czas temu, bluźnił podobno coraz bardziej i faryzeusze i inni uczeni w Piśmie zaczęli szemrać. Ostatniej nocy Ezekiel przekroczył mury, żeby ogłosić sprzedaż szat matki. Wysłuchał przy okazji zarzutów ludu wobec Joszui, bo ludzie, którzy niedawno go witali, poznali się na nim i wiedzieli już, że nie jest Meszjah.
Obwieścił się królem.
Na samą myśl, Samuel wzdrygał się potwornie. Jak może? Jak on może? Czy on naprawdę chce napuścić na nich gniew rzymskich legionów?
Z tych rozważań wyrwał go nagle krzyk Izajasza.
– Tato!
– Czego tam? – zapytał i odłożył dłuto.
– Przyszedł do ciebie… Legionista.
Cieśla poczuł, że brakuje mu tchu. Z trudem przełknął ślinę i pokazał gest dłonią, żeby syn przyprowadził żołnierza do pracowni.
Izajasz pobiegł do domu i wrócił po chwili w towarzystwie wysokiego mężczyzny, ubranego w metalową zbroję z okręgiem wybitym na piersiach, w złotych naramiennikach i czerwonym pióropuszu, wystającym mu z hełmu. Żołdak miał bordową tunikę, a przy pasie zawieszony miecz.
– Witaj, cieślo – rzekł na przywitanie.
Samuel odprawił Izajasza kiwnięciem głowy i wytarł dłonie w chustę.
– Witaj. Co cię do nas sprowadza?
Nieznajomy rozejrzał się po warsztacie i zmarszczył nos. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do zapachu nieobrobionego drewna, ale nie powiedział nic niemiłego. Wrócił wzrokiem na gospodarza.
– Słyszałem, że jesteś dobry w tym, co robisz. Tak mówili ludzie przy Północnej Bramie. Stary Józef, ten kupiec handlujący bydłem, zaopatrza w cielęcinę pałac Hegemona Poncjusza Piłata. Polecił nam ciebie, bo nasi zaufani cieśle… – Odchrząknął. – Okryli się hańbą.
Samuel pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Więc czego ode mnie chcecie?
– Nasi agenci wiedzą, że Sanhedryn się zbiera. Wiesz co się dzieje w Jerozolimie, prawda?
– Oczywiście. Każdy wie.
– Dlatego sądzę, że obaj rozumiemy co nadchodzi. Potrzebujemy sosnowego krzyża.
Gospodarz wydał z siebie zduszony okrzyk. Oparł się o stół rzemieślniczy i spuścił głowę, czując, że zaraz zemdleje. Wziął kilka głębokich wdechów, żeby uspokoić oddech. Nie może dostać ataku. Nie teraz. To nic takiego. Przypadek.
,,Przypadek… Przypadek…”
Zacisnął zęby na wargach, bo bał się, że może zwymiotować, ale żołądek nie zdecydował się na zdradę. Zakręciło mu się w głowie, ale ustał na nogach.
Odwrócił się z powrotem do zaskoczonego legionisty.
– Dlaczego akurat sosna? – zapytał z trudem.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, jakby to pytanie trafiło dokładnie w jakiś czuły punkt – być może wpisywało się w dyskusje prowadzone w rzymskich barakach, albo przywoływało wspomnienie ubiegłej nocy?
– To symbol nieśmiertelności.
– Chcecie wychwalać żydowskiego bluźniercę?
Żołnierz zacmokał, urywając temat.
– Nie mam drewna – Samuel podjął ostatnią próbę.
– Twój sąsiad ma. – Rzymianin wzruszył ramionami. – Zapłacimy mu za nie. Ma być świeże, więc poprosiłem, żeby ściął to wielkie, czarne drzewo, rosnące na jego polu. Za wykonanie krzyża otrzymasz pięćdziesiąt denarów. Czy taka cena ci odpowiada?
Samuel nie wytrzymał i opadł bezwładnie na ziemię.
***
,,Chcę myśleć, że to błogosławieństwo. Bo dostanę właśnie tyle, ile mi potrzeba. Ale to już trzecie z błogosławieństw, które dostałem od sosny… Żal mi odwdzięczać się mu w ten sposób”.
Jeremiasz poprosił go o pomoc w ścięciu drzewa, bo było naprawdę ogromne i sam nie dałby rady. Wzięli ze sobą dwuręczną piłę, dwie siekiery oraz przecinarkę.
Na pole dotarli o zmierzchu. Samuel poprosił, żeby zrobić to jeszcze dzisiaj, bo na wykonanie krzyża będzie potrzebował co najmniej dwóch dni, a Sanhedryn miał zebrać się piętnastego dnia miesiąca.
Przez całą drogę Jeremiasz wydawał się wniebowzięty. Samuel zastanawiał się ile denarów dostał za ścięcie tej sosny. Drwal miał tylko jednego syna, w dodatku już po ożenku, oraz piękną żonę i duży dom. Ten zarobek mógł przeznaczyć na same rozrywki.
,,Cieśla powinien dobrze zarabiać” – powiedział w głowie. ,,Nie pamiętam, żeby mój ojciec kiedykolwiek skarżył się na brak pieniędzy. Chociaż wątpię, żeby moje własne dzieci wiedziały o mnie i o tym, co myślę… Być może ukrywał to tak samo dobrze jak ja. Lub jestem po prostu kiepskim rzemieślnikiem”.
W końcu stanęli przed pniem. Wokół panowała niemal całkowita ciemność, zakłócana tylko przez wątłe i mlecznobiałe światło księżyca, górującego nad horyzontem. Pole zdawało się spokojne. Żadnych ptaków, świń, wilków. Żadnych głosów.
Położyli narzędzia na ziemi przy drzewie, a Jeremiasz zaczął badać korę, żeby stwierdzić w którym miejscu najlepiej będzie napocząć cięcie.
– Mhm, mhm – mruczał pod nosem co jakiś czas, dotykając powierzchni sosny. – Aha… Mhm…
Samuel stał w bezruchu, czując jak poczucie winy się w nim przelewa. Odkąd tylko wyszli na otwartą przestrzeń i przypomniała mu się wizyta sprzed roku, a potem ciężka przeprawa z Ezekielem na plecach, miał wrażenie, że przyszedł tutaj wyrąbać kawałek swojej duszy.
,,To głupstwo” – karcił się w myślach. ,,Głupstwo dziecka”!
– No dobrze – rzekł w końcu drwal. – Wiem gdzie powinniśmy zacząć.
– Świetnie.
– Weź proszę tę piłę i chodź do mnie.
Jeremiasz odszedł na drugą stronę konaru i za pomocą kawałka węgla narysował cienką linię w wybranym miejscu. Samuel wykonał polecenie i stanął obok z piłą w ręku.
W ciemności zdawało mu się, że widzi jak kropla żywicy spłynęła po łupinie Magicznego Drzewa. Za bardzo przypominała mu łzę, więc odwrócił wzrok.
– ,,Moje dzieci to ptaki i korniki. Niedługo zostaną osierocone”. – przypomniał sobie i przeszedł go dreszcz.
– Pójdę po siekierę – powiedział.
– Na razie nie będzie potrzebna – zaprotestował Jeremiasz, ale Samuel nie chciał dać za wygraną.
– Niech wszystko będzie pod ręką – zaargumentował i odsunął się od sąsiada na taką odległość, żeby nie dosłyszał najcichszego szeptu, który zamierzał wydobyć. Przyłożył czoło do sosny i mruknął, bezgłośnie, praktycznie tylko ruszając ustami:
– Przepraszam cię… Za to, że cię teraz zabiję i za to, że się ciebie bałem… Martwiłem się, że tyle szczęścia ile dajesz, musisz odbierać… Dlatego uciekałem… Ale dziękuję ci za uzdrowienie Ezekiela. To odmieniło moje życie… Muszę cię ściąć, żeby nie okryć hańbą moich dzieci… Toda.
Odsunął czoło.
I wtedy odniósł wrażenie, że wzmógł się lekki, ledwo wyczuwalny wiatr. Spokojny podmuch przyniósł ze sobą dziwny świst, który przeciętny człowiek uznałby za przypadkowy i niezbyt interesujący dźwięk. Samuel przysiągłby jednak, że usłyszał w nim cichutki głos:
– Oto twoje powołanie… Samuelu…
Uradował się szczerze na odpowiedź Magicznego Drzewa i wtedy przypomniała mu się prawdziwa wątpliwość z jaką tu przybył. Poczuł wstyd, że od razu o tym nie pomyślał, ale w ostatnich dniach był zbyt rozdarty.
– Czy Ezekiel nie straci nóg…? – zapytał.
– Nigdy… – odparło.
Potem nastąpiła cisza. Cieśla w całym swoim życiu nie słyszał jeszcze takiej ciszy. W uszach mu zabrzęczało. Jakby się obudził.
– Zrób to, co musisz… – odezwał się niespodziewanie głosik, jakby na ostatecznie pożegnanie.
To były ostatnie słowa, jakie Samuel usłyszał od Magicznego Drzewa.
Starł łzę z lewego policzka, chwycił raz jeszcze piłę i przyłożył do kreski, narysowanej przez Jeremiasza. Drwal złapał za drugi koniec narzędzia i zaczęli nacinać.
Sami widział krople żywicy spływające z góry sosny i zdawało mu się, że słyszy cichutkie łkanie. Ale uznał, że to drugie było tylko wytworem umysłu.
***
Samuel kończył pracę nad krzyżem. Było to wielkie przedsięwzięcie, więc zagonił do pomocy wszystkich swoich synów, a swoją dłoń zaoferował także Szaweł. Kiedy skończyli budować konstrukcję, spróbowali podnieść ją do góry. Pięciu dorosłych mężczyzn chwyciło za pięć boków.
Okazało się, że nawet w tyle osób, zwleczenie bryły drewna ze stołu, przyszło im z nie lada trudem. Gdy unosili krzyż, Samuel warknął cicho z wysiłku.
,,Skoro cała nasza rodzina ledwo to dźwiga, to jakim cudem jeden człowiek ma utrzymać to na barkach”? – pomyślał ze współczuciem i oburzeniem.
Nie zastanawiał się nad tym jednak zbyt długo, bo przypomniał sobie, że otrzyma za to pięćdziesiąt denarów.
***
Mieli dostarczyć wykonany produkt do konkretnego punktu wojskowego, ulokowanego pod Północną Bramą. Wlekli go w piątkę przez całą drogę, a ludzie patrzyli się na nich ze wzgardą.
Gdy zbliżali się do murów, lud zaczął być naprawdę szalony. Niektórzy wiwatowali i klepali ich po plecach z uznaniem, zaś inni wrzeszczeli we wściekłości, bluźnili na nich, a nawet rzucali warzywami.
– Dlaczego to robią? – zapytał Jakub.
Żołądek Samuela nieco się ścisnął. Do tej pory nie zdradził żadnemu z synów dla kogo budował krzyż. Myśleli, że zostanie na nim zawieszony pierwszy lepszy łotrzyk, skazany na karę śmierci przez podrzędnych rzymskich urzędników.
– Ojcze – odezwał się Izajasz. – Ojcze, wiesz coś o tym?
Cieśla nie odpowiedział.
– Ojcze – zawtórował mu Ezekiel. – Słyszysz?
– Dlaczego nic nie mówisz? – zapytał Szaweł.
Samuel patrzył przed siebie i dzielnie ciągnął krzyż naprzód.
– Odezwij się, do diabła! – ryknął Jakub, gdy następny pomidor rozbił się mu o głowę.
– Tato! – pisnął Izajasz.
– Dobrze się czujesz? – mruknął Ezekiel. – Ojcze.
– Na Hiobowy zakład! – wrzasnął ponownie Jakub, tym razem z taką zawziętością, jakby podrywał się do walki. – Mówże wreszcie!!!
– Bo na tym krzyżu powieszą Joszuę!
Głucha cisza, która nastała, praktycznie staranowała mu uszy. Ten okrzyk usłyszeli nawet zgromadzeni wokół ludzie.
Jakub puścił konstrukcję.
– Wracam do domu.
Zawrócił na pięcie i odszedł.
Izajasz stanął na chwilę w miejscu, popatrzył najpierw na ojca, a potem na odchodzącego brata. Oderwał dłonie od drewna i bez słowa pobiegł za Jakubem.
Ezekiel i Szaweł spojrzeli po sobie.
– Jeśli chcecie, idźcie – rzekł cieśla, czując, że łzy napierają mu do oczu. – No, idźcie.
Ezekiel pokiwał głową.
– Uleczyłeś mi nogi, ojcze.
– A mi podarowałeś córkę – powiedział Szaweł.
Samuel poruszył nieznacznie podbródkiem na znak podziękowania i poszli dalej.
,,Satanie przeklęty…” – kontemplował, płacząc po cichu. ,,Robię to wszystko dla Jakuba, a chciał zostawić mnie samego”.
Z tę myślą przekroczył Północną Bramę Jerozolimy, całkowicie ignorując potęgę i wspaniałość murów, otaczających miasto.
***
Złożyli krzyż na wyznaczonym miejscu. Stacjonowało tam siedmiu legionistów, z czego jeden miał znamiona oficerskie i rozporządzał całym przedsięwzięciem. Żołnierzom zależało, aby tłum dowiedział się, że to kara przeznaczona dla Joszui. W tym celu zwoływali tłum do oglądania.
– Oto jest cieśla, który go wykonał! – Jeden z żołdaków wskazał dłonią za skulonego Samuela, a ten schował twarz w szacie.
Ludzie patrzyli na niego, Ezekiela i Szawła z pewną dozą dystansu – zarówno zwolennicy skazania Rabbiego, jak i przeciwnicy. Niewątpliwie ta trójka przybyszów spoza miasta zdawała się być intruzami. W dodatku wystrugali narzędzie hańbiącej śmierci, którym Rzymianie od lat każą Żydów, a ukrzyżowanie podkreśla pogardę okupantów dla Narodu Wybranego.
Kiedy dowódca oddziału odmierzył Samuelowi należną zapłatę (trzymanie w rękach pięćdziesięciu denarów wydawało się snem), lud zaczął się burzyć. Początkowo cieśla bał się, że to z powodu wysokiego wynagrodzenia, albo dlatego, że jako Żyd uścisnął dłoń gojim, ale szybko okazało się, że była to wyjątkowo egoistyczna myśl. Ludzie zaczęli przeć w kierunku głównego placu, gdzie musiało dochodzić do jakiś nadzwyczajnych wypadków.
Samuel spojrzał na Szawła i pokazał mu dłonią, że powinni spróbować przebić się przez tłum i dotrzeć do bramy. Chciał zrobić to samo do syna, ale Ezekiel gdzieś zniknął.
Rozejrzał się i zawołał go kilka razy, ale na nic.
,,Ruszył na plac”.
Cieśla podjął zatem męską decyzję i poszedł z ludem.
Podróż do centrum Jerozolimy trwała dość krótko, gdyż wszyscy pędzili jak na złamanie karku. Samuel musiał robić to samo i cały czas nawoływał Ezekiela, chociaż wątpił, aby ten go usłyszał.
W końcu znalazł się na miejscu. Było duszno i tłoczno, jednak gwar cichł z każdym krokiem bliżej pałacu Poncjusza Piłata. Sami znalazł się akurat obok miedzianego posągu króla Salomona do którego przycisnęli go inni zgromadzeni. Zrozumiał, że otworzyła się przed nim szansa.
Złapał się rogów kolumny podtrzymującej pomnik i położył stopę na szczycie dolnej bryły; potem podciągnął w górę i stał już na konstrukcji. Okazało się, że na ten sam pomysł wpadło dwóch chłopców podobnych wiekiem do Izajasza, którzy usiedli na obu barkach Salomona i wpatrywali się w Piłatowy balkon.
– Ezekiel! Ezekiel! Jesteś tu?! Ezi!
W jego stronę obróciło się kilku mężczyzn z okolicy, zapewne Ezekielów. Samuel zrozumiał jak bezcelowa jest ta walka.
,,Po co ja tu w ogóle przybiegłem”? – zastanowił się. ,,Ezi jest dorosły, wróciłby po wszystkim do domu, a ja i tak go nie znajdę. Jestem dziś rozbity. To przez Jakuba i Izajasza, ale boję się, że i tę latorośl stracę”.
Nagle na pałacowym tarasie zrobiło się poruszenie. Wartownicy wyprostowali się, kiedy na zewnątrz wychodził mężczyzna w wieku Samuela, jednak o bladej cerze i kędzierzawych włosach. Miał na sobie białą tunikę, oraz złote naramienniki i naszyjnik. Złoto dziwnie odbijało światło… Kłuło Samiego w oczy i oślepiało. Musiał je zmrużyć, żeby móc patrzeć na namiestnika.
,,Dziwne” – pomyślał. ,,Nie przeraża mnie jego majestat, lecz biżuteria”.
Na początku Piłat uniósł dłoń, żeby uciszyć tłum. Wszyscy byli tak zainteresowani tym, co ma do powiedzenia, że skutek był natychmiastowy.
Potem rozłożył ręce w dół, pokazując na dwie męski sylwetki, które Samuel widział tylko częściowo – przebijały się do niego fragmenty: długie, czarne włosy, opuszczone barki, a więzień stojący po lewej miał na sobie plamy świeżej krwi.
– Ludu Jerozolimy! – zawołał namiestnik, zaś głos miał niski i głęboki. – Wyprowadziłem go tu, żebyście zobaczyli, że nie znajduję w nim żadnej winy. Czy widzicie purpurę w którą go przyodziałem? Czy nie widzicie w nim swojego króla?
Po tych słowach tłum ryknął jak oszalały. Ziemia zatrzęsła się pod siłą tego wrzasku, a Samuel mocniej złapał się talii Salomona, żeby nie spaść w dół, bo czuł się jak marynarz, patrzący we wzburzone morze, gotowe pożreć go w każdej chwili.
– Widzicie? To nie jest wasz król! – krzyknął Poncjusz Piłat, gdy ludzie nieco się uspokoili. – Ecce Homo!
– Ukrzyżuj go! Ukrzyżuj! – podniosło się z części placu zajmowanej przez kapłanów i ich strażników.
– Sami go ukrzyżujcie! – odpowiedział hegemon. – Ja nie znajduję w nim żadnej winy!
– My też mamy Prawo! I według naszego Prawa powinien zginąć, bo nazywał siebie Synem Bożym! – wołali. – Jeśli go uwolnisz, nie będziesz przyjacielem cezara! Kto obwieszcza się królem, występuje przeciwko cezarowi!
Piłat cofnął się o krok od balustrady.
Spojrzał w stronę swoich doradców, którzy zdawali się bezradni. Wrócił więc do rezydencji i pojawił ponownie po momencie, tym razem wstępując na wyższy balkon, gdzie mieścił się tron sędziego – Gabbata.
Spoczął na nim i służący użyczył mu łyka jakiegoś trunku.
– Oto wasz Pomazaniec! – Machnął niedbale dłonią.
Efekt był piorunujący. Faryzeusze wstali z krzeseł i zaczęli oskarżać Piłata o zdradę, a Rabbiego o bluźnierstwo. Zwykli Żydzi krzyczeli co innego:
– Precz z nim! Precz! Ukrzyżuj!
Namiestnik wydawał się coraz bardziej zrezygnowany. W końcu pokazał coś do najbliższego z adiutantów, a on wydał polecenia żołnierzom. Znowu doszło do jakiegoś ruchu na podwyższeniu, gdzie stali dwaj więźniowie, ale Samuel nie mógł zobaczyć co dokładnie się tam dzieje.
,,Ciekawe kim jest ten drugi”? – myślał.
– Jutro zaczyna się wasze święto! – rzekł Piłat.
Samuel zdał sobie sprawę, że całkowicie zapomniał o tym, że to ostatni dzień przed Pesach.
,,Co ze mnie za Żyd, jeśli zapominam o tym, co prawdziwie żydowskie”? – Poczuł zażenowanie i wstyd, ale słuchał dalej.
– Wedle Prawa i Tradycji, możecie uwolnić jednego ze skazanych. Którego więc chcecie, abym uwolnił? Tego, zwanego Meszjah, czy Barabasza?
Początkowo Samuel dosłyszał kilka okrzyków ,,Joszua!”, ale szybko zostały zagłuszone przez przeważającą większość:
– Barabasza! Uwolnij Barabasza!
Sami spuścił wzrok, bo przez chwilę miał nadzieję, że wystrugał krzyż dla tego, który prawdziwie zawinił przeciwko Bogu.
– A więc dobrze – rzekł Piłat. – Straże, uwolnijcie Barabasza! A tego, który uznaje się królem żydowskim, ukrzyżujcie na górze Czaszki. – Po czym szybko wstał z fotela i zniknął za pałacowymi zasłonami.
Tłum zaś zaczął wiwatować na cześć Barabasza.
***
Wesele miało odbyć się za trzy dni.
Okazało się, że w przypadku tak wielkich wypłat jak pięćdziesiąt denarów, przychód muszą zbadać celnicy. Przyszli do domu Samuela i rozkradli dwadzieścia jeden denarów. Z tego powodu na ślubie Jakuba i Magdaleny mogło zabraknąć wina.
Samuel przygotowywał się już do wyjścia z domu, by pójść do Eliasza i ośmieszyć się, prosząc o pożyczenie czterech denarów. Wtedy jednak przybiegła Sara, cała rozradowana.
– Co się stało? – zapytał cieśla.
– Mamy szczęście! – odparła mu żona. – Moja daleka kuzynka, Małgorzata… Wiesz która, ta od winogron… Miała ślub córki przed rokiem. Przyjechała dzisiaj, żeby kupić nowe dywany w Jerozolimie. Poszłam się z nią spotkać, bo to naprawdę kochana kobieta… Zgadnij co mi powiedziała!
– Niby co?
– Że zostało im wino i chętnie nam oddadzą tyle, ile brakuje! Mówiła, że na ich zabawie też zabrakło i wiedzą jak to jest… Czy to nie cudowne?
Samuel poczuł ulgę, ale z jakiegoś powodu nie potrafił się uśmiechnąć.
– Na jakim weselu zostaje wino, do diabła? – zapytał.
– Oh, Sami. – Sara usiadła mu na kolanie. – To było w Kanie. Podobno przyszedł tam Rabbi z matką i zamienił w trunek całą wodę, jaką mieli. Pamiętasz jak ci o tym mówiłam?
Samuel pamiętał.
– Co my byśmy zrobili! – zawołała Sara, wstając na nogi. – Dzięki Ci, Boże, dzięki Ci!
Po czym wybiegła z domu.
Cieśla siedział sam w izbie głównej, wpatrzony w podłogę.
,,Dziwny ze mnie Żyd” – powiedział sobie w myślach. ,,Wszystkie cuda wymieniam na wino”.
A potem wstał i poszedł do warsztatu, chociaż miał wrażenie, że ostatnio widział tam ducha.