- Opowiadanie: kat.ajd - Piękny czas Sambora D.

Piękny czas Sambora D.

Kilka przedświątecznych dni strażnika supermarketu i jego demonów.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Piękny czas Sambora D.

 

Piękny czas Sambora D.

 

W sumie, pomyślał że nawet zazdrości tym ludziom których już od kilku tygodni musi codziennie wysłuchiwać. Akceptacja tego stanu rzeczy przyszła po fali głębokiej do nich nienawiści, bo ile razy dziennie można słuchać świątecznych piosenek, zdartych do bólu przed przedwczesny sezon i cały ten obłęd rok w rok mu towarzyszący. Teraz słuchał tego i był wręcz zazdrosny, że mogli cieszyć się tym tak, że tworzyli te wszystkie ładne przecież utwory, podkreślające ten piękny czas, którego nienawidził od lat, chociaż kiedyś było inaczej. W tym miejscu odczuwało się go w sposób nieskończenie bardziej skondensowany, nie można było odciąć się od tego, wyłączyć radia czy telewizora, i po prostu zapomnieć. Na jedenaście godzin prawie każdej doby był skazany mimowolnie w tym uczestniczyć i mijać się z ludźmi, a czasami nawet wchodzić z nimi w kontakty. Z ludźmi, którzy w większości tym wszystkim żyli, którym błyszczały się oczy i byli w psychoruchowej podniecie, gdy po raz siódmy dziś poleciała ta sama świąteczna piosenka o zeszłych świętach. Marzył o takich, ale przed nim jeszcze ich tydzień, a potem święta trzydniowe, faktyczne – których ostatni dzień też spędzi w supermarkecie, chodząc za ludźmi i oglądając ich w sześciu niezależnych od siebie kamerach na jednym monitorze. Pracował tu od dwóch lat i trzech miesięcy, samemu nie wiedząc dlaczego. Nie mieszkał w małym mieście, było tu praktycznie wszystko, każda gałąź gospodarki potrzebowała napędzających ją jednostek, on jednak osiadł tu i dryfował po jarzeniowo oświetlonych korytarzach tego przybytku, nie lubiąc go prawie na równi ze świętami.

– Czy ja naprawdę tak tu zgorzkniałem? Czy po prostu w ogóle? – pytał sam siebie, bo nie był przecież typem upadłego, przegranego faceta, jakich sporo w jego wieku, których widuje na dziale wyskokowym po trzy razy dziennie. Miał nawet kilka fanek w postaci starowinek, którym chętnie pomagał i wskazywał drogę, niczym umundurowana latarnia pośród chaosu produktów i marek. Niczym policjant na skrzyżowaniu, jak to usłyszał kiedyś od pani Czesławy, i przez resztę zmiany zastanawiał się, czy to faktycznie komplement. Kasjerki również go lubiły ("panie Samborze, ojej, ale niecodziennie imię, ale jakie ciekawe!" czy "panie Samborze, pan to zawsze koszyki nam pozbiera, z paleciakiem pomoże, pogada miło, nie to, co ten drugi"), lubił go też jeden jedyny kasjer Maciej, choć jego sympatia wydawała się dość specyficzna ("mmmh, Sambor, wyjątkowo dobrze ci dziś leży ten mundur, a co to za perfumy? Prześladują mnie tak, że dwa razy pomyliłem się na reszcie.."), na co uśmiechał się przyjaźnie, ale szybko uciekał między regały, co by Maciej mógł pracować niczym nie niepokojony. Mimo to nie miał z Maciejem problemów. Miał je za to z tym drugim, jak i on wyrażał się o swoim koledze po fachu, bo ochroniarzy pracowało w jego supermarkecie dwóch, duet, na zmiany. Starszy od niego gdzieś o dekadę wąsacz, podobno były milicjant, imieniem Dariusz. Pracował jakoś kilka tygodni dłużej niż Sambor, a puszył się, jakby zbudował ten sklep własnymi rękami i nimi zatrudnił wszystkich, od sprzątaczek, przez obsługę aż po sam zarząd. Regina, najstarsza z kasjerek, która nabiła chyba większość utargu tego supermarketu, przezwała go kowbojem, tak Dariusz woził się tu, niczym po własnym ranczu i tylko konia mu brakowało, jak to mówiła. Na szczęście Sambor tylko się z nim mijał, ale i przy zdawaniu zmiany mocno odczuwał jego niewidzialny kapelusz i kowbojki uderzające o płytki sklepu. Zawsze musiał zdać mu raport, co w sumie normalne przy tego rodzaju zmianie warty, ale sposób w jaki Dariusz się go domagał i jak wtedy traktował, powodował doliczenie go do tych rzeczy, nad którymi musiał się męczyć.

– No, młody, jak tam dziś było? Ile wódki wynieśli jak o dupie marynie gadałeś z Lidką? Hehe, żartuje przecież. Już, już, możesz się przebrać i iść do domku, pozwalam. Ale weź jeszcze na dziale z książkami zrób porządek, bo znów rozwalili wszystko, czytelniki zasrane. Po co w supermarkecie książki, co to, księgarnia? Jak sobie chcą poczytać to do bibloteki, tylko bałagan wieczny z tym dziadostwem jest – rzucał litanię, gładził dwa końce wąsa jednym, pewnym ruchem ręki i rozsiadywał się przed monitorami. Sambor był prawie pewien, że gdy jest sam, nogi kładzie na blat biurka, ręce za głowę i trwa tak, obserwując, niby pan na obejściu. Kasjerki mówiły, że dość rzadko pojawia się we własnej osobie by empirycznie strzec towaru, więc jego domysły mogły leżeć blisko prawdy. Szczęściem jednak ich kontakt trwał właśnie tylko przy zmianie, więc tylko lekko się ścierali i nie dochodziło do zwarcia. Bał się jednak pomyśleć o ile gorzej byłoby, gdyby musieli pracować razem. A tak – wychodził na sklep i nie było tragedii, i to chyba tu go trzymało – tylko jakby móc przewinąć ten sezon świąteczny, by już było po nim.. Najbardziej lubił jesień. I tą październikową, gdy w przestronnych oknach widział rdzewiejące drzewa, i tą listopadową, gdy widział w nich tylko czerń i odbicia tego co wewnątrz sklepu. Lubił, gdy pojawiały się gadżety na halloween – te wszystkie czaszki, zabawkowe dynie i reszta dziecinnych straszaków zadziwiająco dobrze działały na jego samopoczucie. A gdy widział jak wzdrygają się przed nimi co bardziej stetryczałe emerytki, tym bardziej. Jednak gdy tylko ostatniego ducha wywiało ze sklepu, na ich miejsce wjeżdżała feeria barw i muzyka. Konsumpcjonizm nie znosi pustki. Na początku było to nawet świeże, ale gdy przypominał sobie że jest dopiero początek listopada, automatycznie nabierał do tego chłodu. Bezśnieżny i do cna szary grudzień, który następował po podobnym listopadzie, tylko dopełniał obrazu groteski gdy zestawiał go z kolorami panującymi w sklepie. I chodził tak, przypatrując się innym produktom, tym używalności całorocznej. Dopiero pracując jako ochroniarz w dyskoncie zdał sobie sprawę, ile produkuje się plastiku, ile ludzie tego kupują i ile z tego musi potem trafiać nie tam gdzie trzeba. A po tym przychodzi nowa dostawa, nowa partia i tak bez końca, aż do chyba końca świata, aż ludzie sami się wybiją, albo ten plastik przedostany w wodzie zatka im narządy wewnętrzne, jak zatyka je waleniom wyrzucanym na brzegi. Opakowany ładnie, leżąc grzecznie na półce, nie budził jednak w nikim innym niepokoju. Sambor jednak miał wrażenie, że ten go obserwuje i wyśmiewa, że i tak nic mu nie zrobi, że gówno może bo jest tylko cieciem w markecie którego rzuciła żona. Gdy tylko mógł, unikał tego działu. Alkoholowy prezentował się lepiej. Szklany, i nawet podrzędna gorzała była lana była w niezgorsze butelki, a ta za ponad trzy dychy już w ogóle oślepiała prezencją. Zaraz jednak przypominał sobie ojca upodlonego berbeluchą od sąsiada z dołu, którą po dwóch kieliszkach lał już prosto w mordę z typowej, wódczanej butli. Nie było jednak dalszego, typowego scenariusza z krzykami i biciem, ucieczkami z domu. Ojciec otaczał się po prostu płynem i dryfował w najdalsze zakamarki swojego umysłu. Potem już tylko odwyk, szybki powrót do normalności, jeszcze szybszy do wódki, zakład zamknięty, zapętl dwa razy, kaplica. Matka trochę popłakała, ale widać było, że jakiś kamień spadł jej z serca. Poza okresem młodocianym, wkurwie na peerelowską rzeczywistość i zachłyśnięciu punk rockiem, Sambor w dorosłym życiu zadowalał się dwoma czasem piwami w wolny wieczór, wódkę spotykając tylko u siebie w pracy. Zawsze szanował ojca za dobry przykład, który mu dał i za to, że nie był alkoholikiem z typowego banału. Czasem nawet tęsknił. Czasem. Otrząsnął się ze wspomnień zdawszy sobie sprawę, że nadal wpatruje się w błyszczące zastępy, ale w sumie nie szkodziło, bo może ludzie myślą, że przepatruje stan osobowy oddziałów – czy jest Soplica, Pan Tadeusz czy Sobieski, czy żadnego z nich nie wyniósł na randewu jakiś Mieczysław. Ludzi i tak było mało, bo zbliżała się godzina wu, czyli wylotu do domu. Pomógł z drobnymi pracami na sklepie i zaszył się w swoim centrum dowodzenia, wypełniając raport. Za pół godziny szedł już pustym miastem, udekorowanym na świątecznie, w którym w ogóle nie czuło się, że ten piękny czas miał już nadejść lada chwila.

 

 *

 

Ocknął się i uświadomił, że znów jest w pracy. Wczoraj, po wejściu do domu, zjedzeniu czegoś i odpaleniu filmu na laptopie, prawie od razu odleciał. Budzik na dziewiątą zadzwonił lada moment po uśnięciu, i miał dobre pół godziny by przygotować się należycie do piastowanego urzędu. Wyprasował mundur, w którego skład wchodziła kupiona za własne pieniądze błękitna koszula (do której własnoręcznie musiał doszyć naszywki z napisem OCHRONA, te na szczęście dostał odgórnie) i czarne spodnie. Nie jadł nic i wyturlał się z domu na brzydki świat, byle szybciej do samochodu. Na co dzień unikał go, cenił sobie ruch, mimo tego że prawie przez całą szychtę w pracy musiał się ruszać, więc tylko widmo spóźnienia nakłoniło go do użycia auta. Odruchowo włączył radio, co by zagłuszyć wyzierający z okalających go, wilgotnych okien obraz grudniowej beznadziei, ale zaatakowały go zaraz wiadome melodie, które jak brzytwą cięte ucichły gdy przekręcił pokrętło w lewo. Ruszył. Szybko dotarł na miejsce, bo o tej porze ruch był nieznaczny – naród ciężko pracował już od paru dobrych godzin. Bocznym, tylko dla wtajemniczonych wejściem dostał się do holu i zaraz do swojego centrum dowodzenia. Poodpalał sprzęty, wstawił wodę na herbatę z miłorzębu japońskiego i praktycznie był gotowy do służby. W mundur ubrał się już w domu. Wybiła dziesiąta i po otwarciu drzwi zastały go typowe i owszem, jakżeby inaczej, lekko znienawidzone już dźwięki zwykłego dnia pracy supermarketu. Pisk skanowania produktów, odgłos kroków na brudnej już błotem mimo późnego poranka powierzchni, jakaś niezidentyfikowana muzyka z ukrytych głośników, przerywana czasem podnieconym od promocji głosem jakiegoś faceta lub kobiety, zachwalających asortyment, jakby przybył niczym pomarańcze na święta w PRLu. Traktował to już wszystko jak ambient zwykłego, roboczego dnia, bo inaczej już chyba nie było można. On sam swoimi krokami wlewał się w ten pejzaż, tworzył go swoim jestestwem, czy to przy wypiekach, czy też gdzieś koło mrożonek, gdzie prawie zawsze trwały osobiste dylematy przebywających tam osób. A i one traktowały go jako normalny element krajobrazu – co prawda ruchomy, ale zawsze gdzieś tam obecny, prawie niczym kapłan w świątyni, doglądający swoich. Sacrum alleluja.

– Panie kochany, a po ile to byndzie? – wyrwało go z niekoniecznie takich właśnie rozmyślań zapytanie jakiegoś seniora, który mrużył oczy wpatrując się w Sambora, a w ręku trzymał torebkę z kilkoma jabłkami w środku.

– Panie Edmundzie, to trzeba zważyć. Na wadze – odpowiedział mu Sambor i nie tylko skierował tam gdzie trzeba, ale i poszedł z nim. Znał Pana Edmunda od kiedy zaczął tu pracować, i biedny do dziś nie nauczył się obsługi elektronicznej wagi. Zawsze gubił się po położeniu owoców na blat.

– Panie stróżu nasz, dziękuję, dziękuję – powiedział po przylepieniu karteczki z wagą do torebki – za dużo tych przycisków nawalili, kiedyś to się kładło i widać było, że się waży, a teraz? Cyfry jakieś cyfrowe.

– Nie ma problemu Panie Edmundzie, jeszcze trochę i Pan będzie sam ważył, nauczymy się.

Staruszek kiwnął mu głową, obdarzył serdecznym, starczym uśmiechem i odczłapał za dalszymi poszukiwaniami. Sambor lubił takie interakcje, podziwiał ludzi takich jak Pan Edmund za codzienne zmagania ze straszliwym czasem i rzeczywistością, i niesamowitą umiejętność bycia przy tym w stanie uśmiechać się i żyć. Oczywiście była i druga strona starości, którą z każdym rokiem czuł gdzieś za sobą coraz realniej, mimo że był dopiero niecałe sześć lat po czterdziestce. Nadciągała jednak już nie jako widmo, ale coś co da radę odczuwać fizycznie, mimo że dopiero podszczypywała nieco. Panu Edmundowi siedziała już na plecach. Mimo to – nadal chodził. Tym mocniej chciał się wykazać. Znów zobaczył góry, do których od jakiegoś czasu ciągnęło go jak diabła na rozstaje. Mięguszowiecki Szczyt, Mięguszowiecki Szczyt.. Waliło mu w głowie tymi słowami i obrazem który przedstawiały, a który zobaczył dawno, bo dobre dwadzieścia lat temu. Jeszcze razem z nią, i tam postanowił spędzić z nią całe życie. Zgodziła się. Potem jednak najwyżej chodzili po zimnych wodach polskich plaż, nie szlakach górskich, bo dziecko, bo daleko, bo drogo i można spaść. I jakże tęsknił tam za tą dziewczyną, która sama z siebie zaproponowała wyjazd w góry te dwie dekady temu, po studiach. Od sześciu lat nie widział jej na oczy. Nie, nie zapijał tego (pić i tak nie lubił), nie był nawet smutny. Ot, życie. Przynajmniej było one. Mimo że spędzane chodząc po jarzeniowo rozświetlonych korytarzach supermarketu trzeci rok z rzędu. Dlatego też właśnie tu szukał czegoś, co nada mu jakiś choć posmak, choć jego widmo rozcieńczone przez jakiś miligram adrenaliny. Dotychczas jego kariera stróża mienia dyskontu nie przebiegała zbyt spektakularnie – ot, parę zatrzymanych złodziejaszków albo podjadających drobne rzeczy. Wręcz czuł się jak głupek musieć interweniować w takiej drobnicy, ale cóż, taka praca. Mitycznych wynosicieli litrów wódki z opowiadań Dariusza natenczas nie doczekał się. On już miał ich na koncie ponoć dwa tuziny, ale zdecydowaną większość przed przybyciem Sambora do pracy, bo potem było może ze trzech, w tym tylko jeden potwierdzony przez dziewczyny z kas – a przyłapany został z małpką za pazuchą. Oczywiście Dariusz opisał to jak udaremnienie wielkiego skoku na Polmos, co najmniej. Cóż. Ważne, że nie musieli razem pracować. Szkoda mu tylko było reszty ekipy, która musi znosić jego ego. Nikt jednak nie wybiera współpracowników, tak jak nie wybiera rodziców, życie. Tak mu rzekła kiedyś na przerwie pani Ksylomena, która wybitnie Dariusza nie lubiła. Tak samo jak Maciej. Ten skarżył się Samborowi, że wąsacz cały czas przepytuje go, namawia do jakichś osobistych zwierzeń – czy jest ślub, czemu jeszcze nie ma, a jakie lubi, a którą wziąłby do kina i na lody. I zacieszał podwąsie, i mrużył oczka, czasem puszczając jedno niby w milczącym porozumieniu.

– Pieprzony gawędziarz erotoman, ale z tej niedobrej strony, mówię ci Sambor – żalił mu się na przerwie, zaciągając się papierosem.

Tymczasem nadal grała przedświąteczna muzyka, ludzie robotycznie podążali korytarzami, te epicentrum gorączki jeszcze nie nadchodziło, ale on czuł pismo nosem. Znalazł się niedaleko działu mięsnego, gdzie było stanowisko sprzedaży karpia. Rok temu też tam stało, razem z tym samym obsługującym go chłopakiem. Lat dwadzieścia parę, może koło trzydziestki, ale jakoś styrany, wymęczony. Nie wiedział, co robi tu znów, bo ewidentnie nie lubił tej pracy – do ludzi odzywał się mruknięciami i trzęsły mu się ręce, gdy wyławiał rybę. Widać było, że znerwicowany, że robi bo musi. Gdy ustawiała się do niego nawet mała kolejka już w ogóle telepało nim jak w febrze. W chwili spokoju Sambor nawet próbował jakoś zagadać, nawiązać kontakt, i chłopak nawet coś tam rozmawiał – raz nawet rozkręcił się na tyle, że zaczął mu sprzedawać jakieś historie typu, że jesteśmy produktem kosmicznej bioinżynierii, a w czeluściach morza spoczywa coś wielkiego i śpiącego. Sambor spytał czy w Bałtyku, ale on odpowiedział tylko że nie, że tak ogólnie. No i kamery – łypał na nie jak na zło wcielone i klął ewidentnie pod ich adresem. Ale gdy tylko pojawiali się klienci, na powrót cisza i telepa. Co zatem drugi rok z rzędu przywiało go w te miejsce? Nie wiedział. Sambor parę razy zajrzał do prostokątnego basenu w którym pławiły się karpie – większość snuła się gdzieś pod wodą, ale było kilka, które wyglądały na świat i niemo ruszały mordkami, jakby wysyłały morsem s.o.s po pomoc. Chłopak brał je w sieć, ważył, przyklejał cenę i ruszały w ostatnią podróż. Sambor odszedł gdzie indziej. Zauważył nieporządek na dziale zwierzęcym i z braku laku chciał to ogarnąć. Przedtem jednak poczuł lekkie pacnięcie po ramieniu.

– Chłopaki, nie uwierzycie, ale z tym pacjentem wyzerowałem kiedyś jednego z pierwszych winiaczy.

Nawet nie musiał się odwracać. Poznał od razu. I to, co mówił, było prawdą. Odwrócił się jednak i zobaczył przed sobą trzech ubranych w skóry facetów, którzy musieli być albo motocyklistami, albo muzykami. Znał właśnie tego pośrodku, z lekko długimi włosami i zadbaną, ale nadal rokendrolową bródką w stylu goatee, lekko już siwiejącą gdzieniegdzie. Stojący obok goście wyrazili mruczącą aprobatę i pokiwali z uznaniem głowami, ale Sambor od razu wyczuł, że z prawdziwym szacunkiem nie ma to nic wspólnego.

– Siemasz, Jastrząb – przywitał się – Dobrze cię widzieć, starociu – powiedział, choć kłamał jak z nut. Nie uśmiechało mu się to wcale.

– Poznaj chłopaków – rzekł facet – To Maras, a to Kozioł – Wymienili zwyczajowe uściski. – Słuchajcie, jak was jeszcze w planach nie było, a nie było do urodzenia, hehe, to ja z tym oto gościem tworzyliśmy pierwszą punkowską subkulturę na tych ziemiach, pierwsze ziny, próby w domu kultury, co nie Samborku?

Sambor kiwnął głową. I znów prawda, Jastrząb, pomyślał.

– To był piękny czas – przyznał mu rację.

– Żebyście gałgany widzieli jaki ogień mieliśmy w sobie, wy to gówno wiecie, założyliście kurtki i wielkich rokersów zgrywacie, macie szczęście że was rodzice do szkółek muzycznych posłali bo byście..

-… wiemy, wiemy, skończyli na kasie w supermarkecie i wciskali ludziom naklejki i maskotki – dokończył Kozioł a Maras tak rozwarł ryja w śmiechu, że zwrócił uwagę kilku ludzi w alejce.

-… eee, no coś w tym stylu, ale nieważne.. – odezwał się Jastrząb lekko zmieszany, bo wyczuł, że Sambor doskonale zrozumiał żart.

– Nadal grasz? – zapytał go, ratując go z opresji, ale zupełnie retorycznie, bo doskonale wiedział że Jastrząb grał nadal, znał jego zespół, oglądał w internecie jego klipy, z synem chciał iść kiedyś na koncert, uświadomić mu korzenie ojca. Z widzenia kojarzył nawet tych obrzępałów którzy teraz stali przed nim i nadal dogasał im się na nieogolonych mordach udany dowcip.

– Nadal, Samborku, jakoś się tam wiedzie, rewelacji nie ma, ale na rachunki i piwo jest, się robi co się lubi, nie ma co narzekać. A co u ciebie chłopie, opowiadaj!

Fakt, zaczynali razem. Dawno temu, w innym zupełnie świecie, i teraz patrzenie na swego dawnego druha, stojąc w supermarkecie, przy lecącej z głośników kolędzie, było czymś na kształt złej fazy po bełcie. Jastrząb nie kłamał, to oni razem, bratersko we dwóch, po odsłuchaniu debiutu Brygady Kryzys rozkręcali w tych stronach muzyczno – obyczajowy ruch, dzięki któremu ludzie mogli iść na koncert, poczytać coś spoza obiegu, porozmawiać z podobnymi sobie. Z czasem wokół nich zaczęło orbitować coraz więcej ludzi, z których Jastrząb, którego od początku ciągnęło do grania (Sambor był gościem, który raczej ubierał w zdania słowa Jastrzębia by te dobrze wyglądały w zinach lub tekstach, czyli rola ważna, ale zupełnie marginalna i poza światłami) zmontował pierwszy zespół, drugi, aż w końcu zdobyli kawałek uznania i stałą publikę na koncertach. Sambor, namawiany przez brata, próbował sił z gitarą, basem, perkusją, a nawet instrumentami tak egzotycznymi jak cajon, jednak cóż – nie każdemu dane jest zostać muzykiem z całą należną temu fachowi glorią i splendorem. Jastrzębia naturalnie coraz mocniej to wciągało – tylko próby, próby, wyjazdy, koncerty, znów próby, jak mantra. Poza tym, stały napływ nowych ludzi, który uzależnia jak alko i dragi. A Jastrząb lubił to, lubił brylować, być frontmanem, lubił na sobie wzrok dziewczyn w czarnych podkoszulkach (najlepiej z logo własnej kapeli) z czarnym makijażem i czerwonym ustami. Owszem, na początku Sambor gorąco temu kibicował, wszak to jego najlepszy kumpel odnosi sukcesy, poza tym nieraz słyszał w małym, ale pełnym klubie swoje teksty skandowane przez tłum. Doceniał to. Jednak z każdym koncertem tracił tego najlepszego kumpla. Sam Sambor nie posiadał na tyle charyzmy, by w pojedynkę uciągnąć dalej cały ten majdan którego był jakby nie patrzeć – współtwórcą. Ludzie z ich orbity przyciągani zostawali przez magnetyzm Jastrzębia, i Sambor szybko został zapomnianym outsiderem którego niby ludzie kojarzyli, ale nie wiedzieli z czym dokładnie. Rzucił to w cholerę, skupił się na nauce, potem studiach. Mimo że nadal lubił tą muzykę, te klimaty i to, co dawały. Z Jastrzębiem przez te wszystkie lata zetknął się może z trzy razy, włącznie z dzisiejszym. I teraz stali naprzeciwko siebie, on, rockers z pewnymi sukcesami, mimo ponad czterdziestki nadal z tym błyskiem w oku i pasją, za którą szli nawet młodzi, jak ten Maras i Kozioł, i on, Sambor, protektor mienia i łowca żuli na umowę o dzieło w sieciówce korporacji, w niedoprasowanej koszuli z krzywo przyszytą naszywką ochrony.

– Pilnuję, jak widać, by ludziom nie zabrakło niczego na święta – powiedział z uśmiechem i rozłożył ręce, jakby obejmując całe te królestwo za które jest odpowiedzialny. Młodzi po bokach Jastrzębia spojrzeli na niego dziwnie, niepewni jak mają zinterpretować to zdanie i ten uśmiech, ale zaraz ich wódz roześmiał się i rozładował napięcie. Sambor wiedział, że zrobił to tylko i wyłącznie dla jego dobra, przez wzgląd na te bardzo stare już lata i za nie w ramach jakiegoś zadośćuczynienia. Czuł, że mimo wszystko Jastrząb nie chce pozwolić, by ta dwójka miała złe mniemanie o jego dawnym bracie, który bądź co bądź miał jakiś wpływ na to, gdzie teraz się znajduje. Doceniał to, ale i jednocześnie tym gardził. 

– Nie jest źle, na piwo i rachunki też starcza. No i się żyje, a w naszym wieku to już nie taka oczywistość – dodał z uniesieniem brwi. Młodzi znów nie wyczuli tego, co puścił podprogowo, a może po prostu nie było czego wyczuwać.

– A to prawda, prawda jak nie wiem, słuchajcie tu szympansy jak kolega mówi. Słuchaj Samborku, musimy lecieć, czas ucieka jak głupi, jeszcze zakupy trzeba zrobić, ale kurde, fajnie że się zobaczyliśmy, bo kiedy to się ostatnio widzieliśmy?

– Z osiem lat chyba będzie..

– Osiem? To tych dwóch jeszcze do szkoły chyba chodziło, hehe, ale ten czas leci, niech go. Słuchaj, wesołych, zdrowych, rodzinnych, no wiesz zresztą sam, co ja ci tu pierdzieć będę. Trzeba się zgadać na jakieś wspominki – powiedział i wyciągnął dłoń, od razu przez Sambora uściśniętą.

– Wzajemnie, wesołych świąt i dla was. Pewnie, że trzeba. Trzymajcie się. Powodzenia ze wszystkim.

Basista i perkusista też coś tam rzucili, i po paru sekundach stał znów sam w jaskrawym korytarzu, obok myszkowali klienci, a wyjątkowo kiczowata tym razem świąteczna piosenka wypełniała przestrzeń. Znów wróciło tu i teraz. Czuł się jak na kacu po trzech wypitych na spółę jabolach. Miał wrażenie, że ta rozmowa rozegrała się najbardziej gdzieś w milczeniu pomiędzy słowami, że one same zawiodły na całej linii, wybuchły w twarz zaraz po wystrzeleniu ich z ust. Pocieszyło go jedynie to, że za lekko ponad godzinę opuści już ten sklep i jutro czeka go wolny dzień, katharsis współczesnego człowieka.

 

*

 

Leżał na ziemi, na której zbierało się coraz więcej krwi. Umoczony nią próbował wstać i zrobić coś, ale kolejne uderzenie czymś tępym powaliło go znowu. Mało co widział, obraz drgał jak w febrze, słyszał tylko nad sobą jakieś szaleńcze ryki i spodziewał się trzeciego ciosu. Nadszedł szybciej niż zakładał, ten ponad nim nie miał żadnej litości, choć może właśnie było to miłosierdzie. Ciemność rozlała się wszędzie, koniec, i tylko krwisty napis na środku falował lekko. Sambor posłał pada w odmęty kanapy, aż towarzyszący mu na niej kot wystrzelił i schronił się w ciemnym rogu pod stolikiem, tak że tylko dwa odblaski wpatrywały się w niego nierozumiejąco. Walczył z tym minibossem już od ponad tygodnia, i nie pomagało nic – skakał na niego z wieży, celując w kościany, rogaty łeb. Przekradał się mu pod nogami z zamiarem odcięcia ogona. Próbował z dystansu, ale bełty odbijały się od jego włochatej, przypakowanej klaty, zadając jakieś śmieszne obrażenia. Sprawy nie ułatwiało miejsce walki – niezbyt szeroka blanka wysokiego muru. Może musi u kowala, jedynego w miarę przyjaznego mu osobnika w okolicy, zakląć albo ulepszyć czymś swój miecz, który nadaje się na nieumarłych wojaków, ale nie na tą bestię. Czując głupie rozdrażnienie, bo była to tylko przecież gra, wyłączył konsolę. Mimo to wiedział, że i tak tam wróci i kiedyś go pokona. Cholerstwo było wspaniałym remedium na rzeczywistość, a wyobrażał sobie, że jego przeciwnikiem jest tak naprawdę Dariusz. W menu mignęła mu godzina: było siedemnaście po północy. Dzień zleciał mu jak chyba nigdy dotąd, mimo że nic specjalnego nie robił. Tak oczekiwał tego wolnego dnia, o okazał się on po prostu zbitką czasu, w której nie musiał pracować. Godziny przelatywały przez te przysłowiowe palce, a on spędzał je ot tak, niby odpoczywając, ale czuł że marnuje je, nie przekuwając w nic wartościowego. Oprócz tego pierścienia, który dostał od kowala w zamian za kilka ciężko dostępnych materiałów zdobycznych na czarnych rycerzach, którzy odwiedzali go w snach. Zawsze coś. Wyprasowany tym razem porządnie uniform wisiał na wieszaku, przypominając mu o dzisiejszym już znoju, który go czeka. Przeprosił się z kotem, przekupując go pieszczotą i jedzeniem, i poszedł spać. Śnił mu się ten sam potwór z gry, ale faktycznie z twarzą Dariusza. Nadal niepokonany. Spróbuje kiedy indziej.

 

 *

 

Nigdy nie był typem człowieka który łatwo ulega emocjom lub bywa wkurwiony, jak większość ludzi. Wręcz ten stoizm którym co dzień emanował zastanawiał go, bo bywał tak powszechny jakby zaaplikowano mu go ze szczepionką w dzieciństwie czy mlekiem matki, mimo iż jego rodzicielka musiała wspomagać się końskimi dawkami kropli waleriany, by po ludzku przeżyć dzień. Ale dziś, jednak mimo wszystko, był właśnie wkurwiony. Po prostu wszystko co tylko mogło go wkurwić, wkurwiło go i wkurwiało nieprzerwanie. Bo zaczęło się. Oto Święta. Wcześniej tylko przygotowania, dziś ruszyli pospolicie na rozbój w świetle prawa. Nieprzerwana dostawa narodu – co dwoje wyszło, to czworo weszło, drzwi trzeba było namaszczać olejem co parę godzin, co spolegało na nikogo innego, tylko Sambora ramionach. Święta Bożego Narodzenia. Mimo iż nie stricte, bo jeszcze przyjście Pana nie nadeszło, to ten cały rejwach już dawno był jego częścią i rytuałem, bez którego nie wyobrażali sobie tych trzech przyszłych grudniowych dni. Które już na wyciągnięcie godzin. Już. Teraz. Wcześniej jednak i oni dostali prezenty od Mikołaja. Socjalna paczka z różnymi rzeczami. Same w gruncie rzeczy pierdoły, ale kim trzeba być, by gardzić nawet czymś takim. Ani to ziębiło, ani grzało. Po prostu było. Nie zmieniało zbyt wiele w postrzeganiu tu i teraz. A tu i teraz nie przestawiało się in plus: kasy oblężone i obciążone, jak Uroboros zjadały własny ogon w nieprzerwanej nawale stawianych na nich towarów. Na ich końcach anonimowe kasjerki, ale Sambor widział w nich i Ksylomenę, i Agnieszkę, i Renatę, i Macieja, którzy wykorzystywali pamięć mięśniową jak najlepiej mogli, by obsłużać głodnych świąt ludzi na tyle, by potem w internetach nie zostać sportretowanym negatywnie i ocenionym na jedną gwiazdkę. Ile trwało to szaleństwo? Od dwóch dni, ale przecież zaczęło się jeszcze w listopadzie, pod jego koniec, nie, w połowie, gdy jeszcze ostatnie liście nie runęły, a już musieli wszyscy razem zawieszać bombki i mikołajopodobne inscenizacje, razem z innym świątecznym inwentarzem. Wydawało się to śmieszne wtedy, teraz było przerażające. I trwało w najlepsze. Najgorsze. Trwało już parę godzin i przybierało na sile, fala za falą. Nieustanne pikanie skanerów, jedno za drugim, a czasem kilka naraz, pomieszane z rubasznymi dźwiękami świątecznych nutek. Okazjonalne, ale coraz częstsze krzyki ludzi z kas do innych ludzi z kas kto ma rozmienić, bo naród płacił grubym nominałem, jeśli nie płacił kartą. Zdewastowane półki, pod którymi leżał towar któremu nie okazywano szacunku, był jak ścierwo, choć kiedyś pielgrzymowan do niego i stano w kolejkach. Wszystkimi zmysłami docierało i waliło świadomie, podświadomie, progowo i podprogowo, na jawie i w śnie, że w końcu ta paranoja wychodziła rękami i nogami przez drzwi marketu. Krwiożercza i głodna, w poszukiwaniu towaru, o tysiącu oczu i tylu samo szeptach, a to wszystko zaczynało odkładać się w umyśle Sambora.

-Nie, nie. Cicho. Cicho.. – szepnął do siebie, już na pozór bezpieczny w strażniczej przystani, ale mnogość ekranów przed nim, na których trwał mrówczy ruch, nadal podtrzymywały posmak apokalipsy. Wyłączył je. Wiedział, że to ryzykowne posunięcie, że gdyby zobaczyła to jego agencja, gdyby wpadła na inspekcję, to czekałoby go warunkowe zwolnienie z pracy, a może i finansowe konsekwencje, bo umyślnie narażał sklep na straty. Pozostawił je wyłączone mimo to. Z każdą cichą chwilą dochodził do siebie. Oczywiście słyszał ten cały amalgamat ze sklepu, ale był od niego odcięty, jakby miał w uszach stopery. Odtajał, zbierał myśli w bardziej skupione kształty, i po kilku minutach poczuł, że może z tym walczyć. Poprawił swój uniform, spryskał się perfumem nawet, co by poprawić swój status quo wśród rojnej klienteli, i martwe ekrany na powrót zajęły się obrazem. Zdał sobie sprawę, że musi pomóc na sklepie, że wręcz jest tam wymagany, bo załoga na kasach traci morale. Nie, żeby czuł się kimś, kto te morale im podbuduje, ale przynajmniej pomoże. Spróbuje pomóc. Gdzieś tam będzie obok w razie czegoś. Podszedł do drzwi, zza których dobiegał istnie piekielny rozgwar. Przyjął wdech, i wyszedł. Od razu zaatakowało go wszystko, od czego uciekł. A nawet mocniej niż wtedy, bo będąc ukrytym, zmysły odzwyczaiły się i teraz znów słyszał pazury na tablicy jeżdżące na wszystkie strony świata. Musiał tam iść mimo to, bo to była jego praca, i jego obowiązek w stosunku do ludzi, z którymi tą pracę dzielił. Poszedł. Wychodząc z dyżurki od razu skupił na sobie wzrok całej kolejki pierwszej kasy. Miniaturowy przekrój społeczny przyszpilił go spojrzeniem, ale nie unieruchomił, i Sambor po paru sekundach był już na jej końcu, gdzie zabrał się za porządkowanie postawionych byle jak i byle gdzie koszyków. Dość szybko stały jeden w drugim, będąc gotowymi do ponownego uprowadzenia w marketowe rewiry. Teraz ruszył w głąb, gdzie przemieszczały się chaotycznie większe i mniejsze grupki ludzi. A tam gdzie one, tam i bałagan. Pal licho rzeczy notorycznie nie na swoim miejscu, ale tratowana pod ciężkimi, zimowymi butami żywność.. Tak jakby to, co dotknęło gruntu z automatu traciło swoją wartość i godność, i nie mogło być wyniesione przez człowieka w należne mu na półce miejsce. Wpadło mu do głowy nagle, zastanowił się, czy może produkty jakoś czują, może nawet śpiewają dziękczynne pieśni ku swoim ludziom – bogom, mając nadzieję na wstąpienie w ich koszyki którymi pojadą do raju. Zamiast tego jednak niektóre z nich zostawały zadeptywane i omijane, niczym najwięksi grzesznicy. Dziwna to myśl, ale zastanawiająco mocno zajęła mu przez chwilę głowę. Skupił się jednak na rzeczywistości. Faktycznie, podłoga pozostawiała sporo do życzenia. Po jako takim uprzątnięciu jej, Sambor truchtem poszedł po mopa i odpicował ją na błysk. Dobry, a nawet bardzo dobry uczynek. Widział to w oczach Renaty, która uzupełniała asortyment przywieziony na paleciaku. Kiwnęła głową potwierdzając to, a Sambor odkiwał. Praca zespołowa, co się zowie. Pasowaliby do jakiegoś spotu propagandowego, jak to fajnie zasuwa się w takim markecie. Kto weźmie jednak ludzi w średnim wieku po przejściach? Oni nadają się tylko do tyry poza światłem fleszy. Choć nie, teraz tacy w modzie potrzeby na wartościowych pracowników, którzy swoim słusznym wiekiem reprezentują wartości których brak młodym, i na nich też się tu stawia, i ich się nie deprecjonuje. Mało tego – ich się wręcz domaga, bo to oprócz srebra we we włosach to złoto w sercach, kopalniany kruszec najrzadszego sortu, bo oni wiedzą, że jak nie tu, to może już nigdzie indziej. I kują po emerytury, albo i dalej, które też nie pewnikiem. Więc byliby jak znalazł na afisz, ale tylko wspólnie z Maciejem, młodym i jako tako wykształconym, który zaniżałby dość wysoką średnią wieku Sambora i Renaty. Nie teraz jednak i nie tu, bo praca paliła im się w rękach. Sambor zostawił koleżankę jej sprawom, bo zwęszył coś, po co właśnie był tu zatrudniony – taką miał nadzieję. A raczej kogoś, i szybko, lawirując między zakupantami, udał się do swojej centrali. Na jednym z ekraników odnalazł szukaną postać, jednak ta gdyby wyczuła jego wzrok, i uciekła na inny. Potem na jeszcze jakiś, ale w końcu ją miał. Tam gdzie myślał, gdzie zastanie. Znał ją. Bardziej z opowiadań drużyny kasowej, ale i spotkał się z nią raz czy dwa, ale uciekła spłoszona, gdy tylko jakiś szósty zmysł ostrzegał ją, że idzie za nią sklepowy strażnik. Ruszała wtedy do kasy, kupowała najtańszego wafelka, po czym wychodziła. Szybko, nienaturalnie. Teraz stała przy dziale, jakżeby inaczej, z alkoholami. Razem z wieloma innymi ludźmi, którzy decydowali czym opiją narodziny dobrodzieja, dzięki któremu mają wolne w pracy. Do koszyka włożyła dwie półlitrowe butelki średniopółkowej wódki, i odeszła w inny kadr. Na nim zniknęła na chwilę za wystawką z małymi choinkami, tam akurat, gdzie żadna z kamer nie dosięgała swoim stożkiem.

– Spryciarz, może zawodowiec nawet – mruknął do siebie Sambor, wręcz doceniając taktyczne rozeznanie złodzieja. Nie wbił tu na jana jak byle szmaciarz, tylko dokładnie wiedział co robić i jak robić. 

Gdy pojawił się na ekranie numer sześć, koszyk w jego ręku nie dźwigał absolutnie niczego. Przyśpieszył kroku w destynacji na kasę, która jak na złość kończyła obsługiwać ostatniego klienta. Jak na złość też, jego oficyna znajdowała się na tyłach marketu. Zerwał się zaraz. Wyleciał z niej tak, że aż obejrzało się na niego kilkoro ludzi, a dwoje odruchowo cofnęło się do tyłu. Zbiło to go z pędu na tyle, że zahaczył ramieniem jedną z kobiet. Ta, widząc że nie zamierza jej przeprosić, krzyknęła, skupiając uwagę wszystkich w promieniu dziesięciu metrów, a było ich na tej powierzchni z tuzin. Sambor stanął, przeszywany wzrokiem na wylot z każdej strony, mruknął coś na pojednanie, jednak tłumek nie kupił tego, więc wycofał się i spróbował innym korytarzem – tam jednak, na dziale zabawkowo – papierniczym, oprócz mrowia dorosłych było jeszcze małe mrowie dzieci – oglądających swoje przyszłe prezenty. Nic to, miał już naprawdę mało czasu, a od następnego działu, dla zwierząt, oddzielał go pawilon mięsny gdzie sprzedawali karpie, do których waliły już prawdziwe pielgrzymki. Musiał przedrzeć się tędy – i przedarł. Gdy już wywalił się prawie na linii kas, zobaczył tylko złodzieja przechodzącego przez ostatnie drzwi do małego holu, którym kończył i zaczynał się market. Ten, powiedziony znów swoim szóstym zmysłem odwrócił głowę i spojrzał na Sambora – spod czapki szczurzy, niedogolony ryjek i kaprawe oczka wydłużyły się w uśmiechu zwycięstwa, i zniknął cały w grudniowej ciemności zalegającej przed sklepem. Obsługujący go Maciej dojrzał Sambora i zaraz zrozumiał, że właśnie puścił wolno kogoś, kto dołoży się do kwartalnego manka i braku premii. Gwoli ścisłości, puścili obaj. Ale – przecież to nie musiał być koniec, pomyślał Sambor. Ruszył przez kasy, odprowadzany spojrzeniami kasjerów i klientów. Otworzyły się przed nim pierwsze drzwi, potem drugie, i nagle owiały go zimne wiatry wieczoru, nocy, wszystko jedno tą przeklętą porą. Market znajdował się niby opodal centrum miasta, ale oblegały go stare kamienice, jeszcze spod dłuta dawnych jego mieszkańców, co prawda barbarzyńskich, bo lubiących burzyć, ale posiadających, nomen omen, dryg stawiania budowli długowiecznych, obszernych, i okraszonych wieloma detalami, które w świetle pomarańczowych latarni potrafiły wystraszyć – te wszystkie brodate maszkarony, dziecięce twarze, lwiogłowe lica – ukruszone przez czas, umalowane światłocieniem, wyglądały jak całoroczna ozdoba na jakieś pogańskie święto zmarłych wspomagane dawno nielegalnymi substancjami. Sambor ruszył przez bramę, zza której dolatywał go jakiś szept. Zmienił się on zaraz w hienopodobny śmiech, a po nim wypowiedziane zostały słowa:

– No mówię ci chłopie, człowieku, taki lajt dziś był, że chyba skoczę do innego marketu na łowy. Hahaaa..

Chwila przerwy, mówiący zmienił się prawdopodobnie w słuchającego, ale zaraz znów:

– Nie, nie, dziś już ustawiony z kim innym jestem, następnym razem. Potem..

I Sambor nie usłyszał już co będzie potem, bo wyszedł z bramy, tym samym przerywając rozmowę. Tak, to był on, i oczywiście zauważył go. Ubrany w jakąś kurcinę z drugiej ręki, coś ortalionowego na nogach, buty niezidentyfikowane, ale w typie adidasów. No i ta czapka. Na jego twarz światło lampy również rzuciło zły urok, i całkiem dobrze wkomponowywał się w krajobraz. Nie na długo jednak, bo ruszył jak spłoszona zwierzyna, i tylko echo kroków rozchodzące się po studni kamienicy świadczyło, że jeszcze gdzieś tu jest. Sambor nie czekał, i również szybko zerwał się do biegu. Przeciął następną bramę i znowu znalazł się na kamienicznym dziedzińcu. Leciał za krokami, ich odgłosem, który działał na korzyść zbiega i dezorientował pościg. Już dawno nie biegał, chociaż jeszcze ze dwa lata temu robił to regularnie. Pamięć mięśniowa jednak zaskoczyła szybko i już leciał w rozkosznie chłodnym powietrzu wieczora, nie czuł grawitacji, która normalnie jakby podwójnie kotwiczyła go do ziemi przebywając na szychcie w markecie, i zaczynał czuć się lepiej i lepiej. Endorfiny wystrzeliły jak szampan na Nowy Rok i już był odurzony. Już wcale nie chciał złapać tego gościa, miał to gdzieś. Co go obchodzą te dwie głupie butelki wódki, a niech ma, są święta. A niech to, napiłby się chyba z nim, w podzięce za wyrwanie go z tej matni i danie poczucia, że jeszcze żyje. Że nie umarł tam na stojąco.

– Czekaj! Czekaj, ej! Nic ci nie zrobię! – krzyknął gdzieś przed siebie. Tam, w oddali, gdzie wyraźniała plama światła, zobaczył go, który zwalnia i odwraca się. Sambor ucieszył się. Już widział go coraz wyraźniej – z ciemnych dołów wyłaniały się oczy, a pod nosem wyraźniał uśmiech. Sambor uniósł rękę na znak paxu, i w tym momencie poczuł tępą zmianę perspektywy, a na plecach zimno i wilgoć bruku. Jeszcze dobrze nie zdał sobie sprawy co zaszło, a nad nim wyrosło kilka cieni, które zaczęły zadawać mu ból. W głowę, w ręce, w korpus, po nogach. Chaotyczna seria ciosów wstrząsała nim, nie pozwalała się uspokoić. Po chwili jednak częstotliwość zmalała, okazyjnie odczuwał już jakieś uderzenie, jakby stawiające kropkę nad i temu dziełu. Czuł, że coś cieknie mu po głowie.

– No i co, po co, na cholerę żeś tu leciał, taki strażnik teksasu jesteś? Było siedzieć w ciepłym – usłyszał nad sobą głos, ale nie wiedział, czy był to głos ściganego, czy też przemówił jeden z cieni.

– Chciał, to dostał. Dobra chłopaki, zawijka, mogą po szmaty zadzwonić.

– Ta.

Odgłos odchodzących szybko kilkoro ludzi, i jeszcze nie czuł nawet bólu. 

 

*

 

Lekko dreptał przed siebie parkową ścieżką. Nadal bolało go praktycznie wszystko – mięśnie były obtłuczone, a w nogach czuł zakwasy. Twarz przedstawiała się podobnie – pod lewym okiem siniec, gdzieś z boku, we włosach, rozcięcie. Czuł tam jeszcze skrzep krwi, na szczęście nie trzeba było zszywać. Park był wyludniały, szary, smutny, ale podobało mu się tu. Oprócz niego kręciły się tu tylko kawki i kruki, szukając szczęścia w okolicy przyławkowych śmietników. Rechocząc gardłowo uciekały mu spod nóg, kiedy szedł dalej. Mógłby spaść już chociaż ten śnieg, pomyślał, co by urozmaicić tą trwającą drugi miesiąc szarugę, ale przynajmniej miał cały park dla siebie. Pewnie byłoby tu wiele osób gdyby przybrał śnieżny strój, a tak, pustki. Jak nie spadnie, to dopiero w marcu może zacznie się coś zmieniać, czyli najgorsze jeszcze przed nim. Pamiętał, że dobiegła do niego Agnieszka z Maciejem, pomogli wstać, i wyprowadzili z labiryntu kamienic. Tylnim wejściem wszyscy weszli do jego stróżówki, by nie robić sensacji na sklepie. Tam opatrzyli go i doprowadzili do porządku. Wyszedł z tego zadziwiająco nieźle, ale w końcu był facetem w sile wieku, solidnie zbudowanym i wysokim. Typ łagodnego dużego gościa. Wiadomo, że każdy szermierz dupa kiedy wrogów kupa, ale bardziej ucierpiał jego charakter niż ciało. Pierw cieszył się, że w końcu robi coś, do czego został tu zatrudniony. Wiedział, że to bardzo głupia myśl. Ale poczuł się wtedy nagle jakoś potrzebny, na miejscu, mimo że chrzanił ten przybytek i zaległy w nim towar. Kilka rzeczy w tą, tamtą, dla całego wszechświata tej korporacji, która ma srogie rzeczy za uszami, która wyrzuca tony jedzenia, dla której on i reszta ludzi tu pracujących to numerki. I on wyleciał jak ten dobrodziej za złodziejem, szlachetnie chcąc pozbawić go łupu, haha. A gdy już zreflektował się w tej naiwności, było za późno. Chłopaki zrobili co musieli. Dostał zasłużenie. Bardzo dobrze. Na szczęście było to przed jego dwoma wolnymi dniami. Wyciągnął telefon – chciał spożytkować dobrze ten czas. Wybrał numer i zatwierdził zieloną słuchawką na ekranie. Gdy pojawił się sygnał, zamarł. Odbierze? Po kilku długich sekundach odezwała się poczta. Klasycznie. Schował telefon w kieszeń płaszcza i dreptał dalej. Jutro wraca do pracy. Mógł spokojnie pociągnąć jeszcze do końca świąt, ale jutro był ostatni dzień przed wigilią, i nie chciał zostawiać ludzi na kasach samych. Oczywiście nie mógł pomóc im tam bezpośrednio, ale był ich supportem, dobrym duchem, a nawet kimś na kształt.. krewnego? Jeśli wszyscy urabiali tam swoje krwawice, włącznie z nim, to musieli być jakoś połączeni. I nie chciał w ten piękny czas zostawiać ich pastwie losu. Pierwej jednak musiał nakarmić kota.

 *

Do pracy przyjechał samochodem. Później niż zwykle, na co miał pozwolenie. Dwie godziny to niby niewiele, ale można pooddychać wolnością zawsze trochę dłużej. Kolejny dzień grudnia znów wyglądał jak po radioaktywnym opadzie z tą swoją jednostajną paletą kolorów wszędzie. Sambor pomyślał, że jest tak szaro, że to wręcz niemożliwe, że jeszcze kiedyś świat znów się pokoloruje, że będą zielenie i błękity, a poza miastem złoto na polach. Czysta abstrakcja. Szybko przemknął od auta do tylnego wejścia na sklep. Od razu buchnęła na niego, a jakże, wiadoma muzyka, ustawiona jeszcze głośniej niż zazwyczaj. Ludzi już teraz, koło południa, było dużo. Czuć było w powietrzu ten ostatni dzwonek na zakupy. Kręcili się nawet po korytarzach jacyś przebierańcy – elf i elfka, którzy w zamian za cukierka namawiali do brania wszystkiego w ilościach prawie że hurtowych. Ze swoim lekko podbitym okiem Sambor niezbyt wtapiał się w klimat, no ale cóż. Szybko starał dotrzeć do swojego centrum dowodzenia, tam będzie miał jeszcze chwilę by odsapnąć i wypić coś na gorąco. Otworzył drzwi, wszedł do środka, i stanął w miejscu. Odsunięte od stołu krzesło, na blacie kubek, a w pomieszczeniu lekki aromat kawy po turecku. Czyżby..

Drzwi prawie uderzyły o ścianę. Sambor jeszcze się nie odwrócił, a już wiedział, już wiedział.

– No proszę! Jest i on!

Dariusz był w pracy razem z nim. Wszedł do biura, cały czas spoglądając na Sambora, nie tracąc z ust tego uśmieszku, którego ten nienawidził. A w uśmieszku tym było to wszystko, czego nienawidził jeszcze bardziej – cały jego stosunek do niego, ludzi, a może i nawet świata. Usiadł przed monitorami, waląc się na fotelu jak na kanapie u siebie w domu.

– Nooo, gratulacje, kolego. To się chwali, to się chwali.. Tak wziąć i pobiec za złodziejem. No bohater po prostu.

– Słuchaj Dariusz, jeśli mamy razem..

– No szkoda tego oka tylko – uniósł prawie zrośnięte brwi i złapał za lewy koniec wąsa, świdrując spojrzeniem na jego lekkie limo – bo z tego co słyszałem, na darmo podbite.

No tak, pomyślał Sambor. Czyli znał historię. Sambor wiedział, też, od kogo wie. Jedna jedyna kasjerka, której nie przeszkadzał charakter Dariusza, która sama z siebie lubiła z nim coś poknuć, z którą razem podśmiewali się goblinopodobnym śmiechem z sobie znanych tylko powodów – dwudziestoparoletnia Sylwia. Była wtedy na zmianie, gdy się to wydarzyło.

– Zajmij się robotą lepiej, dziś będzie gorąco – wypalił Sambor i chciał dodać coś więcej, widząc lekką zmianę w fizjonomii Dariusza, ale przerwało mu pukanie do drzwi. Dariusz na powrót owinął się swoim uśmieszkiem.

– Cześć Sambor, cześć Darek – powiedziała, nie czekając na zaproszenie i wchodząc do pomieszczenia, Wiola, kierowniczka zmiany – Widzę że jesteście obaj, to dobrze. Chcę omówić z wami ten dzień.

Miting trwał koło minuty, w której dowiedzieli się, oprócz faktu że będą pracować razem, że to ostatni przedświąteczny dzień (o czym wiedzieli również), a oznaczało to najwięcej ludzi i najwięcej pracy (co również niespecjalnie ich zaskoczyło). Mają mieć oczy dookoła głowy i wspierać się nawzajem, a chodziło jej zapewne o ostatnią sytuację z udziałem Sambora. Ten prawie parsknął na wyobrażenie, jak razem pędzą za złodziejem wódki, a potem jak Dariusz znosi go rannego na sklep i opatruje, mówiąc przy tym by nie szedł w kierunku światła.

– Coś jest śmiesznego w tym co mówię, Sambor? – zauważyła jego myśl Wiola.

– Zupełnie nic, przepraszam, zakrztusiłem się.

– No to byłoby na tyle, panowie. Życzę dobrego dnia i wesołych świąt. Do dzieła.

 *

 

Dzień w barwie widzialnej za oknem zleciał mu szybko, i dobrze. Tylko kilka razy przeciął się z Dariuszem – obaj jakby instynktownie obrali dwa różne skrzydła sklepu i umyślnie nie wchodzili w nie swoje rewiry. Jakby obaj byli pakmanem uciekającym przed duchami. Ludzi było dużo i przybywało ich razem z zapadającym wieczorem. Karpiowy miał pełne i drżące ręce roboty, ale obsługiwał tłumek nader sprawnie. Wszelakie kolędy, melodie, dialogi między świątecznie podnieconymi głosami z głośników nie irytowały Sambora tak bardzo, jak myślał że będą. Kilka razy zrobił porządek na wystawkach, przeleciał mopem jakiś newralgiczny punkt, w którym zbierało się błoto z butów klienteli, ale poza tym – było nieźle. Nie widział podejrzanych postaci i zachowań, wszyscy byli wygłodniałymi konsumpcji, ale przy tym w miarę kulturalnymi osobnikami. Gorzej sprawa miała się przy kasach – tam już od paru godzin trwał któryś z kolei piekielnych kręgów – nie wyrabiały pod nawałem towarów taśmy, ludzie się spieszyli, gnietli w kolejce, coraz bardziej na głos wyrażali niezadowolenie z tego stanu rzeczy. Na stanowisku Ksylomeny rozgrywał się absolutny dramat – jakieś pudło z czymś elektronicznym nie chciało dać się sprzedać, skaner nie przyjmował jego jestestwa, co spotęgowało tylko ogólny dysonans u reszty kolejkowiczów.

– Co to za sklep, co nie można w nim rzeczy kupować?

– Nastawjajo tych komputerów wokół siebie, nawalą w nich wszystkiego a potem bałagan jest.

– Kiedyś chciałeś coś kupić to kupowałeś, a teraz łaskę robio że sprzedadzą. Cholera by ich.

– I za jaką cenę jeszcze.

– Kierownika pani zawoła!

– O, baba kierownik, no to wiadomo.

Odezwały się głosy sierot po komunie jeden po drugim. Ksylomena dwoiła się i troiła, ale pod ostrzałem nieprzyjaznego tłumu topiła się i nikła w oczach. Na szczęście przybyła Wiola na białym koniu i jakoś załagodziła sytuację, udobruchała wezbraną tłuszczę i spowodowała dalszy przepływ dóbr już bez większych problemów. Nadal jednak było tłoczno i gęsto. Sambor widział co się dzieje przy kasach – pracowały wszystkie na najwyższych możliwych obrotach. W zasadzie pracowali ludzie – Maciej, Agnieszka, Renata, biedna Ksylomena. Pisk skanowanych produktów znowu mieszał się z muzyką i ambientem wywoływanym przez ludzi, tworząc ponownie ten psychodeliczny kolaż. Trochę czuł, że znów zaczyna go brać. Jedyne co mógł zrobić to porządkować koszyki, tak by one chociaż przejawiały jakiś porządek. Porządkował tym samym myśli. Sztaplował je i układał w słupki. Jedna do drugiej, i tak dalej. Oddech. Mięguszowiecki Szczyt. To już ostatni dzień szaleństwa. A po nim przyjdą następne, jak fale wywołane na tafli po upadku z niego, jedna po drugiej, aż do całkowitej ciszy. A po niej nic. Ale już nic nie będzie, także mnie, myślał. To lepsze czy gorsze niż teraz, kiedy odczuwa się wszystko w taki sposób? Być czy nie być, do kurwy nędzy? Fleszbek, fleszbek. Pomocy.

– Słuchaj, chodź, pogadamy – usłyszał z tyłu za sobą.

Nieoczekiwanie z ratunkiem przybył mu, tak, Dariusz. Sambor wyprostował się i musiał lekko zniżać wzrok, bo był od niego prawie o głowę wyższy. Mimo to Dariusz wcale nie miał z tego powodu kompleksów. Patrzył na Sambora, ale nie przybrał zwyczajowego grymasu z którym obnosił się po sklepie. Miał w twarzy coś innego. Sambora niepokoiło to.

– O czym chcesz rozmawiać? – zapytał – Chyba wszystko jasne. Ty nie lubisz mnie, a ja nie lubię ciebie. Po prostu nie przeszkadzajmy sobie w robocie.

– Pasuje mi to. Ale powiem ci, Samborku, że to całkiem dobre było, co ostatnio zrobiłeś.

Sambor poczuł jego wzrok na swoim podbitym oku.

– Pokazałeś że masz jaja, mimo że dostałeś po dupie. Trochę inaczej teraz na ciebie patrzę.

– Tylko nie gadaj, że spodobałem ci się.

Dariusz parsknął po swojemu.

– Podobać to podobasz się pewnie temu pedziowi z nadwagą, Mariuszowi czy jakoś tak. Mi podobało się to, co zrobiłeś.

– Tak? Jeszcze parę godzin temu chyba nie bardzo, wtedy gdy zeszliśmy się w biurze.

– Bo i pocieszne, śmieszne to jest też – powiedział niejasno – Ale przede wszystkim odważne. Po męskiemu. Po wojskowemu. Nie dać byle kundlom myśleć, że mogą sobie wziąć coś za darmo, spod nosa. Kiedy my jesteśmy.

– Na tym polega nasza praca.

– Niby tak, ale ja bym za nimi nie pobiegł – Sambor coraz bardziej nie wiedział, co o tym myśleć – Tu wychodzi twoja śmieszność właśnie, panie Samborku. Trzeba się szanować. Wiedzieć, kiedy trzeba coś zrobić, a kiedy mieć w dupie. Ty robisz za dużo.

– O co ci, do cholery, chodzi chłopie?

– Patrz tam – wskazał ręką na kasy i tłumy przy nich – Widzisz ich?

– Klientów?

– Nie, chrzanić ich. Tych nieudaczników na kasach, widzisz?

Sambor po kolei przeskakiwał wzrokiem od kasy do kasy, od człowieka do człowieka, którzy urabiali się już od godzin nieprzerwanie.

– Widzę i znam ich – odpowiedział.

– Taaak, znasz bardzo dobrze, wiem. Nie szkoda tracić ci na nich czasu?

– A jak ja na nich niby tracę czas? – zapytał go, coraz bardziej zdenerwowany i mieszany.

– Angażujesz się. Pomagasz. Słuchasz historii z ich chujowego życia, które tracą skanując produkty ludzi, którzy są ponad nimi. Którzy patrzą na nich z góry. My też jesteśmy ponad nimi. Chodzimy wokół nich, potem pijemy kawę w biurze, oglądając ich na kamerach. To jest, Samborku, prawie boska perspektywa. – Zrobił chwilę przerwy – Bóg robi tak samo. Siedzi, pije kawę i pierdoli ten padół, niech się męczą. I oni na kasach właśnie tak się męczą. Z własnej woli smażą się w piekle. Za to mam ich szanować?

Nie znał go z tej strony. Uważał go dotąd za denerwującego, ale nieszkodliwego prymitywa, teraz stała przed nim osoba zupełnie nowa. I straszna. Przybysz z odległych czeluści.

– Uwielbiam święta, to jest piękny czas – kontynuował – Gdy widzę te kolejki do kas, ten stres i pot bydła które musi obsługiwać je nie mogąc nawet iść się odlać, a wszędzie grają kolędy. Czuć wtedy życie jak mało kiedy, a ja mogę stać z boku i tylko na to patrzeć. Bo mam szacunek do siebie – złapał Sambora za kołnierz i przyciągnął do siebie – A ty masz? Masz?! Możesz mieć, tylko dlaczego nie chcesz?! 

Ostatnie zdania wypowiedział tak głośno, że zwrócił uwagę kilku kupujących. Ostudziło go to na tyle, że na twarzy znów pojawił mu się ten zwyczajowy uśmiech.

– Dobra, dobra, trzeba brać się do pracy – powiedział, trąc wąsa i uspokajając rozedrgany wzrok mruganiem – A ty się decyduj. Masz czas do końca zmiany.

I zniknął za zakrętem, ruszył gdzieś między ludzi działem z kosmetykami. Sambor jeszcze przez sekundy analizował to co zaszło, to co usłyszał i to, czego od niego zażądano. Był zelektryzowany odkryciem drugiej strony człowieka, o którym myślał że wie prawie wszystko. Już nie widział tego co wokół, jakieś postacie po prostu przewijały mu się przed oczami, a muzyka sączyła się upiornie w spowolnionym tempie. Nie, nie mógł się temu poddać – musiał odszukać w tym koglu Dariusza i powiedzieć co musi mu powiedzieć. Ruszył jego śladem, ale korytarz wydłużył się w setki metrów. Gdzieś tam na jego jarzeniowo oświetlonym końcu jeszcze dojrzał sylwetkę z uśmiechem rozlanym po całej twarzy, która poszła w bok za półki i zniknęła. Jak mógł ją dojrzeć, skoro była tak daleko? Przebił się przez niewyraźny, pozbawiony tożsamości tłum statystów, ale nadal miał przed sobą tunel. Szum wokół niego zwrócił jego uwagę. Po obu bokach śpiewały, skandowały i wyły produkty, miały nawet jakieś twarze, ale nie traktowały go jako boga. Przypominało to raczej publikę obserwującą zmagania niewolnika w koloseum, bo swoim brzmieniem pokazywały mu nieomylnie kciuk w dół. To Dariusz był tu lwem, szefem, minotaurem. Sambor błądził. I faktycznie zaraz znalazł się w ciemnym pomieszczeniu gdzieniegdzie tylko rozświetlonym łuczywem. W nich nie płonął jednak ogień, a jarzeniowy, sztuczny, cyfrowy poblask, rzucający bladotrupie poświaty wokół siebie. Pomieszczenie było holem, hol był korytarzem. Ten prowadził wprost, a za nim był zakręt. Sambor szedł nim macając ściany. Światło nie było nim samym w sobie, raczej jego placebem. Zaczynał widzieć rzeczywistość jakoś poklatkowo. Utraciła ona zwyczajową płynność. Poczuł się jak kukła wprawiona w ruch techniką filmową z lat osiemdziesiątych, poruszającą się fazowo. Z końca korytarza biła jednak łuna czegoś jakby prawdziwego. Światła utkanego z prawdziwych fotonów, nie lampy ich imitującej. Został oślepiony i chwilę potrwało aż jego wzrok odtajał, a potem ukazało mu się to. Niebosiężna bryła jakiegoś zamku, istny labirynt galerii, krużganków, a ponad nimi strzelistych wież, których same szczyty znikały w mgle. Wyszedł na coś w rodzaju łącznika między tym skąd przyszedł a bryłą jednego ze stołpu. Idąc zorientował się, że pod sobą ma ogromne przepaście, których końców też z powodu mgły nie mógł dostrzec. To wszystko miało jakąś poetykę snu, ale też.. gry, w którą grał w wolnym czasie. Poznawał tą architekturę i sam klimat. Ale w grze.. nie zdążył nawet dobrze o tym pomyśleć, gdy coś wylądowało za jego plecami z wielkim wstrząsem. Kątem oka tylko zobaczył że to coś jest nieludzko ogromne i rozpędza się w jego kierunku. Zaczął biec, bo na końcu mostu znów widział coś znajomego – mglisty otwór – który wydawał się na tyle zwarty, że dla podróżnika nie wyznającego się na tym miejscu mógł wydawać się nie do przejścia. On go jednak dopadł, włożył w niego rękę, i czując wilgotny chłód przebył dziwaczny portal. Został przyjęty i oddzielony od pogoni. Po drugiej stronie panowała znów martwa cisza, ale zdominowało go zupełnie nowe uczucie – nieważkość. A w sekundę potem leciał już w dół czując coraz większy opór powietrza, który szarpał jego służbowym ubraniem. Ciemny z początku dół zaczął rozświetlać się znów czymś mlecznym, aż uległ przeobrażeniu w jakże dobrze mu znany marketowy korytarz, tyle że opadający pionowo. I spadał tym korytarzem, obok śmiechu zawartości jego półek, coraz prędzej. Muzyka rozlana była w jakimś dziwacznym slowmotion. Pęd nie pozwalał mu oddychać i otwierał oczy. Zastanawiał się kiedy to się skończy, kiedy jego własna rozpędzona masa napotka opór i rozbije mu kości i miękkie tkanki.

– Chcesz pan kupić karpia, czy co?

Otworzył oczy. Do uszu napłynęły mu znów znajome melodie, które przyśpieszyły do normalnej prędkości Stał w swoim sklepie, gdzieś tam wokół kręcili się zwyczajowi statyści, a stojący przed nim chłopak patrzył na niego tak jak ludzie zazwyczaj patrzą na niego – jak na jakieś dziwne zjawisko.

– Chyba żeś gdzieś pan odleciał, bo szłeś pan jak na autopilocie. – znów przemówił – W porządku wszystko, czy nie bardzo?

– W porz.. Dobrze, tak. Dzięki – odpowiedział Sambor, jakby ucząc się od nowa jak mówić. Chłopak nadal jakby mu nie wierzył.

– Pan to przynajmniej w porządku jest, nie to co ten drugi ochroniarz.

– A co się dzieje?

– Przychodzi, wypytuje, pytał raz nawet czy mi nie wstyd tak te karpie sprzedawać, czemu do normalnej pracy za normalne pieniądze nie pójdę, i jeszcze.

– No rozumiem, wiem o co chodzi, ale tak między nami, to faktycznie kokosów tu nie ma, no i to specyficzna robota taka – próbował zapytać Sambor, bo sam był ciekaw co go też tu trzyma, a rozmowa kotwiczyła go z rzeczywistością.

– Ech..

– Spoko, jak nie chcesz mówić, to spoko.

Chłopak odetchnął.

– To zemsta – i powiedział nagle.

– Co zemsta, na kim?

Chłopak spojrzał na niego uważnie i poufnie.

– Te chamy płetwiaste mi ojca zabiły.

Po niedawnym przeżyciu te słowa zadziwiająco mało ruszyły Sambora.

– Sześć lat temu ojciec kupił jednego, chciał ubić w łazience – mówił chłopak – ten mu się jakoś wymsknął z rąk, wypadł, ojciec na niego nadepnął i się pośliznął. Przypierdolił głową o wannę. Dwa dni śpiączki i kaplica. Co roku od tych pięciu lat pisze się na sprzedawanie ich, tu już drugi rok z rzędu jestem. Ale ostatni, przez tego jaszczuroida pieprzonego, za rok gdzie indziej pójdę. Chodzi i się wypytuje, co go to obchodzi? – zakończył tyradę. O dziwo jakoś się przez to uspokoił, nie dygotał jak zazwyczaj. Może to też zasługa braku ludzi chętnych na karpie. Wysprzedał prawie wszystko, mszcząc się należycie.

– Jaszczuroida? – mimo że Sambor był zaciekawiony historią chłopaka i trochę było mu go szkoda jeśli jej nie zmyślił, to bardziej zaciekawiło go to, jak nazwał Dariusza.

Chłopak kiwnął twierdząco, cały czas obserwując Sambora z wyrazem jako takiej konfidencji na twarzy.

– Bo to nie człowiek. Ma coś dziwnego w sobie, nie wiem.

Sambor zaryzykował lekko:

– Jakby gdzieś z Zeta Reticuli przybył.

Chłopakowi zauważalnie rozszerzyły się źrenice.

– Skąd wiesz? – zapytał.

Teraz to Sambor spojrzał na niego tak, jak patrzy ktoś na kogoś, komu przekazuje ważne i tajne wieści. Przedtem jeszcze rozejrzał się na boki, co by nie wpadło to w uszy osób nieupoważnionych.

– Słuchaj.. Jak masz na imię w ogóle, jak się do ciebie zwracać?

– Może mi pan mówić Asu.

– Dobra.. Asu. – wyciągnął do niego rękę – Sambor. Nie Pan, Sambor.

– Okej.

– Jeśli mi pomożesz, powiem ci jak to wygląda i kim jest Dariusz.

 

*

 

Było przepięknie. Na kasach cały czas trwała walka. To już nie było kupowanie i sprzedawanie dóbr doczesnych ze zwrotami dzień dobry, dziękuję, do widzenia, tylko okupacja i zabór taśm połączone z survivalem – kto pierwszy, szybszy i sprytniejszy. Dariusz pomyślał, że szereg ludzi do kolejki idealnie nadałby się dla plutonu egzekucyjnego. Wspaniały przekrój społeczny, tak różny za życia, taki sam po nim. Każdy inny, wszyscy równi. Pośmiertny socjalizm. Bóg podchodzi do automatu z kawą po dolewkę. Radował go niewysłowienie obraz kasjerów, frajerów, którzy musieli do fajrantu przewalić i przeskanować jeszcze kilka ton rzeczy, zanim sami będą mogli udać się na spoczynek, zamknąć sklep na cztery spusty i zasiąść z rodziną przy stole, chociaż na chwilę z powrotem stając się ludźmi. Ale nie, jeszcze nie. Teraz jeszcze musieli trwać w roli biorobota, któremu humanizmu nie dodawała nawet plakietka z imieniem na piersi. Nawet nie chciało mu się zwyczajowo wrócić do stróżówki, by, a jakże, pić kawę po turecku i oglądać ich na kamerach. Klientów miał gdzieś, ale kochał kierować strumień wzroku kamery na kasjerów, przybliżać obraz, patrzeć na ich mimikę, nerwy, natręctwa. Teraz był tak blisko, że widział to na żywo. Chodził tylko gdzieś w okolicy kas by sprawiać pozór bycia na warcie, a w rzeczywistości zmieniał kanały w postaci oglądania to Agnieszki, to Ksylomeny, Renaty czy nawet Macieja, którego oglądać lubił jedynie wtedy, gdy jak teraz ledwo wyrabiał się z robotą i pot ściekał mu za kołnierz polówki. I Dariusz widział, że oni go widzą, że czują jego obecność, i działa to na nich jeszcze bardziej deprymująco, że jeszcze ciężej podnosi im się te produkty, że mają jeszcze większy problem z wydaniem należnej reszty, bo nie mogą się skupić. Z nich wszystkich lubił jedynie Sylwię, ale ona była nieobecna, rozważnie załatwiła sobie lewe el cztery, za to miał do niej jakąś krztę szacunku. Mówiła mu że pojedzie na święta do jakiegoś typa którego poznała w internecie, któremu nie przeszkadzały jej dwa maleństwa, jedno lat sześć, drugie dwa i pół. W święta i tak nikt nie sprawdzi prawdziwości powodu wzięcia chorobowego, mówiła mu. Doceniał jej spryt, chociaż i tak uważał za dość głupią – była w tej głupocie jednak bezpośrednia i często wchodziła w konflikty z resztą kasjerów, co było doskonałą rozrywką w oczekiwaniu na emeryturę w tym sklepie, od której dzieliło go dziewięć miesięcy. Miałby ją już dawno, ale te kilka lat które stracił kiedyś, które musiał oddać na poczet sprawiedliwości którą chciał oszukać, teraz się mściły. Gdyby tylko nie wdał się wtedy w pyskówkę, gdyby odpuścił tym ludziom, ale nie mógłby potem usiedzieć, jakby odpuścił. Wyleciał na nich z ambony, na rauszu, bo już był po prawie połówce, choć znajomy z którym tam siedział wołami go zatrzymywał. Nie idź, mówił, siedź, jeszcze liter jest do zrobienia, na cholerę tam szedł do nich będziesz. Ale gdzie tam, on właśnie pójdzie nawet na złość dobremu koledze. I wylazł z tej ambony ze sztucerem, zszedł po schodkach, i podobno wycelował nawet w tych rowerzystów, nie pamiętał. Strzelać nie chciał, aby nastraszyć, bo mieli czelność mieć pretensje, że przy szlaku stoi ambona i ich dziecko bało się przejechać, bo była kiedyś sprawa, że postrzelili kogoś na rowerze, bo myśleli że to dzik. Nagrali to telefonem i mieli twardy dowód nie do zbicia. Pisali nawet o tym w lokalnej gazecie. Potem poszło szybko, a potem wolno, bo trzy lata. Ciągnęło się i gdyby nie to, już by bimbał, już by wysiadywał we wieżyczce ze Staśkiem, polewał i lustrował polany w nadziei na łatwy strzał w łatwą ofiarę, a teraz musi być jeszcze tu. Nic to, myślał, i tak jestem ponad nimi, a czas leci szybko – i upewniał się o tym, obserwując rozgrywające się właśnie wydarzenia.

Napotkał czyjś wzrok, nieoczekiwanie. Normalnie nikt na niego nie patrzył, traktowali jak powietrze, był niewidzialny, co bardzo sobie chwalił ale i wmawiał, że to jego charyzma tak działa. Teraz jednak ktoś na niego spoglądał bezpośrednio już od paru dobrych sekund, i czuł coraz większą niewygodę. Tylko on mógł patrzeć, nikt inny. Obserwowany czuł się jak gdyby przegrywał, jakby ktoś był ponad nim. Z lekkim szokiem odkrył, że wgapiał się w niego ten dziwny chłopak od karpi – ten, którego już dawno zrównał z ziemią, który dygotał jeszcze bardziej jak Dariusz pojawiał się obok i obserwował przy pracy. I on teraz go, Dariusza, miał miażdżyć spojrzeniem tych kaprawych, spuchniętych oczek? Ja mu kurwa zaraz dam, gówniarzowi, powiedział pod wąsem i ruszył w jego kierunku.

 *

 

Sambor stał w przyciemnionej stróżówce i myślał nad tym, co go spotkało przed kilkunastoma minutami. Nigdy nie miał żadnych epizodów psychotycznych, nie licząc napadów melancholii, ale od tego nie zmienia się postrzeganie rzeczywistości jak po dietyloamidzie kwasu lizergowego. Nagle drzwi otworzyły się dość gwałtownie, jak gdyby w ruch wprawiła je zdenerwowana osoba. I tak też było, bo do pomieszczenia wpadł Asu, wyraźnie się telepiąc.

– Dobra, idzie. – powiedział – Na pewno je wyłączyłeś?

– Na pewno – potwierdził Sambor i spojrzał na ciemne ekrany monitorów.

Asowi to wystarczyło, bo kiwnął głową i i schował się po lewej stronie drzwi. Sambor był po prawej. Przez chwilę obaj stali w milczeniu, obaj słyszeli tylko walenie swoich serc, tym mocniejsze, im głośniejsze były kroki które dochodziły ich uszu. Drzwi obok nich jak gdyby eksplodowały, a do pomieszczenia wpadł Dariusz z takim impetem, że zaraz znalazł się na jego środku. Jeszcze tylko na sekundę spojrzeli na siebie, i w dwóch susach dopadli go, sprowadzając na ziemię. Asu złapał za nogi, Sambor unieruchomił w korpusie i Dariusz już leżał, bełkocząc zdezorientowanie i próbując się uwolnić w spazmatycznych ruchach.

– Co jest… kurw.. co jest.. halo, ratun…

Nikt jednak nie miał szans go dosłyszeć – na sklepie świąteczne dżingle grały jeszcze donośniej, bo Sambor zadbał i o to. Sklepowa drużyna jest zajęta swoimi sprawami na śmierć i życie. Sambor rzucił Asowi kolorowo pstrokaty rulon. Ten odwinął spory kawałek i zaraz zaczął owijać go wokół wierzgających nóg Dariusza. Robił to jednak zadziwiająco sprawnie i dokładnie, zupełnie bez śladu zwyczajowej padaki. Gdy doszedł do pasa, przekazał rolkę Samborowi, przytrzymując Dariuszowe ręce.

– Co wy.. czy was.. do reszty.. po co..

– Ciiicho Dareczku – powiedział do niego spokojnie Sambor – Zdecydowałem się.

Rulon się skończył i Asu podał Samborowi kolejny. Owijanie niewysokiego, ale krępego Dariusza wymagało wiele materiału. Był to wszak zwykły papier na świąteczne prezenty.

– Mamy go, mamy.. – mówił do siebie bardziej chłopak i trochę niepokoiła Sambora podnieta w jego głosie. Sam jednak był nakręcony – jakby nie było, pozbawiał właśnie człowieka jego podstawowych praw. Nie było jednak odwrotu. Czuł, że tak być musi. Gdzieś w okolicy mostka potrzebna była kolejna bela. Trzy czwarte Dariusza było już opakowane. Współpraca między Asem i Samborem przebiegała wzorowo – kiedy trzeba było, jeden albo drugi lekko podnosili Dariusza i można było przełożyć pod nim papier i jechać dalej. Muzyka z marketowej hali była trzecim kompanem, tłumiąc coraz bardziej paniczne wynurzenia ofiary:

– Pójdziecie do więzienia, pójdziecie, ja wiem jak tam jest, tam was załatwią, ja tam wszystkich znam, pomocyyy…

Wiem, że wiesz, myślał Sambor owijając mu już podbródek. Wiem, co zrobiłeś, że posiadłeś tą wiedzę. Znał tą sprawę, bo był na bieżąco z lokalnymi mediami. Spasował wiek i inicjały prowodyra, no i kiedyś podczas nudnego popołudnia w sklepie, kiedy nic się nie działo, nieoczekiwanie podeszła do niego Sylwia i wyznała, że Dariusz opowiedział jej o tym, że poluje prężąc się jak samiec alfa i czekając na komplementy. Wszystko pasowało, prawdopodobieństwo błędu było znikome. Owinął mu już głowę, zostawiając miejsce na nos, by się im przypadkiem biedak nie udusił. Bebłotał coś tam spod papieru i czasem wierzgał, ale sam chyba wiedział, że to bezcelowe. Obaj wstali, przyglądając się dziełu i łapiąc oddech, bo to była ciężka praca.

– Masz go tu? – zapytał Asa Sambor.

Ten kiwnął głową i szybkim krokiem wyszedł z pomieszczenia. Za kilka dosłownie sekund władował się z powrotem, pchając za sobą zwykły, sklepowy wózek na zakupy.

– Powiem ci chłopie, że takie akcji jeszcze nie widziałem – powiedział chłopak do Sambora, podstawiając mu pojazd pod rękę.

– Ja też chłopie, ja też. To co, ładujemy.

Asu stanął przy nogach pakunku, Sambor przy głowie. Dźwignęli na trzy i z lekkim trudem, bo ważyło to z osiemdziesiąt kilogramów, wrzucili Dariusza do środka. Wystawały mu nogi i głowa po stronie rączek, ale zalegał w wózku niczym rasowy produkt z półki. Nawet się uśmiechnęli na ten widok.

– Dobra – powiedział Sambor – Wiesz co robić.

– Tak.

– To do zobaczenia.

 

 *

 

Wyszedł z biura, pchając wózek w którym mieścił się długi, czasami poruszający się i wydający stłumione odgłosy pakunek. Owinięty w kolorowy papier w śnieżne gwiazdki, kanciaste renifery i bałwanki. Wcześniej Sambor przywdział mikołajową czapkę, w sumie sam nie wiedząc dlaczego, ale chyba działała na zasadzie czapki – niewidki, bo nawet nie zwracał na siebie większej uwagi. Owszem, mijał odwracające się i zdziwione twarze, ale zaraz wracały one na powrót do celu swojej wizyty tu. Po sklepie kręciły się jakieś elfy, więc pewnie jest kolejnym elementem jego dekoracji, czy coś. Grała muzyka. Szedł dalej. Pierw jednak musiał coś załatwić. Zatrzymał się przy znajomym basenie i zajrzał do środka. Niedobitki karpi kręciły się w kwadratowe kółko, jeden jednak wyglądał z wody wysyłając mu nieme prośby. Ujął podbierak w dłoń i po chwili błądzenia nim w mętnej lurze, wylał jego zawartość do sporej torby. Postawił ją na wadze, nacisnął dwa przyciski i przykleił karteczkę. Wrzucił do koszyka obok Dariusza. Potem na wadze położył klucz od biura i zważył. Kolejną karteczkę przylepił swojemu prezentowi. Skierował wózek w korytarz i ruszyli wszyscy razem. Mijali ludzi podobnie jak wtedy, jednak czym bliżej kas, tym większą uwagę zwracali oni na ten niecodzienny widok, jaki Sambor, Dariusz i karpie sobą przedstawiali. Klienteli było wyraźnie mniej niż wcześniej, ale taśmy nadal były zawalone po całości. Zastanawiał się ile z tych rzeczy, ile z tej żywności trafi do lasów, na bruk, do śmieci. Cóż za absurd pierw walczyć o to jak o życie, by potem i tak tego nie użyć zgodnie z przeznaczeniem. Słyszał już piski skanerów, widział prześwitujące znajome lica między sylwetkami stojącymi w kolejkach. Te odwracały się jedna po drugiej niczym upadające kostki domina. W końcu dojrzały go też twarze Macieja, Agnieszki, Ksylomeny, Renaty i reszty. Pierw zastygły razem z ciałem, na chwilę stopując cały proces sprzedaży – zniknęły z eteru wszystkie piski, szelesty, słowa dziękuję, zapraszam ponownie, wesołych świąt. Tylko świąteczna muzyka wypełniała próżnię, ale i tak jej nikt nie słuchał, gdyż wszystkie oczy wpatrywały się w podchodzący do nieczynnej dotąd kasy wózek. Zauważył, że jakiś dzieciak chyba nagrywa go telefonem – pierw chciał podejść i mu go wyrwać, ale coś tknęło go i odpuścił. Trochę się tym nawet zdziwił. Był przy kasie. Widział na twarzach innych klientów niepojętość całej sytuacji – taką samą zresztą jak na twarzach swoich kolegów. Nie dziwił się jednak temu zupełnie. Jak gdyby nic wytargał wytargał owiniętego w papier Dariusza i upuścił na taśmę, która odczuła jego ciężar. Za nim delikatnie wyłożył torbę z rybami. Najbliżej niego operował Maciej, i przywołał go gestem ręki. O dziwo ten od razu wstał, opuścił stanowisko i podszedł, zajmując nowe. Tym dziwniejsze, że na swoim miał jeszcze troje ludzi do obsłużenia. Ci jednak nie zająknęli się nawet słowem protestu. Działy się prawdziwe cuda, dział się prawdziwie piękny czas. Alleluja.

– Sambor, do cholery, co ty robisz? – szepnął do niego Maciej, gdy już usadowił się na krzesełku. – Czy to jest Dariusz? – dodał, spoglądając na wijący się i bulgoczący okaz.

– Owszem, Maćku. A teraz bądź na tyle uprzejmy i skasuj mi go.

– Ale..

– Proszę.

Z trudem, ale taśma zaczęła wieźć groteskowy ładunek. Wystawał mu nos i kawałek wąsów. Maciej musiał stanąć na nogi żeby dosięgnąć przylepionej ceny. Laser objął kod kreskowy i odezwał się dobrze znanym dźwiękiem. Po nim odezwały się inne – kasy na powrót wróciły do swoich obowiązków, wolniej bo wolniej, bo każdy obecny w sklepie nadal patrzył na tą przy której stali Sambor, Maciej, i na której leżał Dariusz.

– Eee, to będzie.. siedem groszy – poinformował Maciej.

– Jeszcze te rybki za panem. Czekaj, podam. – i podał mu foliową torbę wypełnioną wodą.

– Razem będzie sześćiesiąt dwa złote i dziewiętnaście groszy.

Sambor dał mu siedemdziesiąt.

– Reszty nie trzeba.

– Dziękuję?

– I wesołych świąt – powiedzieli do siebie obaj, jednocześnie.

Na lekko pucułowatej twarzy Macieja pojawił się wąski uśmiech. Sambor domyślał się, że to nie z powodu napiwku. Nie mógł być szerszy, by nie widzieli go ci za nim. Sturlał Dariusza na powrót w stalowe objęcia wózka, worek z karpiami położył na nim. Wyszedł z linii kas, zatrzymując się tak, że widział je wszystkie jedna po drugiej, jak na dłoni. Na nich spostrzegał zdziwione, bardziej jednak umęczone, błyszczące od potu twarze kasjerek, wszystkie bez wyjątku wpatrzone w niego. Ludzie obok byli rozmazanymi, nieważnymi figurami. Wydawali z siebie jakiś szum, ale było tu zupełnie nieistotne, tak jak oni nieistotni byli w tej chwili. Wtem, zniknęła muzyka.

– Dobrze, Asu – pomyślał Sambor – Bardzo dobrze. Zuch chłopak.

Razem z nią znów ucichły wszelkie odgłosy kas, jak i szum od ludzi. Był w centrum czasu i przestrzeni zalegających market. Wystąpił jeszcze dwa kroki w przód, popatrzył ostatni raz po twarzach dziewczyn, każdej kolejno, i w wytwornym ukłonie zdjął czapkę, której biały pompon musnął ubłoconą posadzkę. Dopiero teraz jarzmo trzymające na wodzy ich mięśnie mimiczne puściło, i wszystkie, podobnie jak Maciej, obdarzyły go niedużymi, ale szczerymi uśmiechami. Przyjęły jego dar. A w dwie sekundy potem z czujników przeciwpożarowych lunął na wszystkich deszcz. Sambor widział jak zmywał z nich pot i zmęczenie, jak przyjmowali go z ulgą, podnosząc ku niemu twarze, mimo iż wśród klientów powodował on coraz większą panikę. Zamykali oczy i trwali w tej chwili. To była ich, kasjerów wyklętych, należność na którą pracowali od dawna. Nie mógł zrobić tu już nic więcej. Chwycił wózek i przez automatycznie otwierane drzwi wybiegł z nim na zewnątrz, ku swojej wolności.

 

*

 

Nadal nie mogąc uwierzyć w to co zaszło, pospiesznie doszedł do samochodu i człowieka, który czekał przy nim na tyłach sklepu. Gdzieś tam dalej słyszał już ten cały popłoch, widział dobiegających do aut ludzi. Było zimno, ale nie czuł tego tak jak powinien.

– Spisałeś się Asu, piękna robota – pochwalił wspólnika.

– Dzięki – ten przyjął pochwałę i wręczył mu ponad metrowej długości zawiniątko.

Sambor z kieszeni dobył portfel, wyciągnął z niego banknoty z profilem Jagiełły i wręczył chłopakowi.

– Nie zrobiłem tego dla kasy. A na to cacko sam dałeś pieniądze – odburknął jakby obrażony.

– Wiem, ale potraktuj to jako odszkodowanie za stracony interes. Naprawdę, weź.

Dał się uprosić i wziął. Sambor był kontent.

– Dobra, ale nie zapominaj o obietnicy.

– Wiem, wiem, ale nie tu. Musimy spadać. Pierw pomóż mi jednak z tym grubasem.

Otworzyli tylnie drzwi i razem przenieśli Dariusza na kanapę. Nadal dawał oznaki życia, co było cieszące. Obok niego poszły ryby i to, co Asu przyniósł Samborowi. Zajęli miejsca z przodu. Sambor uruchomił samochód i zaczęli wytaczać się z otoczenia śmietników, które były mu doskonale znane. Przejechali kawałek miastem, po czym osiągnęli w końcu drogę, którą pokierowali się na wyjazd z miasta.

– Dobra, teraz chyba już możemy pogadać – zaczął Asu.

– Tak.

– No to..?

– No to.. co chcesz wiedzieć?

Asu spojrzał do tyłu, na nadal wiercącą się i stękającą kolorową mumię.

– No kim on jest, do cholery. Chyba nie powiesz, że zrobiliśmy tą całą szopkę bez powodu. Ty też dobrze wiesz, że to nie jest zwykły człowiek. Też o tym dobrze wiesz – chłopak z każdym słowem coraz bardziej się nakręcał, co nie uszło uwadze Sambora, który prowadził.

– No i masz rację Asu, zwykły człowiek to nie jest.

– Ha! Nosz kuźwa, po prostu wiedziałem, wiedziałem..

– A jak myślisz, kto to jest? – teraz jego zapytał Sambor.

– Toć sam mi mówiłeś, Zeta Reticuli, nie pamiętasz? Ale to błąd, bo to jaszczuroid, czyli musi być z Alfa Draconis, wiadomo. Pomyliłeś się, ale wiesz o co chodzi, od razu to wyczułem.

– Skąd pomysł, że akurat z Alfa Draconis, a nie na przykład z Plejad?

– Toć popatrz na niego – skonstatował Asu – Siwawy wąs, góra brunet, choć z łysiną. Plejadianie to Nordycy, coś jak Brad Pitt z lat dziewięćdziesiątych, czy ten typ wygląda ci jak Brad Pitt z lat dziewięćdziesiątych?

– No nie, zupełnie nie wygląda jak Brad Pitt z lat dziewięćdziesiątych – przyznał Sambor, nawet lekko rozśmieszony.

– To na cholerę się ze mną droczysz?! Po prostu kurwa powiedz mi skąd on jest, kto to jest, tak mi obiecałeś, tylko dlatego ryzykuję kryminałem, miałbym to totalnie w dupie i nadal sprzedawałbym karpie i wyszedł na tym lepiej niż na akcji z tobą i za te twoje pieniądze!

Sambor ostro wcisnął hamulec, na tyle, że obaj nagle polecieli do przodu i tylko pasy uchroniły ich od przywalenia o plastik. Dariusz przewalił się wprzód, napierając na ich fotele i mamrocząc niezrozumiałe kalumnie.

Stanęli gdzieś na przedmieściu, przy jakichś garażach oświetlanych przez światła samochodu.

– Dobra chłopaku, chcesz wiedzieć kim on jest? – zapytał Sambor równie ostro jak zahamował.

– Tak – hardo odpowiedział Asu, nie dając tym samym za wygraną, chociaż dało się dojrzeć, że był w lekkim szoku.

Sambor nabrał powietrza.

– Masz rację, nie jest człowiekiem. Jest.. jest pieprzonym antyczłowiekiem, socjopatą, który nie powinien w ogóle przebywać z ludźmi, którego trzeba od nich izolować, który najlepiej jakby przesiedział do końca życia w zamknięciu, o chlebie i wodzie, kując w kamieniu i nosząc go na własnych barkach, żeby na ten chleb i wodę zarobić.. Tym właśnie jest. Kimś obcym. Pasuje ci to?

Spojrzał po tej tyradzie na chłopaka, który patrzył na niego oczami wielkimi od rozszerzonych źrenic. A po chwili roześmiał się, ale był to śmiech neurotyczny, przeciwbólowy, nie mający nic wspólnego ze zwykłym, ludzkim.

– I kurwa, tyle?! – wrzasnął na niego Asu, kiedy śmiech w końcu mu się utlenił – To ja ci tu chłopie we wszystkim pomagam, ryzykuję, a ty mi taki banał sprzedajesz?! Równie dobrze to o mnie może być, bo podobne o sobie rzeczy słyszałem – wykrzyczał, po czym zaczął ciężko łapać oddech.

– Posłuchaj mnie na spokojnie, Asu – podjął mediację Sambor, widząc stan chłopaka – Naprawdę powiedziałem ci prawdę. On właśnie tym kimś jest. To nie stwór z gwiazd, chociaż i dla mnie na takiego wygląda. To jednak mimo wszystko człowiek.

– No to jest człowiekiem czy nie jest, do cholery? – próbował znów krzyczeć Asu, ale przeszkadzały mu w tym problemy z oddychaniem.

– Nie wiem. Bo sam mało wiem..

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Asu niesamowicie szybkim ruchem ręki sięgnął między fotele i wydobył z nich ten długi pakunek, który sam dostarczył Samborowi przed kilkunastoma minutami. Zdarł z niego papier, również świąteczny, po czym wymierzył w jego głowę. Tamten nie miał nawet czasu na reakcję, bo dopiero teraz zdał sobie sprawę, że kompan jego rozboju jest prawdopodobnie pod wpływem narkotyków. Amfetamina lub coś działającego na podobę uskrzydliła jego ręce i percepcję tak, że znajdował się teraz za końcem lufy, której pozostała część znajdowała się aktualnie w pocących się rękach Asa. Końce tych rąk, a dokładnie prawej, niebezpiecznie muskały spust, co było chyba gorsze niż gdyby trzymały go stale. Lufa przekazywała wibracje, które pochodziły od ciała. Zataczała nieforemne mikrookręgi przed jego oczami.

– Spokojnie, Asu, opuść to, pogadajmy – wypowiadając to czuł się po połowie przerażony, a po połowie zażenowany, niczym uczestnik sensacyjnego filmu klasy b z kina nocnego w dwójce. Mimo tego drugiego wrażenia, bardziej dominowało pierwsze. Chłopak mierzył do niego co prawda z wiatrówki, ale wyglądajacej jak prawdziwy karabin myśliwski – miała nawet lunetę. Nie chciał dostać w oko nawet z takiej zabawki. Była nabita, Sambor kazał Asowi przed tym wszystkim ją uzbroić. Lufa zaczynała chodzić jeszcze bardziej.

– Przecież jesteśmy kumplami – próbował dalej Sambor.

– Tu nie chodzi nawet o niego – przemówiła w końcu ciemna postać, u której najbardziej widoczne były okazjonane błyski oczu, gdy wpadało w nie trochę światła. Widział, że Asu spojrzał na leżącego nadal w papierze Dariusza, ale w okamgnieniu znów skierował wzrok na niego.

– On mógł być po prostu dowodem, chodziło o coś innego – głos drżał mu jak ciało.

– O co?

Zastanowił się przez chwilę. Przemyślał, czy może to powiedzieć.

– Że.. że jeśli oni byliby prawdziwi, to.. to mogliby wiedzieć, jak podróżować w czasie. Mogliby pomóc mi cofnąć się. Dla nich to nic, bo znają skróty.

Sambor zrozumiał. W tym momencie poczuł, że jest mu ogromnie żal swojego młodszego kumpla – dotąd myślał, że jest po prostu, tak, świrem, ale z tych dających się lubić, teraz jednak siedziała i mierzyła do niego z broni postać zagubiona i samotna.

– Też bym chciał znać na to patent. – powiedział mu szczerze – To jednak tak nie działa. Nie ma skrótów. Przestań we mnie tym celować, a pomogę ci jak tylko dam radę.

Patrzyli na siebie, będąc na odległość wyciągnięcia ręki. A mimo to jakby lata świetlne od siebie. Lufa drgała jak wariograf kłamcy.

– Głupoty pieprzysz.. – powiedział z żalem w głosie i nacisnął wajchę otwierającą drzwi w samochodzie. W kawałek chwili potem wiatrówka leżała na pustym fotelu, i tylko niknące gdzieś w noc szybkie kroki świadczyły o tym, że ktoś tu przed chwilą jeszcze siedział. I kwaśny zapach potu, który pomału ulatywał przez otwarte drzwi.

 

*

 

Wyjechali już z miasta. Cisza w samochodzie połączona z niemym filmem jaki przewijał się Samborowi przed oczami, którego głównymi aktorami były bezlistne drzewa i wstęga pustej drogi, wydawała się mu złowieszcza i depresyjna. Dariusz chrząkał już z bardzo rzadka, ale żył. Knebel który mu obaj z Asem założyli przy pakowaniu chyba na dobre go zdominował. Sambor szturchnął go ręką aby się jednak upewnić i dostał odpowiedź zwrotną w postaci jęku, wszystko było więc po staremu – choć wszystko też się zmieniło. Kto by jeszcze chociażby wczoraj pomyślał, jak potoczą się sprawy. Życie pisze jednak najlepsze scenariusze. Jeszcze jakieś godziny temu łaził po sklepie jak zazwyczaj, zajmował się doczesnymi rzeczami, a teraz wiezie w czarną noc swojego nemezis i współpracownika w jednym, którego uprowadził na oczach wielu, wielu ludzi. Na razie nie myślał o konsekwencjach. Tak jakby cieszył się tą chwilą, choć żadnej radości w tym nie było, o czym przypominała mu co chwilę sytuacja sprzed kilkunastu minut. Miał w sobie jakieś promile poczucia winy – bo czyż nie wykorzystał trochę naiwności tego gościa? Zaprzągł go do wykonania swojego celu, obiecując coś czego nie mógł spełnić, i dobrze o tym wiedział. Oczywiście powiedział prawdę o tym kim, czym jest zawinięty w świąteczny papier facet, którego wieźli na tylnim siedzeniu. Jakże różne są interpretacje. Cóż, pozostało mu zatem życzyć Asowi, by kiedyś znalazł to, czego szuka. Choć wiedział, że to będą ekstremalnie trudne poszukiwania. On tymczasem dojeżdżał tam gdzie chciał.

 

 *

 

W światłach samochodowych lamp dostrzegł strużki deszczu, okazyjnie przecinające ich promienie. Byli na miejscu. Wysiadł z auta i ogarnął wzrokiem okolicę. Przyjechali nad nieduże jezioro położone przy lesie, za dnia całkiem popularny cel wizyt miastowych, teraz jednak, dzień przed Wigilią, miejsce opustoszałe i w grudniowym makijażu sprawiające złe wrażenie. Gdzieś tam dalej paliła się na pomarańczowo latarnia, której nikły poblask padał i tu. Złapał parę oddechów zimnego powietrza. Czuł pokapywanie kropel na sobie, ale nie miały znaczenia. Jego koledzy zmokli, on też może. Podszedł do tylnich drzwi i otworzył je. Długa paczka wyczuła to i zaczęła więcej ruszać się i wydawać zwyczajowych odgłosów. Sambor złapał ją za nogi i bezceremonialnie wywlekł na mokrą trawę. Ta trochę zamortyzowała upadek ciężkiego ciała, ale i tak zawartość jękła. Nie zrobiło to absolutnie żadnego wrażenia na Samborze, tym samym jednak wywołując w nim lekki szok. Zdecydował się jednak. Zdarł papier z jego głowy, która była spocona, a jej oczy rozmrugane i rozbiegane. Włosy miał w zupełnym nieładzie, a nawet wąsy były zwichrowane i po przejściach. Wydarł mu knebel z ust, co poskutkowało kilkoma spazmami kaszlu i charków. Dokładnie jak na filmach.

– Człowieku.. nic nie rozumiem..

– Nie musisz. – obojętnie odpowiedział Sambor i zaczął odrywać z niego resztę papieru. Chował go od razu na kanapę. Nie to, że nie chciał zostawiać śladów – po prostu nie chciał tu śmiecić. A było tego naprawdę sporo.

– Co ty sobie myślisz? Że możesz tak o na kogoś napaść, wynieść i.. i czego ty w ogóle chcesz?! – zdobył się na krzyk.

Sambor jednak pojął, że chce, by Dariusz go zrozumiał. Gdy tego nie zrobi, całe to wszystko pójdzie na marne. Poszedł do samochodu, wziął broń z fotela pasażera i wrócił do niego. Ten od razu ją dostrzegł, zareagował odpowiednio, panicznie. Nie wyglądała w ogóle jak wiatrówka.

– Człowieku, za to nie wyjdziesz z kryminału.

– Podobno lubiłeś celować. No to teraz będzie na odwrót – i skierował lufę na Dariusza.

Ten zaczął pełzać do tyłu.

– Ja już.. odsiedziałem swoje, dostałem karę, przecież wiesz.. – mamrotał.

– Ale znowu swoje zacząłeś robić. – mówił, powoli za nim idąc, Sambor.

– Że trochę na nich tam w sklepie pokrzyczałem? O to ci chodzi?

– Widocznie kara była za mała. Nie nauczyłeś się.

– Nie będę.. nie będę już.. taki!

– Wstawaj – rozkazał Sambor.

Dygot nóg utrudnił Dariuszowi to zadanie, ale ten w końcu podniósł się z ziemi. Stali teraz obok siebie, dwóch facetów w podobnych ubraniach, z zupełnie różnymi rzeczami w głowie.

– Może dobiegniesz do tamtego lasu. Nie obiecuję. Ale jeśli dobiegniesz, wyjdziesz z niego jako ktoś inny. Bo jeśli znowu to będziesz ty, to cię znajdę i znowu tu przyprowadzę. Wiesz, że to zrobię.

Dariusz tylko kiwał głową, nie mógł już nic powiedzieć.

– Masz pięć sekund.

Ruszył od razu. Sambor nawet nie liczył, to nie był western, poczekał tylko aż Dariusz będzie w odpowiedniej odległości. Strzelił. Widział, jak tamten upada, krzyczy, ale zaraz podniósł się i biegł przez polanę dalej. Drugie pociągnięcie za spust, suchy odgłos wystrzału wypalił, rozlał się echem i Dariusz znów legł na ziemi. Na trochę dłużej niż wtedy, ale i tym razem udało mu się wstać i przeć przed siebie, choć wyraźnie wolniej. Sambor już chciał strzelić po raz trzeci w powietrze, ale cel zlał się z ciemną ścianą boru i przestał dla niego istnieć. Jeszcze chwilę trwał tak, po czym odwrócił się i podszedł so samochodu, biorąc z niego foliową torbę. Z nią zawitał nad brzeg, gdzie lekko kryła się między trzcinami drewniana kładka. Po skrzypiących deskach przeszedł na sam koniec, otworzył torbę i wlał jej zawartość do jeziora – ryby od razu zwietrzyły świeżą toń i zniknęły w niej jak duchy, pozostawiając za sobą rozchodzące się okręgi i kilka bąbelków. Do wody wrzucił też wiatrówkę. Wiedział, że to źle, że to bardzo nieładnie tak robić, ale nie chciał mieć z nią już nic wspólnego. Chlupnęła i od razu poszła na dno. Myślał, że po tym poczuje się lepiej, że poczuje coś, jednak te nic co czuł nadal trwało w nim w najgorsze. Gdy zaczynał realizować to wszystko, to miał zarysy jakiegoś sensu, planu, gdy widział uśmiechy tych ludzi, wydawało mu się to warte zachodu, ryzyka nawet. On, Sambor Drzymała, znowu chciał dobrze, a wyszło jak zawsze. Teraz wiedział, że pewnie mają tam okropny bałagan, sklep poniósł straty, ktoś może mieć problemy zdrowotne. On sam w ciągu paru godzin mierzył do człowieka z broni, wcześniej jednak ktoś mierzył do niego, a ten, do którego mierzył on, mierzył kiedyś w innych. Ta zależność nie chciała mu wyjść z głowy. Każde mierzenie miało swoje podstawy, było efektem jakichś pragnień, postaw, celów. Mimo wszystko jednak było trzymaniem człowieka na muszce broni, nieważne, że zabawkowej. Padało jakby mocniej. Wsiadł do samochodu, przez chwilę słuchając bębnienia deszczu o dach, ale zagłuszył je odpaleniem silnika. Wyjechał z błotnistej polany na asfaltówkę. Wycieraczki co jakiś czas zgarniały z szyby podświetlone przez latarnie, rozmazujące się krople, by te po paru sekundach na nowo utrudniały widoczność. Wyłączył je po paruset metrach. Droga była prosta i długa, znał ją dobrze. O tej porze mało uczęszczana. Osiągnął znaczne przyśpieszenie na niewielkim odcinku, co odczuł przez wtopienie się w fotel. Po wbiciu piątego biegu pęd oczyścił mu głowę, a ciało poczuło namiastkę nieważkości. Pomyślał, że to naprawdę piękny czas. W końcu. Krople na szybie rozlały się tworząc jakby nadprzestrzenny tunel, w który wchodził z coraz większą prędkością. Już wszystko drgało i się trzęsło, jak w statku kosmicznym wlatującym do atmosfery. Zacisnął obie ręce na kierownicy, przygotowując je do wykonania ostatniego, delikatnego manewru, który poprowadzi go prosto w kosmos. Oczy nie były potrzebne, więc przestał ich używać. Mózg już wyrzucił z siebie elektryczny impuls, gdy dosłyszał melodię swojego telefony. Zdecydował się ją olać, ręce były nanosekundy od wykonania ruchu, ale uprzedziły je nogi, które mocno nacisnęły sprzęgło i hamulec. Uruchomił się system ABS, mimo to samochód i tak wpadł w poślizg, zygzakując po mokrej jezdni, tracił jednak prędkość wykładniczo i z piskiem opon zatrzymał się jednym kołem w rowie. Szybko wyciągnął telefon z kieszeni i odebrał, nie patrząc nawet kto dzwoni.

– Tak?

– Cześć, cześć, to ja, Kacper.

Sambor złapał oddech, by potrafić przemówić.

– Cześć, synku! Co.. co się stało, że dzwonisz?

– Tomek przesłał mi film ze sklepu, z twojego sklepu, gdzie pracujesz.

– T.. tak? – przypomniał sobie teraz nagrywającego go dzieciaka.

– Kurde, tato, to było super! Jak koledzy dowiedzieli się że to ty, mój tata, to mówię ci!

– Co mówisz?

– To powiedzieli że chcieliby mieć takiego tatę! To jak z filmu jakiegoś akcja! Jakbyś złapał jakiegoś złego bohatera! A potem ten deszcz i wszyscy zaczęli uciekać!

– No wiesz..

– Tato, w lutym będę miał ferie, zabierzesz mnie gdzieś, nie wiem, w góry, albo na jakiś koncert?

Coś tam w środku Sambora zaczęło się przejaśniać. Bardzo szybko i bardzo intensywnie.

– Tak, tak, pewnie, no jasne, pojedziemy i w góry i na koncert, synku. Tylko..

– Tylko co? – w głosie młodego pojawiło się podejrzenie.

– Tylko.. tylko nic, pewnie, że pojedziemy. Gdzie chcesz.

– Super!

– Odezwę się, czekaj na telefon.

– Dooobrze tato.

– To piątka!

– Piąteczka!

Zapadł się w fotel, ale zupełnie inaczej niż jeszcze przed chwilą. Oddychał ciężko, ale ulatniał tym samym całą toksyczność dzisiejszego dnia, tygodnia, miesiąca. Lat. Na powrót uruchomił wycieraczki, odzyskując widzenie. Wygramolił się z rowu i powoli, spokojnie zaczął jechać przed siebie. Zauważył wirujące drobinki w światłach samochodu i latarniach – zmienił się stan skupienia. Zawahał się, a potem pomyślał czemu nie, i włączył radio. Przestrzeń wypełniły dzwonki, a jakiś facet ciepłym głosem śpiewał że "it's the most wonderful time of the year". I nie mógł zgodzić się z tym bardziej.

Koniec

Komentarze

Niam! Pycha! Obiecuję źe już nie będę pytać ludzi po pijaku, co to są proksemiczne trajektorie logowań tel. Komórkowych, w ujęciu mowy niewerbalnej wzajemnie zbliżających się obiektów, ani śmiać się z sąsiadów że dobrze że im anteny z d..y nie wystają. :)

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Kat.ajd, opowiadania liczące ponad osiemdziesiąt tysięcy znaków nie wchodzą do grafiku dyżurnych, więc ci nie mają obowiązku ich czytać. Tak długie opowiadanie, choćby były znakomite, nie może też być nominowane do piórka.

Może zdołasz je skrócić do wymaganego limitu? :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć,

dzięki za komentarz. Czyli granicą jest te 80 tysięcy znaków? Jeśli tak, postaram się coś z tym zrobić.

 

Mam nadzieję, że starania będą zwieńczone sukcesem. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Tekst odstrasza. Najpierw długością, potem długaśnymi akapitami, interpunkcją, wreszcie literówkami i błędami, przez które trzeba się zastanawiać, o co chodziło. Ja się wystraszyłam.

No i tych świątecznych piosenek w marketach nie lubię do tego stopnia, że nawet ich krytyczne opisy nie są ciekawe.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka