Cebulę kroiłem w drobną kostkę. Wpadając do miski, stukała, jak listopadowy grad za oknem.
Późny wieczór – mój czas. Wreszcie mogłem oczyścić umysł i odpocząć. Kuchnia stanowiła rezerwat, do którego nikt nie próbował się wdzierać.
Dzieciaki spały w swoim pokoju, Gośka brała prysznic i wiedziałem, że zaraz pójdzie do łóżka. Towarzyszył mi jedynie zespół Buena Vista Social Club.
Rwałem roszpunkę i starannie płukałem młody szpinak. Winegret z awokado chłodził się w lodówce. Udało mi się kupić smaczne pomidory. Pokroiłem i dorzuciłem do miski. Nie usuwałem skórek, moim zdaniem to marnotrawienie smaku.
– Nie siedź za długo! – zawołała żona.
– Tylko skończę sałatkę, będziemy mieć na jutro do pracy – odpowiedziałem, czując błogość.
Wyciągnąłem ze zmywarki dwa pojemniki na lunch i filigranową, chińską miseczkę. Nałożyłem do nich sałatkę. Do miseczki dodałem smakołyki, których nie przechowywaliśmy w lodówce: po kilka cienkich plasterków banana i awokado.
Podszedłem do srebrnych drzwi i szarpnąłem.
Wyciągnąłem sos i odłożyłem słoik oliwek.
– Auć! Ty gruboskórny olbrzymie! Kiedyś mnie zgnieciesz – pisnął głosik.
Przerażony, cofnąłem rękę.
– Nic ci się nie stało?!
Wyskoczyła zręcznie z koszyka kiwi. Była mniejsza niż lalka Barbie, ale kształtniejsza. Miała na sobie zielony, krótki kombinezon. Jej biała twarz wyglądała jak pokryta lodem, a wielkie oczy błyszczały szmaragdowo. To była Manty, moja mała tajemnica.
– Nie, wariacie, wszystko ze mną w porządku. Tylko lubię, kiedy masz taką minę – zaśmiała się perliście.
Wargi miała blade jak starożytny posąg, włosy białe i gładkie niczym kask.
– Manty, jesteś łobuzem! – próbowałem ją karcić.
– I za to mnie lubisz? – spytała, mrużąc oczy.
– Nie tylko – mruknąłem i szybko zamknąłem lodówkę.
Nie chciałem, by piszczenie alarmowało rodzinę. Natychmiast ponownie ją otworzyłem.
Umieściłem na szklanej półce poczęstunek, a dziewczyna wskoczyła na brzeg miseczki i łakomie jadła.
W kilkuminutowych okienkach zrelacjonowałem miniony dzień, wspomniałem co powiedzieli w wieczornych wiadomościach i co ostatnio czytałem.
Manty mówiła na to „sesja wiadomości jasno-ciemno”.
***
Nasuwa się pytanie, jak to się zaczęło.
Byłem policjantem. To ciekawe zajęcie, chociaż zużywa ponad miarę. Całymi dniami obcuje się z mroczniejszą stroną ludzkości, przez co wieczorem człowiek czuje się brudny i buzuje w nim gniew.
Kiedyś, po powrocie do domu robiłem sobie drinka, żeby spłukać cały ten szlam. To z kolei denerwowało Gośkę. Zresztą nie tylko to…
Zaczynałem odczuwać znużenie i czasami wydawało mi się, że przeżyłem już ważne i dobre rzeczy, a teraz pozostawało tylko czekać na… nie wiadomo co.
Kiedy odkryłem w lodówce Manty, wszystko się zmieniło.
W gorący, lipcowy wieczór, otworzyłem lodówkę, a ona siedziała na żółtym serze, w wąskiej, rozciętej z boku, lśniącej sukni i nuciła coś pod nosem. Przez moment (lub dłużej) myślałem, że zwariowałem, ale świetnie nam się rozmawiało. Kolejnego dnia, zaintrygowany sprawdziłem, czy wciąż ją tam znajdę. Była i jest tam do dziś.
Zamknięta w lodówce nie miała pojęcia o świecie zewnętrznym, ale ogromnie ją ciekawił. Z początku opowiadałem jej głównie o sobie. Dość chaotycznie relacjonowałem prowadzone sprawy, budowę osiedla, system prawny kraju i program klasy drugiej i szóstej podstawówki.
Żeby móc spokojnie pogadać, spędzałem dużo czasu w kuchni. Szukałem przepisów w Internecie, eksperymentowałem i gotowałem dla całej rodziny. Małgosia, z początku zachwycona moją przemianą, po miesiącu stwierdziła, że „okopałem się w kuchni”. Babska intuicja podpowiadała jej zagrożenie, ale nie pomagała go zwerbalizować. A ponieważ wykorzystywałem ten fakt w sprzeczkach, żona zmieniła taktykę i zaczęła się czepiać, że przytyłem.
Dlatego rozpocząłem treningi. Biegałem, jeździłem na rowerze i chodziłem na siłownię. Żyłem według planu. Po pracy trenowałem, potem brałem prysznic i zajmowałem się rodziną. Wynajdywałem obowiązki, żeby na koniec z czystym sumieniem zamknąć się w kuchni.
***
Ktoś mógłby spytać, co takiego było w Manty, że nie mogłem przestać z nią rozmawiać.
Odpowiedź była prozaiczna. Ona na mnie patrzyła.
Z żoną tylko spoglądaliśmy na siebie. Poza tym Gośka zerkała, jak się ubrałem przy ważnych okazjach, gapiła się wymownie, gdy w towarzystwie coś palnąłem lub gdy oczekiwała wsparcia w rozmowach z dziećmi.
Patrzyliśmy na siebie kiedyś, dawno temu, zanim dzieci i proza życia nie odwróciły naszej uwagi.
A Manty patrzyła mi prosto w oczy z uśmiechem, kiwała głową i spijała słowa z mych ust. Przypuszczalnie, właśnie dlatego tak wiele mogłem z siebie wyrzucić. Jej zachłanność na emocje pozwalała mi się oczyścić.
Potrzebowałem tego coraz bardziej. Dlatego czasem zachowywałem się jak idiota.
W mikołajki do późna układałem z Krzysiem pociąg z klocków lego. Bawiliśmy się doskonale. Utuliłem go do snu, ustawiłem na półeczce gotowy pojazd i wymknąłem się do kuchni.
Akurat omawiałem z Manty sytuację na Ukrainie. Jej skóra była blada jak waniliowe lody.
Nagle usłyszałem szept:
– Tato, zobacz, narysowałem pociąg.
Przykryłem Manty miską i z impetem zamknąłem lodówkę.
Synek usiadł przy stole, nalał sobie przygotowanego dla nas musu, po czym z dumą zaprezentował obrazek.
– Może być – odburknąłem.
– Widzisz, jakie ma zderzaki – walczył o moją uwagę.
Nagle poczułem ucisk w gardle i ból głowy.
– Do spania! – krzyknąłem. – Teraz nie czas na zajmowanie się bzdurami.
– Ale chciałem…!
– I wyszło byle jak! Nie postarałeś się! Idź już!
– Jestem beznadziejny! – zaszlochał syn, wybiegając. – Nie kochasz mnie i ja ciebie też nie! – wrzasnął w drzwiach pokoju.
Usiadłem ciężko na krześle. Poczułem się jak dupek i też chciało mi się płakać. Siedziałem dłuższą chwilę, gapiąc się na ceratę i na dwa zbłąkane ziarenka groszku.
Potem wróciłem do lodówki.
***
Święta to trudny okres. W teorii wszyscy się cieszą, w praktyce to czas nie zawsze oczekiwanych spotkań, wzajemnego oceniania i fałszywych uśmiechów.
Po incydencie z pociągiem przyjrzałem się krytycznie „lodówkowemu problemowi” i postanowiłem wziąć na wstrzymanie. Było mi tym łatwiej, że Gośka z dziećmi wtargnęli do kuchni, piekąc sernik i pierniczki.
Zająłem się domem. Czyściłem i myłem, bez końca.
Gośka była na mnie zła, choć się do tego nie przyznawała. Mimo starań spotykały mnie jedynie kąśliwe uwagi. Nic, do czego można by się przyczepić, ale czułem się z tym źle.
Mijaliśmy się jak jakaś brygada sprzątająca, ustalając podział zadań na kolejny dzień.
Gdy byłem zmęczony, nachodziła mnie chęć na spotkanie z Manty. Wiedziałem, że ma mi sporo do powiedzenia i że poczułbym ulgę, jedynie patrząc na lodową kreację. Jednak, nie ulegałem pokusie.
Niestety efekty moich ambitnych planów okazały się opłakane. W Wigilię pokłóciłem się z Gośką tak, że nawet nie otworzyła prezentu ode mnie. Bawiliśmy gości naprzemiennie. Jedno z nas uśmiechało się sztucznie i podawało do stołu, a drugie milczało i nurzało się w smutku. Potem robiliśmy zmianę.
W wigilijną noc nie wytrzymałem, otworzyłem lodówkę i nakarmiłem Manty kutią. Była blada i smutna, ale jadła z apetytem.
– Znudziłam ci się? – spytała. – Masz dość naszej przyjaźni?
– Nie, ale mam wrażenie, że przyjaźniąc się z tobą, odbieram coś moim bliskim.
– Widzimy się na chwilkę… – zawiesiła głos. – Bez ciebie kompletnie nie wiem, co dzieje się na zewnątrz.
– Ech… może tak jest lepiej – mruknąłem.
– Nie! Trafiłeś z prezentami?
– Raczej tak. W każdym razie dzieciaki są zachwycone.
***
Po świętach dość szybko pogodziliśmy się z Gosią. Pomogły spacery i kilka wspólnie obejrzanych głupich komedii.
W końcu dzień przed sylwestrem rozpakowała mój prezent. Ba, nawet przymierzyła. Śmiała się ze mnie, bo gdy się kochaliśmy, nie pozwoliłem jej zgasić światła.
To była noc pełna czułości i namiętności. Rankiem żona schowała zielonkawy, połyskliwy peniuar do bieliźniarki i szepnęła zmysłowo:
– Następny raz wyciągniemy syrenkę, jak dziadkowie zabiorą maluchy na weekend. Kiedy ją zakładam, budzi się w tobie zwierzę!
***
Zawodowo styczeń był okropny. Jakby mieszkańcy miasta wstrzymali się na święta z popełnianiem występków i zbrodni, a po nowym roku wreszcie puścili cugle.
Dlatego, jak mogłem, zabiegałem o spokój w domu. Uznałem spotkania z Manty za coś całkiem niewinnego, a jednocześnie odświeżającego dla naszego związku. Okazywałem żonie dużo czułości, znajdywałem czas dla dzieci, zajmowałem się domem.
Naturalnie z przewagą kuchni. Oczywiście, gdyby się głębiej zastanowić, funkcjonowałem jedynie w oczekiwaniu na otwarcie lodówki. Lub nawet na coś więcej, bo kilkakrotnie, podczas nieobecności rodziny, wyciągałem Manty na blat, lub ustawiałem ją przy oknie.
Była zachwycona światem, który pozwoliłem jej odkrywać, a ja byłem oczarowany nią. Często, „przez zapomnienie”, zostawiałem w kuchni włączone radio.
Wtedy podczas przygotowywania śniadania dostawałem krótkie serwisy informacyjne.
– Będzie ślisko – szeptała zza brokułu. – Uważaj na drodze.
Albo:
– Słyszałeś o nominacjach Oskarowych? Chciałabym obejrzeć ten film.
***
Myślałem, jak zorganizować seans dla Manty. Zastanawiałem się, jaki film wybrać i czym ją poczęstować.
Okazja pojawiła się niespodziewanie i stała się pokusą, której nie chciałem się opierać.
Okazało się, że dwie koleżanki Małgosi wybierają się z dziećmi na ferie bez mężów. Nieoczekiwanie małżonka poinformowała mnie, że mam ich tylko zawieźć i odebrać.
Obiecałem coś posprzątać i naprawić, sam siebie zobowiązałem do nadrobienia spraw w pracy, ale i tak musiałem hamować szampański nastrój.
***
Wracając ze Szczyrku, zatrzymałem się przy supermarkecie. Kupiłem stek (uznałem, że wystarczy jeden), krewetki, kilka gatunków sera i dużo owoców. W domu posprzątałem, wykąpałem się i zacząłem przygotowywać kolację.
Kiedy sięgnąłem do lodówki po masło, Manty spytała:
– Mogłabym ci pomóc?
– Nie, będziesz gościem, ale jeśli masz ochotę, usiądź na stole.
Wyciągnąłem ją delikatnie. Puściłem radio i gadaliśmy o wszystkim i o niczym.
Cała lśniła od lodu. Miała na sobie obcisłą, błękitną suknię z rozcięciem, a na nogach, niby na muśniętej mrozem szybie, mieniły się misterne wzory.
Kiedy przystawki były gotowe, przeniosłem moją towarzyszkę i posiłek do salonu.
– Świece? Jak ślicznie! – krzyknęła, klaszcząc w dłonie.
– Możesz napić się wina? – spytałem niepewnie.
– Może łyczek od ciebie.
Kiedy zjedliśmy, Manty wydała mi się nieco większa. Jej policzki delikatnie się zarumieniły, a włosy ze srebrnych zmieniły się w blond.
– Co teraz? – spytała, przechylając głowę.
– Seans filmowy. Mam dla ciebie aż trzech zdobywców Oskara. Wybieraj, co najpierw – powiedziałem, rozkładając przed nią pudełka.
Zdecydowała się na „Nomadland” i „Co w duszy gra?”.
Wyciągnąłem czekoladę Studencką i przygotowałem popcorn. Manty uśmiechała się ślicznie.
Usiedliśmy obok siebie na kanapie. Bardziej nawet niż film zajmowały mnie reakcje dziewczyny. W szeroko otwartych, chabrowych oczach odbijały się obrazy, które chłonęła całą sobą.
Równie łakomie podeszła do przekąsek. Po kolejnym łyku wina jej usta zaróżowiły się.
– Nie mogę się napatrzeć na twoje piękno – szepnąłem zachwycony i zawstydzony swoją reakcją, pobiegłem do kuchni przygotować stek.
Przyrządziłem go tak, jak lubię najbardziej. Średnio wysmażony z wieloma dodatkami w małych miseczkach. Dla niej ukroiłem kilka niemal przezroczystych plasterków.
Manty całkiem już odtajała. Zarumieniona i uśmiechnięta oglądała coś na komputerze. Gdy wstała, sięgała mi do ramienia. Patrzyłem z zachwytem na jej policzki. Moja babcia mawiała o takich “krew z mlekiem”.
– Będziesz rosła bez końca?
– Tylko tyle ile trzeba. Potrzeba mi jedynie światła i jedzenia.
Usiadła na sofie po turecku, nałożyła sobie stek i kopę dodatków i zaczęła pałaszować z apetytem.
Dla mnie zostało parę cieniutkich plasterków, ale nie czułem się pokrzywdzony.
Szarpiąc zębami mięso, obróciła się do mnie z uśmiechem:
– Wspaniały – wyszeptała – cudowny!
– Ty jesteś cudowna… jak kwiat.
– Mogłabym być jak storczyk, ale wtedy nie jadłabym takich pysznych steków – odparła rozbawiona. Popiła winem i pocałowała mnie delikatnie.
Jej usta miały smak czarnuszki, mięsa i wina. Delikatne i miękkie wpiły się we mnie łakomie. Zagarnęła językiem moją wargę i ukąsiła zmysłowo.
Przez cały kolejny film siedzieliśmy przytuleni, całując się od czasu do czasu. Opierała głowę o moje ramię i gładziła mnie po piersi.
Topiący się strój skurczył się do króciutkiej, błękitnej sukienki. Pogładziłem wąski obojczyk, musnąłem pocałunkiem mleczne ramię.
– Mój lodowy skarb – mruknąłem.
Odsunęła się i zrzuciła ubranie, przez moment pozwalając mi się na siebie gapić, a potem przylgnęła do mnie.
Gładziłem jej plecy i uda. Całowałem powoli i metodycznie, w rytm jej przyśpieszonego oddechu.
Gdy wsunąłem głowę między jej uda, wydawało mi się, że nie mają one końca. Otaczał mnie bezkres jędrności, śnieżnej bieli i oszałamiającej woni.
Wczepiony w jej biodra łapczywie chłonąłem każdy spazm. Potem powoli wspiąłem się wyżej, a Manty zadrżała, przyjmując mnie.
Z każdym kolejnym pchnięciem wnikałem głębiej, a umięśnione nogi otaczały mnie coraz ciaśniej. Gdybym mógł myśleć, pewnie zastanowiło by mnie, jak duża stała się moja wymarzona piękność, ale zwinnie zgięła się, tuląc mi do twarzy drobne piersi.
Patrzyłem z zachwytem na mięśnie drgające na jej brzuchu – mojej miłosnej kołysce. Wysoko dostrzegałem wystające kości policzkowe i pełne wargi. Kiedy krzyczała, jej usta, język i podniebienie były malinowoczerwone, a zęby białe i lśniące jak lód.
Pocałowała mnie namiętnie. Wargi miała twarde jak sutki. Jęknęła przeciągle:
– Jestem w raju.
Chciałem powiedzieć, że trafimy do niego jeszcze po wielokroć, ale objęła mnie wargami i odczułem już tylko ciemność…
Może jeszcze nieprzyjemne chrupnięcie.