- Opowiadanie: Arnubis - W dół, do korzeni

W dół, do korzeni

Po dłu­giej prze­rwie wra­cam do pi­sa­nia. Wiel­kie po­dzię­ko­wa­nia dla gra­vel i Shan­ti za pomoc przy becie oraz Pauli, która na pod­sta­wie moich to­por­nych szki­ców na­ma­lo­wa­ła nie­sa­mo­wi­tą mapę. 

Atry­but: Ry­cerz z drze­wa

Motyw: Wy­śnio­ny przez smoki

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

W dół, do korzeni

 

Banda li­czy­ła ja­kieś dwa, no, może nie­ca­łe trzy tu­zi­ny gi­bran­ków. Stwo­ry były nie­wy­so­kie, ale krępe i bar­czy­ste, a do tego po­ro­śnię­te burym fu­trem w ciem­ne cętki. Dwie pary dłu­gich, umię­śnio­nych ra­mion koń­czy­ły się ła­pa­mi wy­po­sa­żo­ny­mi w grube pa­zu­ry, a pła­skie pyski o wy­sta­ją­cych dol­nych kłach przy­po­mi­na­ły wy­jąt­ko­wo pa­skud­ne­go nie­to­pe­rza. Czyli wy­glą­da­ły tak, jak każdy inny gi­brank, który kie­dy­kol­wiek cho­dził po Drze­wie. Nie tru­dzi­ły się nawet wy­sta­wia­niem wart do strze­że­nia obozu, cho­ciaż na­zy­wa­nie obo­zem tych kilku mar­nych płacht roz­cią­gnię­tych po­mię­dzy naj­niż­szy­mi ga­łę­zia­mi zda­wa­ło się na­zbyt hoj­nym po­dej­ściem. Więk­szość gi­bran­ków ob­sia­dło nie­wiel­kie ogni­ska, wokół któ­rych co i rusz wy­bu­cha­ły ja­zgo­tli­we awan­tu­ry. Inne stwo­ry drze­ma­ły, leżąc bez­po­śred­nio na twar­dej korze ko­na­ru i tylko jeden zda­wał się pil­no­wać zrzu­co­nej pod płach­tą kupy łupów skra­dzio­nych z trzech spa­lo­nych wio­sek.

No i oczy­wi­ście były jesz­cze stra­cha­dła. Wiel­kie, pie­rza­ste be­stie o dwóch pa­rach skrzy­deł, na­je­żo­nych zę­bi­ska­mi pasz­czach i z kost­nym grze­bie­niem ster­czą­cym z tyłu głowy. Prze­klę­ty smo­czy po­miot. Na­li­czy­li ich dzie­siąt­kę.

Nie było tak źle. Ri­va­rad spo­dzie­wał się, że banda bę­dzie licz­niej­sza. Może wie­śnia­cy zdo­ła­li ją tro­chę prze­trze­bić? Nie miało to teraz więk­sze­go zna­cze­nia, ale miał na­dzie­ję, że tak. Że stwo­ry zdą­ży­ły już za­pła­cić za zra­bo­wa­ne łupy. Teraz czas, by on ode­brał resz­tę na­leż­no­ści. Ge­stem wydał roz­kaz do ataku.

Rój strzał i oszcze­pów spadł ze wszyst­kich stron na ni­cze­go nie­spo­dzie­wa­ją­ce się gi­bran­ki, zbie­ra­jąc krwa­we żniwo. Kwiki bólu i prze­ra­że­nia wy­mie­sza­ły się z wście­kłym war­cze­niem, gdy za­sko­czo­ne stwo­ry jed­no­cze­śnie pró­bo­wa­ły zna­leźć kry­jów­kę i do­strzec wroga. Od­po­wie­dzia­ły im prze­ni­kli­we skrze­ki z ga­łę­zi, na któ­rej spały stra­cha­dła. Woń krwi i nagła wrza­wa za­nie­po­ko­iły be­stie, które teraz pod­no­si­ły łby i pro­sto­wa­ły skrzy­dła, go­to­we zaraz wzbić się do lotu. Nie zdą­ży­ły. Po­wie­trze prze­cię­ły ob­cią­żo­ne sieci i świsz­czą­ce bo­la­sy. Skrę­po­wa­ne pta­szy­ska spa­da­ły z ga­łę­zi, nik­nąc gdzieś da­le­ko w gąsz­czu po­ni­żej, a ich roz­pacz­li­we skrze­ki nio­sły się po lesie jesz­cze długo.

– Na­przód! – za­wo­łał Ri­va­rad i spiął ostro­ga­mi rude boki wierz­chow­ca.

Go­trek wydał swój bo­jo­wy zew, ni to ryk, ni to pisk, i po­tęż­nym susem rzu­cił się do przo­du. Zaraz za nim wy­padł tuzin ko­lej­nych wie­wió­rek bo­jo­wych, każda nio­są­ca na grzbie­cie opan­ce­rzo­ne­go jeźdź­ca. Spa­dli na gi­bran­ki jak burza. Stwo­ry, cho­ciaż nie miały żad­nych szans, nie za­mie­rza­ły pod­dać się bez walki. Wznio­sły pry­mi­tyw­ne ma­czu­gi, pałki na­bi­ja­ne zę­ba­mi stra­cha­deł albo i uzbro­jo­ne tylko w pa­zu­ry łapy i rzu­ci­ły się na spo­tka­nie ry­ce­rzy.

Ri­va­rad na­chy­lił się w sio­dle, wy­ce­lo­wał grot lancy pro­sto w pierś bie­gną­ce­go na czele gi­bran­ka i bez wy­sił­ku prze­szył go na wylot. Zdo­łał utrzy­mać broń i przy­szpi­lić jesz­cze jed­ne­go stwo­ra, nim impet ude­rze­nia wy­rwał mu drzew­ce z dłoni. Na­tych­miast się­gnął do boku i zła­pał rę­ko­jeść drew­nia­ne­go mie­cza o kra­wę­dzi na­bi­ja­nej ostrza­mi z po­le­ro­wa­nych ka­wał­ków sta­lo­ro­śla. Go­trek zdą­żył w tym cza­sie zna­leźć się już za linią prze­ciw­ni­ków. Ri­va­rad ścią­gnął wodze, ob­ró­cił wierz­chow­ca w miej­scu i rzu­cił się w wir walki. Miecz za­to­czył łuk w po­wie­trzu, roz­łu­pu­jąc czasz­kę gi­bran­ka, który nawet go nie za­uwa­żył. Ko­lej­ny stwór był czuj­niej­szy, za­szedł ry­ce­rza od lewej i rzu­cił się na niego, wzno­sząc ma­czu­gę do ataku.

Naj­wy­raź­niej nigdy wcze­śniej nie ze­tknął się z ca­la­diań­ską jazdą, w prze­ciw­nym wy­pad­ku nie po­peł­nił­by tak oczy­wi­ste­go błędu i nie zi­gno­ro­wał wierz­chow­ca. Go­trek bły­ska­wicz­nie ob­ró­cił się w jego kie­run­ku i ude­rzył, za­ta­pia­jąc po­tęż­ne sie­ka­cze w mięk­kim brzu­chu gi­bran­ka. Stwór zdo­łał tylko za­kwi­lić, nim wie­wiór­ka tar­gnę­ła łbem w lewo i prawo, roz­dzie­ra­jąc jego ciało na po­ło­wy.

Ri­va­rad uśmiech­nął się i czule po­kle­pał wierz­chow­ca po karku. Uniósł wzrok, szu­ka­jąc ko­lej­ne­go prze­ciw­ni­ka, ale było już po bi­twie. Konar za­sła­ły ciała gi­bran­ków. Po­mię­dzy nimi prze­cha­dza­li się żoł­nie­rze Ri­va­ra­da, do­bi­ja­jąc te ze stwo­rów, które jesz­cze się ru­sza­ły. Kil­ko­ro in­nych, uzbro­jo­nych w dłu­gie włócz­nie, zbli­ża­ło się ostroż­nie do pary za­plą­ta­nych w sieci stra­cha­deł. Wy­glą­da­ło na to, że wszyst­ko mieli pod kon­tro­lą.

Ry­cerz zszedł z sio­dła i zdjął hełm. Przy­mknął oczy, za­cze­sał prze­po­co­ne włosy za spi­cza­ste, ster­czą­ce jak u wie­wiór­ki uszy. Na jego usta wy­pły­nął de­li­kat­ny uśmiech, gdy roz­ko­szo­wał się do­ty­kiem wia­tru i chwi­lą spo­ko­ju. Nie­zbyt długą chwi­lą.

– Ksią­żę? – usły­szał.

Z głę­bo­kim wes­tchnie­niem uniósł po­wie­ki i ob­ró­cił głowę. Uj­rzał jed­ne­go ze swych zwia­dow­ców, nie­wy­so­kie­go męż­czy­znę o po­nu­rym, po­ro­śnię­tym ciem­ną sier­ścią ob­li­czu znie­kształ­co­nym bli­zną, dzie­lą­cą pła­ski nos na dwoje.

– O co cho­dzi, Tha­ruk? – spy­tał Ri­va­rad.

– Zna­leź­li­śmy… – Wo­jow­nik za­wa­hał się, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów. Po krót­kiej chwi­li pod­dał się. – Coś zna­leź­li­śmy. Po­wi­nie­neś to zo­ba­czyć, panie.

Ri­va­rad uniósł brwi. Tha­ruk słu­żył w jego kom­pa­nii od lat i dał się po­znać jako pewny żoł­nierz i in­te­li­gent­ny męż­czy­zna, a jego ra­por­ty za­wsze były zwię­złe i rze­czo­we. Takie za­cho­wa­nie nie było dla niego ty­po­we.

– Pro­wadź – po­wie­dział ksią­żę.

Opu­ści­li po­bo­jo­wi­sko i ru­szy­li jed­nym z od­ga­łę­zień, pną­cych się ła­god­nie ku górze.

– Dwa gi­bran­ki pró­bo­wa­ły tędy uciec – tłu­ma­czył po dro­dze Tha­ruk. – Zdą­ży­ły ujść nie­zły kawał, zanim je do­rwa­li­śmy. A wtedy zo­ba­czy­li­śmy… to.

W tym mo­men­cie przedar­li się przez za­sło­nę liści i oczom Ri­va­ra­da uka­zał się po­sęp­ny widok. Konar, po któ­rym szli, wy­glą­dał jak wy­pa­lo­na rana po­śród ota­cza­ją­ce­go ich ze wszyst­kich stron morza zie­le­ni. Kora pod ich sto­pa­mi, za­zwy­czaj ciem­no­brą­zo­wa i po­żło­bio­na głę­bo­ki­mi bruz­da­mi, miała nie­zdro­wą barwę sadzy. Ksią­żę kuc­nął i wy­cią­gnął dłoń ku pod­ło­żu. Wierzch­nia war­stwa, sypka jak po­piół, kru­szy­ła się pod naj­lżej­szym do­ty­kiem i po­zo­sta­wia­ła na skó­rze smo­li­ste ślady. Ri­va­rad wstał, z obrzy­dze­niem ocie­ra­jąc rękę o spodnie, po czym ru­szył przed sie­bie.

– Czy to roz­sąd­ne, ksią­żę? – za­py­tał Tha­ruk, sto­ją­cy na kra­wę­dzi spo­pie­lo­nej stre­fy.

Ksią­żę zi­gno­ro­wał jego słowa. Pod­szedł do mło­dej ga­łąz­ki, od­bi­ja­ją­cej z ko­na­ra na le­d­wie pół­to­ra metra. Po­kry­wa­ją­ca ją kora wy­glą­da­ła po­dob­nie do tej na pod­ło­żu, zaś li­ście, które po­win­ny wła­śnie pysz­nić się jasną, świe­żą zie­le­nią i się­gać do ży­cio­daj­ne­go słoń­ca, były skur­czo­ne, zwi­nię­te i cał­ko­wi­cie czar­ne. Ri­va­rad chciał ode­rwać jeden z nich, ale liść na­tych­miast roz­sy­pał się w proch. Ry­cerz wes­tchnął i od­wró­cił wzrok od mar­twej ga­łę­zi, roz­glą­da­jąc się po oko­li­cy. Cho­ro­ba, któ­rej ślady naj­wy­raź­niej ob­ser­wo­wa­li, zda­wa­ła się to­czyć tylko konar, na któ­rym stali oraz jego od­ga­łę­zie­nia – wciąż wi­dział do­oko­ła do­sko­na­le mu znane, pełne życia barwy Drze­wa.

– Wi­dzia­łeś kie­dyś coś po­dob­ne­go, ksią­żę? – spy­tał Tha­ruk, który prze­mógł się i wkro­czył na mar­twy ob­szar w ślad za do­wód­cą.

Ri­va­rad po­krę­cił tylko głową.

– Masz przy sobie róg, praw­da? – za­py­tał cicho.

– Oczy­wi­ście, panie.

– Graj na zbiór­kę. Wszy­scy mają być go­to­wi do drogi, gdy wró­ci­my na miej­sce bitwy. Mój oj­ciec musi o tym usły­szeć.

 

***

 

 Zmierz­cha­ło już, gdy od­dział Ri­va­ra­da do­tarł do Mul­le­ny, lecz mia­sto nie spo­so­bi­ło się do snu. Wręcz prze­ciw­nie, sto­li­ca Ca­la­dii, roz­świe­tlo­na ty­sią­ca­mi la­tar­ni i ko­lo­ro­wych lam­pio­nów, roz­brzmie­wa­ją­ca mu­zy­ką i śmie­chem do­bie­ga­ją­cy­mi z okien licz­nych go­spód albo z pla­ców, na któ­rych wy­stę­po­wa­li min­stre­le, tęt­ni­ła ży­ciem, jak gdyby przez cały dzień zbie­ra­ła siły, by bawić się przez całą noc. Nic dziw­ne­go, zbli­żał się czas Zie­lo­ne­go Fe­sti­wa­lu i cho­ciaż do jego roz­po­czę­cia po­zo­stał jesz­cze ty­dzień, to już teraz mia­sto wy­peł­nia­li go­ście z ca­łe­go kró­le­stwa, któ­rzy przy­by­li, by wspól­nie świę­to­wać.

Ri­va­rad uwiel­biał Zie­lo­ny Fe­sti­wal tak samo, jak każdy w Ca­la­dii. Gdy był młod­szy, nie­raz wy­my­kał się z pa­ła­cu i spę­dzał dnie, szwen­da­jąc się po mie­ście z lut­nią w dłoni i śpie­wem za­ra­bia­jąc na wino i mio­do­we plac­ki. Teraz jed­nak wy­ry­ty w pa­mię­ci obraz mar­twej ga­łę­zi kładł się cie­niem na sercu księ­cia, a od­gło­sy trwa­ją­cej za­ba­wy wy­da­wa­ły mu się nie­mal ob­sce­nicz­ne. Myśl, że Ca­la­dia­nie mogli świę­to­wać, gdy za­le­d­wie kilka dni drogi od ich mia­sta za­ra­za to­czy­ła Drze­wo na­pa­wa­ła go obrzy­dze­niem i nic nie zmie­niał fakt, że nikt nie wie­dział o nie­bez­pie­czeń­stwie.

Ze zło­ścią ude­rzył pię­ta­mi boki Go­tre­ka, zmu­sza­jąc go do przy­spie­sze­nia. Wie­wiór­ka po­mknę­ła uli­ca­mi Mul­le­ny, nie zwa­ża­jąc na gniew­ne okrzy­ki prze­chod­niów, któ­rzy le­d­wie zdą­ża­li od­sko­czyć jej z drogi. Ry­ce­rze skie­ro­wa­li się pro­sto do kró­lew­skie­go pa­ła­cu, pysz­nią­ce­go się w samym cen­trum mia­sta. Za dnia bu­dy­nek, ze swymi smu­kły­mi wie­ża­mi i łą­czą­cy­mi je de­li­kat­ny­mi mo­sta­mi im­po­no­wał pięk­nem, ale teraz, przy­ozdo­bio­ny na nad­cho­dzą­ce świę­to set­ka­mi róż­no­barw­nych świa­teł wi­ją­cych się spi­ra­la­mi do­oko­ła iglic i spły­wa­ją­cych wstę­ga­mi ku ziemi, robił pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie. Ri­va­rad nie był jed­nak w na­stro­ju na po­dzi­wia­nie wi­do­ków. Prze­mknął po­mię­dzy zdu­mio­ny­mi straż­ni­ka­mi trzy­ma­ją­cy­mi wartę przy bra­mie, za­trzy­mał Go­tre­ka przed drzwia­mi pa­ła­cu i ze­sko­czył z sio­dła. Rzu­cił lejce Tha­ru­ko­wi, który je­chał tuż za nim, po czym skie­ro­wał się do środ­ka. Nie­cier­pli­wym ge­stem od­pę­dził za­sko­czo­nych jego na­głym przy­by­ciem słu­żą­cych i nie tra­cąc nawet czasu by się prze­brać, wciąż w po­dróż­nym odzie­niu i na­pier­śni­ku z po­le­ro­wa­ne­go drew­na, ru­szył pro­sto do kom­nat ojca.

A przy­naj­mniej taki miał plan, lecz gdy tylko wkro­czył do skrzy­dła miesz­kal­ne­go, do­strzegł idącą mu na spo­tka­nie Lytię. Jego żona jak zwy­kle pierw­sza wie­dzia­ła o wszyst­kim, co dzia­ło się w pa­ła­cu i nie za­mie­rza­ła po­zwo­lić, by co­kol­wiek istot­ne­go wy­da­rzy­ło się bez jej udzia­łu. Ri­va­rad przy­sta­nął i ob­ser­wo­wał zbli­ża­ją­cą się ko­bie­tę w mil­cze­niu. Czuł, jak z każ­dym jej kro­kiem dła­wią­cy go cię­żar ma­le­je, roz­pły­wa­jąc się w cie­płym uśmie­chu peł­nym drob­nych, ostrych ząb­ków i ła­god­nych, bursz­ty­no­wych oczach.

– Mój panie – po­wie­dzia­ła i dy­gnę­ła lekko, sta­jąc przed nim. – Nie spo­dzie­wa­łam się two­je­go po­wro­tu tak pręd­ko.

– Och, dajże spo­kój – od­parł Ri­va­rad za­my­ka­jąc ją w ra­mio­nach.

Lytia ro­ze­śmia­ła się jak pod­lo­tek i od­su­nę­ła go de­li­kat­nie, po czym stuk­nę­ła piąst­ką o na­pier­śnik.

– Jeśli nie chcesz mnie zmiaż­dżyć, to zdej­mij naj­pierw tę sko­ru­pę!

Ksią­żę wes­tchnął cięż­ko.

– Nie mam czasu, muszę roz­mó­wić się z ojcem. Ale naj­pierw po­wiedz mi, jak się czu­jesz? – spy­tał, de­li­kat­nie kła­dąc dłoń na brzu­chu żony.

– Nic mi nie jest i jesz­cze długo nie bę­dzie. – Prych­nę­ła z iry­ta­cją. – Chyba że wszy­scy za­mę­czą mnie nad­mier­ną tro­ską. Ale mniej­sza z tym, chodź­my do two­je­go ojca, bo muszę przy­znać, że je­stem ogrom­nie cie­ka­wa, co też tak cię za­ję­ło, że od razu po­pę­dzi­łeś do sta­rusz­ka, za­miast przyjść i przy­wi­tać się z wła­sną żoną.

Ujęła Ri­va­ra­da pod ramię i po­pro­wa­dzi­ła go pew­nie ko­ry­ta­rzem, a ksią­żę nawet przez chwi­lę nie po­my­ślał o tym, by za­opo­no­wać prze­ciw jej obec­no­ści przy roz­mo­wie. Był do­świad­czo­nym wo­jow­ni­kiem i wie­dział, że nie­któ­rych bitew nie spo­sób wy­grać.

 

***

 

Twarz Si­van­da­ra Trze­cie­go zwa­ne­go Roz­trop­nym, wład­cy Mul­le­ny i wszyst­kich Ca­la­dian po­sęp­nia­ła z każ­dym sło­wem wy­po­wie­dzia­nym przez jego syna. Król sie­dział w pi­ko­wa­nym fo­te­lu, który by­naj­mniej nie przy­po­mi­nał do­stoj­ne­go tronu, ale zde­cy­do­wa­nie prze­wyż­szał go pod wzglę­dem kom­for­tu. Po­dob­nie lekka szata z pa­ję­cze­go je­dwa­biu była ra­czej wy­god­na niż for­mal­na. Si­van­dar, gdy prze­by­wał w pry­wat­nych kom­na­tach i spo­ty­kał się tylko z naj­bliż­szy­mi, nie­wie­le robił sobie z ety­kie­ty, w jej miej­sce ce­niąc sobie szcze­rość i prak­tycz­ność. Na co dzień wią­za­ny pa­ła­co­wy­mi obo­wiąz­ka­mi, je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie ro­dzi­ny zrzu­cał ofi­cjal­ną maskę i po­ka­zy­wał praw­dzi­we ob­li­cze czło­wie­ka, który w każ­dej sy­tu­acji po­tra­fił do­strzec coś za­baw­ne­go i mógł go­dzi­na­mi z za­an­ga­żo­wa­niem dys­ku­to­wać o cu­dzo­ziem­skiej po­ezji.

Nie tym razem. Gdy Ri­va­rad skoń­czył zda­wać ra­port, król od­wró­cił głowę i dłuż­szą chwi­lę wpa­try­wał się bez słowa w trza­ska­ją­cy w ko­min­ku ogień. Ksią­żę pierw­szy raz do­strzegł, że jego oj­ciec prze­kro­czył już gra­ni­cę dzie­lą­cą krzep­kie­go męż­czy­znę w kwie­cie wieku od star­ca. Krót­ka szcze­ci­na po­ra­sta­ją­ca jego dłu­gie i sze­ro­kie na dłoń uszy była nie­mal cał­ko­wi­cie biała. Coraz wię­cej si­wi­zny było także w zwią­za­nych w war­kocz, nie­gdyś kru­czo­czar­nych wło­sach. Ob­wi­słe po­licz­ki i głę­bo­kie zmarszcz­ki two­rzy­ły maskę, w któ­rej ksią­żę z tru­dem roz­po­zna­wał twar­de rysy ojca. Je­dy­nie oczy, ciem­ne, czuj­ne i mądre, po­zo­sta­ły takie, jak za­wsze.

– Ojcze? – spy­tał nie­pew­nie Ri­va­rad.

Król po­trzą­snął głową, jakby pró­bu­jąc od­pę­dzić się od nie­chcia­nych myśli i wró­cił wzro­kiem do syna.

– Wy­bacz, chłop­cze – po­wie­dział. – Wie­ści, które przy­nio­słeś są smut­ne. Za­trwa­ża­ją­ce. Ale, nie­ste­ty, nie­zu­peł­nie za­ska­ku­ją­ce.

– Co to zna­czy?

– To nie pierw­szy ra­port o po­dob­nej za­ra­zie, który otrzy­mu­ję – od­parł król. – Ten jest czwar­ty w ciągu ostat­nich sze­ściu mie­się­cy.

– I nic mi o tym nie po­wie­dzia­łeś?! – wy­krzyk­nął zdu­mio­ny Ri­va­rad, pod­ry­wa­jąc się z krze­sła.

– Uspo­kój się – zga­nił go oj­ciec. – Gdy przej­miesz w końcu ko­ro­nę, twoim za­da­niem bę­dzie wie­dzieć o wszyst­kim, co dzie­je się w kró­le­stwie, póki co jed­nak cię­żar ten spo­czy­wa na moich bar­kach.

– Czy to się dzie­je tylko u nas? – spy­ta­ła Lytia.

Król po­krę­cił smut­no głową.

– Nie sądzę. Inne ra­por­ty wspo­mi­na­ły o po­dob­nym zja­wi­sku, jed­nak nie na taką skalę i nie tak bli­sko Mul­le­ny. Dwa do­ty­czy­ły naj­bar­dziej od­da­lo­nych ga­łę­zi trze­ci zaś był tylko plot­ką po­cho­dzą­cą z te­re­nów Bar­ra­do­nu. Czte­ry od­da­lo­ne od sie­bie przy­pad­ki.

– Cho­ro­ba się roz­prze­strze­nia – za­wy­ro­ko­wał ksią­żę.

– Na to wy­glą­da – zgo­dził się Si­van­dar. – Py­ta­nie brzmi: w jaki spo­sób? I jak temu za­po­biec?

– Czy to nie oczy­wi­ste? – spy­tał gniew­nie Ri­va­rad. – To mu­sia­ły być gi­bran­ki! Zna­leź­li­śmy ich bandę tuż przy ska­żo­nej ga­łę­zi. To z pew­no­ścią ich magia, jakaś ko­lej­na abo­mi­na­cja, która wy­peł­zła ze Smo­czej Dziu­pli, by splu­ga­wić cy­wi­li­zo­wa­ne ko­na­ry!

– Być może – po­wie­dział król. – Nie mamy jed­nak pew­no­ści. Po­zo­sta­łe ra­por­ty nie wspo­mi­na­ły nic o gi­bran­kach.

– Bo w prze­ci­wień­stwie do mnie tamci zwia­dow­cy nie przy­ła­pa­li ich na go­rą­cym uczyn­ku! Mu­si­my za­re­ago­wać, ojcze. Ro­ze­ślij wici. W ciągu mie­sią­ca zbio­rę dzie­sięć ty­się­cy jeźdź­ców, któ­rych po­pro­wa­dzę w dół pnia i zro­bię po­rzą­dek z tymi dzi­ku­sa­mi.

– Nie.

– Ależ ojcze, to…

– Nie! – po­wtó­rzył twar­do król. – Je­steś do­brym żoł­nie­rzem, Ri­va­ra­dzie, być może jed­nym z naj­lep­szych szer­mie­rzy kró­le­stwa, ale nie masz po­ję­cia o praw­dzi­wej woj­nie. Uga­nia­nie się za gi­branc­ki­mi łu­pież­ca­mi i prze­py­chan­ki z Bar­ra­doń­czy­ka­mi o wy­so­kość cła to nic w po­rów­na­niu do tego, co pro­po­nu­jesz, chłop­cze. Mó­wisz o in­wa­zji, któ­rej Drze­wo nie wi­dzia­ło od czasu upad­ku Kar­ma­da­nu. Nie mo­że­my ry­zy­ko­wać po­dob­nej tra­ge­dii. Nie, do­pó­ki nie bę­dzie­my mieć pew­no­ści.

Ksią­żę chciał coś od­po­wie­dzieć, ale zre­zy­gno­wał, czu­jąc na ra­mie­niu dłoń żony. Lytia za­wsze le­piej od niego ra­dzi­ła sobie w dy­plo­ma­cji. Za­ci­snął więc tylko wargi i po­zwo­lił ojcu kon­ty­nu­ować.

– Nie – po­wie­dział ko­lej­ny raz król, cho­ciaż już bez gnie­wu. – Nie wy­śle­my armii, jesz­cze nie teraz. Mu­si­my do­wie­dzieć się, jaka jest praw­dzi­wa przy­czy­na pro­ble­mu, zanim po­dej­mie­my nie­od­wra­cal­ne de­cy­zje. Mu­si­my po­ra­dzić się Mę­dr­ców z Ko­rze­ni.

Ri­va­rad spoj­rzał na niego jak na sza­leń­ca.

– Mę­dr­ców? – spy­tał z nie­do­wie­rza­niem. – Prze­cież to tylko le­gen­dy. Bajki dla dzie­ci. Nie mo­żesz po­wie­rzać losu kró­le­stwa ba­ja­niom star­ców!

– Nie mogę? – Głos króla zda­wał się zimny jak lód. – Za­po­mi­nasz, chłop­cze, że wciąż jesz­cze je­stem kró­lem i mogę rzą­dzić wedle wła­sne­go uzna­nia. Wy­ba­czam ci jed­nak, zrzu­ca­jąc winę za bez­czel­ność na szcze­rą tro­skę o kraj. Ale wiedz, że Mę­dr­cy ist­nie­ją na­praw­dę, cho­ciaż nie­wie­lu ży­ją­cych ich spo­tka­ło. Twój dziad od­wie­dził ich, nim jesz­cze za­siadł na tro­nie. Teraz twoja kolej.

– Ja…

– Ty. Tak jak pro­si­łeś, udasz się w dół pnia, lecz nie nio­sąc prze­moc, a szu­ka­jąc wie­dzy. Mę­dr­cy nie przyj­mą każ­de­go, ale nie od­mó­wią sy­no­wi króla. Za­py­taj ich o przy­czy­nę cho­ro­by to­czą­cej Drze­wo, a potem… A potem zdam się na twoją ocenę sy­tu­acji. Wró­cisz do Mul­le­ny i opo­wiesz mi o wszyst­kim lub sam po­dej­miesz dzia­ła­nia, jeśli uznasz to za ko­niecz­ne.

– Droga do ko­rze­ni i z po­wro­tem zaj­mie ty­go­dnie – po­wie­dział Ri­va­rad.

– Tak.

Ksią­żę spoj­rzał nie­pew­nie na żonę.

– Ominę poród.

– Tak – po­wtó­rzył jego oj­ciec. – Bycie wład­cą to nie tylko przy­wi­le­je, Ri­va­ra­dzie. To także po­świę­ce­nie.

– Jedź – po­wie­dzia­ła Lytia. – Nic mi nie bę­dzie. Jedź i za­dbaj o przy­szłość dla na­sze­go dziec­ka.

Ri­va­rad ski­nął głową.

 

***

 

Król su­ge­ro­wał, żeby po­cze­kać z wy­pra­wą do za­koń­cze­nia Fe­sti­wa­lu, ale Ri­va­rad nie za­mie­rzał zwle­kać. Nie chciał przy­ku­wać zbyt wiele uwagi, dla­te­go też nie to­wa­rzy­szył mu jego od­dział, lecz Lytia ka­te­go­rycz­nie od­ma­wia­ła pusz­cze­nia go sa­me­go. Osta­tecz­nie do księ­cia do­łą­czył je­dy­nie Tha­ruk, na któ­rym eks­pe­dy­cja w dół pnia naj­wy­raź­niej nie ro­bi­ła naj­mniej­sze­go wra­że­nia.

Pierw­szy etap po­dró­ży zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi minął spo­koj­nie. Nie spo­dzie­wa­li się żad­nych kło­po­tów tak długo, jak prze­mie­rza­li gałąź Ca­la­dii. Po­su­wa­li się pew­nie do­brze utrzy­ma­ną,wy­cię­tą w korze drogą, która ła­god­ną spi­ra­lą opla­ta­ła cały konar, umoż­li­wia­jąc wy­god­ną wę­drów­kę, i je­dy­ne, z czym mu­sie­li się mie­rzyć, to zdzi­wio­ne spoj­rze­nia na­po­ty­ka­nych na trak­cie po­dróż­nych cią­gną­cych do sto­li­cy. Rzad­ko wi­dy­wa­ło się kogoś, kto w przeded­niu Zie­lo­ne­go Fe­sti­wa­lu od­da­lał się od Mul­le­ny, za­miast do niej zdą­żać.

 Czwar­te­go dnia opu­ści­li ro­dzi­mą gałąź i do­tar­li na Po­gra­ni­cze, kra­inę, w któ­rej głów­ny pień Drze­wa dzie­lił się na ko­na­ry pro­wa­dzą­ce do Ca­la­dii, Bar­ra­do­nu i od­le­głych Pa­ję­czych Miast As­sa­mu. As­sam­czy­cy, z na­tu­ry skry­ci i nie in­te­re­su­ją­cy się świa­tem poza wła­snym kra­jem, nigdy nie prze­ja­wia­li za­in­te­re­so­wa­nia Po­gra­ni­czem, lecz Ca­la­dia­nie i Bar­ra­doń­czy­cy re­gu­lar­nie to­czy­li spory o kra­inę po­zwa­la­ją­cą nad­zo­ro­wać han­del. I cho­ciaż ostat­ni­mi czasy do­mi­no­wa­li Ca­la­dia­nie, w czym istot­ny udział miał Ri­va­rad, wła­dza ta była dość ilu­zo­rycz­na. Zbie­ra­li wpraw­dzie po­dat­ki od ka­ra­wan, lecz poza twier­dzą chro­nią­cą wej­ście na ca­la­diań­ską gałąź nie sta­cjo­no­wa­ły tu żadne istot­ne siły.

Po­gra­ni­cze po­zo­sta­wa­ło dziką kra­iną, lecz nigdy nie było cał­ko­wi­cie wy­lud­nio­ne. Nawet w trak­cie wojen kupcy wę­dro­wa­li w górę i dół pnia, za je­dy­ną nie­do­god­ność mając dwie wro­gie armie ścią­ga­ją­ce z nich myto. Poza nimi w oko­li­cy żyli także tu­byl­cy, za­rów­no Ca­la­dia­nie, jak i Bar­ra­doń­czy­cy, ale i człon­ko­wie in­nych ple­mion, two­rzą­cy na ogół nie­wiel­kie, ko­czow­ni­cze spo­łecz­no­ści. Teraz jed­nak Po­gra­ni­cze zda­wa­ło się cał­ko­wi­cie opu­sto­sza­łe. Nie do­ty­czy­ło to tylko miesz­kań­ców – do­pie­ro pod­czas wie­czor­ne­go po­pa­su Ri­va­rad uświa­do­mił sobie, że nie sły­szy żad­nych zwie­rząt. Coś było nie tak. Przy­zwy­cza­jo­ny do nie­ustan­ne­go śpie­wu mnó­stwa ko­lo­ro­wych pta­ków ży­ją­cych wśród liści Ca­la­dii nie mógł od­na­leźć się w do­mi­nu­ją­cej ciszy. Zresz­tą nie tylko cisza mu do­skwie­ra­ła, nie­ustan­nie czuł się także od­sło­nię­ty. Po­gra­ni­cze nie było co praw­da wy­łącz­nie po­kry­tym korą pust­ko­wiem, gęsto rosły tu po­ła­cie ol­brzy­mich po­ro­stów i mchów, nie mogły się jed­nak rów­nać z praw­dzi­wy­mi la­sa­mi gę­stych ga­łę­zi wy­stę­pu­ją­cy­mi w ko­ro­nie Drze­wa.

 

***

 

Krzy­ki, które usły­sze­li koło po­łu­dnia na­stęp­ne­go dnia, nie mogły na­le­żeć do zwie­rzę­cia. Nie po­tra­fi­li zro­zu­mieć żad­nych słów, być może z po­wo­du od­le­gło­ści, ale zde­cy­do­wa­nie brzmia­ło to jak mowa. Na­tych­miast za­trzy­ma­li wierz­chow­ce i się­gnę­li po broń. Wie­wiór­ki, wy­tre­no­wa­ne przez naj­lep­szych ujeż­dża­czy, po­słusz­nie sta­nę­ły i je­dy­nie ich za­koń­czo­ne pędz­la­mi uszy po­ru­sza­ły się ener­gicz­nie, gdy zwie­rzę­ta na­słu­chi­wa­ły.

Jeźdź­cy ro­zej­rze­li się po lesie msza­ków, przez który je­cha­li, lecz nie do­strze­gli ni­cze­go nie­zwy­kłe­go. Gdy Tha­ruk, który miał lep­szy wzrok, ski­nął uspo­ka­ja­ją­co głową, ru­szy­li dalej, cho­ciaż na wszel­ki wy­pa­dek opu­ści­li drogę i je­cha­li rów­no­le­gle do niej, skry­ci w gę­stwi­nie.

Po kilku chwi­lach znów usły­sze­li okrzy­ki, tym razem znacz­nie gło­śniej­sze i bliż­sze. Do­bie­ga­ły z kie­run­ku, w któ­rym zmie­rza­li, a do­kład­niej rzecz bio­rąc – z samej drogi. Ktoś na niej był i naj­wy­raź­niej miał kło­po­ty. Ri­va­rad bez słowa po­ro­zu­miał się z Tha­ru­kiem i ge­stem na­ka­zał dal­szą drogę, wciąż pod bez­piecz­ną osło­ną. Ich wie­wiór­ki, ni­czym rude duchy lasu, po­ru­sza­ły się nie­mal bez­sze­lest­nie.

Fak­tycz­nie zna­leź­li krzy­czą­ce­go po­dróż­ne­go na środ­ku drogi. Nie wy­glą­dał na Ca­la­dia­ni­na. Był bar­dzo wy­so­ki, lecz przy tym nie tak mocno zbu­do­wa­ny jak Ca­la­dia­nie i ubra­ny w ob­szer­ne, zwiew­ne szaty w od­cie­niach bieli i żółci. Nawet głowę i twarz skry­wał za zwo­ja­mi ma­te­ria­łu. W obu dło­niach ści­skał długą, za­koń­czo­ną ha­kiem laskę, którą gniew­nie wy­ma­chi­wał, krzy­cząc przy tym gar­dło­wym gło­sem.

Po­dróż­ny, jak nie­ty­po­wo by nie wy­glą­dał, nie przy­kuł uwagi Ri­va­ra­da na dłu­żej niż ude­rze­nie serca. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zaj­mu­ją­ce było to, przed czym pró­bo­wał się od­pę­dzić. Ogrom­ny wij o seg­men­to­wa­nym ciel­sku po­kry­tym pan­ce­rzem z ciem­nej chi­ty­ny naj­wy­raź­niej upa­trzył sobie wę­drow­ca na obiad. Raz po raz dłu­gie jak dłoń, ocie­ka­ją­ce jadem szczę­ki ude­rza­ły, by po­chwy­cić męż­czy­znę, ten jed­nak uska­ki­wał ze zdu­mie­wa­ją­cą zręcz­no­ścią i od­pę­dzał stwo­ra laską. Ri­va­rad, choć był pod wra­że­niem spraw­no­ści wę­drow­ca, nie dawał mu zbyt wiel­kich szans. Czar­ne wije były nie­stru­dzo­ny­mi łow­ca­mi i wy­star­czył jeden błąd, by walka prze­kształ­ci­ła się w ucztę.

Na to ksią­żę nie miał za­mia­ru po­zwo­lić. Szyb­ki­mi ge­sta­mi wydał po­le­ce­nia Tha­ru­ko­wi. Zwia­dow­ca w mil­cze­niu na­piął łuk. Gdy kro­cio­nóg przy­mie­rzał się do ko­lej­ne­go ataku, strza­ła ze świ­stem prze­cię­ła po­wie­trze. Z hu­kiem ude­rzy­ła w pan­cerz na gło­wie po­two­ra, ze­śli­zgnę­ła się po jego po­wierzch­ni i po­le­cia­ła dalej. To wy­star­czy­ło jed­nak, by kre­atu­ra stra­ci­ła za­in­te­re­so­wa­nie do­tych­cza­so­wą ofia­rą i od­wró­ci­ła się, szu­ka­jąc za­gro­że­nia.

Do­kład­nie na to li­czył Ri­va­rad. Ude­rze­niem pięt spiął wierz­chow­ca do ga­lo­pu i rzu­cił się wprost na spo­tka­nie be­stii. Za­bi­ja­nie czar­nych wijów było trud­ną sztu­ką. Ich gruby pan­cerz po­zo­sta­wał prak­tycz­nie nie­wraż­li­wy na ciosy, szczę­ki po­tra­fi­ły bez trudu prze­ciąć łowcę na pół, a po­mi­mo swych roz­mia­rów be­stie po­tra­fi­ły być na­praw­dę szyb­kie, roz­pę­dza­jąc się przy po­mo­cy kil­ku­na­stu par od­nó­ży. Ale jak wszy­scy, także wije miały słabe stro­ny. Roz­wście­czo­ny stwór sko­czył w stro­nę Ri­va­ra­da, roz­wie­ra­jąc sze­ro­ko pasz­czę do ataku. Do­kład­nie tak, jak po­wi­nien. Ry­cerz uniósł włócz­nię i wy­ce­lo­wał ją pro­sto w gar­dziel be­stii. Wy­star­czył jeden, do­brze wy­mie­rzo­ny cios wspar­ty im­pe­tem pę­dzą­ce­go wierz­chow­ca, by po­wa­lić wija.

Wszyst­ko za­pew­ne skoń­czy­ło­by się na tym jed­nym cio­sie, gdyby nie nie­do­szła ofia­ra po­two­ra, która naj­wy­raź­niej nie za­mie­rza­ła pa­trzyć bez­czyn­nie i po­zwo­lić się ura­to­wać. Wę­dro­wiec do­sko­czył do wija i za­mach­nął się laską. Wień­czą­cy ją hak naj­wy­raź­niej miał ostrze umiesz­czo­ne po we­wnętrz­nej stro­nie, bo gład­ko od­ciął jedno z od­nó­ży be­stii. Po­twór wydał wście­kły ni to ryk, ni to gul­got i od­wró­cił łeb w stro­nę na­past­ni­ka. W naj­gor­szym moż­li­wym mo­men­cie. Grot włócz­ni Ri­va­ra­da ude­rzył w gruby pan­cerz wija. Siła ciosu była wy­star­cza­ją­ca, by wbić ostrze ze sta­lo­ro­śli w chi­ty­nę, a drzew­ce roz­bić na drza­zgi. Kre­atu­ra tar­gnę­ła łbem i po­now­nie skie­ro­wa­ła się na księ­cia, naj­wy­raź­niej bar­dziej roz­wście­czo­na niż ranna.

Ri­va­rad za­klął i się­gnął po wi­szą­cy u pasa miecz. Nie­zbyt dobra broń na ta­kie­go prze­ciw­ni­ka. Gdyby wal­czył sam, z pew­no­ścią nie miał­by szans. Ksią­żę jed­nak był ca­la­diań­skim ry­ce­rzem, nigdy nie wal­czył sam. Nim zdą­żył jak­kol­wiek za­re­ago­wać, Go­trek sko­czył w bok, uni­ka­jąc szyb­kie­go jak bły­ska­wi­ca ude­rze­nia szczęk wija. Ri­va­rad za­mach­nął się z ca­łych sił i jed­nym ude­rze­niem od­ciął dwa od­nó­ża stwo­ra, gdy wie­wiór­ka prze­my­ka­ła wzdłuż jego ciel­ska.

Kiedy wij od­wra­cał się w stro­nę księ­cia, do jego boku znów do­sko­czył wę­dro­wiec. Tym razem jed­nak miał nieco mniej szczę­ścia. Jego hak ude­rzył w łą­cze­nie dwóch seg­men­tów, wbił się głę­bo­ko i za­kli­no­wał po­mię­dzy frag­men­ta­mi pan­ce­rza. Po­dróż­ny bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał go wy­szarp­nąć. Nie zdą­żył za­re­ago­wać, gdy stwór go za­ata­ko­wał. Po­tęż­ne ude­rze­nie od­wło­kiem ci­snę­ło ofia­rę da­le­ko w gąszcz msza­ków.

Ri­va­rad do­strzegł swoją szan­sę w chwi­li nie­uwa­gi prze­ciw­ni­ka. Spiął ostro­ga­mi Go­tre­ka i zmu­sił go do de­spe­rac­kie­go skoku wprost na pan­cerz be­stii. Ksią­żę za­mie­rzał prze­mknąć po jej grzbie­cie i z bli­ska za­ata­ko­wać głowę, nie do­ce­nił jed­nak szyb­ko­ści po­two­ra. Wij bły­ska­wicz­nie się ob­ró­cił, a potem ni­czym mon­stru­al­ny wąż, owi­nął wokół nich seg­men­to­wa­ne ciel­sko, miaż­dżąc w mor­der­czym uści­sku za­rów­no wie­wiór­kę, jak i jej jeźdź­ca. Po­chy­lił w ich kie­run­ku głowę i otwo­rzył sze­ro­ko pasz­czę do ostat­nie­go ude­rze­nia.

W tym mo­men­cie coś prze­mknę­ło ze świ­stem tuż nad twa­rzą Ri­va­ra­da i ksią­żę do­strzegł pie­rza­ste drzew­ce ster­czą­ce z gar­dzie­li po­two­ra. Wij po­ru­szył się, jakby zdzi­wio­ny, lecz nim zdą­żył co­kol­wiek zro­bić ko­lej­na strza­ła prze­cię­ła po­wie­trze i ude­rzy­ła tuż obok pierw­szej. Z pasz­czy be­stii wy­do­był się tylko cichy syk i z hu­kiem zwa­li­ła się na drogę.

Go­trek, pisz­cząc wście­kle, jako pierw­szy wy­grze­bał się ze zwo­jów mar­twe­go ciel­ska. Gdy Ri­va­rad zdo­łał pójść w jego ślady i sta­nąć na wła­sne nogi, zo­ba­czył Tha­ru­ka na wła­snym wierz­chow­cu, sto­ją­ce­go na skra­ju lasu.

– Nie spie­szy­łeś się z po­mo­cą – po­wie­dział ksią­żę, krzy­wiąc się przy tym i ma­su­jąc obo­la­ły bark.

– Cze­ka­łem na czy­sty strzał – od­po­wie­dział spo­koj­nie Tha­ruk.

– Całe szczę­ście, że ci go wy­sta­wi­łem – burk­nął Ri­va­rad. – Wi­dzia­łeś gdzieś na­sze­go ta­jem­ni­cze­go wę­drow­ca, dla któ­re­go nad­sta­wia­łem karku?

Zwia­dow­ca nic nie od­rzekł, ale ski­nie­niem głowy wska­zał gąszcz po dru­giej stro­nie drogi. Ro­sną­ca tam kępa mchów wy­raź­nie się po­ru­sza­ła, jak gdyby ktoś pró­bo­wał pod­nieść się na nogi. Ksią­żę ru­szył w tam­tym kie­run­ku, chcąc pomóc nie­zna­jo­me­mu. Od­gar­nął na bok ro­śli­ny i od­sko­czył z gło­śnym okrzy­kiem, wi­dząc wpa­trzo­ne w sie­bie szma­rag­do­we śle­pia ogrom­ne­go pa­ją­ka. Się­gnął do boku po miecz i za­klął, na­tra­fia­jąc na pust­kę. Naj­wy­raź­niej mu­siał zgu­bić broń w walce z wijem.

– Spo­koj­nie! – Z kępy msza­ków roz­legł się głos o dziw­nym, mięk­kim ak­cen­cie. – Faz­zik nic ci nie zrobi, przy­ja­cie­lu.

Za­ro­śla za­fa­lo­wa­ły i po­wo­li wy­ło­ni­ła się z nich oku­ta­na w luźne szaty po­stać, z pu­sty­mi dłoń­mi unie­sio­ny­mi wy­so­ko w ge­ście jed­no­znacz­nie su­ge­ru­ją­cym dobre in­ten­cje.

– Je­stem wdzięcz­ny za pomoc, szla­chet­ni pa­no­wie! Gdyby nie wy, pew­nie wy­lą­do­wał­bym w żo­łąd­ku tego stwo­rze­nia. Żaden ze mnie wo­jow­nik, a Faz­zik wbrew po­zo­rom jest bar­dzo stra­chli­wy.

– Stra­chli­wy? – spy­tał za­sko­czo­ny Ri­va­rad, któ­re­mu nic lep­sze­go nie przy­szło do głowy.

– Jesz­cze jak! – Wę­dro­wiec ro­ze­śmiał się me­lo­dyj­nie. – Gdy tylko po­ja­wił się ten wij, Faz­zik zrzu­cił mnie z grzbie­tu i czmych­nął w krza­ki! Gdyby za­cho­wał tro­chę wię­cej spo­ko­ju, to może da­li­by­śmy radę uciec oboje, ale nie, on myśli tylko o sobie. Cały Faz­zik! No już, chodź, Faz­zik! Nie bój się panów ry­ce­rzy, nic ci nie zro­bią.

Za­chę­co­ny sło­wa­mi wła­ści­cie­la pająk wy­ło­nił się z kępy, w któ­rej się krył. Był na­praw­dę duży – roz­mia­rem nie­mal do­rów­ny­wał wie­wiór­kom bo­jo­wym, a osiem dłu­gich nóg za­koń­czo­nych pa­zu­ra­mi spra­wia­ło, że wy­da­wał się jesz­cze więk­szy. Naj­bar­dziej prze­ra­ża­ła jed­nak jego głowa, z sze­re­giem opa­li­zu­ją­cych oczu i nie­ustan­nie po­ru­sza­ją­cy­mi się szczę­ko­czuł­ka­mi. Ri­va­rad po­czuł, jak sto­ją­cy obok niego Go­trek jeży sierść i usły­szał cichy war­kot na­ra­sta­ją­cy w jego gar­dle. Naj­wy­raź­niej usły­szał go też pająk, bo nie­udol­nie spró­bo­wał scho­wać się za wła­ści­cie­lem.

– Je­steś z As­sa­mu – po­wie­dział Ri­va­rad, mie­rząc wę­drow­ca spoj­rze­niem. – Nie­czę­sto wi­du­je­my w tych stro­nach pa­ję­czych lor­dów.

– Żaden ze mnie lord, przy­ja­cie­lu – za­prze­czył męż­czy­zna. – Je­stem pro­stym pa­ste­rzem. I wa­szym dłuż­ni­kiem, rzecz jasna. Na­zy­wam się Har’rasim.

– Je­stem Ri­va­rad, a tam­ten mil­czek to Tha­ruk. Jak z pew­no­ścią się do­my­ślasz, przy­by­wa­my z Ca­la­dii. Po­wiedz mi więc, Har’ra­si­mie, co pro­sty pa­sterz i jego pa­ję­czy wierz­cho­wiec robią w tych oko­li­cach? Poza dba­niem o orien­tal­ny ja­dło­spis lo­kal­nej fauny, oczy­wi­ście.

Har’rasim ro­ze­śmiał się.

– Mam na­dzie­ję, że resz­ta tu­tej­szych stwo­rzeń wy­ka­że się bar­dziej kon­ser­wa­tyw­nym gu­stem ku­li­nar­nym i nie bę­dzie nas już nie­po­ko­ić. Je­że­li zaś cho­dzi o kwe­stię mojej obec­no­ści w tej wspa­nia­łej, lecz jak dla mnie nieco na­zbyt dzi­kiej kra­inie, to je­stem tu tylko prze­jaz­dem. Cel mojej po­dró­ży leży znacz­nie niżej. Cho­ciaż muszę ze wsty­dem przy­znać, że naj­wy­raź­niej odro­bi­nę za­błą­dzi­łem. Z chę­cią po­wi­tał­bym to­wa­rzy­stwo, zwłasz­cza takie, które nie tylko obro­ni mnie przed miej­sco­wy­mi sma­ko­sza­mi, ale i wska­że drogę.

Ri­va­rad zmarsz­czył brwi sły­sząc te słowa i spoj­rzał na Tha­ru­ka. Zwia­dow­ca jed­nak jak zwy­kle mil­czał, kwe­stie de­cy­do­wa­nia po­zo­sta­wia­jąc do­wód­cy.

– A więc po­dró­żu­jesz w dół pnia? – po­wie­dział po krót­kiej chwi­li wa­ha­nia ksią­żę. – Cie­ka­wie się skła­da, bo­wiem i nam w tę stro­nę wy­pa­da droga. Chciał­byś może po­wie­dzieć, czego tam szu­kasz, tak da­le­ko od Pa­ję­czych Miast w ko­ro­nie As­sa­mu?

Har’rasim kla­snął gło­śno w dło­nie.

– Ależ oczy­wi­ście, to żaden se­kret. Może jed­nak znaj­dzie­my bar­dziej do­god­ne miej­sce? – Spoj­rzał nie­pew­nie na ciało wija. – Skoro wy­pa­da nam wspól­na droga, to śmia­ło, ru­szaj­my, póki widno! A gdy za­trzy­ma­my się na wie­czor­ny spo­czy­nek, po­roz­ma­wia­my na cie­ka­we te­ma­ty tak, jak na to za­słu­gu­ją. To zna­czy długo, sie­dząc przy trza­ska­ją­cym ogni­sku i z kub­kiem cie­płe­go na­pa­ru w dłoni!

To po­wie­dziaw­szy pa­sterz pod­niósł laskę, a potem zręcz­nie wsko­czył na sio­dło umo­co­wa­ne na ka­ra­pak­sie pa­ją­ka. Ri­va­rad ski­nął tylko głową i po­szedł szu­kać wła­snej broni.

 

***

 

Tań­czą­cy na wie­trze pło­mień ogni­ska by­naj­mniej nie za­pew­nił tej na­miast­ki do­mo­we­go bez­pie­czeń­stwa, na które li­czy­li wę­drow­cy. Ro­ze­dr­ga­ny krąg świa­tła był nie­po­ko­ją­co nie­wiel­ki, a cza­ją­ce się za jego kra­wę­dzią cie­nie zda­wa­ły się jesz­cze gęst­sze i bar­dziej nie­bez­piecz­ne. Je­dy­nym dźwię­kiem, który sły­sze­li, był trzask pło­mie­ni, tak jakby cała ota­cza­ją­ca ich pusz­cza wstrzy­ma­ła od­dech i wpa­try­wa­ła się w nich z na­pię­ciem. Blask ogni­ska, stale mi­go­czą­cy i zmie­nia­ją­cy się, wy­ostrzał twa­rze męż­czyzn, na­da­jąc im wy­gląd zło­wróżb­nych masek.

A przy­naj­mniej tym, któ­rzy mieli od­sło­nię­te twa­rze. Har’rasim wciąż krył swoją za zwo­ja­mi pa­ję­cze­go je­dwa­biu. Wolna po­zo­sta­wa­ła je­dy­nie wąska szcze­li­na, w któ­rej wi­docz­ne były jego oczy, w świe­tle ogni­ska błysz­czą­ce tur­ku­so­wo, zu­peł­nie jak śle­pia jego wierz­chow­ca. Pa­sterz zda­wał się nie zwa­żać na utkwio­ne w nim spoj­rze­nia to­wa­rzy­szy. Spo­koj­ny­mi ru­cha­mi na­bi­jał fajkę o dłu­gim, wą­skim ust­ni­ku. W końcu wci­snął jego ko­niec po­mię­dzy war­stwy ma­te­ria­łu skry­wa­ją­ce mu twarz, przy­ło­żył do suszu roz­ża­rzo­ny patyk i za­cią­gnął się słod­kim, aro­ma­tycz­nym dymem.

– Czy teraz ze­chcesz nam po­wie­dzieć, gdzie i w jakim celu zmie­rzasz? – prze­rwał ciszę Ri­va­rad.

Har’rasim mil­czał przez chwi­lę, py­ka­jąc fajkę w za­du­mie.

– Tak – po­wie­dział w końcu. – To dobry na­strój na opo­wie­ści. Nie za­szko­dzi­ła­by co praw­da odro­bi­na ci­chej mu­zy­ki, ale do­my­ślam się, że żaden z was nie za­mie­rza nam akom­pa­nio­wać?

Od­po­wie­dział mu tylko trzask ogni­ska.

– No do­brze – pod­jął nie­zmie­sza­ny As­sam­czyk. – Wę­dru­ję w dół pnia, tak jak wam mó­wi­łem. Na­praw­dę w dół pnia, aż do sa­mych ko­rze­ni.

Tha­ruk, do tej pory za­ję­ty spraw­dza­niem stanu strzał w swoim koł­cza­nie, po raz pierw­szy uniósł z za­cie­ka­wie­niem wzrok. Wy­da­wa­ło się, że nawet wie­wiór­ki, które le­ża­ły sku­lo­ne i przy­tu­lo­ne do sie­bie na skra­ju rzu­ca­ne­go przez ogni­sko bla­sku, wy­czu­ły na­pię­cie i unio­sły głowy, strzy­gąc za­koń­czo­ny­mi kit­ka­mi usza­mi.

– A czego miał­byś szu­kać wśród ko­rze­ni? – spy­tał z na­ci­skiem Ri­va­rad.

– Od­po­wie­dzi, przy­ja­cie­le – od­parł swo­bod­nie Har’rasim. – Od­po­wie­dzi, któ­rych nie jest w sta­nie udzie­lić mi nikt w ko­ro­nie Drze­wa. Po­szu­ku­ję rady Mę­dr­ców. I są­dząc po wa­szych mi­nach, wnio­sku­ję, że nasze cele są bar­dziej zbli­żo­ne, niż nam się zda­wa­ło. Nie mylę się?

– Nie – od­po­wie­dział Ri­va­rad, mie­rząc roz­mów­cę uważ­nym spoj­rze­niem. – Rze­czy­wi­ście, my także wy­ru­szy­li­śmy na po­szu­ki­wa­nie ukry­tej wśród ko­rze­ni pu­stel­ni i miesz­ka­ją­cych w niej Mę­dr­ców, by pro­sić ich o pomoc. I cho­ciaż jesz­cze nie­daw­no byłem gotów opo­wie­ści o Mę­dr­cach wło­żyć mię­dzy bajki, to teraz widzę, że w isto­cie wielu się nimi in­te­re­su­je.

– By­naj­mniej – Har’rasim po­krę­cił głową. – Także wśród pa­ję­czych miast nie­wie­lu jest ta­kich, któ­rzy wie­rzą w ist­nie­nie Mę­dr­ców. Ale de­spe­rac­kie czasy skła­nia­ją do po­dej­mo­wa­nia de­spe­rac­kich kro­ków.

– Co to za de­spe­rac­kie czasy? – za­py­tał mil­czą­cy dotąd Tha­ruk.

– Assam umie­ra – po­wie­dział Har’rasim, a z jego głosu po raz pierw­szy od po­cząt­ku roz­mo­wy znik­nę­ła po­go­da ducha. – Po­wo­li, ale nie­ubła­ga­nie. Jesz­cze nie wszy­scy za­uwa­ża­ją ob­ja­wy, a nawet jeśli je widzą, to nie po­tra­fią ich po­wią­zać. Ga­łę­zie dają coraz mniej owo­ców. Zwie­rzy­na staje się bar­dziej agre­syw­na, tak jak ta pa­skud­na sto­no­ga, którą dziś spo­tka­li­śmy. Na naj­dal­szych ga­łę­ziach znaj­do­wa­łem pa­ję­cze ko­lo­nie, cał­ko­wi­cie opu­sto­sza­łe. Gi­bran­ki, któ­rych nie wi­dy­wa­no w As­sa­mie od dzie­się­cio­le­ci, za­czę­ły znowu za­pusz­czać się na nasze te­re­ny. Gdy po­ja­wi­ła się cho­ro­ba tra­wią­ca młode pędy, zro­zu­mia­łem, że wkrót­ce bę­dzie już za późno. Żaden z na­szych uczo­nych nie po­tra­fił podać przy­czy­ny tych zja­wisk, po­sta­no­wi­łem więc od­na­leźć Mę­dr­ców.

Har’rasim umilkł. Chciał po­now­nie za­cią­gnąć się dymem z fajki, ale za­uwa­żył, że zga­sła, gdy mówił. Z iry­ta­cją wy­trzą­snął z niej reszt­ki suszu i za­czął na­bi­jać ją od nowa, ner­wo­wy­mi ru­cha­mi, jak gdyby usil­nie chciał dać dło­niom ja­kieś za­ję­cie.

– To się nie dzie­je tylko w As­sa­mie – po­wie­dział Ri­va­rad.

Pa­sterz ode­rwał uwagę od fajki, uniósł wzrok na księ­cia i wes­tchnął głę­bo­ko.

– Tego się oba­wia­łem – przy­znał. – Kiedy zo­ba­czy­łem jak puste, jak po­nu­re są tu­tej­sze lasy zro­zu­mia­łem, że pro­blem jest szer­szy. A więc i Ca­la­dia?

– Oraz Bar­ra­don – przy­tak­nął Ri­va­rad. – Do­tar­ły nas słu­chy, że i tam za­ob­ser­wo­wa­no cho­ro­bę po­wo­du­ją­cą usy­cha­nie ga­łę­zi.

– Czyż­by całe Drze­wo? – wy­szep­tał Har’rasim.

– Czy to moż­li­we? – spy­tał ksią­żę. – Drze­wo może umrzeć?

– Nie mam po­ję­cia – od­po­wie­dział pa­sterz. – Ale skoro wszyst­ko, co żyje, kie­dyś umie­ra, to czemu ina­czej mia­ło­by być z Drze­wem? Je­że­li kto­kol­wiek zna od­po­wiedź na to py­ta­nie, to Mę­dr­cy. Mu­si­my do­trzeć do nich jak naj­prę­dzej. Oba­wiam się, że nie zo­sta­ło nam wiele czasu.

– W takim razie po­win­ni­śmy po­rzu­cić drogi i ru­szyć bez­po­śred­nio w dół pnia – po­wie­dział Tha­ruk. – To nie bę­dzie przy­jem­na po­dróż, ale z pew­no­ścią szyb­sza. Nie bę­dzie­my klu­czyć mię­dzy ko­na­ra­mi. Omi­nie­my Smo­czą Dziu­plę idąc prze­ciw­ną stro­ną pnia i w ciągu dzie­się­ciu dni po­win­ni­śmy do­trzeć do ko­rze­ni.

– Masz rację – zgo­dził się Ri­va­rad. – I tak uczy­ni­my, ale z jedną drob­ną zmia­ną. Zanim zej­dzie­my do ko­rze­ni, po­win­ni­śmy udać się do Kar­ma­da­nu.

– Do Kar­ma­da­nu? – spy­tał Har’rasim, a cho­ciaż trud­no było wy­czy­tać coś z jego szma­rag­do­wych oczu, to w gło­sie zde­cy­do­wa­nie brzmiał nie­po­kój. – Po co?

– Mo­żesz to na­zwać prze­czu­ciem – od­parł ksią­żę, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Ale je­że­li i tak wę­dru­je­my w dół, to chciał­bym coś spraw­dzić.

 

***

 

Przed wie­lo­ma re­jo­na­mi Drze­wa matki ostrze­ga­ły swoje dzie­ci. Po­gra­ni­cze, nie­ujarz­mio­ne i nie­raz śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ne, o czym sami się prze­ko­na­li. Ogrom­na dziu­pla, skry­wa­ją­ca ponoć leże mi­tycz­ne­go Smoka. Za­miesz­ka­na przez klany gi­bran­ków i stra­cha­dła Dzika Gałąź. Pust­ko­wia cią­gną­ce się w dół pnia, od Smo­czej Dziu­pli aż po ko­rze­nie. Żadne z tych miejsc nie na­pa­wa­ło jed­nak miesz­kań­ców Drze­wa taką grozą, jak upa­dły Kar­ma­dan.

Ri­va­rad, jak każdy, sły­szał w mło­do­ści wiele hi­sto­rii o dum­nej i wo­jow­ni­czej rasie, która za­miesz­ki­wa­ła ten konar i do­pro­wa­dzi­ła go do za­gła­dy. Nigdy jed­nak nie spo­dzie­wał się, że na­dej­dzie dzień, w któ­rym po­sta­wi stopę w tym prze­klę­tym miej­scu. Teraz zaś, sto­jąc w miej­scu, w któ­rym gałąź Kar­ma­da­nu odłą­cza­ła się od pnia Drze­wa, ża­ło­wał, że kra­ina nie na­le­ża­ła tylko do świa­ta dzie­cię­cych bajek.

Konar wzno­sił się przed nimi, czar­ny, groź­ny, ogrom­ny. Mar­twy. Tym, co naj­bar­dziej prze­ra­ża­ło, były pa­nu­ją­ce na nim ab­so­lut­ny bez­ruch i cisza. Pa­trząc na cią­gną­ce się po ho­ry­zont puste prze­strze­nie, na wy­cią­gnię­te ku niebu bez­list­ne ga­łę­zie, na cmen­ta­rzy­sko, przed wie­ka­mi bę­dą­ce prze­cież domem kwit­ną­cej cy­wi­li­za­cji, Ri­va­rad za­tę­sk­nił za Po­gra­ni­czem, które nie­gdyś zda­wa­ło mu się groź­ne.

– Nie mu­si­my za­pusz­czać się da­le­ko – po­wie­dział gło­śno, pró­bu­jąc dodać otu­chy za­rów­no sobie, jak i to­wa­rzy­szom. – Wy­star­czy kilka kro­ków.

To po­wie­dziaw­szy, spiął ostro­ga­mi rude boki Go­tre­ka. Wierz­cho­wiec jed­nak tar­gnął tylko łbem i wydał ciche pi­śnię­cie, jed­no­znacz­nie od­ma­wia­jąc wej­ścia na prze­klę­tą zie­mię. Ri­va­rad za­klął, ale zsu­nął się z sio­dła i pie­szo ru­szył w głąb Kar­ma­da­nu, nie oglą­da­jąc się, by spraw­dzić, czy ktoś pój­dzie za nim.

Nie za­szedł da­le­ko. Tak jak za­po­wia­dał, za­trzy­mał się po kilku kro­kach, a potem przy­klęk­nął. Do­tknął czar­nej kory pod sto­pa­mi, a ta roz­sy­pa­ła się w drob­ny pył. Uniósł do oczu po­kry­tą smo­li­stym osa­dem rękę i wpa­try­wał się w nią w mil­cze­niu.

– Wy­glą­da iden­tycz­nie jak ślady cho­ro­by w As­sa­mie – po­wie­dział cicho Har’rasim, który wraz z Tha­ru­kiem stał krok za księ­ciem. – Do­my­ślam się, że te, które wy zna­leź­li­ście, były takie same.

Tha­ruk, nie lu­bią­cy mar­no­wać słów na stwier­dza­nie oczy­wi­sto­ści, ski­nął tylko głową. Ri­va­rad wstał i ob­ró­cił się w stro­nę to­wa­rzy­szy.

– Tego się oba­wia­łem – po­wie­dział gro­bo­wym gło­sem. – Dla­te­go chcia­łem tu przy­być. Ale nie mam po­ję­cia jak to może wią­zać się z cho­ro­bą tra­wią­cą inne ga­łę­zie.

– Co wiesz o upad­ku Kar­ma­da­nu? – spy­tał Har’rasim.

Ksią­żę wzru­szył ra­mio­na­mi.

– To, co inni. Kar­ma­dyj­czy­cy byli po­tęż­nym na­ro­dem roz­mi­ło­wa­nym w woj­nie. Nie wy­star­czy­ły im jed­nak wy­pra­wy łu­pież­cze po­dob­ne do tych, które do dziś wy­sy­ła­ją gi­bran­ki. Oni po­sta­no­wi­li zła­mać od­wiecz­ne prawa i na­rzu­cić swoje zwierzch­nic­two innym ga­łę­ziom. Przez dzie­się­cio­le­cia to­czy­li z są­sia­da­mi wojny, które były ponoć tak bru­tal­ne, że pień Drze­wa przy­jął czer­wo­ną barwę od ście­ka­ją­cej po nim krwi. Nikt nie był w sta­nie się im oprzeć. W końcu, gdy w wiel­kiej bi­twie roz­bi­li po­łą­czo­ne siły przy­mie­rza Ca­la­dian, Bar­ra­doń­czy­ków, As­sam­czy­ków oraz Len­gów, i nic nie stało już na prze­szko­dzie ich pa­no­wa­niu, samo Drze­wo ob­ró­ci­ło się prze­ciw­ko Kar­ma­dyj­czy­kom. By przy­wró­cić świę­ty po­rzą­dek, od­cię­ło Kar­ma­dan od ży­cio­daj­nych soków, a cały konar ob­ró­cił się w pust­ko­wie.

– W As­sa­mie opo­wia­da się tę hi­sto­rię nieco ina­czej – od­po­wie­dział Har’rasim. – W na­szych po­da­niach to nie Drze­wo od­po­wia­da­ło za upa­dek Kar­ma­da­nu.

– A co?

– Ra­czej kto. Mę­dr­cy. – Har’rasim od­wró­cił wzrok od twa­rzy księ­cia i prze­niósł go na zruj­no­wa­ny kra­jo­braz. – Po osta­tecz­nej po­raż­ce sprzy­mie­rze­ni wład­cy wy­sła­li de­le­ga­cję do ko­rze­ni, by bła­gać Mę­dr­ców o pomoc. A oni zli­to­wa­li się nad udrę­czo­ny­mi miesz­kań­ca­mi Drze­wa i ob­ró­ci­li swoją moc prze­ciw Kar­ma­dyj­czy­kom.

Ri­va­rad wpa­try­wał się w osłu­pie­niu w to­wa­rzy­sza, pró­bu­jąc prze­tra­wić jego słowa.

– Su­ge­ru­jesz, że…

– Nic nie su­ge­ru­ję, przy­ja­cie­lu – prze­rwał Har’rasim. – Ale uzna­łem, że po­wi­nie­neś znać tę wer­sję wy­da­rzeń. Bo je­że­li jest ona praw­dzi­wa, to od­po­wie­dzi, które znaj­dzie­my ukry­te wśród ko­rze­ni, mogą nam się nie spodo­bać.

 

***

 

Dal­sza droga z Kar­ma­da­nu w dół pnia obyła się bez więk­szych za­kłó­ceń. Z każdą prze­by­tą milą od­le­gły grunt zbli­żał się i rósł w oczach po­dróż­nych. W końcu, równy ty­dzień od walki z wijem, do­tar­li do celu, gdzie ogrom­ne ko­rze­nie wdzie­ra­ły się w zie­mię. Mięk­kie, gli­nia­ste pod­ło­że na­pa­wa­ło nie­po­ko­jem męż­czyzn wy­cho­wa­nych na Drze­wie i na­wy­kłych do do­ty­ku twar­dej kory.

Ko­lej­ny dzień spę­dzi­li błą­ka­jąc się po oko­li­cy i szu­ka­jąc wej­ścia do pod­ziem­nej pu­stel­ni za­miesz­ka­łej przez Mę­dr­ców, ba­zu­jąc na dość ogól­nych wska­zów­kach po­zo­sta­wio­nych przez dziad­ka Ri­va­ra­da oraz strzęp­ków sta­rych le­gend. W końcu jed­nak zna­leź­li miej­sce od­po­wia­da­ją­ce opi­so­wi. Była to wąska szcze­li­na w pniu Drze­wa, po­ło­żo­na w do­lin­ce po­mię­dzy dwoma ma­syw­ny­mi ko­rze­nia­mi. Przy samym wej­ściu ktoś umie­ścił w ziemi drew­nia­ny słup po­kry­ty wy­ry­ty­mi sym­bo­la­mi. Więk­szość z nich dawno za­tarł czas, tak, że po­zo­sta­wa­ły nie­czy­tel­ne, a i tych wy­raź­nych nie byli w sta­nie od­cy­fro­wać, jed­nak pewne było, że totem wy­ko­na­ła ręka my­ślą­cej isto­ty.

Wej­ście oka­za­ło się znacz­nie węż­sze, niż się spo­dzie­wa­li. Je­dy­nie smu­kły Har’rasim prze­szedł przez nią bez trudu, ma­syw­niej zbu­do­wa­ni Ri­va­rad i Tha­ruk mu­sie­li się prze­ci­skać. Rzecz jasna nie mogli nawet po­ma­rzyć o prze­pro­wa­dze­niu wierz­chow­ców, które zresz­tą nie wy­da­wa­ły się zbyt chęt­ne po­my­sło­wi zej­ścia pod zie­mię. Po dru­giej stro­nie przej­ścia zna­leź­li wą­skie, nie­rów­no wy­cię­te scho­dy, pro­wa­dzą­ce stro­mo w dół. Nie mieli ze sobą po­chod­ni, mu­sie­li więc scho­dzić w gę­stych ciem­no­ściach. Z cza­sem jed­nak za­uwa­ży­li, że pa­nu­ją­cy słabł, roz­pra­sza­ny przez de­li­kat­ne świa­tło fos­fo­rycz­nych po­ro­stów po­kry­wa­ją­cych ścia­ny i sufit.

Nie wie­dzie­li, jak długo wę­dro­wa­li w dół, nim scho­dy skoń­czy­ły się i prze­szły w pro­sty ko­ry­tarz. Trud­no było mie­rzyć czas pod­czas mo­no­ton­nej drogi, ale gdy Ri­va­rad spo­glą­dał w górę, nie do­strze­gał nawet plam­ki świa­tła zna­czą­cej wej­ście. Czy szli tak długo, że zdą­ży­ła za­paść noc? A może do­tar­li tak głę­bo­ko, że szcze­li­na była już zbyt mała, żeby ją do­strzec. Albo po pro­stu scho­dy za­krę­ca­ły, a oni tego nie za­uwa­ży­li. Nie miało to więk­sze­go zna­cze­nia, cho­ciaż księ­cia zde­cy­do­wa­nie nie po­cią­ga­ła myśl, że będą mu­sie­li wspiąć się tą samą drogą, by wyjść na ze­wnątrz.

Ru­szy­li dalej. Ko­ry­tarz oka­zał się krót­ki, szyb­ko prze­cho­dząc w nie­zbyt dużą, z grub­sza okrą­głą salę. W trak­cie wę­drów­ki scho­da­mi oczy wę­drow­ców przy­wy­kły do sła­be­go świa­tła po­ro­stów na tyle, że byli w sta­nie do­strzec szcze­gó­ły po­miesz­cze­nia. Przede wszyst­kim, nie wy­cho­dził z niej żaden dal­szy ko­ry­tarz, naj­wy­raź­niej więc do­tar­li na miej­sce, czym­kol­wiek miało to być. Nie zna­leź­li jed­nak ni­ko­go, kto by ich ocze­ki­wał, po­dob­nie jak mebli czy in­nych zna­ków, że ktoś miesz­kał w tym miej­scu. Zo­ba­czy­li je­dy­nie ścia­ny z mięk­kiej gliny i prze­ci­na­ją­ce je ko­rze­nie Drze­wa, po­kry­te gru­by­mi, nie­fo­rem­ny­mi na­ro­śla­mi.

Ri­va­rad pod­szedł do jed­nej z nich i przy­ło­żył do niej dłoń. Po­wierzch­nia była twar­da, w do­ty­ku przy­po­mi­na­ła nieco sko­ru­pę wiel­kie­go żuka, ale jed­no­cze­śnie wy­da­wa­ła się cie­pła. Za­pu­kał w nią lekko i od­sko­czył, gdy na­rośl się po­ru­szy­ła. Nie­zbyt gwał­tow­nie, ale zde­cy­do­wa­nie mu się to nie wy­da­wa­ło. Ksią­żę od­ru­cho­wo się­gnął po wi­szą­cy u boku miecz, ale po­czuł na ra­mie­niu uspo­ka­ja­ją­cą dłoń Har’ra­si­ma.

Płyty pan­ce­rza na­ro­śli, któ­rej do­tknął Ri­va­rad, za­zgrzy­ta­ły cicho, prze­miesz­cza­jąc się. Po chwi­li uka­za­ła się w nich szcze­li­na, a w niej za­bły­snę­ła para drob­nych, opa­li­zu­ją­cych oczu.

– Kto za­kłó­ca nasz spo­czy­nek? – za­py­tał nie­przy­jem­ny, suchy głos.

– Po co za­kłó­ca nasz spo­czy­nek? – roz­legł się ko­lej­ny, po­dob­ny, do­bie­ga­ją­cy z innej na­ro­śli.

– Odejdź­cie – dodał trze­ci.

Ri­va­rad ode­tchnął głę­bo­ko, pu­ścił rę­ko­jeść mie­cza i ro­zej­rzał się jesz­cze raz po sali, tym razem sku­pia­jąc uwagę na na­ro­ślach po­łą­czo­nych z ko­rze­nia­mi. Na­li­czył ich pięć. To mieli być Mę­dr­cy z le­gend? Zde­cy­do­wa­nie nie tego się spo­dzie­wał.

– Je­stem ksią­żę Ri­va­rad z Ca­la­dii, dzie­dzic tronu Mul­le­ny – po­wie­dział pew­nym gło­sem. – Moimi to­wa­rzy­sza­mi są Tha­ruk z Ca­la­dii i Har’rasim z As­sa­mu. Przy­by­li­śmy pro­sić Mę­dr­ców z Ko­rze­ni o radę. Czy to wy nimi je­ste­ście?

– Od­wie­dził nas ksią­żę – ode­zwa­ła się pierw­sza z istot.

– Wiel­ki za­szczyt – do­da­ła druga i nawet po­mi­mo ob­co­ści jej głosu nie dało się nie wy­czuć sar­ka­zmu.

– Twój tron jest da­le­ko, chłop­cze, i zna­czy dla nas mniej, niż mrów­ka cho­dzą­ca po mym pan­ce­rzu.

– Czy je­ste­ście Mę­dr­ca­mi z Ko­rze­ni? – po­wtó­rzył Ri­va­rad, czu­jąc jak futro na karku jeży mu się z iry­ta­cji.

– Czym jest mą­drość? Czy mą­drym jest sta­rzec spę­dza­ją­cy eony wsłu­chu­jąc się w puls Drze­wa? A może mą­drzej­sza od niego jest ta mrów­ka, zaj­mu­ją­ca się swo­imi spra­wa­mi i nie przej­mu­ją­ca się tym, czego nie po­tra­fi pojąć?

– To nie jest od­po­wiedź na moje py­ta­nie – od­po­wie­dział ksią­żę, z tru­dem pa­nu­jąc nad gło­sem.

– Jest, po pro­stu ci się nie po­do­ba. Ale to dla­te­go, że samo py­ta­nie było głu­pie. To z nim tu przy­by­łeś? Prze­by­li­ście tak da­le­ką drogę z ko­ro­ny Drze­wa by spy­tać, kim je­ste­śmy?

– Ko­ro­na umie­ra, o szla­chet­ni – po­wie­dział Har’rasim. – Cho­ro­ba trawi ga­łę­zie w As­sa­mie, Ca­la­dii i Bar­ra­do­nie, zo­sta­wia­jąc je bez życia. Szu­ka­my przy­czy­ny, nim bę­dzie za późno.

– Cho­ro­ba taka sama, jaką ze­sła­li­ście ponoć na Kar­ma­dan – dodał Ri­va­rad. – Czy to wy ze­sła­li­ście klą­twę na nasze kraje? Jeśli tak, to dla­cze­go?

Mę­dr­cy mil­cze­li przez dłuż­szą chwi­lę, tak, że ksią­żę za­czął już po­dej­rze­wać, że wcale im nie od­po­wie­dzą. W końcu jed­nak naj­więk­szy z kształ­tów wy­ro­słych na ko­rze­niach, do tej pory mil­czą­cy, po­ru­szył się i prze­mó­wił.

– Ży­je­my wśród ko­rze­ni, ze­spo­le­ni z nimi – po­wie­dział po­wo­li. – Czu­je­my je tak, jak nie jest w sta­nie po­czuć ich nikt inny. Czu­je­my jak się­ga­ją da­le­ko w głąb ziemi, aż do wiel­kiej, bez­i­mien­nej rzeki, którą pły­nie ży­cio­daj­na ener­gia świa­ta, esen­cja sa­me­go życia. Czu­je­my jak ta ener­gia pły­nie ko­rze­nia­mi w górę, jak soki Drze­wa trans­por­tu­ją ją pniem do ga­łę­zi, gdzie od­ży­wia­ją li­ście i wszyst­ko, co żyje wśród nich. I czu­je­my, jak nie­któ­re z ga­łę­zi zo­sta­ją od­cię­te od tego stru­mie­nia ener­gii i umie­ra­ją, po­zba­wio­ne ży­cio­daj­nych soków Drze­wa. Tak, jak umarł Kar­ma­dan. Póki co jest ich nie­wie­le, ale z każ­dym dniem do­łą­cza­ją ko­lej­ne.

– Czy to wy od­cię­li­ście Kar­ma­dan od soków Drze­wa? – spy­tał cicho Ri­va­rad.

– Nie. Nie mamy ta­kiej mocy. My je­dy­nie na­słu­chu­je­my. Czu­je­my pły­ną­cą ko­rze­nia­mi ener­gię, lecz nie mamy nad nią wła­dzy. Tylko jedna isto­ta ży­ją­ca na Drze­wie ma taką moc.

– Smok – wy­szep­tał trwoż­li­wie Har’rasim.

– Smok – po­twier­dził Mę­drzec. – Tylko on, ze swej dziu­pli w sercu Drze­wa, ma wła­dzę, by za­trzy­mać krą­żą­ce soki. Po­ra­dzi­my wam więc to, co po­ra­dzi­li­śmy wa­szym przod­kom szu­ka­ją­cym ra­tun­ku przed Kar­ma­dyj­czy­ka­mi: od­najdź­cie Smoka.

 

***

 

Od­na­leźć Smoka. W teo­rii trud­no było o prost­sze za­da­nie, każdy do­sko­na­le wie­dział, że na­le­ży go szu­kać w ogrom­nej dziu­pli w pniu Drze­wa, po­ło­żo­nej nie­da­le­ko Dzi­kiej Ga­łę­zi. Jed­nak sam po­mysł, by się tam udać i po­roz­ma­wiać z be­stią, wy­da­wał się wręcz ab­sur­dal­ny. Je­że­li Mę­dr­cy byli isto­ta­mi pro­sto z le­gend, to Smok na­le­żał do świa­ta mitów, tak od­le­głych, że ich szcze­gó­ły za­tar­ły się przed po­ko­le­nia­mi. Ponoć u za­ra­nia czasu uwił leże w samym sercu Drze­wa i za­padł w trwa­ją­cy eony sen. I cho­ciaż nikt z ży­wych nie wi­dział Smoka na wła­sne oczy, to wszy­scy drże­li przed jego mocą i dniem, gdy w końcu się obu­dzi.

A jed­nak, Ri­va­rad wraz z to­wa­rzy­sza­mi je­chał do Smo­czej Dziu­pli, cho­ciaż sam nie po­tra­fił w pełni w to uwie­rzyć. Pró­bo­wał nie my­śleć o spo­tka­niu z be­stią, sku­pia­jąc się na pil­niej­szych kwe­stiach. Bli­skość Dzi­kiej Ga­łę­zi, za­miesz­ka­nej przez gi­bran­ki stwa­rza­ła pro­blem. Kre­atu­ry ponoć czci­ły Smoka jako swego boga, a poza tym zbli­ża­jąc się do dziu­pli wę­drow­cy będą cał­ko­wi­cie od­sło­nię­ci i wi­docz­ni z da­le­ka. Po­sta­no­wi­li więc skryć się za dnia w szcze­li­nach kory i wy­ru­szyć nocą, li­cząc, że mrok za­pew­ni im bez­pie­czeń­stwo.

Plan za­dzia­łał, przy­naj­mniej w czę­ści. Fak­tycz­nie, zdo­ła­li nie­zau­wa­że­ni za­kraść się aż na sam skraj dziu­pli, lecz sy­tu­acja się skom­pli­ko­wa­ła. Nie spo­dzie­wa­li się, że we­wnątrz na­tkną się na gi­bran­ki. A jed­nak, nie dalej niż sto kro­ków w głąb dziu­pli hu­cza­ło ogrom­ne ogni­sko, wokół któ­re­go do sza­lo­ne­go rytmu bęb­nów tań­czy­ły po­kracz­ne, czte­ro­rę­kie po­sta­cie. Cią­gle po­zo­sta­wa­ły w ruchu, tak, że nie mogli do­kład­nie ich zli­czyć, ale było ich wiele. Zde­cy­do­wa­nie zbyt wiele, by trój­ka wę­drow­ców mogła my­śleć o pod­ję­ciu walki. Fakt, że nie wi­dzie­li ni­g­dzie stra­cha­deł sta­no­wił je­dy­nie nie­wiel­ką po­cie­chę. Tak cicho, jak tylko po­tra­fi­li, wy­co­fa­li się za kra­wędź dziu­pli.

– Mu­si­my ich omi­nąć – szep­nął Ri­va­rad.

– Niby jak? – zdzi­wił się Har’rasim. – Nie damy rady prze­mknąć obok tych be­stii.

– We­sp­nie­my się po ścia­nie dziu­pli i ru­szy­my su­fi­tem – od­po­wie­dział ksią­żę. – Wie­wiór­ki sobie po­ra­dzą, twój pająk też nie po­wi­nien mieć pro­ble­mów. Bę­dzie­my mu­sie­li mocno trzy­mać się sio­deł, ale damy radę.

– To zbyt ry­zy­kow­ne. – As­sam­czyk po­krę­cił głową. – Jeśli się nie utrzy­ma­my, upa­dek z tej wy­so­ko­ści nie­chyb­nie nas za­bi­je, a nawet jeśli nie, gi­bran­ki to na­pra­wią. Poza tym, wy­star­czy że cho­ciaż jeden unie­sie wzrok i bę­dzie po nas. To się nie uda.

– Masz lep­szy po­mysł? – wark­nął Ri­va­rad.

– Ja się nimi zajmę – po­wie­dział spo­koj­nie Tha­ruk.

Ksią­żę spoj­rzał za­sko­czo­ny na to­wa­rzy­sza.

– Nie dasz im wszyst­kim rady – po­wie­dział.

– Wiem – od­po­wie­dział zwia­dow­ca. – Ale nie muszę. Wy­star­czy, że skło­nię je do po­ści­gu i od­cią­gnę od dziu­pli, a wy w tym cza­sie prze­krad­nie­cie się do środ­ka. Gi­bran­ki nie zdo­ła­ją do­go­nić wie­wiór­ki bo­jo­wej. A jeśli zdo­ła­ją, to trud­no, taka żoł­nier­ska dola. Nic lep­sze­go teraz nie wy­my­śli­my, ksią­żę.

Ri­va­rad nie od­po­wie­dział. Nie lubił sza­fo­wać ży­ciem swo­ich ludzi. Jako do­wód­ca oczy­wi­ście wiele razy po­sy­łał żoł­nie­rzy do boju i wielu z nich gi­nę­ło, ale myśl, że Tha­ruk miał­by się po­świę­cić tylko po to, by dać mu szan­sę, wy­da­wa­ła się nie na miej­scu. Wie­dział jed­nak, że zwia­dow­ca miał rację. Spoj­rzał w za­cię­te ob­li­cze to­wa­rzy­sza i nie­chęt­nie ski­nął głową.

– Ru­szaj – po­wie­dział. – Jeśli zdo­łasz ujść po­go­ni, kie­ruj się na Wiel­ką Leng. Tam cze­kaj na nas przez dobę; jeśli się nie po­ja­wi­my, wra­caj do Mul­le­ny i prze­każ wie­ści mo­je­mu ojcu.

– Tak jest, ksią­żę.

Tha­ruk, nie tra­cąc wię­cej czasu na zbęd­ne po­że­gna­nia, ude­rzył pię­ta­mi boki wierz­chow­ca i ru­szył do dziu­pli. Prze­je­chał może dzie­sięć kro­ków w głąb, by upew­nić się, że bę­dzie wi­docz­ny na tle wy­lo­tu, a potem sta­nął w strze­mio­nach i na­piął łuk.

Pierw­szy gi­brank, tra­fio­ny w pierś, za­chwiał się i runął wprost do ogni­ska, ale resz­ta be­stii zda­wa­ła się tego nie za­uwa­żać i nie prze­ry­wa­ła dzi­kie­go tańca. Tha­ruk jed­nak wie­dział, jak zwró­cić na sie­bie uwagę. Po­sy­łał ku gi­bran­kom strza­łę za strza­łą, tak szyb­ko jak tylko po­tra­fił, a każda się­ga­ła celu. Po krót­kiej chwi­li krąg tań­czą­cych stwo­rzeń za­mie­nił się w kłę­bo­wi­sko ra­mion, nóg i zębów, a rytm wy­bi­ja­ny na bęb­nach za­głu­szy­ły krzy­ki bólu i ryki wście­kło­ści. W chwi­li, gdy roz­sza­la­ła horda rzu­ca­ła się w jego stro­nę, ręka zwia­dow­cy nie zna­la­zła ko­lej­nej strza­ły w pu­stym już koł­cza­nie. Tha­ruk uniósł śmia­ło wzrok na pę­dzą­cą ku niemu zgra­ję, a gdy był już pewny, że są dość bli­sko, by nie zgu­bić jego śladu, od­wró­cił wierz­chow­ca i krzy­kiem za­chę­cił go do biegu.

Ri­va­rad i Har’rasim, skry­ci wśród za­ło­mów kory, w mil­cze­niu ob­ser­wo­wa­li jak wy­ją­ca opę­tań­czo banda gi­bran­ków rzu­ci­ła się w pogoń za ucie­ka­ją­cym w górę pnia Tha­ru­kiem. I cho­ciaż serca bu­rzy­ły się na tę myśl, wie­dzie­li, że nie mogli już nic zro­bić, aby mu pomóc. Od­cze­ka­li, aż be­stie znik­ną im z oczu i opu­ści­li kry­jów­kę.

Po­wo­li prze­je­cha­li przez obo­zo­wi­sko gi­bran­ków, wy­pa­tru­jąc za­gro­żeń, lecz je­dy­ny ruch, który za­uwa­ży­li, po­cho­dził od ko­na­ją­cych stwo­rów, zwi­nię­tych wokół ster­czą­cych z ich ciał drzew­ców strzał. Gdy zbli­ży­li się do ogni­ska za­uwa­ży­li, że pło­nie ono u stóp po­są­gu. Ri­va­rad pod­je­chał, by mu się przyj­rzeć. Pry­mi­tyw­ny totem był wy­ko­na­ny tak pry­mi­tyw­nie, że z tru­dem dało się roz­róż­nić jego kształ­ty, ale ksią­żę nie miał wąt­pli­wo­ści, co przed­sta­wiał.

– Te dzi­ku­sy na­praw­dę czczą Smoka – wy­szep­tał.

Kątem oka za­uwa­żył ruch za po­są­giem. In­stynk­tow­nie od­chy­lił się w tył, włócz­nia, która mie­rzy­ła w jego od­sło­nię­te gar­dło, ude­rzy­ła w na­pier­śnik. Wy­ko­na­na z twar­de­go drew­na zbro­ja wy­trzy­ma­ła cios, ale jego siła wy­star­czy­ła, by na chwi­lę oszo­ło­mić księ­cia. Zanim jed­nak gi­brank zdą­żył ude­rzyć po­now­nie, Go­trek sko­czył ku niemu i z gło­śnym chrup­nię­ciem roz­gryzł głowę be­stii ni­czym orzech.

Ri­va­rad po­dra­pał wie­wiór­kę po karku, dzię­ku­jąc za pomoc, i spoj­rzał na trupa. Był więk­szy od in­nych, które do tej pory wi­dy­wał ksią­żę, a do tego miał na sobie pry­mi­tyw­ną prze­pa­skę bio­dro­wą z po­szy­wa­nych ka­wał­ków skóry i kilka na­szyj­ni­ków z po­le­ro­wa­ny­mi ka­wał­ka­mi drew­na oraz zę­ba­mi stra­cha­dła. Ri­va­rad nigdy dotąd nie wi­dział gi­bran­ka no­szą­ce­go ubra­nia. Po­chy­lił się ku niemu z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Jakiś ka­płan? – spy­tał cicho sam sie­bie.

– Ru­szaj­my dalej – od­po­wie­dział Har’rasim. – Zanim coś jesz­cze nas tu za­sko­czy.

Ksią­żę kiw­nął głową.

 

***

 

Wie­dzie­li, że dziu­pla bę­dzie ogrom­na, jej roz­mia­ry i tak ich za­sko­czył. Wej­ście, przy któ­rym obo­zo­wa­ły gi­bran­ki, pro­wa­dzi­ło do wy­so­ko wy­skle­pio­ne­go ko­ry­ta­rza, któ­rym wę­dro­wa­li od kilku go­dzin. W końcu jed­nak, gdy my­śle­li że już nigdy nie dotrą do celu, tunel roz­stą­pił się, prze­cho­dząc w sze­ro­ką kom­na­tę. Jej ścia­ny emi­to­wa­ły de­li­kat­ne świa­tło, lecz nie przy­po­mi­na­ło ono fos­fo­rycz­nej lu­mi­ne­scen­cji grzy­bów w sie­dzi­bie Mę­dr­ców. Ten blask był cie­plej­szy i cho­ciaż nie po­tra­fi­li zi­den­ty­fi­ko­wać jego źró­dła, w jakiś spo­sób uspo­ka­ja­ją­cy. Zresz­tą, nawet przez głowę nie prze­szło im, by roz­glą­dać się za czymś tak try­wial­nym, jak źró­dło świa­tła, gdy ich uwagę przy­ku­wa­ło coś znacz­nie bar­dziej nie­zwy­kłe­go. Pod prze­ciw­le­głą ścia­ną sali stała mon­stru­al­na po­stać. Cho­ciaż kom­na­ta, do któ­rej tra­fi­li, była ogrom­na, be­stia i tak z tru­dem się w niej mie­ści­ła. Sze­ro­ko roz­ło­żo­ne skrzy­dła two­rzy­ły ko­pu­łę wy­so­ko nad gło­wa­mi wę­drow­ców. Ma­syw­ne ciel­sko po­kry­te łuską, która barwą i struk­tu­rą przy­po­mi­na­ją­cą korę drze­wa, wspar­te było na tu­zi­nie przy­po­mi­na­ją­cych ko­lum­ny łap, a nie­fo­rem­ny łeb po­ro­śnię­ty rzę­da­mi guzów i ostrych rogów, sam więk­szy od staj­ni, spo­czy­wał opar­ty o pierś.

Przez długą chwi­lę wę­drow­cy nie byli w sta­nie się po­ru­szyć, ba, nawet od­dy­chać, zdję­ci zwie­rzę­cym, obez­wład­nia­ją­cym prze­ra­że­niem. Mogli je­dy­nie wpa­try­wać się sze­ro­ko roz­war­ty­mi ocza­mi w sto­ją­ce przed nimi mon­strum i wsłu­chi­wać w rytm krwi wy­bi­ja­ny przez roz­sza­la­łe serca. Chwi­la jed­nak prze­dłu­ża­ła się, a gdy minął pierw­szy szok, za­czę­li do­strze­gać coraz wię­cej szcze­gó­łów. Tak jak to, że grube nogi Smoka nie koń­czy­ły się żad­ny­mi ła­pa­mi czy sto­pa­mi, lecz płyn­nie prze­cho­dzi­ły w pod­ło­gę. Albo że skrzy­dła naj­wy­raź­niej nie ku­li­ły się pod stro­pem kom­na­ty, lecz fak­tycz­nie ten strop two­rzy­ły. Po­wo­li, nie­śmia­ło, lecz nie­uchron­nie męż­czyź­ni uświa­do­mi­li sobie, że nie pa­trzą na po­grą­żo­ną w śnie be­stię, lecz jej po­mnik. Mi­ster­ny, wy­ko­na­ny z nie­wy­obra­żal­ną wręcz wir­tu­oze­rią, przy któ­rej rzeź­ba gi­bran­ków przy wej­ściu wy­glą­da­ła jak nie­smacz­ny żart, ale jed­nak tylko po­mnik. A wtedy w końcu uj­rze­li tuzin ru­bi­no­wych, lśnią­cych kształ­tów le­żą­cych u stóp po­są­gu.

Ze­szli z wierz­chow­ców i ostroż­nie zbli­ży­li się do ta­jem­ni­czych przed­mio­tów. Ku­li­ste, ma­ją­ce śred­ni­cę mniej wię­cej od­po­wia­da­ją­cą wzro­sto­wi męż­czy­zny, w jakiś dziw­ny spo­sób przy­po­mi­na­ły żabi skrzek. Ich po­wierzch­nia wy­da­wa­ła się mięk­ka, a z bli­ska wy­raź­nie do­strze­gli ukry­te we­wnątrz ciem­ne, po­ru­sza­ją­ce się de­li­kat­nie kształ­ty. Ri­va­rad wy­cią­gnął dłoń ku naj­bliż­sze­mu z nich.

– Nie do­ty­kaj ich – roz­legł się ła­god­ny głos do­bie­ga­ją­cy znad jego głowy.

Ręka księ­cia za­sty­gła w pół drogi. Nie­mal wbrew sobie, spa­ra­li­żo­wa­ny stra­chem, uniósł wzrok, by zo­ba­czyć parę ogrom­nych, zło­tych ślepi wpa­trzo­nych pro­sto w niego.

– Nie do­ty­kaj ich – po­wtó­rzył Smok. – Są bar­dzo de­li­kat­ne.

 

***

 

Smok po­chy­lał nad nimi ol­brzy­mią głowę. Wy­raź­nie widać było, że każdy, naj­drob­niej­szy nawet ruch zro­śnię­te­go z Drze­wem ciała przy­cho­dzi mu z naj­więk­szym tru­dem, lecz po­mi­mo tego zbli­żył się jesz­cze odro­bi­nę.

– Nie po­win­no was tu być – po­wie­dział. – To nie jest miej­sce dla śmier­tel­ni­ków. Gi­bran­ki po­win­ny was za­trzy­mać. Odejdź­cie stąd.

– Nnnn… – Ri­va­rad spró­bo­wał się ode­zwać, lecz głos od­mó­wił mu po­słu­szeń­stwa.

– Tak? – spy­tał uprzej­mie Smok. – Chcesz o coś za­py­tać, zanim sobie pój­dziesz?

– N-nie – po­wie­dział z tru­dem ksią­żę. – To zna­czy tak. Drze­wo umie­ra. Tak, jak kie­dyś z two­jej woli umarł Kar­ma­dan. Chce­my wie­dzieć, dla­cze­go je za­bi­jasz. I jak to za­trzy­mać.

– Bied­ne, nic nie­ro­zu­mie­ją­ce dzie­ci – od­parł Smok. – Ja je­stem Drze­wem.

Wę­drow­cy wpa­try­wa­li się w niego w osłu­pie­niu, z każdą chwi­lą ro­zu­mie­jąc coraz mniej.

– Jak to, je­steś Drze­wem? – spy­tał w końcu Har’rasim.

– Gdy przed mi­le­nia­mi wy­klu­łem się z jaja i opu­ści­łem gniaz­do, prze­mie­rza­łem pusty świat na skrzy­dłach i wy­bra­łem sobie to miej­sce. Za­pu­ści­łem ko­rze­nie, głę­bo­ko, aż się­gną­łem do Wiecz­nej Rzeki, z któ­rej mo­głem czer­pać moc, by ro­snąć. Więc ro­słem, ro­słem wiel­ki, po­tęż­ny. Lecz wszyst­ko, co ma po­czą­tek, ma też swój ko­niec. A ko­niec bę­dzie nowym po­cząt­kiem. Życie za­to­czy krąg.

– To są jaja – wy­szep­tał Ri­va­rad, prze­no­sząc wzrok na ru­bi­no­we kule. – Smo­cze jaja.

– Tak – po­twier­dził Smok. – Moje po­tom­stwo. Nowe Smoki. Nowe Drze­wa. Póki co jesz­cze małe zia­ren­ka, ale już śnią o no­wych świa­tach, które zro­dzą. Nie ma żad­nej cho­ro­by, wy bied­ne, nic nie­ro­zu­mie­ją­ce dzie­ci. Po pro­stu moje soki, które krą­ży­ły wśród ga­łę­zi, teraz od­ży­wia­ją moje po­tom­stwo i po­zwa­la­ją mu ro­snąć.

– Ale za jaką cenę? – za­py­tał Ri­va­rad. – Może i one uro­sną, ale zginą całe ga­łę­zie. Cała ko­ro­na. Całe Drze­wo i wszyst­ko co na nim żyje. Ty zgi­niesz.

– Tak – zgo­dził się Smok. – Ale śmierć nie jest wy­so­ką ceną dla ro­dzi­ca, jeśli po­zwo­li żyć jego po­tom­stwu.

Ri­va­rad wpa­try­wał się w osłu­pie­niu w de­li­kat­ne jaja, pró­bu­jąc prze­tra­wić usły­sza­ne słowa. A więc wszyst­ko na nic? Cała wy­pra­wa nie miała sensu, po­nie­waż i tak ko­niec był nie­uchron­ny. Śmierć Drze­wa. Śmierć Ca­la­dii. Śmierć jego ludu. Śmierć Lytii. Przed ocza­mi księ­cia sta­nął obraz żony, uśmiech­nię­tej za­wa­diac­ko, z dło­nią na ro­sną­cym brzu­chu.

Śmierć nie jest wy­so­ką ceną dla ro­dzi­ca, jeśli po­zwo­li żyć jego po­tom­stwu.

Ksią­żę za­ci­snął zęby. Wie­dział, co musi zro­bić. Teraz, kiedy to zro­zu­miał, uświa­do­mił sobie, że w za­sa­dzie była to naj­prost­sza de­cy­zja jego życia. Bły­ska­wicz­nym ru­chem wy­szarp­nął zza pasa miecz i ude­rzył.

– Stój! – ryk­nął smok, a od mocy tego ryku za­trzę­sły się nawet ko­rze­nie Drze­wa.

Ale za­miast w mięk­ką, ga­la­re­to­wa­tą masę, broń Ri­va­ra­da ude­rzy­ła o coś twar­de­go.

– Co ty wy­pra­wiasz?! – wy­krzyk­nął zroz­pa­czo­ny Har’rasim, blo­ku­ją­cy miecz księ­cia swoją pa­ster­ską laską. – Nie mo­żesz tego zro­bić.

Ksią­żę cof­nął się, oswo­ba­dza­jąc ostrze.

– Muszę – po­wie­dział. – Nie mam wyj­ścia, nie mogę po­zwo­lić wszyst­kim umrzeć. Odsuń się.

– Wszyst­ko ma swój ko­niec, Ri­va­ra­dzie – od­parł As­sam­czyk. – Jeśli nad­cho­dzi nasz, mu­si­my się z tym po­go­dzić. Odejdź stąd, spędź z bli­ski­mi resz­tę czasu, który nam po­zo­stał. Nie po­zwo­lę ci znisz­czyć tych jaj. Razem z nimi znisz­czysz świa­ty, któ­rym da­ły­by po­czą­tek. I ko­lej­ne, które wy­ro­sły­by z nich. Nie­skoń­czo­ne ist­nie­nia, nie­skoń­czo­ne moż­li­wo­ści. Nie masz prawa po­zba­wiać ich szan­sy.

– Nie dbam o przy­szłe świa­ty – wy­ce­dził Ri­va­rad. – Muszę oca­lić mój.

Rzu­cił się do przo­du, wy­pro­wa­dza­jąc pła­skie, mocne cię­cie. Har’rasim spa­ro­wał je laską, od­ska­ku­jąc. As­sam­czyk był szyb­ki i zwin­ny, a do tego jego broń miała prze­wa­gę za­się­gu, ale to Ri­va­rad spę­dził całe życie na tre­nin­gu walki, a roz­pacz do­da­wa­ła mu sza­leń­czej siły. Gra­dem mor­der­czych cio­sów ze­pchnął Har’ra­si­ma do de­spe­rac­kiej obro­ny. I cho­ciaż sam krwa­wił z kilku ran za­da­nych ostrym ha­kiem, to w końcu jedno z jego cięć roz­ora­ło udo As­sam­czy­ka.

Har’rasim wy­pu­ścił laskę i z krzy­kiem bólu padł na pod­ło­gę. Spró­bo­wał wstać, lecz ranna noga nie była w sta­nie utrzy­mać cię­ża­ru ciała. Uniósł się więc tylko na rę­kach i spoj­rzał na prze­ciw­ni­ka, który przez tyle dni był jego to­wa­rzy­szem.

– Ri­va­ra­dzie – po­wie­dział sła­bym gło­sem. – Bła­gam cię, nie…

Miecz z chrzę­stem za­głę­bił się w czasz­ce Har’ra­si­ma. Ksią­żę wy­szarp­nął go gniew­nym ru­chem i skie­ro­wał się ku jajom. Nagle wy­czuł gwał­tow­ny ruch. In­stynk­tow­nie uniósł wzrok na łeb Smoka, lecz ten wciąż był nie­ru­cho­my. W tym mo­men­cie po­tęż­ny cios w plecy prze­wró­cił go na pod­ło­gę, a chwi­lę póź­niej zawył z bólu, gdy ostre zęby ja­do­we ol­brzy­mie­go pa­ją­ka prze­bi­ły zbro­ję i za­to­pi­ły się w ciele. Zaraz póź­niej przy­gnia­ta­ją­cy go cię­żar znik­nął, gdy Go­trek z dzi­kim pi­skiem rzu­cił się na od­siecz swemu panu. Zwie­rzę­ta od­to­czy­ły się w bok, sple­cio­ne w śmier­tel­nym uści­sku.

Ri­va­rad z tru­dem dźwi­gnął się na ko­la­na. Rany za­da­ne przez pa­ją­ka nie były bar­dzo głę­bo­kie, zbro­ja zdo­ła­ła znacz­nie je ogra­ni­czyć, ale czuł, jak pa­lą­cy jad roz­prze­strze­nia się po jego ciele. Nie miał wiele czasu. Ru­szył chwiej­nym kro­kiem ku jajom.

– Nie rób tego – bła­gał Smok, nie­zdol­ny do wy­ko­na­nia ruchu. – Nie masz po­ję­cia, co ro­bisz.

Ksią­żę nie słu­chał, nie ob­cho­dzi­ło go, co miał do po­wie­dze­nia. Nie ob­cho­dzi­ło go już nic, poza ostat­nią misją. Mu­siał oca­lić świat dla swo­ich ludzi. Dla swo­je­go dziec­ka, któ­re­go nigdy nie wi­dział. Opu­ścił miecz, a pierw­sze jajo pękło, nie sta­wia­jąc nie­mal żad­ne­go oporu. Ze środ­ka wylał się gęsty, czer­wo­ny śluz, a nie więk­szy od kil­ku­lat­ka, nie­fo­rem­ny em­brion wy­padł na pod­ło­gę. Za­dy­go­tał parę razy, spró­bo­wał roz­pro­sto­wać szcząt­ko­we skrzy­dła, a potem znie­ru­cho­miał na za­wsze.

Smok za­ry­czał. Ryk ten, pełen bez­kre­snej, ab­so­lut­nej roz­pa­czy, ja­kiej nikt nigdy nie sły­szał na Drze­wie, po­niósł się po całym pniu. Prze­ra­żo­ne nim gi­bran­ki wzno­si­ły modły do swych pry­mi­tyw­nych boż­ków. Str­wo­żo­ne ca­la­diań­skie matki tu­li­ły swe dzie­ci w pier­wot­nym, obron­nym od­ru­chu. Pa­ją­ki głę­bo­ko w as­sm­skich pusz­czach kryły się w ko­ko­nach. Po­ra­że­ni mocą ryku Mę­dr­cy, głę­bo­ko w swej pu­stel­ni od­pa­dli od ko­rze­ni, z któ­ry­mi byli po­łą­cze­ni od ty­siąc­le­ci.

Je­dy­nie Ri­va­rad po­zo­stał obo­jęt­ny na ryk Smoka. Me­to­dycz­nie roz­bi­jał jajo za jajem, nie­mal nie za­uwa­ża­jąc tego, co robi. Tra­wi­ła go go­rącz­ka, le­d­wie był w sta­nie po­ru­szać koń­czy­na­mi, ale nie dbał o to. Li­czył się tylko czas. Czas, który kradł nie­na­ro­dzo­nym Smo­kom i prze­ka­zy­wał swo­je­mu świa­tu.

Niech dia­bli porwą przy­szłe świa­ty i ich moż­li­wo­ści.

Jego dziec­ko do­sta­nie swoją szan­sę.

Koniec

Komentarze

Klik now, komentarz later.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Hej 

Przygoda przez wielkie P. No przecież chodzi o uratowanie świata :) Są wszystkie elementy potrzebne do dobrego fantasy. Jest drużyna, jest nasz bohater i to nie pierwszy lepszy a książę. Jest droga, przygoda, niebezpieczeństwa i wspaniały finał wieńczący całość . Opowiadanie jest dobrze napisana, historia wciąga postacie mają charakter tłumaczący ich działanie w trakcie rozwoju akcji ( no może poza Tharuk, który wdaje się potrzebny tylko do odciągnięcia przeciwników w kluczowym momencie ). 

Jest to jedno z lepszych opowiadań jakie czytałem z drogi krętej :) 

Zadam pytanie, które i tak pewnie ktoś by zadał:

Jak oni się przemieszczali po drzewie nie spadając z siodeł ?:P . Ok wiewiórka trzyma się pazurkami, pająk wiadomo, ale postacie :D . Dodam, że mi to nie przeszkadzało, wyobraziłem sobie to tak, że to co dla nas jest w pionie dla nich oznacza poziome powierzchnie :).

A i smok jako “świat” dla bohaterów, no nie wiem, to był chyba jedyny element historii, który mi przeszkadzał no ale tworzył trzon opowiadania więc jakoś to przeżyłem :P 

 

Pozdrawiam

 

PS

No i bym zapomniał :) imię dla rudego wierzchowca Gotrek ;) podoba mi się takie mrugnięcie oka do fanów Warhammera :D

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Och, dobre to było :)

Bardzo fajny pomysł na świat, w który wpisujesz archetypowe (i w sumie dość przewidywalne, ale taka uroda heroic fantasy) postacie. Ale jakości tego tekstu nie robi tylko udane światotwórstwo, ale także pomysł fabularny, zwłaszcza ten ostatni moralny dylemat bohaterów.

ninedin.home.blog

Niesamowita historia.

Udało Ci się zbudować wielopoziomowy, szeroki, kolorowy i wspaniały świat. Nie kawałeczek świata, nie widok z pojedynczego okienka, ale pełnię.

Podobali mi się bohaterowie, droga i przygody.

Brutalne zakończenie nie tyle mnie zaskoczyło, ile mnie sponiewierało.

Smok-drzewo też super!

 

Lożanka bezprenumeratowa

Witaj.

Brawa za oryginalne pomysły, szczególnie: mapy, fantastycznego świata, przebiegu walk, nazw własnych, bohaterów i ich relacji, samego Drzewa. Czy to celowe, że imię głównego bohatera, księcia, wiąże się z – bliżej mi nieznanym, a wyszukanym teraz w necie – badaniem lekarskim?

Przed laty stworzyłam kilka skromnych baśni dla dzieci, w których umieściłam m. in. maleńkich bohaterów, zamieszkujących dziwaczne, otaczające nas miejsca, a przy okazji lektury znowu przypomniałam je sobie. :)

Z technicznych w oczy wpadło mi to:

Pogranicze nie było co prawda wyłącznie pokrytą korą pustkowiem, gęsto rosły tu połacie… 

Nie doszukiwałam się żadnych innych, skupiona na fabule niezwykłej opowieści i losach bohaterów. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

Cześć pobetowo!

Znać, że pióro musi jeszcze trochę odrdzewieć po przerwie od pisania (głównie byłoza i zapychacze, o których Ci wspominałam), ale i tak czytało się bardzo szybko i płynnie. Opisy całkiem plastyczne, można sobie wyobrazić przestrzenność i ogrom Drzewa.

Największym plusem jest świat, oczywiście; rozległy, estetycznie zachęcający (no bo wielkie drzewo-świat, czego tu nie lubić), zaludniony różnymi, odmiennymi kulturami. W tle dużo smaczków, które działają na wyobraźnię czytelnika, budują głębię tego uniwersum i aż się proszą o sequel (fragment o zagładzie Karmadanu).

Fabuła dość prosta, zwyczajny quest ku ratowaniu świata. Fajnie jednak, że dylematem moralnym w końcówce budujesz dodatkową warstwę tej historii, nie jest ona już tylko przygodówką w ciekawym świecie, ale ma potencjał też na coś bardziej emocjonalnie angażującego. Z tym zaangażowaniem byłoby pewnie lepiej, gdyby postaci, zwłaszcza główny bohater, nie były tak oszczędnie zarysowane. Jestem w stanie uwierzyć w jego motywację, ale nie czuję dramatu jego sytuacji, jeśli wiesz o co mi chodzi.

Niemniej bardzo przyjemna lektura, a świat aż się prosi o rozwinięcie.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Bardjaskier

Dzięki za szybką lekturę i pozytywny odbiór, cieszę się, że opowiadanie przypadło ci do gustu. Zgadzam się oczywiście, że Tharuk wypad nieco blado w porównaniu do pozostałych bohaterów, ale niestety tak to jest w opowiadaniach, że trzeba dokonywać trudnych wyborów dotyczących tego, co rozwinąć a co nie, dlatego bardziej skupiłem się na Rivaradzie i Har’rasimie. Chociaż i tak chciałbym mieć więcej miejsca na rozwinięcie ich relacji, aby finał lepiej wybrzmiał. Ale wtedy potrzebowałbym pewnie przynajmniej 2x większego limitu.

Tak, pytania o poruszanie się po Drzewie się spodziewałem :D Nie widziałem sensu szczegółowego rozpisywania takich technicznych szczegółów w krótkim mimo wszystko opowiadaniu, generalnie jednak widzę to tak – to wszystko są istoty naturalnie przystosowane do życia w takim środowisku, więc z takim zwisaniem radzą sobie zdecydowanie lepiej niż poradziłby sobie człowiek. Oczywiście do jazdy na wiewiórkach czy pająkach wymagane byłyby odpowiednio przystosowane siodła, które uniemożliwią łatwe spadnięcie przy pionowej drodze – widziałbym to w postaci specjalnego systemu klamr/pasów/zabezpieczeń zapinanych przy pionowej wspinaczce, jednocześnie przy poruszaniu się po względnie płaskim terenie można by tego nie zapinać, aby nie ograniczać mobilności. Jednocześnie uwzględniając skalę świata Drzewa – większość miast i generalnie terenów zamieszkałych w koronie jest umiejscowiona na względnie równym terenie, czy to przy rozgałęzieniach, czy po prostu na konarach ze stosunkowo niewielkim nachyleniem, jak mówiłem, kwestia skali. Problem pojawia się dopiero przy dalszych podróżach w górę i dół pnia. I tak w bardziej cywilizowanych miejscach, np. póki bohaterowie podróżują przez tereny Caladii, a potem przez Pogranicze, jadą wyciętą w korze drogą, która oplata pień/konar łagodną spiralą, w ten sposób zmniejszając nachylenie i zwiększając komfort podróży. Po spotkaniu z Har’rasimem postanawiają porzucić drogę i ruszyć prosto w dół, przy czym proponujący to Tharuk uprzedza, że podróż nie będzie przyjemna.

Rozumiem też, że wizja smoka-drzewo-świata była dość ryzykowna i nie każdemu może się spodobać. Ale od tego mamy fantastykę, żeby bawić się czasem dziwacznymi pomysłami, kilka innych osób ten pomysł kupił : )

 

Ninedin

Zawsze miło czytać pochwały wypuszczone spod twoich palców :D Tak, postacie są mocno klasyczne (i tak, postanowiłem zasłaniać się kwestiami gatunkowymi :D), co postanowiłem nadrobić mniej typowym światotwórstwem. Ale cieszę się też, że samo zakończenie pozwoliło wznieść tekst trochę wyżej niż samo przedstawienie świata. Fajnie, że się podobało.

 

Ambush

Nie będę ukrywał, że jestem dumny z tego świata :D A jeśli spojrzysz na mapę to zobaczysz, że mimo wszystko wciąż pokazałem tylko kilka jego elementów, pozostają całe gałęzie które zostały tylko wspomniane, ale bohaterowie nie mieli czasu ich odwiedzić. Przy czym ponownie, nie ma szans pokazać wszystkiego w opowiadaniu. I tak musiałem walczyć przy okrajaniu pomysłu i przez to momentami opowiadanie wygląda trochę jakbyśmy skakali od ważnej lokacji do ważnej lokacji, pomijając całą drogę pomiędzy nimi. To ustępstwo na rzecz limitu na jakie musiałem zgodizć się z ciężkim sercem, bo o ile te luźniejsze podróże między ważnymi lokacjami są mniej istotne fabularnie, to jednak one pozwalają często najlepiej budować relacje między bohaterami. Coś za coś.

Cieszę się, że finał sponiewierał. Miał to zrobić.

 

Bruce

Tak, mapka jest fenomenalna, jestem pod ogromnym wrażeniem efektu końcowego, Paula namalowała to znacznie lepiej niż na to liczyłem :D Miło mi też, że poza mapką pozostałe elementy także ci się spodobały. Jeśli chodzi o imię Rivarada to nie, nie ma on związku z badaniem o którym mówisz (a o którym nic nie wiedziałem). Ot, klasyczny dla fantasy zbitek liter, którego brzmienie mi się podobało. Co innego imię Gotrek, ono było celowym nawiązaniem :D

 

Gravel

Jeszcze raz dzięki za pomoc z betą. Zwłaszcza, że jako uparty autor wprowadziłem większość poprawek, ale jednak nie ze wszystkimi się zgadzałem. I w zasadzie poza tym mogę się nieco powtarzać: tak, fabuła i bohaterowie są dość klasyczno-sztampowi, pod tym względem planowałem uderzać w rdzeń heroic fantasy. Oryginalność chciałem nadrobić przy budowie świata i bardzo cieszę się, że ta część wypadła najlepiej. No i fakt, że finał dał radę nadać trochę inny ton całemu opowiadaniu. Ale tak, zgodzę się, że wybrzmiałby mocniej, gdybym miał miejsce zbudować silniejszą więź między bohaterami. Obawiam się, że to wynik przesiadki z pisania powieści i powrót do opowiadań – w 60k to ja ledwo zdążyłem głównych bohaterów po prostu wprowadzić i wstępnie zawiązać akcję, a nie rozpisać całą historię, poprowadzić całą relację i zamknąć satysfakcjonująco fabułę. Wiem, że muszę nad tym popracować :)

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Rozumiem. :)

Dzięki, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Hej Dziękuję za wyjaśnienie :) fajnie to wymyśliłeś, wydaje mi się, że można by to wrzucić w przedmowę ;)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Twoje opko światotwórstwem stoi. Sama historia jest dość typowa, ale świat, w której ją umieściłeś sprawia, że czuć powiew świeżości. Bohaterowie fajni, można ich polubić. Obu – to znaczy Rivarda i Har’rasima, bo Tharuk robi za milczka i jest tam właściwie po to, żeby się przydać w finale ;) A ponieważ obu bohaterów polubiłam, to ich starcie w ostatniej scenie było dla mnie bolesne, bo… komu, kurde, kibicować…

W ogóle udał Ci się końcowy dylemat moralny i to jest kolejny podmuch świeżości w opku, bo nie kończy się jednoznacznie. Nie ma zła, które trzeba pokonać, a za to są odcienie szarości – nienarodzone dziecko Rivarda kontra nienarodzone smoki i nowe światy, które z nich mogą powstać. Daje do myślenia.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nieliczne, doprawdy nieliczne błędy niczego tekstowi nie ujmują – zawsze coś tam się przymknie… – więc bez wahania nazwę go bardzo dobrym technicznie i opartym na (co prawda schematycznym, ale we fantasy chyba już wszystko wymyślono) dobrym pomyśle. Świat w miarę jednolity fizycznie, mieszkańcy zróżnicowani jak należy, groźnych stworów też trochę jest, czyli komplet. Główni bohaterowie obwiedzeni raczej subtelnymi kreskami, daje się ich poznać i zacząć z nimi sympatyzować. I tu chyba zdziwię innych czytających – na czele stawiam króla. Postać bynajmniej nie epizodyczna, jak by się mogło w pierwszej chwili wydawać. Niewiele mówi, ale znać, że to władca w pełni świadomy odpowiedzialności za swoich poddanych – i przed nimi także. 

Rivaradowi i Har’rasimowi niczego, wbrew powyższej ocenie króla, nie brakuje. Silni, zdecydowani, wytrwali do końca, jaki im Autor przeznaczył :-) .

Największym jednak walorem tekstu widzę zakończenie, bez obsłonek ukazujące, co dla nas, symbolizowanych przez Rivarada, najważniejsze, decydujące. Nasze “tu i teraz”. Byli już tacy, którzy otwarcie mówili, że po nas choćby potop – i tak jest do dzisiaj. Oczywiście druga strona medalu też ma swoją wagę, wartość, cenę – ale ten dylemat, aporemoidalny, niech każdy rozstrzyga sam.

Pozdrawiam – Adam

Cześć, 

 Przyłączam się do chóru chwalących światotwórstwo w Twoim opowiadaniu. Drzewo jest kompletnym, autonomicznym uniwersum, stanowiącym przestrzeń, w której akcja może się toczyć bez żadnych przeszkód. Przeskalowanie świata do “obszaru” jednego Drzewa (nawet gargantuicznych rozmiarów) daje znakomity efekt i każe się zastanowić nad naszą własną miarą we wszechświecie, albo raczej nad naszym wyobrażeniem o niej :)

Opowiadanie jako całość oceniam bardzo pozytywnie. Intryga, która z początku wydaje się być oczywista, od momentu zejścia do korzeni, zaczyna się komplikować, a główny bohater przestaje być tak jednoznacznie dobrym i dzielnym królewiczem. Ciągle się zastanawiam, czy swoim czynem rzeczywiście kupił czas swojemu nienarodzonemu dziecku, czy też naraził całą Calladię na zemstę smoka i zagładę, jaka wcześniej stała się udziałem Karmadańczyków.

Gratuluję udanego powrotu po długiej przerwie.

 

 

Wiedzieli, że dziupla będzie ogromna, jej rozmiary i tak ich zaskoczył. ← literówka

Światotwórstwo mniam, mniam. Opisy pozwalające zobaczyć wszystko i nie przeszkadzające w śledzeniu przebiegu wydarzeń. Koncept smoka-drzewa chyba nowy i pomysłowy. Zakończenie budzi pytanie, które zresztą wyżej postawił Czeke: Czy książę w swoim amoku nie zaszkodził całemu światu wzbudzając gniew smoka? Pokazuje też, że bohater postrzegany pozytywnie może pod wpływem okoliczności i emocji postąpić nagannie i nieracjonalnie. Klik

P.S. Podobało mi się.

 

Wykreowałeś misterny, różnorodny i niezwykle plastyczny świat. Bohaterowie są archetypiczni, to prawda, podobnie zresztą jak wydarzenia, ale sposób w jaki wykorzystałeś pierwowzory i motywy – kapitalny! Zresztą finał sprawia, że ta ich typowość nagle przestaje istnieć, a czytelnik ze świata magii zostaje nagle, brutalnie i z rozmachem „wykopany” z powrotem do reala. I zmuszony do refleksji!

Ponadto – muszę to napisać – urzekły mnie wiewiórki występujące w roli rumaków bojowych. A właściwie nie wiewiórki, ale to, że ani przez chwilę nie „zabrzmiały” one śmiesznie, infantylnie, niestosownie. Wpasowałeś je w świat Drzewa tak przemyślnie i naturalnie, że grały swoje heroiczne role, nie budząc żadnych wątpliwości. To głupie, że piszę o wiewiórkach?

Na pewno znasz, jako „fantasta”, obrazy Jacka Yerki.  To jego drzewne, magiczne światy widziałam, czytając twoje opowiadanie.  Pięknie mi współgrały.

Zastanawiałam się, czy wklejać do tego komentarza efekt powtórnej lektury opowiadania, ale ryzyk-fizyk. Może coś wykorzystasz, skoro to tekst konkursowy. Pzdr

 

Może wieśniacy zdołali ją trochę przetrzebić? (…)  miał nadzieję, że tak. Że stwory zdążyły już zapłacić za zrabowane łupy.

 

Łupy to m.in. zrabowane komuś mienie, jak więc można zrabować łupy? Wieśniacy musieliby złupić Biedrę albo Żabkę, żeby, w dalszej kolejności, stwory mogły im zrabować łupy stamtąd wyniesione. A następnie, oczywiście, dostać za to słusznego łupnia.  

 

(…) niknąc 1.gdzieś 2.daleko 3.w gąszczu 4.poniżej (…)

 

Trzy, a jakby się ktoś uparł nawet i cztery okoliczniki w kupie, to spory ich nadmiar.

 

Wzniosły prymitywne maczugi, pałki nabijane zębami strachadeł albo i uzbrojone tylko w pazury łapy i rzuciły się na spotkanie rycerzy.

 

Kulejący szyk wyrazów (usłyszysz, gdy przeczytasz podkreślony fragment) plus dwa spójniki „i” sprawiające, że zdanie trąci litanią.

 

Wiewiórka pomknęła ulicami Mulleny, nie zważając na gniewne okrzyki przechodniów, którzy ledwie zdążali odskoczyć jej z drogi.

 

zdążali – cz. niedokonany; odskoczyć – cz. dokonany. Krzyżowanie czasowników dokonanych z niedokonanymi nie jest dobrym pomysłem na uatrakcyjnienie języka narracji.

ledwie nadążali(zdążali) odskakiwać jej z drogi

 

niewiele robił sobie z etykiety, w jej miejsce ceniąc sobie szczerość i praktyczność.

 

„w jej miejsce ceniąc sobie” to kolokacja nie do przełknięcia i nie do przyjęcia

wprowadzając/stosując w jej miejsce szczerość i praktyczność – byłoby bliskie poprawności, choć paskudnie brzmiące. Zdanie, wg mnie, wymaga przebudowy lub – ze względu na następne o zbliżonej treści – powinno zniknąć.

 

Na co dzień wiązany pałacowymi obowiązkami, jedynie w towarzystwie rodziny zrzucał oficjalną maskę i pokazywał prawdziwe oblicze (…)

 

Ograniczany na co dzień dworskimi konwenansami, w towarzystwie rodziny (…)

To nie obowiązki go ograniczały, lecz konieczność wypełniania ich zgodnie z dworskim ceremoniałem/konieczność zważania na konwenanse itp. Oczywiście biorąc pod uwagę kontekst wynikający z drugiego zdania składowego.

 

Przyzwyczajony do nieustannego śpiewu mnóstwa kolorowych ptaków żyjących wśród liści Caladii nie mógł odnaleźć się w dominującej ciszy.

 

A nie „dojmującej” miało być? Bo „dominująca cisza” – dziwna i patetyczna.

 

Krzyki, które usłyszeli koło południa następnego dnia, nie mogły należeć do zwierzęcia.

 

Głos, owszem, może „należeć do kogoś/czegoś”, ale krzyk się wydaje/jest wydawany i z całą pewnością do nikogo on (dźwięk) nie „należy”.

 

Tańczący na wietrze płomień ogniska bynajmniej nie zapewnił tej namiastki domowego bezpieczeństwa, na które liczyli wędrowcy.

 

Liczyli na namiastkę bezpieczeństwa, nie na bezpieczeństwo,  a więc: (…) na którą liczyli wędrowcy.

(…) strzygąc zakończonymi kitkami uszami.

 

Mi dymi tymi zakończonymi kitkami uszami.

 

bazując na dość ogólnych wskazówkach pozostawionych przez dziadka Rivarada oraz strzępków starych legend.

 

Bazując na – na kim? na czym? – na wskazówkach i strzępkach starych legend

 

drewniany słup pokryty wyrytymi symbolami.

 

Wyżłobionymi?

 

Większość z nich dawno zatarł czas, tak, że pozostawały nieczytelne(…)

 

Wydzielone przecinkami „tak”, tajemnicza interpunkcja, mylący, zagmatwany szyk wyrazów. IHMO zdanie do wymiany, szczególnie, że skoro większość symboli zatarł czas, to oczywistym jest, że są nieczytelne, po cóż więc pisać dwa razy to samo.

 

(…) schodzić w gęstych ciemnościach. Z czasem jednak zauważyli, że panujący słabł, rozpraszany przez delikatne światło fosforycznych (fosforyzujących?) porostów pokrywających ściany i sufit.

 

Coś „się zjadło” i podejrzewam, że ofiarą padł „mrok”.

 

Nie wiedzieli, jak długo wędrowali w dół (…)

 

Nieładnie, tak po prostu.

 

Ruszyli dalej. Korytarz okazał się krótki, szybko przechodząc w niezbyt dużą, z grubsza okrągłą salę.

 

Imiesłów współczesny „przechodząc” nie ma prawa bytu w tym zdaniu – nie trwa równocześnie z inną czynnością, bo jej zwyczajnie brak! „Z grubsza” okrągła sala? Paskudztwo i potocyzm nie na miejscu. Czy była idealnie kolista, kolista, okrągła czy prawie okrągła – bez znaczenia. Nikt nie będzie tego sprawdzał przy pomocy cyrkla.

 

Przede wszystkim nie wychodził z niej żaden dalszy korytarz, najwyraźniej więc dotarli na miejsce, czymkolwiek miało to być.

 

„Dotarli na miejsce” – w znaczeniu „dotarli do celu” ? Tak się domyślam.

„czymkolwiek miało to być” – brzmi niesłychanie kulawo i nie wiadomo czym jest „to”. Nie miejscem – bo wymaga zaimka „ono”. Zdanie niby jest, ale gdyby go nie było, nikt by po nim nie płakał.

 

Nie znaleźli jednak nikogo, kto by ich oczekiwał, podobnie jak mebli czy innych znaków, że ktoś mieszkał w tym miejscu.

 

Raczej trudno się spodziewać, że ktokolwiek mógłby ich oczekiwać, skoro wpadli do dziupli bez wcześniejszej zapowiedzi.

Nie znaleźli najmniejszego śladu czyjejkolwiek bytności (…) –  tak ogólnie można byłoby rzec, bo „meble” to raczej nie z tej bajki, a „inne znaki” –  zapchajdziura. Ponadto konstrukcja zdania jest tak felerna, że wyczytać można również, iż „nikt nie oczekiwał ani gości, ani mebli ani innych znaków”.

 

Rivarad podszedł do jednej z nich i przyłożył do niej dłoń.

 

Rivarad przyłożył dłoń do jednej z nich. – o jeden, zbędny zaimek mniej, a że musiał podejść do czegoś, co chciał dotknąć, jest aż nazbyt oczywiste.

 

(…) gdy narośl się poruszyła. Niezbyt gwałtownie, ale zdecydowanie mu się to nie wydawało.

 

Nie wydawało mu się to zdecydowanie i niezbyt gwałtownie. Takie dziwo wynika ze zdania, a przecież chodzi to, że narośl się poruszyła. Ledwie wyczuwalnie, ale jednak na tyle wyraźnie, że nie mogło być to złudzenie.

 

Czy mądrym jest starzec spędzający eony wsłuchując się w puls Drzewa?

 

Dwa imiesłowy współczesne w kupie i żadnego czasownika – gruba przesada i gramatyczny jęk.

(…)który spędza eony, wsłuchując się w puls (…)

albo

(…) spędzający eony na wsłuchiwaniu się w puls Drzewa?

Ciągle pozostawały w ruchu tak, że nie mogli dokładnie ich zliczyć, ale było ich wiele.

 

Naprawdę w tak dramatycznym momencie próbowali liczyć uczestników balangi? Po co?  Trudno im było ocenić liczebność hasającej czeredy – OK. Jakąś strategię musieli przecież  ad hoc wymyślić, ale bawić się w buchalterię „licząc dokładnie”? Zdanie w całości marne.

 

(…) który zauważyli, pochodził od konających stworów, zwiniętych wokół sterczących z ich ciał drzewców strzał. Gdy zbliżyli się do ogniska zauważyli, że płonie ono u stóp posągu

 

Prymitywny totem był wykonany tak prymitywnie(…)

Był większy od innych, które do tej pory widywał książę, a do tego miał na sobie prymitywną przepaskę biodrową (…)

 

Wiedzieli, że dziupla będzie ogromna, jej rozmiary i tak ich zaskoczył.

 

Choć spodziewali się (bo niby skąd mieli wiedzieć?), że dziupla będzie ogromna, jej rozmiar i tak ich zaskoczył.

 

W końcu jednak, gdy myśleli, że już nigdy nie dotrą do celu, tunel rozstąpił się, przechodząc w szeroką komnatę.

 

Ściany się rozstąpiły i powstała „dziura”. Wody się rozstąpiły i powstała „dziura”. Tłum się rozstąpił i powstała „dziura”. Tunel to „dziura” – mógł się rozszerzyć, poszerzyć, powiększyć, ale z rozstąpieniem się miałby duży problem.

 

Masywne cielsko pokryte łuską, która barwą i strukturą przypominającą korę drzewa, wsparte było na tuzinie przypominających kolumny łap, a nieforemny łeb porośnięty rzędami guzów i ostrych rogów, sam większy od stajni, spoczywał oparty o pierś.

 

„nieforemny łeb (…) większy od stajni” – Zaskakujące, absolutnie nieczytelne, nic nie mówiące porównanie/dookreślenie. Jakiej stajni? W tekście nie ma wzmianki o jakiejkolwiek stajni, więc co niby mamy sobie wyobrazić, żeby ocenić wielkość smoczego łba? Zejść z magicznego drzewa, wrócić do ludzi i przywołać w pamięci stajnie książęce w Pszczynie na przykład? 

Trochę się nazbierało tych komentarzy. No to lecimy.

 

Irka

Cieszę się, że się spodobało. Tharuk oczywiście jest klasycznym milczkiem, a końcowa konfrontacja – no cóż, jeśli nie wiesz komu kibicować, to znaczy że się udało. Porządny konflikt musi mieć dwie strony o solidnej i zrozumiałej motywacji, dzięki temu dramat sytuacji wybrzmiewa o niebo lepiej. Tak jak wspomniałaś – opowiadanie nie kończy się jednoznacznie. I to nie tylko z powodu trudności oceny moralnej decyzji Rivarada, dochodzi jeszcze kwestia niepewności dotyczącej reakcji Smoka na stratę. Rivarad spróbował ocalić swój świat, ale jednocześnie mógł tylko przyśpieszyć jego zagładę.

 

Adam

Miło, że ktoś docenił króla :). Co prawda jest tylko w jednej scenie, ale też go lubię. Jak pewnie wiele osób, gdzieś tam zawsze chciałbym napisać jakieś wielkie rozbuchane fantasy z wątkami politycznymi, gdzie postacie władców mogłyby się rozwinąć. Tutaj oczywiście nie było na to miejsca, ale chociaż namiastkę takiego dobrego króla chciałem wcisnąć.

No i fakt, że u ciebie też zagrał finał bardzo mnie cieszy, ładnie tam wszystko dostrzegłeś.

 

Czeke

A ja z wielką przyjemnością posłucham tego chóru :D Jak gdzieś już wspominałem – w opowiadaniu i tak ukazałem tylko kilka wycinków świata Drzewa i nie da się ukryć, że pewnie poradziłby sobie bez trudu z udźwignięciem całej powieści. Może kiedyś.

Tak, jak wspominałem w odpowiedzi do Irki – finałowy dylemat ma dwie płaszczyzny. Bo z jednej strony oczywista kwestia moralna i Rivarad, który postanowił zostać dzieciobójcą i niszczycielem by dać szanse swojemu nienarodzonemu dziecku, ale jednocześnie zrozpaczony Smok mógł zemścić się na Caladii. Co prawda odcięcie korony, tak jak wcześniej Karmadanu, byłoby jednocześnie okaleczaniem się przez smoka, i to bardzo istotnym. Z drugiej strony, w przypadku takiej straty ze strony rodzica, nie byłoby to niezrozumiałe.

 

Koala

Cieszę się, że wszystko zagrało. Jeśli chodzi o pytanie w którym łączysz się z czeke, to w większości odpowiedziałem na to powyżej. Mogę tylko zastanowić się nad tą jednoznaczną oceną, że Rivarad zachował się „nagannie i nieracjonalnie”. To znaczy, z pewnego punktu widzenia z pewnością. Z drugiej strony Rivarad jako ojciec miał obowiązek bronić swoje dziecko, a jako następca tronu – swoich ludzi. Tak jak mówił król, bycie władcą to nie tylko przywileje, ale też poświęcenie. I chociaż w chwili ostatecznej decyzji Rivarad okazuje się najpierw ojcem i myśli przede wszystkim o swoim dziecku, to jednak jednocześnie przecież poświęca się także dla wszystkich swoich poddanych. Robi dokładnie to, co polecił mu ojciec. Miał dowiedzieć się, jakie są przyczyny zagrożenia, a potem samodzielnie podjąć decyzję i działania, jakie uzna za konieczne, by bronić Caladię. I właśnie to zrobił, płacąc za to życiem. Zaryzykował, wyżej stawiając szansę na przetrwanie, nawet jeśli było ryzyko szybszej zagłady, niż zagładę późniejszą, ale pewną. I dla tej szansy poświęcił nie tylko życie, ale i cóż, człowieczeństwo? gdy zamordował potomstwo Smoka.

 

w_baskerville

Dzięki, że wpadłaś i dzięki za górę poprawek, obiecuję przejrzeć je i rozważyć. I ponownie się powtórzę, ale bardzo cię cieszę że świat tak ci się spodobał. Nie będzie chyba zaskoczeniem, że też jestem fanem wiewiórek bojowych. Całe opowiadanie powstało od wizji rycerza na wiewiórce :D Przez chwilę zresztą zastanawiałem się nad napisaniem tego w lekkiej, komediowej wersji i nazwanie „Wiewiórcerze”, ale im więcej myślałem nad światem, tym bardziej skłaniałem się do obecnego, poważnego podejścia. Oczywiście powodowało to wyzwanie o którym piszesz, czyli napisanie wiewiórek-rumaków na poważnie. Dlatego też postanowiłem nie iść w żadne powiązane z nimi żarty, traktować je jakby były czymś zupełnie naturalnym, jednocześnie robiąc z nich nieustraszonych wojowników rozrywających gibranki na części. Bardzo się cieszę, że się udało.

Jeśli chodzi o prace Jacka Yerki, to proszę nie przeceniać mojego obycia kulturalnego i wiedzy malarskiej (za co pewnie brat by mnie wyklął). Co prawda jeden z obrazów przez długi czas miałem na tapecie, ale nie wiedziałem kto jest jej autorem i nie kojarzyłem też cyklu drzewnego. Więc bardzo dziękuję za wspomnienie, bo są wspaniałe. 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Rivarad spróbował ocalić swój świat, ale jednocześnie mógł tylko przyśpieszyć jego zagładę.

Też mi to przyszło do głowy, ale uznałam, że smok nie może całkowicie zatrzymać przepływu życiodajnych soków, może co najwyżej nie dopuścić ich do jakiejś gałęzi. A że nie interesuje się jakoś specjalnie mieszkańcami drzewa, to nie będzie wiedział, którą gałąź zniszczyć ;)

A tak w ogóle to po Twojej odpowiedzi wpadł mi do głowy pomysł na opko :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Już czuję się ojcem chrzestnym tego opowiadania :D 

Generalnie całkowite zatrzymanie przepływu soków równałoby się z samobójstwem Smoka. Z pewnością reakcja skrajna, ale w przypadku rodzica w takiej sytuacji – zdecydowanie niewykluczona, smokodrzewo raczej nie może liczyć na wsparcie psychologiczne w radzeniu sobie ze stratą. A czy to w ogóle wykonalne – myślę, że tak. Skoro Smok potrafił odciąć jedną z gałęzi, potrafiłby także odciąć cały przepływ, gdyby się na to zdecydował. Rivarad postanowił zaryzykować. Zakładając, że działając w ogromnych emocjach w ogóle wziął to pod uwagę. 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Wracam z komentarzem pobetowym :)

 

Wykreowałeś bardzo ciekawy świat. Kupiły mnie bojowe wiewiórki, książę pokazuje nam mroczną stronę, choć początkowo wydawał się postacią dobrą, która nas raczej nie zaskoczy. Fabuła nie jest liniowa i serwuje nam w drugiej części inne rozwinięcie niż się spodziewałam.

Smok, który był sercem drzewa <3 mam słabość do drzew ewidentnie…

 

Nie byłabym sobą, gdybym nie pomarudziła na brak kobiecej bohaterki na pierwszym planie, ale jej brak nie szkodzi opowiadaniu, więc wybaczam :)

 

Czytało się przyjemnie i bez dłużyzn, bawiłam się dobrze. 

Cześć, Arnubisie!

 

Bardzo klasycznie z nieklasycznym światem.

Klasycznie.

Mamy wyprawę w celu ratowania świata.

Jest bohater, mocny, nie żadne chucherko, ale też nie przemaxowany, a jego siła jest tu wyjaśniona – nie wzięła się znikąd. Typowy praworządny, ze szlachetnym sercem, no i kochająca żona z dzieckiem w drodze. To się może skończyć w tylko jeden sposób… Przewidywalność biorę tu przez pryzmat całego konkursu, czy nawet bardziej konwencji – to się zgrywa i jest ok. Bohatera lubię, choć nie powiem, żeby był jakiś szałowy – może brakło mi w nim czegoś wyróżniającego się.

Końcówkę fajnie rozegrałeś pokazując rozbieżność interesów. Do tego masz tu zastosowany fajny zabieg, gdzie nie ma tego złego i tego dobrego. Wszystko zależy od tego, z której strony patrzysz – to znacznie fajniej wyjaśnia sprzeczne dążenia obu stron i trudno tu jednoznacznie oceniać postępowanie bohatera i Smoka. To fajnie wykonana robota!

Nieklasycznie.

Czyli jeśli chodzi o świat, to… rozdarłeś mnie, choć stoję bardziej po stronie rozczarowania. Do czytania zbierałem się i zbierałem, za każdym razem patrząc na tę mapkę i ostrząc sobie zęby na życie na drzewie. Tymczasem przez większość opowiadania jest to nic nieznaczący ozdobnik, coś, czego zupełnie nie poczułem. Dopiero na sam koniec, gdy się okazuje, czym jest Drzewo, zobaczyłem sens takiego tworu. I to już nie starczyło. Już tłumaczę dlaczego.

W światotwórstwie uwielbiam przedstawianie logicznych następstw jakichś różnic względem naszego świata. Tu mamy ludy żyjące na drzewie, które żyją i walczą… jak na ziemi. Odnoszę wrażenie, że cała różnica polega na tym, że drogi wycięte są w korze. Nie ma dla bohaterów różnicy, czy idą w dół, czy w górę. Walki odbywają się jakby walczyli na bezkresnej równinie. A to nie tak, że nie trzeba zabić przeciwnika, a wystarczy odpowiednio pchnąć, żeby poleciał w dół? Wszak jeśli na grzbiecie wiewiórki droga w dół trwa wiele dni, to upadek trwałby kilkanaście minut, może nawet więcej. Miałem też problem z wyobrażeniem sobie tej podróży. Oni biegną z nogami zwróconymi w stronę drzewa (jak to wiewiórki), czy te drogi są tak głęboko wycięte, że biegną jak po tarasie z przepaścią po swojej prawicy (czy tam lewicy – zależy kto drogę wycinał). Te wszystkie pytania powstały dlatego, że zaserwowałeś ciekawy świat, którego nie poczułem nigdzie indziej, niż tylko w słowach, które go opisują wprost.

No i jeszcze naszło mnie pytanie – dlaczego dziadek bohatera, po powrocie od Mędrców zachował dla siebie informację, że to nie z Mędrcami trzeba gadać, tylko od razu ze Smokiem?

Technicznie.

Natknąłem się na babolki, ale już widziałem wyżej łapankę. Natomiast to tylko kilka drobiazgów, a napisane jest bardzo fajnie, nie czuć ciężaru znaków, choć to również przez fajnie wyważone proporcje tekstu – idziemy krok po kroku, sceny mają swoje miejsce, ale nie są ani przeciągnięte, ani skrócone. Bardzo fajna robota!

To bardzo fajne fantasy, w klasycznym, jak to na ten konkurs ujęciu, na pewno jedno z lepszych w peletonie. Przyjemne w czytaniu, ale po fajnej końcówce, wciąż trochę mi żal potencjału, który się w tym krył.

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Ciekawy, dopracowany świat, świetna mapka. Bohaterowie, którym chce się towarzyszyć. Zaskoczyło mnie zakończenie. Z jednej strony smutek, że bohater okazał się "samolubny" i okrutny. Z drugiej strony jego postępowanie jest zrozumiałe, a dzięki temu opowiadanie nabiera głębszego charakteru i nie jest jedynie bajeczką.

Hej, hej

Cytując klasyka: „No tak średnio bym powiedział”. Bo pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to pytanie, czy nie pomyliłeś przypadkiem opowiadania z książką? Bardzo książkowy styl – te plastyczne opisy, niezłe walki, ogólna “czystość” przekazu. Żadnych zbędnych elementów, no, podręcznikowo. Niesie to ze sobą oczywiste zalety, ale powstaje też wada, ponieważ tak naprawdę fabuła nieco tu kuleje, a znaki idą na opisy, które wiele nie wnoszą. To przechodzi, ba, nawet jest wymagane w książce, ale w opku niepotrzebnie zabiera miejsce.

Schemat ratowania świata prosty, ale gdzie indzie go dać, jak nie tutaj, więc w porządku. Jednak, aby opowiadanie zachwyciło, któryś aspekt musi się wyróżniać. Liczyłem na światotwórstwo, ale nie bardzo widzę ten świat. Czym się różni wiewiórka od rumaka bojowego, wędrówka wśród gałęzi od podróży traktem, gibranki od goblinów, czy innego tałatajstwa? Dopiero końcówka, która jest naprawdę dobra, pokazuje bardziej “inność” tego świata. To naprawdę świetna końcówka, gdzie i motywacja bohatera wychodzi na pierwszy plan, i konflikt wewnętrzny, i wreszcie cały Smok. Stawiasz bohatera przed trudnym wyborem, chociaż, oczywiście, wiadomo, że nikt nie zabije własnego dziecka dla jakichś smoczych pomiotów, ale nadal – tutaj czuć emocje.

Zatem jakkolwiek ostatnią scenę mogę nazwać świetną, tak wcześniej zabrakło mi czegoś wybijającego się.

Pozdrawiam

PS Wiewiórkę nazwać Gotrek? xD Dla warhamerowców to jakaś obraza ;)

 

Hej 

Zanais

 

Przeczytałem Twój komentarz :) i niesamowite jest to, że jeśli byś spojrzał na mój, to nietrudno dostrzec, że są różne o 180 stopni. Jak yin i yang, ogień i woda, jak krasnolud i goblin :D. Nawet PS-y wyszły na opak :D. I stwierdzam z satysfakcją, że to jest piękne na portalu, że można poznać opinie o swoim tekście z skrajnie różnych punktów widzenia :D 

 

Pozdrawiam :) 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hej, Bardzie

Przeczytałem teraz Twój komentarz i, faktycznie, odwrotność. Piękno literatury ;)

. Prymitywny totem był wykonany tak prymitywnie, że z trudem dało się rozróżnić jego kształty, ale książę nie miał wątpliwości, co przedstawiał.

Spodziewałam się, że prymitywny totem był wykonany tak prymitywnie, że książę nie miał wątpliwości, że był prymitywny ;)))))))))))))))))))))))))))))))))))

 

Był większy od innych, które do tej pory widywał książę, a do tego miał na sobie prymitywną przepaskę biodrową z poszywanych kawałków skóry i kilka naszyjników z polerowanymi kawałkami drewna oraz zębami strachadła.

I ogólnie dużo prymitywnych rzeczy w tej jaskini.

Wiedzieli, że dziupla będzie ogromna, jej rozmiary i tak ich zaskoczył.

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Tekst stoi światotwórstwem, a mapka wymiata. Bardzo mi się spodobał ten świat na drzewie. Jeśli wiewiórka zbiega w dół pnia przez ponad tydzień, to badyl musi być gigantyczny. Nasuwa się pytanie, czym te wiewiórki się żywią, bo przecież nie orzechami, skoro drzewo rozmnaża się całkiem inaczej. No, ale chyba nie powinno się przykładać naukowej miarki do fantasy. Acz usunięcie tego typu wątpliwości pewnie jeszcze wzbogaciłoby świat. Ale to już bardziej wyzwanie na książkę.

Początkowo historia sprawiała wrażenie bajeczki dla dzieci – wszystko grzecznie i po bożemu; szlachetny książę kocha małżonkę i z bólem serca rusza ratować świat i poddanych. Końcówka wszystko wywróciła do góry nogami – to było dobre i mocne zagranie. I już nie ma tego złego i tego dobrego, nawet małpiopodobne gibranki nabierają innego znaczenia.

Bohaterowie całkiem w porządku, elegancko zróżnicowani, fajnie wypadła ostatnia walka między księciem i “pajęczarzem”.

Prymitywny totem był wykonany tak prymitywnie,

Źle to wygląda.

Masz jeszcze trochę usterek technicznych, ale ogólnie na plus.

Jestem na TAK, czyli.

Babska logika rządzi!

Kurczę, biję się w pierś, bo nie zauważyłem że tyle komentarzy już się nagromadziło. Trzeba poodpowiadać, wybaczcie że tyle czekaliście.

 

Shanti

Jeszcze raz wielkie dzięki za pomoc przy szybkiej becie. Zasadniczo sam tekst już wtedy omawialiśmy, więc trudno o dodatkową dyskusję, ale doceniam komentarz. I tak, zdaje sobie sprawę, że często mam niedobór kobiecych bohaterów. Ale z dwojga złego, wolę mieć ich mało niż mieć je słabo napisane :)

 

Krokus

Zgadzam się, że bohater mógłby mieć kilka mocniej zarysowanych elementów, tutaj raczej robi za część historii/świata niż jest zupełnie samodzielną postacią, można było to trochę poprawić.

Bardzo cieszę się, że spodobał ci się finał. Też go lubię i miło, gdy czytelnicy widzą go podobnie.

Jeśli chodzi o świat – większość czytelników do tej pory raczej cieszył, ale rozumiem, w czym może leżeć niedosyt. Cóż, szczerze mówiąc spróbuję zrzucić winę na przesiadkę z powieści na opowiadanie – nie miałem miejsca opisać wszystkiego, co bym chciał. Ale elementy, na które narzekasz, pojawiają się w tekście, chociaż pewnie nie w takiej skali, w jakiej byś chciał.

Walki odbywają się jakby walczyli na bezkresnej równinie. A to nie tak, że nie trzeba zabić przeciwnika, a wystarczy odpowiednio pchnąć, żeby poleciał w dół?

W pierwszej opisanej walce z bandą gibranków, w pierwszej scenie opowiadania, dokładnie w ten sposób żołnierze radzą sobie ze strachadłami – pętają zrywające się do lotu bestie sieciami i bolasami, po czym pozwalają im spaść w dół drzewa, po czym dobijają włóczniami kilka tych, które spadły z powrotem na gałęzie. Jeśli chodzi o kolejne starcia – walka z czarnym wijem wygląda, jakby toczyła się na równinie, bo zasadniczo w takim miejscu się toczy, na stosunkowo płaskim framencie Pogranicza, które przez skalę Drzewa faktycznie sprawia wrażenie rozległej równiny, dopiero w dalszej części znów przechodząc we fragment pnia kierujący się ku ziemi. Ostatnie walki z kolei toczą się wewnątrz dziupli, więc tam naturalnie panują warunki podobne do walk na ziemi.

Miałem też problem z wyobrażeniem sobie tej podróży. Oni biegną z nogami zwróconymi w stronę drzewa (jak to wiewiórki), czy te drogi są tak głęboko wycięte, że biegną jak po tarasie z przepaścią po swojej prawicy (czy tam lewicy – zależy kto drogę wycinał).

W tekście jest wspomniane, że drogi są głęboko wycięte w korze i oplatają pień/konary łagodną spiralą, dzięki czemu nie trzeba podróżować głową w dół, lecz droga trwa dłużej. W późniejszym etapie bohaterowie decydują się ruszyć bezpośrednio w dół pnia, porzucając drogę, zaznaczając że ten sposób podróżowania jest szybszy, lecz zdecydowanie mniej przyjemny.

No i jeszcze naszło mnie pytanie – dlaczego dziadek bohatera, po powrocie od Mędrców zachował dla siebie informację, że to nie z Mędrcami trzeba gadać, tylko od razu ze Smokiem?

Nigdzie nie było napisane, że dziadek głównego bohatera udał się do Mędrców w podobnym celu, co Rivarad. Szukał u nich rady, ale dotyczącej zupełnie innej kwestii. Mędrcy wysłali do Smoka delegację ludów walczących z mieszkańcami Karmadanu, ale to się działo o wiele wcześniej.

Szkoda, że nie wszystko zagrało dla ciebie tak, jak bym chciał, cieszę się jednak, że całość była jednak przyjemną lekturą :)

 

Monique.M

Kwestia tego, czy bohater okazał się samolubny to kwestia tego, z jakiego punktu widzenia podejdziemy do problemu. Bo jednocześnie przecież zaryzykował własnym życiem, żeby dać szansę swojej rodzinie i swoim poddanym, a to dokładnie przeciwieństwo samolubności :)

 

Zanais

Tobie przeszkadza ten „książkowy” styl opowiadania, dla mnie jednak takie podejście jest kluczowe dla gatunku heroic fantasy. Te „plastyczne opisy, niezłe walki, ogólna “czystość” przekazu” które w twojej opinii zajmują miejsce, dla mnie są tym, co powinno budować takie teksty, razem z bohaterem machającym wielkim mieczem i walczącym z wielkim złem. Zdaje sobie sprawę, że po przesiadce z książki pewne rzeczy wypadają trochę inaczej, bo i podczas pisania musiałem mocno ograniczać powieściowe nawyki i nie zawsze wychodziło, ale mimo wszystko nie szedłbym tak daleko w opinii jak ty. Generalnie coraz mniej podoba mi się dominująca zasada, że w opowiadaniach powinno być jedynie to, co niezbędne, a wszystko inne należy ograniczać.

PS:

I to rude, i to rude :D

 

Anet

Prymitywny totem był wykonany tak prymitywnie, że z trudem dało się rozróżnić jego kształty, ale książę nie miał wątpliwości, co przedstawiał.

Ała. Idę się schować w jakimś ciemnym kącie.

Ale miło, że czytało się przyjemnie.

 

Finkla

Mapka jak najbardziej wymiata. Chociaż jak zaznaczałem kilka razy – to nie do końca moja zasługa. Ja co prawda całość naszkicowałem, ale w takiej świetnej formie całość zobrazowała moja dziewczyna, za co jestem jej ogromnie wdzięczny.

Cieszy mnie bardzo, że kupił cię świat opowiadania. Zwłaszcza po lekturze komentarzy narzekających na to Krokusa i Zanaisa :D Ale tak, takie kwestie jak wyżywienie wiewiórek trudno byłoby wcisnąć w opowiadaniu. To znaczy – no tę kwestię pewnie bym wcisnął, ale jest masa podobnych, i na wszystko nijak nie było miejsca, tutaj faktycznie trzeba by było napisać powieść, gdzie wszystko można by było spokojnie opisać. Może kiedyś, pewnie kiedyś będzie mnie kusił powrót na Drzewo.

Opowiadanie heroic fantasy opowiadające o księciu ruszającym ratować świat musi mieć coś z bajki, kwestia jak się ten punkt wyjściowy poprowadzi. Cieszy mnie, że spodobało ci się sposób, w jaki to rozegrałem.

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Cześć!

Bardzo ciekawy zamysł na świat i śliczna mapka :). Wykorzystałeś wszystkie elementy z mapki, bardzo podziałała na wyobraźnię, fajnie było widzieć odzwierciedlenie fabuły w mapce. Językowo bardzo dobrze. Tempo powieściowe i dla mnie trochę za wolne… Muszę przyznać, że dłużyła mi się ta wyprawa. Tekst jest dość typową historią drogi, więc uważam, że ciekawy główny bohater to w zasadzie konieczność, żeby przyciągnąć uwagę czytelnika, tu mi tego zabrakło i być może stąd znużenie. W komentarzach widziałam zarzut dotyczące kreacji świata, z którym muszę się zgodzić. O ile zamysł na świat jest świetny, o tyle już w trakcie powieści mało widać tego charakterystycznego świata, jest dość zwyczajnie bym powiedziała. Rzeczywiście akcja mogłaby być na równinie, nie czuć było, że to świat drzewa. Najjaśniejszym punktem tekstu jest zdecydowanie zakończenie – mocne, dające do myślenia. Jest nawet plot-twist ze smokiem/drzewem. Więc finał wynagradza powolną i trochę za rozległą jak na opowiadanie fabułę. Podobało mi się i na pewno ten tekst zapamiętam, choć nie wiem, czy bym już chciała wrócić do tego świata…

Pozdrawiam serdecznie!

Zacznę od wtrętu osobistego – również chciałem napisać na ten konkurs opowiadanie o skrzatach, choć nieco bardziej standardowych i większych gabarytów, i liczyłem, że będzie to pomysł w miarę oryginalny na tle reszty ( w czym się, jak widać, omyliłem). Niestety nie udało mi się go skończyć na czas, ale bardzo się cieszę, że mogłem na pocieszenie przeczytać Twoje, Arnubisie, opowiadanie.

 

Od strony technicznej wydaje mi się, że tekstowi przydałaby się jeszcze solidniejsza korekta. Wyłapałem trochę zjedzonych przecinków i powtórzeń. Nie wypisywałem ich, ale myślę, że problem dobrze obrazuje poniższy fragment:

Prymitywny totem był wykonany tak prymitywnie

Jeśli chodzi o pozostałe aspekty opowiadania, to trudno go nie chwalić. Mamy opowieść naprawdę epicką i heroiczną, do której jednak dzięki kontrastowi wywołanemu przez skrzaci anturaż możemy podejść z dystansem. Strzelby Czechowa (brzemienna żona, opowieści o dziupli smoka czy strachliwy pająk) są elegancko rozłożone i wypalają na scenie w odpowiednim momencie. Stawka od początku jest jasna, a pod koniec ulega dramatycznej konkretyzacji. Droga bohaterów, choć naturalnie dość pośpieszna, to jednak nie odbywa się bez problemów i poświęceń (pojedynek z wijem, utrata Tharuka). Wreszcie końcowe starcie wartości z pewnością robi wrażenie.

Pomimo to jednak, choć “W dół, do korzeni” było dla mnie bardzo przyjemną lekturą, to nie wywołało aż takiego efektu “wow”, jaki powinno mieć, w świetle powyżej wymienionych okoliczności, potencjał wywołać. Wydaje mi się, że ta opowieść lepiej sprawdziłaby się w znacznie dłuższej formie. Pomimo poprawności zastosowania wcześniej wspomnianych elementów, nie zmienia to faktu, że akcja jest dosyć prędka. Droga do pradawnych Mędrców wymaga właściwie tylko pokonania jednego wija, sama rozmowa z nimi zabiera niedużo czasu, a do pradawnej Dziupli straszliwego smoka przy odrobinie samopoświęcenia i przemyślności da się wejść w zaledwie trzy osoby. Same postaci zarysowane są oszczędnie, acz grubymi, wyraźnymi kreskami, w oparciu o określone archetypy, tak że wiemy, co powinniśmy czuć w stosunku do nich. Ale właśnie, bardziej wiemy, niż rzeczywiście czujemy. Z tego względu także oczywiście ich kolejne poświęcenia nie uderzają tak mocno, jak powinny. Również wielki finał jest bądź co bądź pośpieszny i mógłby z pewnością zawierać więcej budowy napięcia.

Podsumowując, śmiem twierdzić, że gdyby dodać do tej historii nieco więcej fabuły i elementów świata przedstawionego, pozwolić postaciom rzeczywiście odbyć legendarną podróż, a następnie stoczyć walkę o istnienie świata, spokojnie mogłaby z tego wyjść co najmniej mikropowieść. Ale, jak już wspominałem, w rozmiarach opowiadania również wypada to bardzo dobrze.

 

Jeszcze kilka drobniejszych uwag i zażaleń:

1. To oczywiście kwestia dość subiektywna, ale trochę mi się gryzło wprowadzenie smoka jako rzeczywiście smoka (oczywiście zważywszy na fakt, że jest to centralny element opowiadania, zarzut jest sam w sobie nieco problematyczny). Chodzi mi o to, że przez cały czas mamy do czynienia z istotami prawdziwymi – wiewiórkami, wijami, pająkami itd. Nawet nasz główny bohater jest, jeśli dobrze zrozumiałem, dość wiewiórkopodobny. Wyjątkiem są gibranki, ale ponieważ to złe istoty, ich dziwność jakoś specjalnie nie razi. Ze względu na taki wzorzec, liczyłem, że także smok będzie jakimś, nie wiem, szopem praczem :P

Bardzo możliwe, że to tylko moje osobiste odczucie, ale wydaje mi się, że foreshadowing tu troszeczkę zazgrzytał.

2. Drobna wątpliwość – gdy pojawia się temat podróży do Mędrców w celu ocalenia przed Karmadanem, zastanawiałem się czy dziadek Rivarada należał właśnie do tej delegacji. Ostatecznie okazało się to nie mieć większego znaczenia dla fabuły, ale być może warto byłoby doprecyzować, czy wojna z Karmadanem to przeszłość bardziej zamierzchła niż dwa pokolenia wstecz. Chyba że celowo chciałeś tu zostawić niedopowiedzenie.

3. Moje zawieszenie niewiary trochę siadło na scenie wywabienia gibranków. Wcześniej król twierdzi, że wyprawa na Dziuplę byłaby wielkim przedsięwzięciem wojennym, a teraz okazuje się, że siedzi wokół niej grupa, którą może odciągnąć jeden czło… znaczy się skrzat. Coś tu się nie zgadza.

4. Dwie kwestie odnośnie Har’rasima. Po pierwsze, nie bardzo załapałem, czemu jako zwykły pasterz wyrusza na wyprawę. Czy jego rodacy nie powinni byli wysłać na spotkanie z Mędrcami kogoś bardziej reprezentacyjnego?

Po drugie, wydaje mi się sporym przeoczeniem niewykorzystanie potencjału, jaki tkwił w zasłanianiu przez niego cały czas oblicza. Obecnie moim zdaniem scena zabicia Har’rasima przez Rivarada wypada niezbyt przekonująco. Oczywiście, książę działał w pod wpływem emocji, ale po pierwsze, nie był to chyba jeszcze szał berserkera, a po wtóre, te emocje były skierowane raczej w kierunku jaj, więc unieszkodliwienie Har’rasima powinno mu było w zupełności wystarczyć. Natomiast gdyby w szamotaninie spadła zasłona, ukazując odrażającą, pajęczopodobną twarz – myślę, że byłby to przekonujący, dodatkowy impuls dla decyzji o zabiciu go.

Swoją drogą również brakuje pewnej podbudowy dla decyzji Har’rasima wystąpienia w obronie smoczych jaj. Wydaje mi się, że brak w jego wcześniejszym opisie sugestii co do motywacji, które tłumaczyłyby taki krok (wyruszenie na wyprawę do Mędrców w celu ocalenia świata sugeruje wręcz coś przeciwnego). Obecnie więc ta decyzja jest nieco deusexmachinowa.

4. Kończąc (to będzie już raczej nie tyle uwaga, co do wykonania, ile ogólne rozważania wywołane lekturą), zastanawiam się, na ile poświęcenie Rivarada miało sens? Przecież smok może teraz w zemście zniszczyć jego ojczyznę, tak jak zniszczył Karmadan. A nawet jeśli nie, to prawdopodobnie złoży kolejne jaja i ten świat tak czy owak zginie. (mam oczywiście świadomość, że Rivarad w decydującym momencie nie był raczej zdolny do takich rozważań).

 

Na koniec napiszę, że bardzo podoba mi się mapa!

Cześć!

 

Przeczytane, komentarz po zakończeniu konkursu.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Hej!

Komentarz będzie pisany na bieżąco. ;)

 

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to nietypowa mapka. Mamy drzewo, więc leśne stworzenia? ;) Sam pomysł ciekawy, zobaczymy, jak wykonanie.

 

Zaczynasz od opisów stworzeń, które są dość obszerne. Nie czyta się źle, choć opis na początku może trochę ludzi odstraszyć. Dalej mamy już punkt widzenia Rivarada, więc dobrze, że nie poszedłeś w dalsze opisy. ;)

 

Nie miało to teraz większego znaczenia, ale miał nadzieję,

Powtórzenie „miało”, „miał” rzuca się w oczy.

 

Za to opisy walki są już dobrze dopracowane, czyta się płynnie, można się wczuć.

 

Stwory, chociaż nie miały żadnych szans, nie zamierzały poddać się bez walki.

Tutaj bez sensu wtrącenie, że nie miały szans, bo od razu nastraja to czytelnika, jaki będzie wynik.

 

Tharuk służył w jego kompanii od lat i dał się poznać jako pewny żołnierz i inteligentny mężczyzna, a jego raporty zawsze były zwięzłe i rzeczowe. Takie zachowanie nie było dla niego typowe.

Tutaj ekspozycja dość mocno bije po oczach.

 

Sama scena z obumierającym fragmentem drzewa – tutaj świetnie prowadzisz opisy. I dodatkowo nie ma wzmianki, że to pewnie magia albo klątwa. Na razie nic nie wiemy i nie ma domysłów, więc to nakręca do dalszego czytania. ;)

 

Myśl, że Caladianie mogli świętować, gdy zaledwie kilka dni drogi od ich miasta zaraza toczyła Drzewo napawała go obrzydzeniem

Prosi się o przecinek po „Drzewo”.

 

Jego żona jak zwykle pierwsza wiedziała o wszystkim, co działo się w pałacu i nie zamierzała pozwolić, by cokolwiek istotnego wydarzyło się bez jej udziału.

Myślę, że to zbędne, lepiej poznać jego żonę niż mieć podane na tacy, że tak wszystko wiedziała. Skoro pojawiła się, mimo że szedł najpierw do ojca, to wiemy, że jest z takich, co to wiele wiedzą.:)

 

– I nic mi o tym nie powiedziałeś?! – wykrzyknął zdumiony Rivarad, podrywając się z krzesła.

Skoro mamy wykrzyknik, a dodatkowo poderwał się z krzesła, wzmianka „wykrzyknął zdumiony” jest zbędna.

 

oddalonych gałęzi trzeci zaś

Przecinek po gałęzi.

 

– Na to wygląda – zgodził się Sivandar.

Może zamiast zgodził się (bo to wiemy), niech Sivandar kiwnie głową albo jakikolwiek inny opis.

 

Lytia zawsze lepiej od niego radziła sobie w dyplomacji.

Wiemy, że lepiej sobie radziła, skoro położyła mu rękę na ramieniu i przeszkodziła przed dalszą kłótnią.

 

No to Rivarad (Porywczy) wyrusza na podróż w dół korzeni. Naprawdę ciekawy pomysł. Fajnie z tymi mędrcami i z tą wojną, której król nie chce toczyć, jeszcze nie teraz.

 

osuwali się pewnie dobrze utrzymaną,wyciętą w korze drogą

Spacja się zagubiła. ;)

 

Czwartego dnia opuścili rodzimą gałąź i dotarli na Pogranicze, krainę, w której główny pień Drzewa dzielił się na konary prowadzące do Caladii, Barradonu i odległych Pajęczych Miast Assamu.

Tutaj następuje dłuższy opis Caladian i innych, podane jest to dość skrótowo, szybko, żeby opisać nam, kto tam mieszka i jaki jest. Ale ciężko, żeby czytelnik to zapamiętał, kiedy ma takie suche informacje. Chodzi mi o to, że lepiej w trakcie, kiedy poznamy już kogoś z Assamu czy Caladii, zobaczyć, jakie to są istoty.

 

A właśnie, zapomniałam napisać, że wiewiórki-jeźdźcy są super. Tylko jedno ale: jak wielcy są bohaterowie? Taka wiewiórka może bardzo szybko wejść i zejść z drzewa, jeśli na niej siedzą, to trochę jak my, ludzie na koniach? Więc nie mogą być aż tak mali, a przez to, czy podróż zajęłaby aż tak wiele czasu? Chyba że to gigantyczne drzewo?

 

Podoba mi się walka z wijem. Bardzo plastyczne opisy, wszystko można sobie wyobrazić.

 

– Jesteś z Assamu – powiedział Rivarad, mierząc wędrowca spojrzeniem. – Nieczęsto widujemy w tych stronach pajęczych lordów.

O, zobacz, tu masz świetny przykład tego, jak można działać na czytelnika, opisując nienachlanie, że gość, którego uratował, jest z Assamu. To zostaje w pamięci. A długi tekst, że ci z Assamu to nie chodzili w ich strony – nie.

 

Har’rasim i jego pająk, brr, w życiu bym nie wsiadła na pająka xd. Działasz na wyobraźnię, widzę tego pająka teraz przed oczami. Pasterz z Assamu tajemniczy gość, no ciekawe, czy będą z nim kłopoty, czy coś ukrywa…

 

Tharuk, nie lubiący marnować słów na stwierdzanie oczywistości, skinął tylko głową

Wystarczy napisać, że skinął głową. Czytelnik zrozumie, że nie lubił marnować słów na oczywistości. Zresztą, dobrze kreujesz bohaterów, więc znam Tharuka i wiem, że nie gada po próżnicy.

 

Atmosfera zaczyna gęstnieć. Świetne opisy Karmadanu, przeklętego miejsca. I te dwie wersje legendy. Czy to Mędrcy postanowili zwrócić się przeciwko istotom na nim mieszkającym, czy obumierające Drzewo jest wynikiem ich decyzji? Ciekawe. Dajesz nam pytania, gdzieś tam, w korzeniach, czają się odpowiedzi. Czytam dalej. Klimat mnie mocno wciągnął.

 

Z czasem jednak zauważyli, że panujący słabł, rozpraszany przez delikatne światło fosforycznych porostów pokrywających ściany i sufit.

Chyba zgubił się gdzieś mrok? ;) Albo inne słowo?

 

Niezbyt gwałtownie, ale zdecydowanie mu się to nie wydawało.

Dość dziwne, jak dla mnie zbędne zdanie. ;p

 

Mędrcy skojarzyli mi się z Yodą. Gadanie zagadkami, pytania, to na pewno na plus. ;) I jednak nie Mędrcy odcięli Karmadan, cieszę się, że nie było to takie proste. A teraz szukanie smoka, w sumie to też bardzo ciekawe, że smok mieszka sobie w drzewie. :)

 

Kreatury ponoć czciły Smoka jako swego boga, a poza tym zbliżając się do dziupli wędrowcy będą całkowicie odsłonięci i widoczni z daleka

Przecinek po „dziupli” by się przydał, żeby wziąć oddech.

 

Rivarad nie odpowiedział. Nie lubił szafować życiem swoich ludzi. Jako dowódca oczywiście wiele razy posyłał żołnierzy do boju i wielu z nich ginęło, ale myśl, że Tharuk miałby się poświęcić tylko po to, by dać mu szansę, wydawała się nie na miejscu.

Trochę za długie rozmyślania. Wiem, że chciałeś pokazać, co myśli Rivarad, ale w sytuacji, gdzie mamy zagrożenie, trzeba szybko działać, takie akapity spowalniają akcję.

 

Ten blask był cieplejszy i chociaż nie potrafili zidentyfikować jego źródła, w jakiś sposób uspokajający

Może lepiej brzmiałoby:

Ten blask był cieplejszy – i chociaż nie potrafili zidentyfikować jego źródła – w jakiś sposób uspokajał.

 

Zresztą, nawet przez głowę nie przeszło im, by rozglądać się za czymś tak trywialnym, jak źródło światła, gdy ich uwagę przykuwało coś znacznie bardziej niezwykłego.

To średnio pasuje.

 

Poza tym mamy ścianę tekstu, polecam usunąć zbędny fragment i zrobić osobny akapit od „Pod przeciwległą…”

Dlaczego? Bo mamy tu smoka, więc ten opis, to wprowadzenie zasługuje na wyróżnienie. Poza tym ściany tekstów bywają męczące, a na telefonach to już w ogóle.

O, czyli to jednak pomnik smoka? Opisy są piękne, wyraziste, wszystko tworzy spójną całość: zarówno przedstawienie pomnika, wnętrza dziupli, jak i odczucia bohaterów.

Znowu zwrot akcji, pomnik to jednak nie pomnik, a smok. Super! Lubię takie wodzenie za nos czytelnika.

 

– Nnnn… – Rivarad spróbował się odezwać, lecz głos odmówił mu posłuszeństwa.

Tutaj mamy dwie takie same informacje. Lepiej napisać pierwszy lub drugi człon, bo tak czy siak znaczą to samo. Jeśli mamy „Nnn…” i dopisek, że spróbował się odezwać, to wiemy, że nie udało mu się to, a skoro głos odmówił posłuszeństwa, to wiemy, że próbował się odezwać. Warto zdecydować się na jedną z informacji, nie powielać tego samego.

 

Pomysł ze smokiem niesamowity. Piękny, taki majestatyczny, smutny i docierający do głębi duszy. Zaimponował mi ten pomysł. Drzewo, które zrosło się ze smokiem, a teraz zamiast nasion, mamy jaja smoka, niedługo wyklują się małe smoki, ruszając do innych drzew.

 

Oczywiście, można się tu przyczepić do tego „po co?”, jaki sens ma bycie smokiem i wyruszenie do drzewa, aby tam tkwić, ale jak dla mnie to nie jest smok-zwierzę. To smok-roślina, to coś innego, inny organizm. Dla mnie to niesamowite.

 

Rivarad atakujący smoka, pasterz chcący go zatrzymać, tutaj te opisy są świetne. No nie wiem, co napisać, bo cokolwiek nie napiszę, nie odda to tego, co chcę przekazać, a chcę przekazać, że napisałeś to kapitalnie. Te dialogi są pełne perełek, np.

– Nie dbam o przyszłe światy – wycedził Rivarad. – Muszę ocalić mój.

Oj, scena zabicia Har’rasima mocna. Dobrze to opisałeś. Naprawdę mocna, dobra scena, choć tak straszna jednocześnie. Odrobinę zabrakło mi tu motywu do zabijania, w sensie: mógł już go nie dobijać.

 

Końcówka… Nie wiem, co myśleć, jest mroczna, pełna pasji zabijania, gorącego bólu smoków, chęci ratowania dziecka. Jedyny problem jak dla mnie stanowią tylko dwa wybory:

 

  1. Smoki się wyklują, smok umrze, a drzewo razem z nim, a więc i dziecko Rivarada,
  1. Smoki zostaną zniszczone, drzewo przeżyje, więc dziecko Rivarada też.

 

A czemu nikt nie pomyślał o trzeciej opcji? Opuszczeniu drzewa, znalezieniu innego miejsca do życia? Nie mówię, że mają tak zrobić, ale chociaż taki pomysł na to. Skoro są inne drzewa, do których zawędrują smoki, to może warto byłoby, gdyby jakiś bohater rozważył taką opcję?

 

Podsumowując, podobało mi się, choć najbardziej zakończenie. Momentami zbyt długie opisy trochę spowalniały akcję, a powtarzanie tych samych informacji na dwa różne sposoby, też nie ułatwiało czytania. Kilka zresztą wymieniłam w tekście.

 

Edycja po komentarzach: Co do światotwórstwa i poruszania się bohaterów, no to przecież nawet my, ludzie, będąc na gałęziach, możemy po nich chodzić, a co dopiero małe istoty. Jeszcze jak mają wydrążone tunele. Schodzenie w dół – schody i tyle. Jakoś nie miałam z tym problemu. A sam klimat drzewa – fakt, może czegoś zabrakło, ale jak dla mnie informacja „czegoś zabrakło” tylko frustruje autora, więc warto napisać, czego zabrakło.

 

Ja nie napisałam w trakcie czytania, bo nie myślałam o tym. Tak na szybko. Może kwestia kwater: wygląd, nietypowe mieszkania, bez mebli na przykład? Może coś o problemach życia na wysokości? Może gdzieś tam łatwość w popełnieniu samobójstw czy walki u młodych ze zrzucaniem w przepaść? Może dziwna moda młodych na chodzenie po cienkich gałęziach, które się zarywają? Może magiczne liście, które zasłaniają słońce, a czasami powodują marazm? Może odwrotnie: zasłaniają słońce i dają radość, więc wystarczy poleżeć w ich cieniu i nie trzeba pić alkoholu? Chyba tego typu elementy mogłyby pokazać nam ten świat z innej perspektywy niż opisy, które są nam bliskie tak czy siak.

Ale mi, jak pisałam wcześniej, aż tak to nie przeszkadzało. ;)

 

Pozdrawiam serdecznie,

Ananke

Cześć!

 

Jak to ktoś powiedział, tekst jest urzekający. Jeden z trzech najlepszych na drodze krętej imho, przemyślany, z doskonale poprowadzoną fabułą i nieco gorzkim, ale bardzo ludzkim zakończeniem. Masa niecodziennego fantasy, pomysłowe światotwórstwo, atrybut i motyw stanowią podstawę całego settingu, poezja… Tylko ta mapa, dlaczego ona nie jest Twojego autorstwa?!

Wszystko tworzy przepiękną, nieco baśniową całość, w której nieco porywczy, ale jakże wspaniały książę strzeże rubieży królestwa. Sam motyw zarazy i ratowania świata klasyczny, ale czyż nie o to chodziło? A ty ubrałeś temat w nowe szaty, które robią robotę. Młodzieniec wyrusza w drogę, by zdobyć wiedzę i znaleźć rozwiązanie, po drodze pokonuje przeciwności i zyskuje kompana, który rzuca nieco więcej światła na historię drzewa i wiszącą nad nim grozę. Młodzik wydaje się zmieniać, zyskiwać szerszy obraz, ale wciąż płonie w nim ten książęcy ogień, dzięki któremu stają wreszcie przed smokiem.

A cóż to jest za smok… Bestia będąca całym światem, przynajmniej dla bohaterów. Szok, niedowierzanie, niemoc wobec sytuacji, którą drzewo spokojnie, cierpliwie tłumaczy. Byłem naprawdę ciekaw, jak to rozwiążesz i jestem bardziej niż usatysfakcjonowany. Bo ogień bohatera rozpala się na nowo, zderzywszy się z czymś, co go dosłownie przerasta kieruje się instynktem przetrwania i robi to, co umie najlepiej, miecz w dłoń i graj muzyko. Nie widząc nadziei dla siebie, gra pod potomstwo. Trochę zgrzyta, że smok tego nie rozumie, ale może zwyczajnie tez gra pod potomstwo, wszak nie cieszy go wizyta intruzów.

Świetnie napisane, wymyślone i poprowadzone. Jest akcja, jest czas na odpoczynek, jest tajemnica i dramat, z którym protagonista (?) musi się zmierzyć. Infodumpy umiejętnie rozlokowane, zdecydowanie więcej pokazujesz niż opisujesz (wręcz miejscami mi ich brakowało). Do dziś zamykam oczy i widzę naszkicowany przez ciebie słowami świat. Czuję się oczarowany i ukontentowany, tyle na dziś.

 

Atrybut: Doskonale wykorzystany

 

Motyw: Jak wyżej, jeden z fundamentów baśniowego świata

 

Mapa: Jest i to przepiękna. Ale innego autorstwa, o czym otwarcie informujesz na wstępie. Twardy orzech do zgryzienia…

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Nowa Fantastyka