- Opowiadanie: Ajwenhoł - Nie tak znów wesołych świąt (6) - Kto ciągnie za sznurki

Nie tak znów wesołych świąt (6) - Kto ciągnie za sznurki

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie tak znów wesołych świąt (6) - Kto ciągnie za sznurki

ROZDZIAŁ 6

KTO CIĄGNIE ZA SZNURKI

– Mają ze sobą maga. I to dobrego maga – zatarł ręce Ramzes. – Gobliński szaman nie jest na tyle potężny, by potrafić się teleportować, do tego na tak dużą odległość. Tworzenie portali jest męczące. Ja sam nie potrafiłbym się przenieść dalej niż na parędziesiąt metrów.

 

– Ciekawi mnie, skąd Bulion wytrzasnął tak potężnego czarodzieja -zasępił się Papcio Bubel.

 

– Dziadek Mróz umiał teleportować się na znaczną odległość, HOHOHO – w śmiechu Świętego brzmiała nuta zaniepokojenia. – Całkiem możliwe, że…

 

-Nonsens – żachnął się Papcio Bubel. – Wielu magów potrafiło: Ambinachamalamanezjusz, nauczyciel Ramzesa, też umiał przenosić się aż do pubu „Pod rozbrykanym pingwinem" na Wyspie Niedźwiedziej.

 

– Kimkolwiek jest, nie możesz zaprzeczyć, że musi być potężny.

 

– Tym lepiej, hehehe – zarechotał Ramzes. – Zawsze chciałem zmierzyć się z kimś równym sobie.

 

– Nie wiem, nad czym tu debatować – wtrącił się Thor. – Idźmy zaraz do tych tuneli i zróbmy rozróbę. Ciekawe, czy tyłek tego czarnoksiężnika jest odporny na uderzenia Mjollnira! – uderzył w otwartą dłoń młotem, po którym przebiegły elektryczne wyładowania.

 

– Masz rację: parę kul ognia czy implozji może się przydać, a w każdym razie nie zaszkodzi – przyłączył się do Thora Ramzes. – Zwołaj chłopaków i ruszajmy zaraz!

 

– Nie – zamyślił się Bubel – W fabryce jesteśmy względnie bezpieczni… Szykuje się kolejna bitwa. Chciałbym jej uniknąć… Każda wojna to zło. Ale nie mogłem przystać na warunki tego syna kudłatego gnoma – to byłoby tchórzostwo. Czasem nie da się inaczej.

 

– Mówisz, jak ci ludzie, którzy całkiem niedawno poszli mordować innych ludzi w Iraku – skarcił Papcia Święty. – A raczej jak ich przywódcy. Ci to dopiero są tchórzami!…

 

– Dla nich wojna to „sex, drugs & rock'n'roll".

 

– Coś ci się pokiełbasiło, Thor. Irak to co innego. Teraz to MY mamy rację, to MY bronimy szlachetnych ideałów, to NAS atakują. Ktoś, kto nie broni swego domu, nie jest pacyfistą, ale tchórzem. Świat jest polem bitwy między dobrem a złem. My jesteśmy wojownikami w wiecznej wojnie. Nasza bitwa będzie jedynie jej epizodem.

 

– Nic nie rozumiem. To będzie ta rozróba, czy nie? – naburmuszył się Thor.

 

– Będzie – odpowiedział czarodziej.

 

– To dobrze. Dobra rozróba nie jest zła.

 

– Nie możemy zostawić Sylwanusa i Vinzenta na pastwę Buliona – rzekł Naczelny Nadzorca.

 

– Poradzą sobie, HOHOHO. Nie są żubry, żeby ich pod ochroną trzymać.

 

– Może tak. A może nie. W życiu nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś im się stało.

 

– Co zamierzasz zrobić? – zapytał Święty Papcia.

 

– Mała akcja dywersyjna – stary elf uśmiechnął się, co zdarzało mu się nieczęsto – ze mną w roli głównej. Zakradnę się z kimś do fabryki Rosoła i uwolnię Sylwanusa i Vinzenta, kiedy wy będziecie zajęci bitwą. Zdążymy dołączyć na końcówkę. Pamiętajcie, żeby zostawić nam parę goblinów.

 

– A kto będzie dowodził walką? – zapytał Ramzes.

 

– Ty – odparł Papcio. – I Juro.

 

– Hehehe – dzięki, Bubel, ale ja – i Krixxix – jesteśmy wolnymi strzelcami. Wolimy działać jako duet. Raz się sprawdziło.

 

– Niech ci będzie – zgodził się Papcio. – A więc Cezar – przywołał do siebie doradcę i wyjaśnił mu pokrótce plany. – Zrób, co trzeba, roześlij zwiadowców, przygotuj obronę, i całą resztę. Liczę na ciebie.

 

Cezar zasalutował w odpowiedzi.

 

– Tak jest, Papciu! A kogo weźmiesz ze sobą?

 

Papcio Bubel popatrzyli po sobie.

 

– Ramzes i pająk stanowią jeden zespół… Święty i ja będziemy zatem drugim – po czym podszedł do poręczy, wychylił się i Krzyknął:

 

– SŁUCHAJ MNIE, LUDU FABRYKI! SZYKUJE SIĘ KOLEJNA BITWA! UDAJĘ SIĘ NA AKCJĘ W CELU UWOLNIENIA SYLWANUSA I VINZENTA! PRZEKAZUJĘ DOWODZENIE W RĘCE JURA! OD TEJ PORY DO MEGO POWROTU JEGO WOLA JEST MOJĄ WOLĄ!

 

Tłum elfów zakrzyknął po trzykroć „IP, IP, URRA!", tu i tam rozległy się oklaski i okrzyki: „WIWAT PAPCIO!" bądź „WIWAT JURO!". Najgłośniej klaskał McDull, który nie znał polskiego i nie rozumiał niczego, co działo się wokół niego, ale potraktował wszystko jako kolejny szalony pomysł ekscentrycznych krewniaków spod bieguna. Próbując jakoś dostosować się do sytuacji, wyskoczył na środek i zaczął tańczyć breakdance'a, czym zszokował zebranych, jako że był w kilcie. Reszta elfów zaraz jednak uznała, że jest to kolejny szalony pomysł ekscentrycznego krewniaka ze Szkocji i przestała zwracać na niego uwagę. Elfy wróciły do gorączkowych przedbitewnych przygotowań. Cezar rozpoczął wysyłanie zwiadowców. Tymczasem Święty, Papcio Bubel i Ramzes zeszli do Katakumb, by w kryształowej kuli czarodzieja zlokalizować miejsce, do którego teleportował się szaman goblinów. Zjechali windą (zainstalowaną w kwietniu przez Ariela) w dół na trzeci poziom. Najwyższe trzy kondygnacje wielopoziomowych lochów służyły elfom jako magazyn na prezenty. Przeszli przez pusty czwarty poziom nie niepokojeni przez Duszka Stukniętego, który straszył (albo raczej wkurzał) poniżej magazynów, i po stromych, kręconych schodach zeszli jeszcze niżej – do elfiej nekropolii, gdzie od dwóch tysiącleci chowano elfów. Papcio Bubelnigdy nie lubił tego miejsca, ale to nie był czas na takie myśli. Wkroczyli na cmentarz przez ozdobioną gargulcami żelazną bramę i znaleźli się na brukowanej drodze, wiodącej przez środek cmentarzyska ku gotyckiej krypcie, w której znajdowało się ukryte w sarkofagu tajemne przejście na wyższe kondygnacje. Kiedy Papcio, Święty i Ramzes mijali starożytny grobowiec Papcia Nesquika, pierwszego Naczelnego Nadzorcy, z w wyrytym na tympanonie napisem PAPTIUS NESQUIKUS , mag zatrzymał się gwałtownie.

 

– Sekretne drzwi! – zawołał.

 

– Jakie znów sekretne drzwi? – zapytał Papcio, lecz Ramzes już wskoczył do wnętrza mauzoleum pierwszego papcia i dopadł do sarkofagu. Złapał za wystającą z boku przerdzewiałą dźwignię i pociągnął ją. Coś zgrzytnęło i w trzech małych wnękach w bocznej ścianie grobowca zaczęły przewijać się różne kolorowe symbole. Oczy czarodzieja przesuwały się w pionowej płaszczyźnie niezależnie od siebie, śledząc obrazki w maszynie. Ramzes dwukrotnie nacisnął czerwony przycisk z boku i za każdym razem w okienku pojawiał się obrazek cytryny.

 

– Jednoręki bandyta – mruknął Święty. – Sprytne, HOHOHOOOO…!!!

 

Gdy czarodziej po raz trzeci nacisnął przycisk i znowu pojawiła się cytryna, podłoga u ich stóp otwarła się i spadli w dół długim, okrągłym tunelem w kształcie studni. Papciowi Bublowi mignęła przed oczami półka, na której leżało ciastko z napisem „Zjedz mnie", a obok stała butelka z etykietką „Wypij mnie". Nim zdążył pomyśleć o tym cokolwiek, tunel skończył się. Święty z głośnym BUM wylądował na podłodze, a Papcio z miękkim pac wylądował na brzuchu Świętego. Ramzes najspokojniej w świecie lewitował nad ich głowami i miękko spłynął na drewnianą podłogę.

 

– Witajcie w mojej pracowni – oznajmił.

 

Znajdowali się w małym, okrągłym pomieszczeniu, którego ściany obstawione były półkami z książkami i różnymi spreparowanymi zwierzętami, jak tasiemce, salamandry i ropuchy. Niektóre były nadgryzione, bynajmniej nie zębem czasu, co świadczyło o tym, że w czasie pracy Ramzes lubił coś przekąsić. W szklance z octem pływała sztuczna szczęka Ramzesa, na jednej z półek widniało czarno-białe zdjęcie, przedstawiające elfiego maga i małego (tzn. niespełna metrowego) Krixxixa. Na posadzce wyrysowano pentagram, w którego końcach płonęły czarne świece. W kącie (pracownie czarodziejów mają tendencję do zakrzywienia czasoprzestrzeni, więc obecność kąta w okrągłym pokoju nie jest niczym nadzwyczajnym) stało małe laboratorium alchemiczne, w którym Ramzes na czarno przerabiał własne kozy z nosa na złote samorodki. W przeciwległej części komnaty na wysokim piedestale stała zamknięta, okuta żelazem czarna księga z jedenastoramienną gwiazdą na okładce. Obok znajdował się stolik z kryształową kulą, przykryty obrusem haftowanym w łowickie motywy ludowe. Przed kominkiem na dywaniku z wyprawionego trolla drzemał Krixxix.

 

Czarodziej, Papcio i Święty podeszli do stolika z magicznym artefaktem. Ramzes wyciągnął pokryte żółtymi plamami ręce nad kulą i wymruczał inkantację. Magiczna kula najpierw zmatowiała, potem rozbłysła całym spektrum kolorów, by na koniec ukazać wewnątrz trójwymiarowy obraz, przedstawiający parking w dolince w samym sercu Wyjowilków oraz świecący napis LAS ELFAS.

 

– To tutaj teleportował się szaman – wychrypiał Ramzes.

 

– Musimy znaleźć się tam jak najszybciej – rzekł Bubel. – Znasz to miejsce, Święty?

 

– Oczywiście, HOHOHO! Choć musze przyznać, że rzadko bywam w tamtej części lasu. Możemy polecieć tam moim zaprzęgiem reniferów, tak będzie najszybciej.

 

– A więc dobrze. Ramzes, możesz nas jakoś szybko przenieść na wyższe poziomy?

 

Ramzes wyszczerzył w uśmiechu wszystkie trzy poczerniałe zęby i wskazał staremu elfowi jedną z drewnianych klepek w podłodze.

 

– Stańcie tutaj.

 

– Co? – zdziwił się Papcio Bubel.

 

– No stańcie.

 

– Nadal nie rozumiem – powiedział Naczelny Nadzorca, stając na desce – po cooooooo…!

 

Ramzes z szerokim uśmiechem patrzył na kołyszącą się na grubej sprężynie wyrzutnię, chwiejącą się dokładnie w tym miejscu, gdzie przed chwilą znajdowali się Święty i Bubel. Katapulta wyrzuciła ich obu z powrotem na poziom cmentarza przez otwór, którym wpadli do pracowni maga.

 

– Po to – zarechotał Ramzes; zaraz potem dobiegł go zwielokrotniony przez echo odgłos najsoczystszych kolędowych wiązanek Papcia Bubla. Mag zachichotał pod długim nosem z malowniczym włochatym pryszczem na czubku i zagwizdał cichutko. – Krixxix, idziemy na gobliny.

 

Wielki pająk na dźwięk słowa „gobliny" zerwał się na równe odnóża kroczne, podrapał po nogogłaszczce i radośnie poklekotał w stronę Ramzesa.

 

– No, Krixxix, wreszcie się czuje, że się żyje! – mag wysadził jedyne drzwi w komnacie przy pomocy magicznej błyskawicy. W chwilę później biegli krętymi, zimnymi korytarzami Katakumb, unikając pułapek, przechodząc przez niezliczone tajemne przejścia i obrotowe ściany. Ale nim Ramzes z Krixxixem opuścili Katakumby, Papcio i Święty przelecieli nad biegunem i znaleźli się tuż przy wejściu do fabryki Buliona.

 

 

 

Pokrywa sedesu w wyłożonej kafelkami ubikacji uniosła się lekko, ukazując najpierw dwa długie zielone nosy, a zaraz potem czworo błyszczących żywo oczu i czworo spiczastych uszu. Sylwanus i Vinzent wyszli z klozetu i rozejrzeli się po małej kabinie. Sylwanus wzdrygnął się z obrzydzenia.

 

– Uch… Teraz to nawet nie tylko wyglądamy jak gobliny, ale nawet pachniemy jak gobliny. Nie ma co, Vinzent, powinieneś pracować jako charakteryzator.

 

– Cieszy mnie, że nawet w tej sytuacji nie opuszcza się dobry humor, ale z całą pewnością nie wydostaniemy się stąd rzucając kąśliwe uwagi – odciął się Vinzent.

 

Wyszli z kabiny i rozejrzeli się dookoła. Toaleta była pusta. Za plecami elfów ciągnął się rząd kabin, z boku wmontowano w ścianę pisuary, a naprzeciwko białe umywalki aż świeciły odbitym elektrycznym światłem. Obok nich znajdowały się drzwi, a po lewej mieli małe okienko. Zręczny Vinzent w mig wskoczył na parapet i popatrzył przez szybę.

 

– O żesz ty… – jęknął.

 

– Co?! Co tam widzisz?! – krzyknął z dołu Sylwanus.

 

– Wejdź i zobacz sam…

 

Sylwanus wdrapał się na parapet i podążył wzrokiem za spojrzeniem Vinzenta.

 

Okno wychodziło na halę fabryki Las Elfas. Głównym pomostem, przez sam środek komory, maszerowały w zwartych szeregach gobliny, trolle i yeti. Wszyscy mieli na sobie dziwne białe blaszane skafandry z napisami LAS ELFAS i z czarnymi szybkami w otworach na oczy. Innymi pomostami sunęły maszyny bojowe: jedne, mniejsze, poruszały się na dwóch nogach i nieco przypominały kaczki, a drugie wyglądały jak wielkie, metalowe krowy sunące na czterech cienkich nóżkach powoli niczym żółwie. Vinzentowi wystarczył jeden rzut oka na „krowy" by dojść do wniosku, że są one śmiertelnie niebezpieczne. W tym momencie Sylwanus szturchnął przyjaciela w bok i wskazał na wąski balkon tuż przy szczycie przypominającej minaret żelaznej wieży. Stała na nim niewielka postać w czarnej zbroi, czarnym kasku i płaszczu. Tylko wystające spod hełmu uszy były zielone.

 

– To Bulion – szepnął Vinzent, jakby bał się, że samozwańczy Naczelny Nadzorca go usłyszy. Sylwanus skinął głową.

 

– Musimy się stąd wydostać, i to jak najszybciej – rzekł. Vinzent przytaknął i nie wypowiedział pytania, które nagle przyszło mu do głowy.

 

…Po co?…

 

 

 

Święty zatrzymał swój zaprzęg u wrót Las Elfas. Klepnął Adolfa po nosie, dał każdemu z reniferów po parę kostek cukru i nakazał im grzecznie wrócić do chatki. Mądre zwierzęta znikły w okamgnieniu i Święty z Papciem zostali sami w Skamieniałym Lesie. Teraz, podczas nocy polarnej, było tam naprawdę ponuro.

 

W milczeniu skierowali się w stronę parkingu. Zatrzymali się na skraju lasu, by zorientować się w sytuacji.

 

– To tutaj – mruknął Święty, wpatrując się w zatrzaśnięte metalowe odrzwia. – Wiele się zmieniło przez ostatni rok.

 

– Jak my tam wejdziemy? – zastanowił się Papcio na głos. Święty w odpowiedzi zdjął z ramienia bazookę i zamierzył się, by jednym strzałem rozprawić się z wrotami. Okazało się to zbyteczne: drzwi otwarły się bezszelestnie, a Papcio i Święty dali nura w krzaki. Na zewnątrz w idealnym porządku zaczęła wylewać się armia Las Elfas. Papcio Bubel i Święty z otwartymi ustami wpatrywali się w maszerującą w równych szeregach hordę potworów oraz na kaczko– i krowopodobne roboty.

 

– Kolęda… wiele widziałem w życiu, ale nie pomyślałbym nigdy, że gobliny i yeti mogą być tak zdyscyplinowane. Martwię się o naszych. Może powinniśmy wrócić do fabryki? – zaniepokoił się Papcio.

 

– Za późno. Bez reniferów nie dotrzemy tam przed nimi. Nie bój żaby, Ramzes się nimi zajmie. Poza tym pomyśl o Sylwanusie i Vinzencie.

 

Twarz Papcia stężała w groźnym grymasie. Naczelny Nadzorca zgrzytnął zębami i mocno ścisnął laskę. Jeśli wewnątrz fabryki Buliona pozostały jeszcze jakieś żywe stwory, to wkrótce ten stan rzeczy ulegnie zmianie.

 

– Ile może ich być? – wycedził Bubel przez zaciśnięte zęby, patrząc na ciągle przesuwające się obok nich oddziały goblinów, trolli i yeti.

 

– Jakieś dwustu-trzystu niedobitków zeszłorocznej bitwy, plus koło pół tysiąca yeti.

 

– Siły są równe liczebnie – zauważył Nadzorca.

 

– Mają dobry sprzęt.

 

– A my mamy rację, męstwo… i, jak sam powiedziałeś, Ramzesa – mrugnął Papcio Bubel do Świętego. – Jak myślisz, Święty, co mogło spowodować, że gobliny poruszają się w tak uporządkowanym szyku? Zawsze po prostu biegły na hurra, póki nie wpadły pod jakiś elfi miecz…

 

– Teraz mają przywódcę… charyzmatycznego przywódcę – zasępił się Święty i zmarszczył brwi.

 

– Buliona? – rzekł Papcio z powątpiewaniem.

 

– Nie sądzę – Święty potrząsnął przecząco głową. – Jest nim ktoś, kto teleportował szamana goblinów aż do tego miejsca – w tym momencie, jako ostatni, przekroczył wrota gobliński czarnoksiężnik w czarnym uniformie i ruszył za maszerującym noga w nogę wojskiem potworów. Metalowa płyta zaczęła opadać, wrota zamykały się.

 

– Teraz, biegiem! – wrzasnął Papcio i wyskoczył z krzaków jak wystrzelony z procy. Przebiegł pod zamykającym się wejściem, a Święty rzucił się na ziemię i z rozpędu wjechał do tunelu na brzuchu tuż przed tym, jak ciężka klapa opadła. Znaleźli się w oświetlonym małymi lampkami korytarzu.

 

– Szybko się zorganizowali – zauważył Święty. – Minęło niespełna pół godziny, odkąd odprawiłeś posła od Rosoła.

 

– Bulion mógł przewidzieć moją odpowiedź. Byli już pewnie dawno gotowi do ataku. Chodź, musimy znaleźć chłopaków. Pamiętasz może jeszcze te tunele?

 

Święty przytaknął.

 

– Dość dobrze, ale Bulion pewnie pozmieniał wiele rzeczy. Pewnie wybrał za siedzibę największą komorę. Znam parę tuneli na skróty. Chodźmy, HOHOHO!

 

Puścili się biegiem krętym korytarzem. Święty skręcił w lewo, w wąskie przejście, zbiegł po schodach z metalowych krat i zatrzymał się przed blaszanymi drzwiami w kształcie prostokąta z zaokrąglonymi krawędziami. Papcio Bubel ledwo za nim nadążał. Wielki mężczyzna i elf przytknęli uszy do drzwi. Ze środka dobiegły nieco przytłumione odgłosy rozmów.

 

– Trolle -mruknął Święty. – Koło dziesięciu.

 

– Czują się pewnie. Musimy działać ostrożnie – szepnął Bubel.

 

– Masz rację…

 

BUM.

 

– …HOHOHO!!!

 

Święty wymierzył drzwiom silny prawy prosty, na skutek czego wypadły z zawiasów i poleciały parę metrów do przodu, zwalając z nóg najbliższego z trolli. Pozostałych kilku stworów z rykiem rzuciła się ku dwóm intruzom. Święty i Papcio stali na żelaznej kracie, nieco wyżej niż reszta pomieszczenia, i postanowili dobrze wykorzystać tę przewagę. Brodaty mężczyzna zawołał „HOHOHO!!!" bijąc się przy tym w piersi, i rzucił się całym ciężarem ciała na trolla, który był na tyle głupi, by podejść zbyt blisko. Ziemia zadrżała, a potwora wgniotło w podłogę. Papcio Bubel skoczył do przodu, z małpią zręcznością unikając spadających zewsząd ciosów zadawanych ciężkimi maczugami przeciwników. Stary elf zdążył zaś dotrzeć do przeciwległej ściany (uwaga, teraz będzie największy przekręt w całej bajce!), wykrzykując japońskie okrzyki bojowe („JAMAMOTO SEKATOR!!!") wbiec na nią i ciągle biegnąc po ścianach (wyobraźcie to sobie w zwolnionym tempie!) pokonać połowę pomieszczenia. Papcio odbił się w końcu od muru, skierował pęd ku najbliższemu trollowi i jął kopać przeciwnika w podbródek. Kolejny troll dzierżąc ogromną maczugę zamachnął się na Papcia Bubla, ale zręczny elf wyskoczył w górę i cios spadł na twarz stwora z obolałym pyskiem, natychmiast go nokautując. Naczelny Nadzorca wykonał w powietrzu parę salt, a w chwili, kiedy znalazł się pomiędzy dwoma zdumionymi trollami, poprawił sobie fryzurę i wyrzucił nogi w bezbłędny szpagat kopiąc wrogów w twarze. Papcio opadł lekko na ziemię z ugiętym lewym kolanem i wyciągniętymi na boki rękami.

 

Podczas kiedy Bubel wykonywał karkołomne ewolucje, pozostała ósemka trolli nie próżnowała: wszystkie rzuciły się na leżącego na ziemi Świętego i przykryły go szczelną warstwą na sekundę, może dwie.

 

A potem Święty wstał zamaszyście i każdy potwór poleciał w inną stronę.

 

Ostatni troll, który tak niefortunnie pozbawił kompana przytomności, z wrzaskiem rzucił się do ucieczki w stronę wejścia, w którym zjawili się na początku Papcio i Święty, ale elf był szybszy. Błyskawicznie dopadł przeciwnika i chwycił go oburącz za duży palec u stopy, zaczął nim kręcić i cisnął trollem o ścianę. Na głowę nieszczęsnego stworzenia posypały się różne puszki i beczki.

 

– Rrrargh! – wydał z siebie Papcio odgłos pełen zadowolenia.

 

– Dobra robota, HOHOHO! – roześmiał się Święty, poprawiając bazookę. – A teraz biegnijmy poszukać Sylwanusa i Vinzenta.

 

 

 

Juro, Thor i polarny niedźwiedź Neron stali na szerokim balkonie o rzeźbionych poręczach nad Brązowymi Wrotami. W jasnym świetle księżyca widzieli elfy, krzątające się wszędzie między fabryką a niedokończonym murem. Gdyby chodziło o zwykły gobliński atak, Juro niezbyt przejmowałby się wyrwą o szerokości mniej więcej sześćdziesięciu stopni po południowej stronie. Odwieczni wrogowie elfów nigdy nie wpadliby na pomysł, by okrążyć fabrykę. Ale tym razem atakiem dowodził Bulion, a to zupełnie zmieniało postać rzeczy. Bulion był przebiegłym i bezwzględnym pragmatykiem -łączył w sobie trzy cechy niezwykle rzadko spotykane wśród swej rasy.

 

– Nie mieści mi się to w głowie – powiedział doradca bardziej do siebie niż do Thora i Nerona.

 

– Co takiego? – zapytał nestor klanu polarnych niedźwiedzi.

 

– Ten cały Bulion – wyjaśnił Juro. – Elf przeciwko elfowi… czegoś takiego nie było jeszcze nigdy. Zawsze trzymaliśmy się razem. Dlatego przetrwaliśmy tak długo.

 

-Ta nędzna szumowina dostanie za swoje – warknął Neron. Juro pokręcił głową.

 

– Gdybym w środku bitwy natknął się na Buliona, nie mam pojęcia, co bym zrobił. Nie wiem, czy byłbym w stanie chociaż go zranić… w końcu to elf, jak ja.

 

Neron pokiwał łbem.

 

– I tak dostanie. Ja jestem niedźwiedziem.

 

– Wróg na dwunastej! – rozległ się nagle głos Świrgiełły, stojącego na szczycie muru i pełniącego rolę obserwatora.

 

– No to zaraz się zacznie – wyszeptał Juro i z ponurą determinacją dobył miecza. – Wszyscy na stanowiska! Nie opuszczać miejsc, póki nie otrzymacie wyraźnego rozkazu! Będziemy walczyć do ostatniej kropli krwi!

 

– Nie mam zamiaru tu na nich czekać – oznajmił Thor. – Wyruszam w pole. Walczyłem z olbrzymami w Jotunheimie, poradzę sobie i z goblinami.

 

– Idź – zgodził się Juro, ale Thora już nie było. Elfa rozzłościło to, że nawet gdyby zabronił Asowi ruszać się z miejsca, ten i tak poszedłby. Thor był jednak wartościowym sprzymierzeńcem, choć kapryśnym, jak wszyscy dawni bogowie, i Juro nie chciał go zrazić. Powiódł wzrokiem po północnym horyzoncie. Zalany bladym światłem księżyca pofałdowany krajobraz lśnił niesamowicie. W oddali doradca zauważył jakiś ruch między wzgórzami: armia Las Elfas przybliżała się. Wiatr wył w niezliczonych szczelinach, szparach i zakamarkach fabryki. Elfy pokrzykując zajmowały stanowiska. Juro usłyszał w korytarzu za sobą szybkie kroki i w sekundę później na taras wpadł zdyszany Vlad, jeden z najlepszych zwiadowców fabryki.

 

– Ilu ich jest? – zapytał doradca.

 

– Prawie… ośmiuset – wysapał Vlad. Jego oddech zmieniał się w parę. – Maszerują… w równym… szyku.

 

Teraz Juro zaczął już słyszeć zbliżających się wrogów: dzikie hałłakanie i pojedyncze strzały rozległy się nie tak znów daleko.

 

– Są dobrze uzbrojeni – zauważył Neron. Laserowy pocisk uderzył tuż obok balkonu, parę cegieł wypadło. – BARDZO dobrze.

 

– I co teraz? – Vlad niezbyt pewnie powiódł wzrokiem po horyzoncie.

 

– Będziemy walczyć – wycedził przez zęby Cezar, machnął mieczem w powietrzu o obrócił ostrze wokół dłoni o 360 stopni. Na dole Thor wsiadał do swojego rydwanu. Dwa kozły zabeczały radośnie i ruszyły z kopyta, pędząc cztery metry nad ziemią i ciągnąc za sobą świetliste smugi. Wkrótce po północnej stronie nieba rozbłysła błyskawica, a zaraz potem druga i trzecia. Thor ciskał swym magicznym młotem, Mjollnirem.

 

Pierwsze ciosy padły.

 

 

 

– A kuku!

 

Pierwszy szereg wojsk Las Elfas, złożony głównie z uzbrojonych w moździerze yeti w białych skafandrach, patrzył ze zdumieniem na chuderlawego elfa, który przed chwilą wyskoczył zza śniegowej zaspy, machając dłońmi z kciukami wetkniętymi w uszy. Nie miał żadnej broni.

 

– A kuku!

 

Miał za to podkoszulek z Bolkiem i Lolkiem.

 

Yeti zatrzymały się. Ich gatunek niezbyt często wojował z elfami, ale ich kuzyni, trolle, często opowiadali, że zielone ostrouchy mogą być nieprzewidywalne i niebezpieczne. Kilka zaciekawionych goblinów wyjrzało zza kudłatych łydek śnieżnych stworów i ujrzawszy sprawcę zeszłorocznego pogromu uciekły z krzykiem. Goblińscy weterani straszyli wnuki dzikim elfim czarnoksiężnikiem.

 

Yeti podniosły do oczu moździerze. Ramzes wypowiedział zaklęcie i posłał przed siebie falę magicznego ognia. Yeti zmieniły się w kupki popiołu i oczom maga ukazała się armia Buliona w całej okazałości. Zdołał przeturlać się na bok tuż przed tym, jak laserowa wiązka wystrzelona z rogu krowopodobnego robota wytopiła w śniegu głęboką dziurę. Ramzes nie miał zamiaru sprawdzać, jak bardzo głęboką.

 

Czający się za inną zaspą Krixxix wyskoczył z ukrycia i dopadł do swojego pana. Czarodziej zerknął jednym okiem w bok i ujrzał malutką z tej odległości sylwetkę Thora, który uderzył na lewe skrzydło wrażych wojsk z siłą tsunami.

 

Będzie ciężko, pomyślał Ramzes i cisnął przed siebie ognistą kulę.

 

Ale jakoś będzie.

 

 

 

Sylwanus i Vinzent wybiegli z toalety i ruszyli podłużnym korytarzem, wybierając na chybił-trafił kolejne przejścia pośród plątaniny tuneli. Minęło parę minut, gdy oba elfy wypadły w końcu na długa, wąską kładkę, przerzuconą nad całą szerokością głównej komory. Z naprzeciwka nadchodziła, dysząc przez otwory wentylacyjne w dolnej części hełmu, czarna postać o wielkich, odstających uszach. Sylwanus i Vinzent szarpnięciem wyciągnęli jatagany zza pasów.

 

– Zrób jeszcze jeden krok, Bulion… a obiecuję ci, że potniemy cię na plasterki – brudną twarz Sylwanusa wykrzywił grymas wściekłości. Vinzent tylko warknął i wyszczerzył zęby.

 

Wysoki, piskliwy śmiech Buliona przytłumiony przez hełm odbił się echem od ścian opustoszałej groty. Wisiał w powietrzu przez kilka sekund i ucichł nagle.

 

– Głupcy! Sądzicie, że te żałosne goblińskie szabelki są w stanie choćby porysować moją zbroję?!

 

– Z całą pewnością są w stanie obciąć ci uszy – odgryzł się Vinzent.

 

– A w każdej zbroi znajdzie się szczelina – dodał Sylwanus i zbliżył się o krok do Buliona.

 

– I to mówi ten sam Sylwanus, który ośmielił się phawić mi o honorze? – zadrwił Bulion. – Aach – i tenże sam Sylwanus zamierza mnie tehaz zaatakować hazem ze swym honohowym przyjacielem? Dwóch na jednego – toż dopieho jest honohowość!

 

– A twoja zbroja to niby uczciwa zagrywka, co? – warknął Sylwanus.

 

Bulion uniósł lewą rękę w górę i pstryknął palcami. Na dwóch balkonach w przeciwległych ścianach jaskini, kilkanaście metrów nad kładką pojawiło się po dziesięć goblinów. Rozległ się metaliczny trzask dwudziestu przeładowywanych karabinów. Dwadzieścia luf, wymierzonych w Sylwanusa i Vinzenta, ziało złowrogo ciemnymi otworami. Bulion ponownie wybuchł zimnym śmiechem.

 

– Nikt nie mówił, że będę ghał faih – zbuntowany elf rzucił w stronę dwóch przyjaciół dwa przypominające latarki przedmioty. – Łapcie. To lasehowe miecze – to mówiąc wyciągnął zza pasa trzeci miecz i nacisnął guzik. Z jednego końca broni wysunął się czerwony promień.

 

– Po co nam je dajesz? – zapytał Vinzent.

 

– Chwila zabawy – wyjaśnił Bulion.

 

– Jesteś… podłym tchórzem!!! – wykrzyknął Vinzent.

 

– To całkiem być może – zgodził się Rosół. – Nie macie wybohu. W tej chwili moje hoboty typu MU-MU i KWA-KWA hównają waszą nędzną fabhyczkę z ziemią. Macie do wybohu: albo walczycie, albo moi snajperzy zastrzelą was tu i tehaz. Tak czy owak zginiecie.

 

– A jeśli wygramy? – zmrużył oczy Vinzent.

 

– Nie ma takiej opcji – Bulion wskazał mieczem na goblińskich strzelców.

 

– Jeszcze nigdy elf nie zabił i nie kazał zabić elfa – w głosie Sylwanusa brzmiały lęk i niedowierzanie.

 

– Sentymenty. Zawsze musi być piehwszy haz.

 

– Dalej, Sylwanus. Pokażmy mu, ile jesteśmy warci – rzekł Vinzent, schylił się po miecz i nacisnął guzik. Niebieskie ostrze laserowe zalśniło jasno i najmłodszy z elfów rzucił się na Buliona. – ZA HONOR!… ZA RACJĘ!!!

 

Uderzenia Vinzenta spadały błyskawicznie i pod różnymi kątami. Młody elf uderzał silnie i agresywnie, wlewając w ciosy cały swój gniew i determinację, pokrzykując przy każdym uderzeniu. Bulion blokował wszystkie ataki Vinzenta, nie ruszając się z miejsca. Z mieczy przy każdym uderzeniu leciały iskry.

 

Sylwanus skinął głową, podniósł miecz i uruchomił go. Wiązka laserowa miała kolor zielony. Przypomniał sobie zdarzenie sprzed roku, kiedy podczas bitwy został osaczony przez grupę piętnastu trolli. Poczuł, jak w jego sercu ponownie wzbierają gniew i rozpacz, niby fala spiętrzona na rzece.

 

Rzece, na której nie ma tamy.

 

– AAAAAARRRGH!!!

 

Sylwanus rzucił się do walki.

 

 

 

Błyskawice raz po raz przecinały niebo, kiedy Ramzes unikając świetlanych pocisków parł do przodu, miotając na wszystkie strony śmiercionośne zaklęcia. Krixxix krążył wokół swego pana, nie pozwalając zbliżyć się do niego żadnemu z potworów. Przed czarodziejem wyrósł nagle olbrzymi robot MU-MU na czterech długich nogach. Elf zakolędował pod nosem i cisnął w niego największą kulą ognia, jaką potrafił wyczarować. Działa umieszczone z przodu wystrzeliły prosto w stronę Ramzesa; mag w ostatniej chwili teleportował się pięć metrów do tyłu. Kiedy opadł biały śnieżny pył, elf ujrzał, że nie zdarł nawet lakieru z powierzchni robota. Po raz pierwszy od wielu lat był zdziwiony. Bardzo zdziwiony.

 

GRRRUCH!!!

 

Z kotłowaniny potworów po lewej, wyrzucając w powietrze przynajmniej tuzin yeti, wynurzył się Thor z potarganą brodą, pędzący swym latającym rydwanem i wykonujący karkołomne uniki, by nie zostać trafionym przez laserowe pociski, których deszcz zalewał boga gromu od tyłu. Na horyzoncie zamajaczyły czarne sylwety kolejnych MU-MU.

 

– O kolęda… – zaklął Ramzes.

 

– NIE DZIAŁA!!! MAGIA NIE DZIAŁA!!!!! – ryknął Thor. Ramzes popatrzył na roboty. Teraz zrozumiał. Ktoś musiał rzucić na nie potężną tarczę antymagiczną, ktoś, kto był magiem dorównującym mocą Ramzesowi. To dlatego na maszyny nie działały jego zaklęcia ani czarodziejski młot Thora.

 

Po raz pierwszy od Wielkiej Bitwy w 1742 roku Ramzes był naprawdę przerażony.

 

ŁUP.

 

W rydwan Thora uderzył jeden z pocisków. Wóz zajął się ogniem i wpadł w korkociąg, ciągnąc za sobą warkocz płomieni.

 

– Thor, nie!!!

 

Czarodziej ułożył ręce do zaklęcia gaszącego, nie zwracając uwagi na to, że wokoło zaroiło się od małych robotów typu KWA-KWA. Ramzes wypowiedział magiczną formułę i Thora obsypał deszcz błyszczących gwiazdek. Ogień zgasł. Ze stęknięciem rudy As wygrzebał się ze szczątków rydwanu, odgarnął z czoła przypalone włosy i ujął oburącz Mjollnira. Ramzes i Krixxix szybko dobiegli do pana Trudheimu. Najbliższy z MU-MU wystrzelił i stopił wielki nunatak, sterczący z lodowca ledwie o trzy kroki na prawo od trójki towarzyszy broni.

 

– Muszą mieć jakiś słaby punkt – szepnął Thor. – Muszą!

 

 

 

Sylwanus natarł długim, niskim pchnięciem. Byłby wypalił dziurę w brzuchu Buliona, ale elfi renegat niespodziewanie szybko i zręcznie odbił jego klingę w bok. Wypad Sylwanusa był ryzykowny, bo w tym położeniu Bulion łatwo mógł teraz odciąć mu głowę. Jednakże Vinzent pospieszył przyjacielowi z pomocą i zaatakował od drugiej strony, zmuszając Buliona do parowania i skierowania uwagi z powrotem na pierwszego z przeciwników. Sylwanus wykorzystał ten krótki moment by wyprostować się i zadać kilka szybkich, agresywnych uderzeń. Bulion wykonał dwa obroty w prawo i do tyłu i znalazł się poza zasięgiem mieczy laserowych obu elfów. Ugiął lekko lewe kolano dla załapania równowagi i błyskawicznie rzucił się na Vinzenta, zmuszając do błyskawicznych parowań i spychając ku krawędzi platformy. Kiedy Sylwanus zbliżył się od drugiej strony, Rosół wykonał trzy czwarte obrotu i zablokował cios przeciwnika, po czym obrócił się z powrotem i kontynuował zaciekłe ataki na Vinzenta. Bulion był doskonałym fechmistrzem.

 

Jaki to ma sens, przemknęło przez myśl Sylwanusowi. Goblińscy snajperzy zastrzelą nas, jeśli tylko szala zwycięstwa przechyli się na naszą stronę.

 

Ujrzał, jak Vinzent wykonuje kolejny krok do tyłu, cofając się pod naporem Buliona; po twarzy młodego elfa ciekły krople potu, zielone linie pośród brudu. W Sylwanusie zagotowało się znowu.

 

To miało sens.

 

Raz jeszcze rzucił się na Buliona, atakując oburącz, gniewnie. Bulion zawahał się lekko, po raz pierwszy od początku walki; to wystarczyło, by Vinzent zdołał stanąć stabilnie. Rosół skierował teraz swoje ataki na Sylwanusa, który skupił się na wykonywaniu blokad. Vinzent postanowił wykorzystać sytuację i uniósł miecz oburącz, chcąc zadać potężny cios znad głowy.

 

Przeliczył się. Bulion wyskoczył do góry i obracając się w powietrzu kopnął młodego elfa w pierś. Vinzent zrobił parę kroków do tyłu, zachwiał się stojąc na skraju kładki i spadł w dół.

 

– Nie! – krzyknął Sylwanus. Spojrzał na Buliona. W oczach pałała mu żądza krwi. – Ty… podła… świnio!!! – elf uderzył z całej siły przy każdym słowie. Po każdym sparowanym uderzeniu Bulion śmiał się szyderczo. Gobliny na balkonach wciąż mierzyły z karabinów w elfa z zielonym mieczem.

 

Elfi renegat ciął na odlew. Sylwanus przechwycił cios na laserową klingę, trzymając broń oburącz. Bulion naparł mocno na młodszego elfa, aż ten ugiął kolana. Dyszący hełm zbliżył się do wykrzywionej twarzy Sylwanusa, na którą wystąpiły krople potu. Młody elf warknął.

 

W odpowiedzi Bulion wymierzył mu lewy sierpowy.

 

Uderzenie stalową rękawicą ogłuszyło Sylwanusa na chwilę. W ustach poczuł gorzki smak krwi, a w uszach mu zadzwoniło. Zatoczył się, wypuszczając miecz świetlny z rąk. Nagle ujrzał dokładnie pod sobą setki czerwonych świateł na dnie groty i stracił grunt pod nogami. W ostatniej chwili udało mu się złapać za krawędź platformy.

 

 

 

Juro przyglądał się polu bitwy przez lornetkę.

 

– Ramzes ma kłopoty – oznajmił.

 

– Co się dzieje? – spytał Neron.

 

– Nie widzę dokładnie. Ruszamy z odsieczą.

 

– To samobójstwo – rzekł Vlad spokojnie.

 

– Wiem. Tak samo, jak pozostawanie tutaj. Te kolędne maszyny są w stanie rozwalić fabrykę kilkoma strzałami. Kiedy pójdziemy w pole, będzie nas przynajmniej trudniej trafić. WSZYSCY DO BOJU!

 

– To się nazywa duch bojowy! – roześmiał się stary niedźwiedź polarny i zatarł łapy z zadowolenia. Juro z mieczem w ręku przeskoczył przez barierkę balkonu i wylądował lekko na śniegu.

 

ŁUP.

 

W jego ślady poszedł Neron, chociaż jego lądowanie pozbawione było właściwej elfom gracji. Sześćset elfów zawołało „URRRA!".

 

– W jakiej formacji? – krzyknął Świrgiełło w stronę Jura.

 

– Kupą ich!!! – wrzasnął doradca nad wszechobecnym tumultem.

 

– Je haa!!! – Kurt Kombajn uśmiechnięty od ucha do blizny pierwszy rzucił się do ataku, mając miecz w każdej ręce. Zaraz za nim skoczył Świrgiełło ze swoją legendarną już halabardą.

 

– URRRA!!!

 

Sześćset elfów ruszyło do boju. Pole na północ od fabryki zazieleniło się od ich wielkich uszu. Lud fabryki pędził na pomoc Thorowi, Ramzesowi i jego pajęczemu chowańcowi z nieartykułowanym okrzykiem bojowym na ustach. Laserowe pociski błyskały nad ich głowami, co rusz któryś elf padał zabity lub ranny. Na czoło wysunął się Neron z dwoma starszymi synami – Herkulesem i Romulusem.

 

BUM!

 

Od strony fabryki dobiegł ich huk wystrzału. Paru elfów obróciło się ze zdumieniem i spostrzegło zadymioną wyrwę w żelbetonowym murze. Z łomotem i zgrzytem z tumanu pyłu wynurzył się czołg T-72 z napisem SELEDYNOWY 102. Na szczycie w otwartym włazie stał Ariel, trzymając łopocącą na wietrze czarną flagę z czaszką i dwoma piszczelami. Czołg wystrzelił raz jeszcze i zamienił najbliższego MU-MU w kłąb ognia i kilka kawałków płonącej blachy.

 

MU-MU były odporne na magię, ale Ariel nie używał magicznego czołgu.

 

Świrgiełło zagwizdał z podziwu.

 

– To nad tym stary Ariel pracował nocami w swojej kanciapie! – rzekł żołnierz do Jura.

 

W tym momencie Neron zderzył się z pierwszym szeregiem trolli. Jednym machnięciem wielkiej opazurzonej łapy znokautował od razu pięciu przeciwników.

 

– WIWAT FABRYKA! – Świrgiełło skoczył w największe kłębowisko goblinów. Ciężka halabarda wzniosła się i opadła kilka razy. Elf wykorzystał przedramię prawej ręki jako środek ciężkości i zdał się na siłę bezwładu, kręcąc się na jednej nodze wokół własnej osi. Kohut wdrapał się na czterometrowy nunatak i wypuścił serię z kałasznikowa. U stóp głazu zebrał się całkiem pokaźny stos łusek po nabojach.

 

– JE HAHAHA!!!

 

BUM!

 

Czołg Ariela wystrzelił ponownie.

 

 

 

– Muszą mieć słaby punkt!!! – powtórzył Thor. W tej chwili za ich plecami huknęło potężne „URRRA!".

 

– Idą nam z pomocą! – obejrzał się Ramzes, ale seria laserowych pocisków zmusiła go, by przynajmniej jednym okiem popatrzył prosto przed siebie. Oddział yeti zbliżał się szybko, więc czarodziej utworzył tuż przed nimi ścianę ognia. Rozwrzeszczane potwory nie zdążyły zatrzymać się w porę i wpadły w płomienistą pułapkę. Krixxix, z natury odporny na magię, rzucił się do walki (albo do uczty – pająkowi nie sprawiało to większej różnicy).

 

– URRRA!!!!!!!

 

BUM.

 

Ariel i jego terminatorzy puścili z dymem najbliższego MU-MU.

 

– Dobra nasza! Da się je bić! – huknął Thor i rzucił przed siebie Mjollnirem. Młot odbił się od małego KWA-KWA, nie zdoławszy przebić przeciwmagicznej zasłony, i zrykoszetował w kierunku jednego z wielkich robotów, przetrącając mu dwie z czterech metalowych kończyn. Maszyna runęła do przodu i eksplodowała.

 

– Nogi! Nogi nie są chronione magią!!! – krzyknął Thor. Czarodziejski młot powrócił do wyciągniętej ręki boga burzy. – THURISAZ!!! – wzmocniony mocą nazwy złowrogiej runy młot zalśnił oślepiająco białym światłem. Thor rzucił nim z całej siły. Rzut był bezbłędny: trzy maszerujące w jednym szeregu roboty straciły lewe nogi, przewróciły się i wybuchły.

 

Elfy dopadły przeciwnika. Czołg za ich plecami wystrzelił ponownie.

 

 

 

Vinzent stęknął i podniósł się na łokciach. Leżał na innej kładce, parę metrów poniżej tej, na której Sylwanus i Bulion ciągle toczyli zażartą walkę. Młodszy elf zdał sobie sprawę ze swej bezsilności. Nie mógł dostać się do przyjaciela, by mu pomóc – nie był rycerzem Jedi, by skakać na osiem metrów w górę, ale na szczęście jego miecz świetlny nie spadł w przepaść: leżał tuż koło niego.

 

Nagle Vinzent ujrzał, jak Bulion uderzył Sylwanusa w twarz. Uderzony zatoczył się ku krawędzi i stracił równowagę.

 

– Nie! – Vinzent zerwał się na równe nogi.

 

Sylwanus w ostatniej chwili złapał za krawędź platformy. Bulion zbliżył się do niego powoli. Roześmiał się, najpierw cicho, ale z każdą chwilą głośniej, aż w końcu trząsł się cały od spazmów. Lekko trącił butem wygaszony miecz świetlny Sylwanusa i broń spadła w przepaść.

 

– I cóż tehaz, dumny Sylwanusie? – zadrwił elf w czarnej zbroi. – Widzisz, twój bezmyślny upóh na nic się nie zdał. I co chciałeś przez niego osiągnąć? Obhonić swoją zacofaną fabhyczkę? Sam widzisz – nie przyniosło to żadnego skutku. Godzina mego thyumfu wybiła.

 

– Podły kolędniku! Ty goblini pomiocie! Zejdź tu na dół i zmierz się ze mną! – Vinzent poczerwieniał z gniewu. Bulion nie zareagował.

 

– Jesteś… nędznym… tchórzem – wycedził Sylwanus przez zęby.

 

– Sentymenty – Rosół z ponurym uśmiechem nadepnął mu na palce. Elf syknął, lecz nie puścił kładki. Sylwanus nie poddawał się nigdy.

 

– Jakże mi przykho… ale muszę cię zabić – Bulion uniósł laserowy miecz ostrzem w dół.

 

– Padalec!!! PARSZYWY PADALEC!!!!! – zawył Vinzent.

 

Raptem w jednym z bocznych korytarzy rozległ się głośny łomot, przypominający łoskot rozpędzonego pociągu.

 

– HOHOHO!!!

 

Święty wypadł z tunelu na balkon z goblińskimi strzelcami i pięknym prawym sierpowym posłał wszystkich zdumionych snajperów na kilkanaście metrów w powietrze; nie zatrzymując się skoczył do przodu i wypalił z bazooki w stronę drugiego balkonu. Na głowę Vinzenta posypał się deszcz skalnych odłamków, gdy pocisk wybił dziurę w ścianie, rzeźbiąc na jej powierzchni malowniczą siatkę pęknięć. Święty wylądował z hukiem na wąskiej kładce paręnaście metrów od Buliona i Sylwanusa. Czarny elf zerknął na bok i zaklął bardzo po ludzku. Sylwanus wykorzystał ten moment, rozbujał się i skoczył w bok lądując zgrabnie na skraju platformy.

 

– Syl! Łap! – Vinzent rzucił przyjacielowi swój laserowy miecz. Sylwanus złapał go pomimo obolałej ręki i od razu uruchomił broń. Niebieska, migocząca klinga zalśniła w jego dłoni. Bulion zasłonił się mieczem i zaczął powoli wycofywać się, ale wówczas Papcio Bubel wypadł z tunelu, przeskoczył przez balkon i wylądował na kładce obok Świętego i Sylwanusa, zgrabnie jak stulatek.

 

– Kończ tę kolędę, Bulion – warknął Naczelny Nadzorca.

 

– Już to hobię – Bulion nagle wyciągnął zza pasa laserowy miotacz i wystrzelił w stronę Papcia. Bubel odbił pocisk w bok swoją magiczną laską. Rosół rzucił się do ucieczki.

 

– Za nim, HOHOHO!

 

Święty, Papcio i Sylwanus puścili się biegiem za uciekającym elfem.

 

– Biegnij, Syl, biegnij! Skop mu zad ode mnie! – krzyknął za nimi Vinzent.

 

Bulion kluczył w labiryncie korytarzy, nie mógł jednak zgubić pościgu. Święty i dwóch elfów deptało mu po piętach. Odgłos ciężkich kroków wielkiego mężczyzny zwielokrotniało echo. Kilka razy Bulion odwrócił się, by wypalić za siebie z miotacza, ale za każdym razem Sylwanus odbijał pociski mieczem świetlnym, a Rosół musiał odskakiwać w bok, by nie zostać trafionym przez własny strzał.

 

Zdyszany elfi renegat wpadł do dużego pomieszczenia na planie koła, z siedmioma innymi wejściami, połączonymi wąskimi kładkami na kształt ośmioramiennego krzyża. Kładki łączyły się pośrodku w okrągłą platformę. Poniżej rozpościerała się czeluść zdająca się nie mieć dna.

 

Sylwanus wskoczył do komnaty zaraz za Bulionem. Święty i Papcio byli ledwie kilka kroków za nim. Zbuntowany elf wyjął zza pasa pilot, którym otwierał wrota do Las Elfas, i nacisnął inny guzik. Wszystkie wejścia do pokoju z kładkami zalśniły nagle migotliwym, niebieskawym światłem. Papcio Bubel z rozpędu uderzył o świetlistą ścianę. Ryknął ze złości i bezskutecznie spróbował zniszczyć zaporę za pomocą kuli ognia.

 

– To na nic – mruknął Święty. – Czekajmy.

 

Bulion zajął pozycję pośrodku okrągłej platformy. Sylwanus spokojnie postępował krok za krokiem w jego stronę. Miecze, czerwony i niebieski, lśniły złowrogo.

 

– Tym razem nikt ci nie pomoże – syknął czarny elf. – Nikt z nas nie zdoła stąd uciec. To będzie walka finałowa.

 

– Niech wygra najlepszy – odparł Sylwanus i zaatakował, wymierzając cios pod kątem z dołu. Bulion wykonał bezbłędne dolne parowanie, ale młody elf prześlizgnął klingę swojego miecza pod ostrze przeciwnika i pchnął w górę. Rosół zatoczył się do tyłu, usiłując złapać równowagę, lecz Sylwanus był już przy nim.

 

– Dobrze, Sylwanus, dobrze!!! – wołali Papcio Bubel i Święty ile sił w gardłach, a siły Papcia pod tym względem były wprost niespożyte.

 

Leżąc na plecach Bulion przechwycił zasypujące go ataki Sylwanusa na ostrze i obunóż kopnął młodego elfa w brzuch. Papcio i Święty wstrzymali oddech, kiedy upadł do tyłu na samym skraju platformy. Bulion podkurczył nogi i szarpnąwszy nimi zręcznie stanął wyprostowany. W skoku dobył do po raz drugi miotacza i wypalił kilkakrotnie w stronę Sylwanusa, który turlał się to na lewy bok, to na prawy, by nie zostać trafionym. Przy ostatnim strzale zdołał uklęknąć na jedno kolano i odbić pocisk z powrotem ku Bulionowi.

 

Przywódca Las Elfas nie zdążył zasłonić się mieczem. Pocisk trafił go prosto w wyciągniętą lewą dłoń z miotaczem laserowym, rozwalając go. Tylko swojej metalowej rękawicy zawdzięczał to, że eksplozja nie rozerwała mu ręki. Siła uderzenia sprawiła, że Bulion upuścił miecz, obrócił się wokół własnej osi i upadł – w przepaść.

 

Sylwanus rzucił się w stronę przeciwległej krawędzi platformy, tam, gdzie spadał jego przeciwnik. Odnosił wrażenie, że porusza się jak w beczce smoły, że czas zwolnił swój bieg. Wyrzucił do przodu prawą rękę, wypuszczając miecz, i dopadł do krawędzi. Zdążył złapać Buliona za przedramię w ostatniej chwili.

 

– Czemu… czemu to hobisz? – szepnął czarny elf.

 

– Bo jestem sentymentalny.

 

– Ale… chcieliśmy się pozabijać!…

 

– Ty chciałeś. Nigdy jeszcze elf nie zamordował elfa. Nigdy. Nie chcę być pierwszy. Wcale nie musi być „pierwszego razu". Nie chcę z tobą walczyć – Sylwanus wyciągnął zdumionego Buliona na platformę. – Możesz mnie teraz zabić. Z pewnością masz jeszcze pełno morderczych zabawek za pazuchą. Ale jeśli to zrobisz, nie wygrasz. Będziesz nędzny, żałosny… i przegrany. No, dalej. Tu jest twój miecz -kopnął wygaszone urządzenie w stronę Buliona.

 

Trzęsący się Bulion upadł na dłonie i kolana. Odrzucił precz hełm i skulił się. Po jego długim nosie zaczęły spływać łzy.

 

– Masz hację. Jestem żałosnym nędznikiem. Nie zasługuję, by żyć…

 

– Osąd, czy zasługujesz, czy nie, nie zależy do ciebie ani do mnie – przerwał mu Sylwanus. Bulion złapał się za włosy, ukrył twarz między kolanami i wybuchnął płaczem.

 

– To… to nie tak miało być!… On mówił co innego…

 

– Jaki „on"? -zdziwił się młody elf.

 

– Domyślam się, jaki, HOHOHO – odezwał się Święty. W jego śmiechu nie było radości. Bulion podniósł głowę i popatrzył załzawionymi oczyma na Świętego i Bubla, ciągle pozostających za migocącą ścianą.

 

– Wpuść ich. Walka jest skończona.

 

– Wygrałeś – wyszeptał Bulion i nacisnął przycisk na pilocie. Niebieskie ściany znikły. Papcio podszedł do trzęsącego się elfa i położył mu rękę na ramieniu.

 

– Obaj wygraliście. I to była kolędnie dobra walka.

 

– Żałuję, że w ogóle istnieją – wychlipał Bulion drżącym głosem.

 

– Wszystko ma sens. Nic, co istnieje, nie jest niepotrzebne. Każdemu wyznaczono zadanie, które musi wykonać. To jest porządek Wszechświata – rzekł Papcio.

 

– Ja swojego nie wykonałem…

 

– I, do jasnej kolędy, nie wykonasz, jeśli będziesz tu leżał i biadolił! – wykrzyknął Naczelny Nadzorca. – Nikomu jeszcze nic nie przyszło po rozpamiętywaniu przeszłości. Weź się do kupy! Skończmy to wreszcie, tam na powierzchni toczy się bitwa i być może elfy umierają. Rozkaż swoim stworom wstrzymać ogień.

 

Bulion wstał, ciągle lekko drżąc, i potrząsnął przecząco głową.

 

– To nie ode mnie zależy… Byłem tylko narzędziem w jego hękach… mahionetką…

 

– Czyich rękach? Kto stał za tym wszystkim? Co to za „on", o którym mówiłeś? – Sylwanus nie krył zdumienia.

 

– Wiem, kto to – mruknął Święty mrużąc oczy.

 

Papcio Bubel zakolędował z cicha:

 

– Chyba nie mówisz, że on powrócił?…

 

– Zaprowadź nas do niego. To będzie już naprawdę koniec – powiedział wielki mężczyzna.

 

– Dobrze – Bulion pociągnął nosem. – Chodźmy.

 

– Ale najpierw musimy wrócić po Vinzenta – powiedział Sylwanus. – Jeśli w tej fabryce zostały jeszcze jakieś gobliny, to…

 

– Nie mamy czasu, tam u góry szaleje piekło – odparł Papcio. – Vinzent sobie poradzi.

 

– Poradził – oznajmił Vinzent, wchodząc do sali przez jedno z wejść i rzucając Bulionowi nienawistne spojrzenie. – Jak pobiegliście za tym… tym goblinim bastardem… zobaczyłem tunel, do którego prowadziła kładka, na którą spadłem… No i uznałem, że lepiej jest pobiec gdziekolwiek niż zostać w tamtej przeklętej komorze. A więc dopadliście go. Pozwolicie mu uciec po raz drugi? Myślę, że pora to zakończyć. Raz na zawsze – uniósł jatagan na wysokość oczu. Bulion ponownie wybuchł rozdzierającym szlochem.

 

– Nie, Vinzent – powiedział Papcio Bubel cicho. – W ten sposób niczego nie zakończysz. Zemsta nie jest końcem. Niczego nie nauczył cię przykład ludzi? Chcesz, aby i elfy wpadły w krwawy krąg przemocy, który wprawili w ruch ludzie u zarania dziejów? Zemsta nie jest ścieżką. Mali nie wahają się odpłacić krzywdą za krzywdę, wielcy przebaczają. Czy nie zdołałeś się tego nauczyć przez pół wieku?

 

Vinzent zazgrzytał zębami, ale opuścił szablę.

 

– Wybacz, Papciu.

 

– Bulion jest teraz po naszej stronie, choć pewnie jest ci w to trudno uwierzyć… Prawdziwą przyczyną tego wszystkiego jest ktoś, z kim musimy się teraz zmierzyć. I to wszyscy razem, bo jest on bardzo potężny.

 

Vinzent przełknął ślinę.

 

– Czy to…

 

– Tak, Vinzent. To on. A teraz chodźmy. Pora załatwić to jak najszybciej.

 

 

 

Powiewając „Jolly Rogerem", „Seledynowy" sunął po lodowcu siejąc spustoszenie we wrażej armii. Thor grzmocił na oślep w berserkerskim szale, a kilkanaście metrów dalej Neron pragmatycznie i powoli uderzał na prawo i lewo, nie zwracając uwagi na liczne rany, z których ciekły strugi brunatnej krwi. Jego dwóch starszych synów, Herkules i Romulus, walczyło tuż obok. Najmłodszy, Menelaos, pozostał w igloo.

 

– Zdychaj, bydlaku!!!!!

 

No…

 

– Pif! Paf! Trrrrr… Johnny Menelambo nadciąga!!!

 

Każdy się może pomylić.

 

Zdumiony Neron obejrzał się i ujrzał swego najmłodszego, jak z czerwoną przepaską na czole stał na dachu czołgu i udawał, że strzela z karabinu.

 

– Cześć, tato! – zawołał młody niedźwiedź.

 

– MENELAOS!!! – ryknął Neron i zaliczył w głowę ciężką maczugą. Na nieszczęście napastnika, stary niedźwiedź miał twardą czaszkę. Obejrzał się i ujrzał trolla z krzywą szczęką i wielką blizną pod brodą. Wyglądał jakoś dziwnie znajomo… ale przecież wszystkie trolle są do siebie podobne. Nie zastanawiając się wiele Neron grzmotnął stwora w twarz. Siła uderzenia wyrzuciła trolla bardzo daleko: po paru sekundach potwór z przeciągłym jękiem zniknął na tle tarczy księżyca.

 

– Jupikajej! Bujam się na lufie „Seledynowego"! – ucieszony niedźwiadek huśtał się uczepiony lufy czołgu. – Ty faszystowska świnio, nakarmię cię twoimi flakami! – Menelaos wystrzelił w jednego z yeti ze swojego plastikowego pistoletu, podczas gdy Neron torował sobie drogę wyrzucając w górę wszystko, co miało pecha stanąć mu na drodze.

 

– Patrz, tato, załatwiłem yeta!

 

– Zabieraj pan tego kolędnego smarka! – wrzasnął Ariel w stronę Nerona, wychynąwszy z wnętrza pojazdu.

 

– Zabiłem yeti, cóż to był za byk! Krew z niego sika, siku, siku, sik! -zaśpiewał Menelaos piskliwym głosem. Neron usunął brutalnie z drogi jakiś niewygodny nunatak.

 

– Po co braliście go ze sobą?!!! – ryknął niedźwiedź na Ariela.

 

– Myśmy brali?!!! Sam się wziął!!! – odwrzasnął Pierwszy Mechanik. -Szaron, do kolędy ciężkiej, strząśnij tego kudłacza z lufy!

 

– Sam se go strząśnij! Trzyma się lepiej, niż gdyby był przyklejony butaprenem! – dobiegł głos z wnętrza czołgu. Vizir manewrował lufą na prawo i lewo, próbując zrzucić Menelaosa; żelazna rura uderzyła i znokautowała czterech biegnących yeti.

 

– Jupiii!!! Tatku, patrz, bez trzymanki!!!

 

– ZŁAŹ STAMTĄD NATYCHMIAST!

 

Menelaos puścił lufę i spadł na ziemię, przygniatając małego, chuderlawego i bardzo przestraszonego goblina.

 

– Hej, co jest? – zapytał.

 

– Nie możesz tu zostać! Wracamy do igloo!

 

– Ale tato, tu jest bitwa i w ogóle…

 

Neron chwycił krnąbrnego synalka i wpakowawszy go sobie pod prawą pachę, zaczął dziko szarżować na wschód – w stronę igloo. Miejsce, w którym aktualnie się znajdował, znaczyły wyrzucane w powietrze wrzeszczące gobliny.

 

– Czterej pancerni i niedźwiedź, kolęda – mruknął Areil. -Domestos, fajer!!!

 

 

 

Ramzes i Krixxix, chronieni przez czar niewidzialności, przemykali jak piskorze wśród tłumu dzikich stworów z karabinami. A przynajmniej czarodziej przemykał, bo wielki pająk potrącał każdego napotkanego przeciwnika. Paru nawet nadgryzł.

 

– Chodź, Krixxix, to nie czas na kolację! – zaskrzeczał mag.

 

Tymczasem we wrogiej armii wybuchła panika, spowodowana pojawieniem się niewidzialnego przeciwnika, pozostawiającego po sobie żółte plamy jadu i kawałki trolli.

 

W pewnej chwili Ramzes poczuł, że coś jest nie tak, a w mgnienie oka później dostał po głowie ciężką trollową maczugą. Mag zachwiał się i upadł. Spadł kolejny cios, ale Ramzes odturlał się na bok. Wielki pająk pospieszył swemu panu na pomoc i powalił trolla. Wówczas elf zrozumiał: ktoś zdjął z nich czar, czyniący ich niewidocznymi. Błyskawicznie zerwał się na nogi. Trolle, gobliny i yeti zgromadziły się wokół niego i Krixxixa. Były blisko. Bardzo blisko. I wówczas czarodziej spostrzegł goblińskiego szamana, stojącego na szczycie wielkiej zaspy ledwie kilkanaście metrów dalej.

 

– O ty gnomi synu – warknął elf. – Krixxix, hopla!!!

 

Głowotułowiowy zwój nerwowy pająka przekazał do pajęczego mózgu rozkaz. Krixxix porzucił z niejakim żalem wieczerzę i skoczył do góry z całą gracją i wdziękiem ośmionogiej baletnicy. W tym momencie Ramzes cisnął sobie pod nogi kulę ognistą, zamieniając nacierających zewsząd przeciwników w kupki popiołu, zaś jego chowaniec wylądował obok bladego ze strachu szamana i pożarł go jednym ruchem szczękoczułek.

 

Ramzes zaś stał uśmiechnięty i cały czarny, błyskając oczami i grzybami na języku, pośrodku kręgu z nadtopionego śniegu. Krixxix przełknął czarnoksiężnika i zerknął na elfa z wyrzutem. W końcu tyle smakowitych trolli poszło na marne.

 

 

 

•– AAAAAAAAAAAAAAA !!!!!!

 

Zając bielak, który przykucnął obok wielkiego trylitu w Kamiennym Kręgu, ze zdumieniem podniósł łebek i popatrzył na trolla, który wrzeszcząc przeleciał nad jego głową z dopplerowskim obniżeniem dźwięku. Poruszył noskiem, zastrzygł uszami i zapomniał o wszystkim, kiedy troll zniknął wśród mroków nocy polarnej, a jego krzyki ucichły.

 

 

 

Bulion prowadził Sylwanusa, Vinzenta, Papcia i Świętego labiryntem korytarzy. Ich kroki dudniły złowrogim echem. Po paru minutach były przywódca Las Elfas skręcił w tunel, wyłożony czerwonym dywanem i obity czerwonymi draperiami z przewijającym się motywem sierpa i młota. Z sufitu zwieszały się żyrandole w stylu retro. Na małej jońskiej kolumience stało dumnie popiersie towarzysza Lenina. Jedyne drzwi, obite skórą, znajdowały się na samym końcu. Czterech elfów i Święty ruszyło w ich stronę. Wielki mężczyzna otworzył drzwi kopniakiem i przekroczył próg – a za nim Papcio, Sylwanus i Bulion.

 

Znaleźli się w jedynym chyba w całej fabryce pokoju z oknami. Panowała tutaj ciemność, rozjaśniana jedynie odległymi błyskawicami na horyzoncie – to Thor młócił Mjollnirem. Mrok wydał się jeszcze głębszy piątce sojuszników, którzy dopiero co weszli z zalanego światłem korytarza. Tylko na stojącym naprzeciw wejścia biurku jarzyła się pojedyncza lampka, rzucając mdłe światło na regały z książkami i popiersie ponurych mężczyzna, z których większość była łysa i miała sumiaste wąsy i/lub kozie bródki. Na ścianie po prawej wisiał czerwony sztandar z napisem „PROLETARIUSZE WSZYSTKICH KRAJÓW, ŁĄCZCIE SIĘ!" . W rogu kulił się mały, wygaszony kominek ze złotych kafli, a na czarnym blacie biurka, obok fajki w kształcie głowy towarzysza Ijlicza, leżała kryształowa popielniczka.

 

Ale Sylwanus ledwo zauważał pokój, bo jego uwagę przykuł fotel za biurkiem, odwrócony tyłem do wejścia, a przodem do okna. Siedzisko obróciło się i elf ujrzał starego, wysuszonego mężczyznę, przypominającego leciwego pająka, o orlim nosie, krótkiej bródce i nerwowo drgającym kąciku ust; tik ten sprawiał, że jego zapadła twarz miała przez cały czas ironiczny wyraz. Starzec odziany był w niebieski płaszcz z ponaszywanymi gwiazdkami i płatkami śniegu. Na widok przybyłych wyszczerzył pożółkłe zęby w drwiącym uśmiechu i zabębnił kościstymi palcami o poręcze fotela.

 

– Witaj, Święty – odezwał się chudy człowiek. Głos miał zgrzytliwy niczym legendarne Brązowe Wrota Fabryki i przeciągał przedostatnią sylabę. -Spodzjewalem sję cjebie.

 

– I vice versa, Dziadku Mrozie – odparł dumnie Święty. – Chociaż nigdy nie potrafiłem pojąć kierujących tobą pobudek.

 

– Nigdy nie musjaleś – Dziadek Mróz sięgnął po fajkę. – A gdybyś nawet próbowal, i tak nje zdolalbyś ich zrozumjeć.

 

– Istotnie – przyznał Święty. – Nigdy nie ogarnę rozumem bezdennej otchłani ludzkich machinacji i intryganctwa…

 

– …albowiem jesteś zbyt ograniczony – trójkątny uśmiech na mgnienie oka wykrzywił twarz Dziadka.

 

– Przyzwyczaiłem się już, że używasz słowa „ograniczony" zamiennie z „uczciwy" – z głosu i postawy Świętego bił kamienny spokój. -To ty teleportowałeś szamana i zwiodłeś Buliona?

 

– Ja – odpowiedział niemal bezgłośnie Dziadek Mróz i nim ktokolwiek zdołał uczynić choćby najmniejszy krok, wyciągnął zza pazuchy rewolwer i wystrzelił w stronę Buliona. – A tieraz obaj są martwi.

 

– NIE!!! – wrzasnął Papcio Bubel. Bulion złapał się za pierś w miejscu, gdzie kula przebiła jego czarną zbroję. Pulsujący strumień jasnoczerwonej krwi wytrysnął mu spomiędzy palców i zabrudził biały dywan. Ranny elf zakaszlał, złapał gwałtownie oddech i upadł. Ze zwierzęco dzikim rykiem Vinzent rzucił się w stronę biurka.

 

– Ostrzegam cję – powiedział Dziadek Mróz do najmłodszego elfa głosem zimnym jak stal, celując w pobladłego ze zdumienia i wściekłości Sylwanusa – że jeśli uczynisz jeszcze jeden krok, przeżyjesz, ale zgjinie twój przyjaciel. -Vinzent zatrzymał się i zakolędował wściekle.

 

Papcio Bubel przyklęknął przy z trudem chwytającym powietrze Bulionie, opierając jego głowę na swoim przedramieniu.

 

– Jesteś okrutny, nędzny i tchórzliwy – warknął Święty. – Już raz przegrałeś. Teraz poniosłeś klęskę po raz drugi. Czas położyć kres tym wynaturzeniom.

 

– O, nie – Dziadek Mróz uśmiechnął się ponownie. – Jeszcze nje przegrałem. Takje jest prawo natury, którą tak mocno czcicie: wygra zawsze najsjylniejszy. Teraz to wy jesteście w mojej mocy – ze szczękiem przeładował rewolwer i roześmiał się obłąkańczym śmiechem.

 

•– AAAAAAAAA!!!!

 

BRZDĘK.

 

ŁUP.

 

Papcio Bubel, Święty, Sylwanus i Vinzent spodziewali się w tej chwili prawie wszystkiego. Prawie, bo nagłe wybicie szyby przez latającego trolla i przygniecenie przezeń Dziadka Mroza było czymś, czego w najśmielszych kalkulacjach nie byli w stanie uwzględnić.

 

Papcio Bubel pierwszy odzyskał rezon:

 

– Brać łotra!! – krzyknął i skoczył ku leżącemu Dziadkowi. Papcio Bubel zawdzięczał swoje stanowisko i charyzmę temu, że nigdy nie pytał o przyczynę jakiegoś zjawiska, a jedynie o to, jak może je wykorzystać.

 

Pozostałej trójce przyjaciół nie trzeba było dwa razy powtarzać: ledwo Dziadek Mróz zdołał wygramolić się spod jęczącego trolla, już dopadł go Święty i rzucił wierzgającym dziko postkomunistą o ścianę, gdzie spadło mu na głowę popiersie Breżniewa. Dziadek Mróz sięgnął za pas po drugi rewolwer, ale został zaatakowany przez rozjuszonego Vinzenta. Elf ugryzł potężnie Dziadka w rękę, a mięśnie jego szczęk, wyrobione na nieustannym przeżuwaniu, były zaiste potężne. Mróz wrzasnął i strząsnął z siebie Vinzenta, kiedy dosięgła go magiczna kula wystrzelona przez Papcia.

 

– To jeszcze nie koniec! Pewnego dnia spotkamy się znowu! – Dziadek Mróz wykonał lewą dłonią skomplikowany gest, otworzył magiczny portal i wskoczył weń szybko. Vinzent chciał rzucić się za uciekającym komunistą, ale powstrzymał go Papcio Bubel.

 

– No i gdzie się ryjesz?! Wrota zaraz znikną. Chcesz wylądować gdzieś koło Ust-Kamczacku?

 

– „To jeszcze nie koniec. Pewnego dnia spotkamy się znowu". Już to kiedyś słyszałem, HOHOHO.

 

Sylwanus uklęknął przy zakrwawionym Bulionie.

 

– Czy… czy wypełniłem swoje zadanie? – wyszeptał śmiertelnie ranny elf. W oczach Sylwanusa stanęły łzy.

 

– Nie mów w ten sposób, do jasnej kolędy!… – warknął Papcio Bubel dziwnie załamującym się głosem. – Ramzes byłby w stanie ci pomóc. Gdybym tylko jakoś zdołał go tutaj sprowadzić…

 

– Adolf, HOHOHO! – Święty uderzył się dłonią w czoło, podbiegł do okna i zagwizdał przeciągle na palcach. W parę sekund później pojawił się mknący w powietrzu z zawrotną szybkością zaprzęg reniferów z pustymi saniami. Zwierząt było siedem, a na czele mknął czerwononosy Adolf. Reny zahamowały tuż pod oknem z piskiem kopyt. Święty podniósł delikatnie Buliona i umieścił go sobie w zagłębieniu między piersią a zgiętym lewym ramieniem.

 

– Wskakujemy do środka, HOHOHO!!!

 

Papcio Bubel, Sylwanus, Vinzent i Święty wskoczyli do sań przez dziurę w szybie wybitą przez wpadającego trolla. Vinzent stłumił chęć kopnięcia na pożegnanie leżącego potwora.

 

– Wiśta! HOHOHO!!!

Koniec
Nowa Fantastyka