- Opowiadanie: Ajwenhoł - Nie tak znów wesołych świąt (5) - Niemoralna propozycja

Nie tak znów wesołych świąt (5) - Niemoralna propozycja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie tak znów wesołych świąt (5) - Niemoralna propozycja

ROZDZIAŁ 5

NIEMORALNA PROPOZYCJA

 

 

Zbudziwszy się rankiem Vinzent czuł się jak nowo narodzony. Sina opuchlizna wokół oka nie była już tak bardzo widoczna. Ponieważ życie jest sprawiedliwe, Sylwanus dla równowagi nie wyspał się w ogóle, a pod oczami miał wory, do których można by wkładać ziemniaki. Umyli się, ubrali i zeszli do Sali Jadalnej na śniadanie.

– Spaliście dobrze? – zapytał Papcio Bubel.

 

– Tak – odpowiedział Vinzent.

 

– Nie – odpowiedział Sylwanus.

 

Usiedli przy długim stole prawie stumetrowej długości. Na śniadanie była owsianka z pomidorami -najnowszy wynalazek kuzyna McDulla ze Szkocji. Vinzent zjadł całą swoją porcję, pół Sylwanusowej i trochę Ramzesowej, kiedy stary czarodziej patrzył obojgiem oczu gdzie indziej. Po śniadaniu Vinzent udał się razem z Kohutem do pokoju jego i Kurta Kombajna, by trochę podmalować oko młodego elfika. Stało przed nim w końcu ważne zadanie, a nikt nie traktuje poważnie dyplomaty z podbitym okiem.

 

-Wyskoczyłeś nocą jak Filipus z konopi[1] z tym oświadczeniem, że to ty zjadłeś kiełbasę. Po co? Jakoś byśmy cię wybronili – prawie wmówiłem wszystkim, że do fabryki wtargnął jakiś pradawny demon – uśmiechnął się Kohut, kiedy już znaleźli się w jego pokoju. Połowa pomieszczenia pokryta była dziesiątkami plakatów, spod których wyzierała posępna czarna farba. Na honorowym miejscu wisiała srebrno-czarna gitara elektryczna. Druga część pokoju zdobiło wielkie graffiti, składające się z wielu posplatanych ze sobą wyrazów. W każdym razie Vinzentowi wydawało się, że są to napisy, bo nie było sposobu odczytania powykrzywianych groteskowo znaków.

 

– Nie mogłem inaczej postąpić. To byłoby nieuczciwe. I żałośnie tchórzliwe -odparł Vinzent.

 

– Zamknij oko. I nie ruszaj się przez chwilę.

 

Kohut był mistrzem wszelkiego rodzaju malunków, toteż po minucie siniec wokół Vinzentowego oka został pokryty zieloną farbą dopasowaną tak dobrze, że różnica odcieni farby i skóry elfa była na pierwszy, a nawet na drugi rzut oka niezauważalna.

 

– No i jak? – zapytał Kohut, podsuwając młodszemu elfowi lusterko.

 

– Wspaniale. Dzięki, stary.

 

– Nie ma sprawy. Musimy sobie pomagać.

 

Sylwanus i Vinzent szwendali się po fabryce przez całe przedpołudnie. W zbrojowni na pierwszym poziomie Katakumb znaleźli dla siebie miecze, szerokie i niezbyt długie, na modłę elficką. Dwadzieścia po jedenastej udali się do Sali Jadalnej, zaraz też dołączył do nich Świrgiełło i jego żołnierze, w tym Kurt Kombajn i Kohut. Pięć minut po Sylwanusie i Vinzencie pojawił się Juro. Papcio Bubel wkroczył do Sali Jadalnej z dumną miną dokładnie w chwili, gdy wskazówka sekundowa dotarł do liczby XII, a duża przesunął się na VI. Sylwanus i Vinzent byli tak przejęci zbliżającą się przygodą, że nawet nie zapamiętali, co było na obiad[2].

 

Skończyli jeść o dwunastej. Przemaszerowali przez Wielki Hol i skierowali się ku Długiej Sieni. Oczy wszystkich elfów zwrócone były w ich stronę. Vinzent z dumy wydawał się być cztery razy większy niż zwykle.

 

W sieni ubrali się w kurtki i czerwone czapki, a szyje obwiązali szalikami z frędzlami. Świrgiełło stał pod ścianą i dłubał w zębach swoją olbrzymią halabardą. Na plecach miał dwa kałasze, a pas naboi biegł mu na ukos przez pierś.

 

– Nie mów, że bierzesz ze sobą tę wielką kobyłę – Vinzent wskazał na halabardę Świrgiełły. Razem z Sylwanusem przezornie ukryli miecze pod kurtkami.

 

– Biorę. Mamy w końcu wyglądać groźnie, no nie? Kurt, leć jeszcze do zbrojowni po wiadro naboi, może się przydać. Ale migiem!

 

Elf Ariel, Pierwszy Mechanik Fabryki, razem z paroma pomocnikami wytaszczył do sieni siedem śnieżnych skuterów, wyciągniętych z komórki pod schodami w Wielkim Holu.

 

– Tym razem nie zabraknie wam benzyny – Ariel mrugnął do Sylwanusa i Vinzenta. – Wszystko dopięte na ostatni guzik. Persil, Vizir, Szaron – co tak stoicie i gapicie się? Wracać do roboty! – zbeształ Ariel swoich terminatorów.

 

Świrgiełło i Sylwanus otworzyli ciężkie drzwi. Lodowaty podmuch z zewnątrz wdarł się do środka. Kapka u nosa zakatarzonego Persila zmieniła się błyskawicznie w żółtozielony sopel. Elfy wyciągnęły skutery na zewnątrz i usiadły w nich dwójkami. Papcio Bubel jechał sam w swojej ognistoczerwonej maszynie z napisem DEBIL z boku (dawniej był to napis „DEVIL\", ale Vinzent był jajcarzem, i do tego jajcarzem z puszką farby. Papcio Bubel nie zorientował się do tej pory). Silniki zaryczały potężnie i skutery ruszyły.

 

– Szerokich śniegów! – pomachał im na pożegnanie Ariel i zamknął z rozmachem wrota.

 

Skutery sunęły przez rozległe, pagórkowate pustacie. Jak okiem sięgnąć, wszędzie dookoła rozpościerał się ten sam obrzydliwie monotonny krajobraz. Śnieg nie prószył w ogóle, ale mroźny wiatr przenikał do szpiku kości.

 

Po półgodzinie na widnokręgu zamajaczył stojący na płaskowyżu monumentalny i ponury Kamienny Krąg. Wielkie trylity, wysokie na dobre dwadzieścia metrów, tworzyły wokół bieguna okrąg o średnicy prawie mili. Pośrodku, dokładnie w miejscu, gdzie znajdował się Biegun Północny, stał kamienny ołtarz, starszy niż cała ludzkość i elfość. Nikt, nawet Asowie z Asgardu, nie wiedział, kto położył tutaj ten prostopadłościenny głaz ani komu lub czemu był on poświęcony.

 

Papcio Bubel zatrzymał się w cieniu najbliższego kamienia i dał elfom znak, by uczyniły to samo. Zerknął na zegarek.

 

– Za pięć pierwsza. Sylwanus, masz dobre oczy, zerknij no, czy ten Rosół już gdzieś tam czeka.

 

Młody elf zmrużył oczy i popatrzył w stronę ołtarza. Świeży śnieg lśnił srebrzyście w świetle księżyca i nieco dezorientował, ale o ile Sylwanus mógł dostrzec, nigdzie w pobliżu nie było żywej duszy.

 

– Chyba nikogo nie ma. Idziemy, Papciu?

 

– Rozum ci skolędniło?! Musimy dbać o prestiż – oburzył się Bubel. – Albo ON będzie czekał NA NAS, albo w ogóle się nie spotkamy. To zresztą nie byłoby takie złe rozwiązanie.

 

Wpatrywali się dalej w majaczący w mroku ołtarz. Czarna limuzyna na płozach zjawiła się punktualnie o pierwszej i zatrzymała pośrodku chramu.

 

– To idziemy już? – zapytał Sylwanus ponownie. – Zimno.

 

– Nie. Czekamy kwadrans.

 

– Ale po co?

 

– IMAGE!!!

 

Było piętnaście po pierwszej, kiedy Papcio Bubel wsiadł na swego Debila, a dwunastu elfów poszło za jego przykładem. Powoli, nie spiesząc się, podjechali do kamiennej płyty. Bulion czekał na nich mając jako obstawę dwa trolle w czarnych garniturach. Bulion wyciągnął z kieszeni ciężki, złoty zegarek.

 

– Spóźniłeś się, Bubel.

 

– Ja też cię witam, Bulion.

 

Bulion puścił sarkastyczną uwagę Papcia mimo uszu i powiódł wzrokiem po elfach, a w szczególności po Świrgielle, robiącym sobie manicure halabardą, i Kurcie Kombajnie, który z rozbrajającym uśmiechem trzymał wycelowane prosto w niego dwa rosyjskie karabiny.

 

– Bez bhoni?… – uśmiechnął się elfi renegat krzywo.

 

– Zdaje się, że była mowa tylko o mnie – Bubel w odpowiedzi uśmiechnął się równie rozbrajająco co Kurt. – JA jestem bezbronny. O ile zresztą nie mam halucynacji, ty także masz obstawę. Trolle. Nie sądzisz, że za bardzo się uwspółcześniłeś?

 

– Nie mam zamiahu zgłębiać twych hasistowskich pobudek – Bulion zmrużył lekko oczy. – Nie ufasz mi.

 

– Nie.

 

– Zdumiewa mnie twoja szczehość. Jak wyobhażasz sobie naszą współphacę bez obopólnego zaufania?

 

– Nijak – odparł Papcio złożywszy ręce na piersiach i nie mrugając nawet okiem. – Nie będzie żadnej kolędnej współpracy. Trzymam się tego, co powiedziałem wczoraj. Moje słowo nie jest chorągiewką na wietrze.

 

– Jesteś zbyt sentymentalny. Nikt dzisiaj nie wierzy w takie rzeczy.

 

– Ja wierzę. Powtarzam ci, Bulion: nie masz nam nic do zaoferowania. Odejdź.

 

– Taaak – Rosół podrapał się w brodę. – No cóż, przewidywałem, że będziesz taki upahty. Co z moją dhugą phopozycją?

 

– Tą, abym ja albo ktoś z moich udał się na oględziny do twojej fabryki? Owszem, na to mogę przystać, czemu nie. To Sylwanus i Vinzent – Papcio pchnął dwóch elfików do przodu. – Udadzą się z tobą do twojej fabryki, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

 

– Oczywiście, że nie mam. Witajcie, przyjaciele – uścisnął dłonie dwóch elfów zbyt serdecznie.

 

– Jeszcze jedno, Bulion.

 

– Tak, Bubel?

 

– Muszę mieć gwarancję, że Sylwanusowi i Vinzentowi nic się nie stanie.

 

– Masz moje słowo, Bubel.

 

– To wystarczy.

 

– Ale Papciu!… – zaprotestował Juro i postąpił krok do przodu, ale Bubel zatrzymał go gestem.

 

-Wystarczy – powtórzył. – Kiedy Sylwanus i Vinzent wrócą do mojej fabryki?

 

– Ooch, najpóźniej za dobę – odpowiedział Bulion beztrosko.

 

Papcio Bubel skinął głową, odwrócił się i udał w stronę swojego czerwonego skutera, a za nim reszta elfów poza Sylwanusem i Vinzentem. Kurt Kombajn klepnął przyjaciół po ramieniu.

 

– Trzymajcie się.

 

– Na razie – odparł Sylwanus.

 

– Bądźcie grzeczni, chłopcy – zawołał Papcio Bubel, już w czerwonym kasku na głowie, mrugając przy tym na znak, że wcale tacy grzeczni być nie muszą.

 

– Obiecujemy, Papciu – Vinzent mrugnął także.

 

Adieu, Bubel! – zawołał Bulion. Papcio burknął coś w odpowiedzi.

 

Silniki śnieżnych skuterów zawarczały i elfy z Debilem Papcia na przedzie ruszyły na południe. Kurt Kombajn, który teraz jechał sam (Kohut przesiadł się na maszynę Sylwanusa i Vinzenta), obrócił głowę i uniósł ku dwóm elfikom rękę w geście rogatej dłoni. Sylwanus i Vinzent pomachali mu w odpowiedzi. Kurt ujął w dłoń kałasznikowa i wypuścił w niebo serię strzałów. Elfy wesoło pomknęły w stronę fabryki, śpiewając uroczyście starodawny hymn fabryki:

 

-Jadą, jadą chłopcy

 

chłopcy fabrykowcy

 

czerwona czapeczka

 

u boku spluweczka.

 

Tymczasem Sylwanus, Vinzent, Bulion i dwóch goryli tego ostatniego wsiedli do czarnej limuzyny na płozach. Trolle usiadły na przednim siedzeniu, a elfy na tylnym. Siedziska były obite czerwoną tapicerką ze złotymi frędzlami. Na podłodze leżało futro z niedźwiedzia polarnego i dwóch młodych elfów, którzy znali kiedyś jednego, poczuło się bardzo nieswojo.

 

– Napijecie się czegoś? – zapytał Bulion i nie czekając na odpowiedź rzucił władczym tonem w stronę trolli na przednim siedzeniu:

 

– Gudlong!

 

– Ta jyst, proszem pana – Gudlong, kierowca, ten bez szramy, nacisnął jakiś guzik i z tylnej ściany przedniego fotela wysunęła się tacka z trzema smukłymi kieliszkami i butelką oranżady w eleganckim wiaderku z lodem. Bulion odkorkował butelkę i nalał do kieliszków czerwonawego napoju. Nawet Vinzent, znany oranżadowy smakosz, musiał przyznać, że jeszcze nie pił tak wybornego gatunku.

 

– Ach, to wyhób mojej fabhyki – Las Elfas. Wyphodukowana według phadawnej heceptuhy, któhą wymyśliłem w zeszłym miesiącu. To jeden z naszych piehwszych towahów na ekspoht.

 

Vinzent ze zdumieniem obracał w palcach półprzezroczysty, stożkowaty kielich. Bąbelki gazu podpływały do góry i pękały przy zetknięciu z powietrzem, opryskując dłoń elfa deszczykiem drobnych, słodkich kropelek.

 

– Jest równie dobra jak nasza – powiedział trochę do Buliona, a trochę do siebie.

 

– Lepsza – poprawił Rosół z właściwą wszystkim snobom wykwintną bezczelnością.

 

– Lepsze jest wrogiem dobrego – wyrzucił z siebie szybko Sylwanus. Musiał to powiedzieć i jednocześnie uważać, bo po oranżadzie zawsze mu się odbijało.

 

– Aaach, lepsze jest po phostu lepsze – skomentował Bulion.

 

Długi, czarny samochód jechał szybko. Wkrótce wjechał do Skamieniałego Lasu i znalazł się na oczyszczonej ze śniegu asfaltowej drodze. Ze zgrzytem wysunęły się koła samochodowe, a płozy podniosły do góry.

 

– Asfalt tutaj? – zdziwił się Sylwanus. Po raz pierwszy w życiu widział asfalt półtora dnia wcześniej, podczas misji w Polsce, i do tego tamta nawierzchnia była nierówna, podziurawiona i zryta koleinami. Droga, którą jechali, była gładka jak policzek faceta z reklamy maszynki do golenia.

 

Teren nieznacznie wznosił się pod górę. Sylwanus odnosił dziwne wrażenie, że kiedyś już tu był, ale wówczas miejsce to wyglądało inaczej. Co by to mogło?…

 

Wyjechali na pokryty betonowymi płytami parking u stóp stromej skały, w której znajdowały się wielkie, okrągłe, metalowe wrota. Nad drzwiami widniał tworzący półokrąg napis LAS ELFAS z literami obwieszonymi świątecznymi światełkami. Kierowca zatrzymał się tuż pod bramą, a troll z blizną wyskoczył szybko z samochodu i otworzył tylne drzwi. Wyszli na zewnątrz i Sylwanus rozejrzał się mrużąc oczy.

 

– Vinzent, byliśmy już tu kiedyś.

 

– Co ty, Syl, przecież my nigdy… – zaczął młodszy z elfów i urwał. Przed oczyma stanęły mu obrazy sprzed roku, kiedy to wyruszywszy przed bitwą na pomoc do Świętego zabłądzili podczas burzy śnieżnej i trafili na polanę w Skamieniałym lesie. Spotkali wtedy trolla i nie mając innego wyboru uciekli w głąb goblińskich korytarzy – gdzie teraz mieściła się fabryka Las Elfas. Jakże to miejsce zmieniło się przez ten czas… Nie było śladu po skalnych rumowiskach, część drzew wycięto, teren wyrównano, a droga wiodąca do nowej fabryki była asfaltowana i starannie zamieciona.

 

Sylwanus i Vinzent wymienili znaczące spojrzenia. Wymacali pod płaszczami rękojeści mieczy. Dotknięcie zimnego stalowego jelca i owiniętej skórą rączki uspokoiło ich nieco. Bulion wyciągnął z kieszeni u dzwonów pilot, wymierzył go w drzwi i nacisnął jakiś przycisk. Rozległo się głośne „blik, blik\", czerwona lampka nad bramą zaświeciła się dwukrotnie i metalowe odrzwia bezszelestnie uniosły się w górę, znikając w skalnej ścianie. Sylwanus i Vinzent ujrzeli długi korytarz, po obu stronach którego biegły rzędy małych, nieprzyjemnych elektrycznych lampek.

 

– Witajcie w mojej fabryce – Bulion wyszczerzył zęby w uśmiechu, w którym było coś okropnie nieszczerego i fałszywego. Sylwanus i Vinzent odpowiedzieli wymuszonymi uśmiechami, ale Bulion już ruszył długim korytarzem. Dwóch elfów skoczyło za nim do wnętrza fabryki, a trolle poszły za nimi, trzymając się niezbyt blisko, ale wciąż nie tak daleko, jak życzyłoby sobie tego dwóch przyjaciół. Metalowe drzwi zamknęły się bez skrzypienia, za to z hukiem, który poniósł się głośnym echem po wielokilometrowych tunelach. Sylwanus i Vinzent poczuli się bardzo nieswojo i ogarnęły ich złe przeczucia. Dogonili szybko Buliona i trzymali się teraz tempa, które tamten narzucił. Rosołowi goryle również przyspieszyli kroku.

 

Korytarz wił się i skręcał głęboko pod ziemię jakby w spazmatycznym skurczu bólu. Chłodne, nienaturalne światło nie rzucało cieni i cały korytarz był tak jasny, że niemal surrealistyczny. Vinzent przestał liczyć zakręty i boczne tunele; zupełnie już stracił wyczucie kierunku. Po pewnym czasie uszu ich dobiegło odległe echo ryku pracujących maszyn i warkot silników. Odgłos ten nasilał się z każdym krokiem, a później doszły do niego inne metaliczne dźwięki, jakby kucie stali w odległych kuźniach, i nieprzyjemne, ochrypłe głosy. W końcu stukot i łomot nasiliły się tak, że stały się niemal nie do zniesienia. I wtedy opuścili kręty tunel.

 

Znajdowali się na żelaznym balkonie w olbrzymiej sali, wypełnionej zapachem smarów i metalu. Sklepienie komnaty, odległe o setki stóp, ginęło w głębokim cieniu, posadzka umieszczona dobre pół mili pod balkonem jarzyła się tysiącami czerwonych lamp. Stalowe pomosty, wielkie łuki łączące ściany komnaty setki łokci ponad ziemią na różnych wysokościach tworzyły przypominający pajęczynę labirynt. Zgrzytało żelazo, uwijające się jak w ukropie gobliny i trolle skrzeczały i rechotały paskudnie. Tablice rozdzielcze błyskały dookoła, balkony i pomosty najeżone były dźwigniami i przerdzewiałymi przekładniami, balustrady i poręcze pokryte były dziwnymi rzeźbami, od patrzenia na które Sylwanusa bolała głowa. Sala tonęła w czerwonawym blasku ognia i białym, elektrycznym świetle, ale w tysiącach zakamarków cienie drżały w złowieszczym tańcu.

 

Bulion krokiem władczym i pewnym siebie wkroczył na jeden z pomostów nad otchłanią. Elfy natychmiast poszły za jego przykładem; nie mogły przecież pokazać, że się boją. W pewnym momencie Vinzent szturchnął Sylwanusa i wskazał końcem ucha na trolla przechodzącego po sąsiedniej kładce. Stwór miał na sobie koszulkę z napisem TAJNIAK! . Sylwanus nieznacznie skinął głową. To miejsce coraz mniej im się podobało.

 

Właściciel zmechanizowanej fabryki powiódł ich do zwisającego stalaktytu błyszczącego od niezliczonych małych, żółtych okienek. Poprowadził ich blaszanymi schodami, okalającymi kamienny twór na kształt wielkiego ślimaka. Sylwanus zerknął ukradkiem przez ramię i spostrzegł, że ochroniarze Buliona podążają za nimi, nie nachalnie, lecz w sposób subtelny i ledwie widoczny. W pewnej chwili Rosół wyciągnął pilot i naciśnięciem guzika otworzył okrągłe drzwi, wiodące do mrocznego, niczym nieoświetlonego pomieszczenia.

 

– Oto wasz apahtament, przyjaciele – powiedział. – Gudlong! Zozol!

 

Sylwanus, obdarzony przez Matkę Naturę błyskawicznym refleksem, zaraz zorientował się, co się święci i sięgnął po miecz. W tym samym momencie trolle wypadły zza skalnego załomu, chwyciły elfów wpół, weszły do pomieszczenia i przycisnęły więźniów przodem do metalowego stołu. Sylwanus czuł dotyk zimnej stali na twarzy i stalowy uścisk łapy potwora wokół klatki piersiowej i ramion, kiedy druga ręka przeszukiwała go w celu znalezienia broni. Vinzent, który na początku wierzgał i straszliwie kolędował, otrzymał siarczysty policzek i teraz nie czuł już nic. Bulion wszedł do środka i pstryknął wyłącznikiem w stojącej na stole lampie. Skierował żarówkę na twarz przytomnego elfa.

 

– Eaargh… czego od nas chcesz, ty kolędny goblini synu? – wystękał Sylwanus.

 

– Władzy!… Monopolu na phezenty!… – elfowi z fabryki zdawało się, że twarz Buliona wykrzywił wyraz ekstatycznego triumfu.

 

– Nie noszę ich w kieszeniach, Rosół.

 

Bulion uderzył Sylwanusa w twarz.

 

– Ty… ty bezczelny podnóżku fabhycznego impehializmu! Nie będziesz do mnie mówił tym lekceważącym tonem!

 

– Twoje gestapowskie metody nie robią na mnie wrażenia.

 

– Koniec pyskówki! – wysoki dyszkant Buliona przeszedł w zgrzytliwy pisk. -Jakimi siłami obecnie dysponuje fabhyka i gdzie są zghupowane?

 

– Sam powinieneś wiedzieć. To przecież twoja fabryka.

 

– Fabhyka Bubla, idioto!!!

 

– Zamierzasz zaatakować?! Jesteś podłym zdrajcą bez poczucia honoru!

 

– Honoh? – parsknął Bulion. – To sentymentalny, bzduhny wymysł dużych chłopców. Nie ma miejsca na sentymenty w dzisiejszym świecie – zbliżył swoją twarz do wykrzywionego gniewem oblicza Sylwanusa. – Pytam haz jeszcze: gdzie-i-w-jakiej-liczbie-zghomadzone-są-wojska-Bubla?

 

– Nie wiem.

 

Trzymający Sylwanusa troll przygniótł elfa do stołu, niemal wyduszając z niego całe powietrze, i boleśnie wykręcił mu rękę na plecach.

 

– Tysiąc dwieście elfów… z kałasznikowami… setka niedźwiedzi polarnych… pięćdziesięciu magów z wielkimi pająkami bojowymi… Święty… liczne posiłki z Asgardu, czekające na skinienie Papcia…

 

Bulion roześmiał się szyderczo i nieco sztucznie.

 

– Nie umiesz kłamać. Szkoda, bo to przydatna umiejętność. Nieważne. Zmiotę tę żałosną fabhyczkę z powierzchni ziemi nie wysyłając do walki ani jednego goblina.

 

– Ciekawym, jak tego dokonasz – parsknął Sylwanus. – Gdybyś nawet wysłał na nas te gobliny, które przeżyły zeszłoroczny pogrom, poniósłbyś szybką i druzgoczącą klęskę.

 

– Naiwny duheń. Istnieje bhoń potężniejsza od przemocy – Bulion nachylił się ku Sylwanusowi i wyszeptał:

 

– Szantaż.

 

– Nie masz nic, czym mógłbyś… – zaczął Sylwanus i urwał. Na twarz Buliona wypełzł niby coś oślizgłego i lepkiego okrutny uśmiech.

 

– Mam – was – roześmiał się cicho, niemal bezgłośnie. Sylwanus szarpnął się bezsilnie. – Stahy Bubel gotów jest uczynić wszystko, byle nic nie stało się jego podopiecznym. Wszystko – także złożyć laskę papciostwa. To dobrze, że przysłał tu was, a nie przybył osobiście. Zbyt jest dumny, by go zasthaszyć, gdy chodzi o jego samego.

 

– Ty… ty spedalony krupniku!!! – wybuchł Sylwanus i splunął Bulionowi w twarz. trzymający go troll cisnął elfem o ścianę, niemal pozbawiając go przytomności.

 

– Pluj sobie, ile chcesz – oznajmił Bulion zimno, wycierając twarz chusteczką. – Godzina mego triumfu jest bliska. Posłaniec do Bubla wyruszy lada chwila.

 

Sylwanus leżał oszołomiony pod ścianą w pozycji, w jakiej upadł. Bulion zgasił lampę i podszedł do przerdzewiałych drzwi naprzeciw okrągłego wejścia. Sylwanus na chwilę ujrzał prostokąt żółtego światła, a potem Rosół i trolle przeszli przez drzwi i zamknęli je. Usłyszał chrobotanie klucza w zamku.

 

Natychmiast oprzytomniał zupełnie. Rzucił się ku drzwiom i kopnął je z całej siły, bezskutecznie próbując je otworzyć. Szarpnął za klamkę.

 

– AAAAARGH!!! – z gardła Sylwanusa wydobył się nieartykułowany odgłos gniewu, bezsilności i rozpaczy. Zaświecił lampę i gniewnie kopnął krzesło. Vinzent leżał w dalszym ciągu na podłodze i Sylwanus kopnął go także.

 

– Uch – stęknął młodszy elf.

 

– Zbudź się, Vinzent. Rosół nas ma – mruknął Sylwanus ponuro. Vinzent usiadł obmacując głowę, a przyjaciel opowiedział mu o wszystkim.

 

– No to zrobił się niezły bigos – podsumował Vinzent. – Albo raczej niezły bulion.

 

– Nie mam ochoty na żarty, Vinz. Musimy stąd zwiewać, i to jak najszybciej.

 

– No to se zwiewaj. Ciekawe jak to zrobisz. Musimy czekać na okazję.

 

Poczekali dziesięć minut.

 

– No i gdzie ta okazja? – warknął Sylwanus.

 

– Cierpliwości. Na pewno jakaś się nadarzy.

 

– Wyłącz tę lampę. Wkurza mnie.

 

Vinzent zgasił światło i przez pół godziny siedzieli po ciemku. Potem w korytarzu rozległy się ciężkie kroki i klucz w zamku znowu zagrzechotał.

 

– Co to? – zapytał Sylwanus.

 

– Okazja – szepnął Vinzent i wykręcił żarówkę. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł górski troll ubrany w samą spódniczkę ze skóry.

 

– Lord de Bulion kazać mi iść po was. Wy iść z ja.

 

– Po twoim trupie! – zawołał Vinzent i rzucił trollowi w twarz żarówkę. Szklane urządzenie rozbiło się i wybuchło dokładnie pomiędzy oczami trolla.

 

– GNAAAARH!!! – zaryczał stwór.

 

– Sylwanus! Krzesłem!

 

Sylwanus nie kazał sobie dwa razy powtarzać. Chwycił metalowe krzesło oburącz i uderzył nim trolla pod kolano. Potwór ryknął jeszcze głośniej i złapał się za goleń, a wtedy elfy chwyciły za stół i rozwaliły go na głowie trolla. Przy uderzeniu nie rozległ się żaden odgłos[3], a stwór runął jak długi do wnętrza pokoju.

 

– Zabity? – zapytał Sylwanus.

 

– Żyw. Twarde huncwoty z tych górskich trolli. Zostawmy go tutaj, a potem rozejrzymy się za jakimś przebraniem i bronią.

 

– Weź klucze. Mogą się przydać.

 

 

 

– KTO OSTATNI W FABRYCE TEN JEST KUPĄ GOBLINNIKA!!!

 

Mały zając bielak obejrzał się niepewnie przez ramię, w stronę, skąd dobiegał męski głos potężny jak piorun. W sekundę później przemknął obok niego ognistopomarańczowy rydwan, na którym siedział rudy olbrzym w hełmie z rogami i brodą przypominającą mopa.

 

-WŁĄCZ TURBODOPALACZE, ADOLF! HOHOHO!!!

 

Zaraz potem zając o mały włos nie uległ stratowaniu przez siedem reniferów ciągnących sanie.

 

Niepewnie zamrugał. Śnieg na lewo od niego stratowany był kopytami reniferów, po prawej natomiast stopił się i płynęła tam teraz niewielka rzeczka – pierwsza rzeka w tej okolicy od milionów lat. Zając zastrzygł uszami, poruszył noskiem i pokicał przed siebie. Woda zamarzała za jego plecami.

 

Zające nie słyną ze szczególnie refleksyjnej natury.

 

 

 

Sylwanus i Vinzent przemykali się ukradkiem po metalowym korytarzu w kształcie rury, kryjąc się za każdym załomem.

 

– Ty, Syl, to prawie jak w „Gwiezdnych Wojnach\" – szepnął Vinzent– pamiętasz, wtedy, jak Obi-Wan Kenobi walczył z Darthem Vaderem…

 

– Tak, tylko, że nie mamy mieczy laserowych… uważaj, ktoś idzie z naprzeciwka…

 

– Kolęda, nakryją nas!…

 

– Tam! – Sylwanus wskazał na szeroką wnękę, w której stał posąg Buliona. Kiedy dwaj goblińscy strażnicy w pikelhaubach przeszli obok, nie zwrócili uwagi na dwie dodatkowe rzeźby, które nagle pojawiły się obok pomnika Rosoła. Gobliny zdążyły ujśc już spory kawałek od tego miejsca.

 

– A… APSIK!!!

 

Strażnicy dobyli krzywych jataganów i pędem pobiegli z powrotem w stronę posągów. Przypatrzyli im się spode łbów.

 

– Smarku smarku makarena[4] – powiedział jeden w prymitywnej mowie goblinów.

 

– Kokodżambo bambołambo[5] – odparł drugi, dłubiąc w nosie małym palcem.

 

– Frajer pompka! – zawołał Vinzent i grzmotnął pierwszego wartownika pękiem kluczy między oczy, a Sylwanus kopnął drugiego w brzuch, wyrwał mu broń z ręki i uderzył głownią w skroń. Oba gobliny upadły nieprzytomne. Sylwanus przeciął jednemu gumkę u majtek i związał nią obu strażników. Vinzent przeszukał ich dokładnie, ale nie znalazł nic wartościowego poza krzywymi goblińskimi szablami i zapchlonymi skórami. Przebrali się w nie i ruszyli ponownie korytarzem, teraz już uzbrojeni, choć niezbyt uśmiechała im się myśl o używaniu oręża goblinów i paradowaniu w szmatach ze szczurów. Przez jakiś czas szli pustym korytarzem. W pewnym momencie natknęli się na trolla, który minął ich obojętnie. Elfy przybiły piątkę i poszły dalej.

 

Korytarz wił się i skręcał, wznosząc się nieznacznie do góry. Od czasu do czasu przecinały go jakieś boczne tunele, a po obu stronach widniały ciągi jakichś drzwi. Sylwanus i Vinzent starali się trzymać głównego korytarza, ale i tak dawno temu stracili poczucie kierunku. Kręty tunel zdawał się nie mieć końca. Po długim czasie natknęli na przerdzewiałe drzwi z napisem:

 

 

S z a m b o

W P I E R I O D

 

 

– Mają tu szambo? – zdziwił się Vinzent.

 

– To nie chodzi o szambo. Napis jest po goblińsku – wyjaśnił Sylwanus, który trochę znał ten język. – Tu pisze… czekaj… „Radiowęzeł. Wstęp wzbroniony\".

 

– Chcesz powiedzieć, że „szambo\" to u nich „radiowęzeł\"? To jak będzie po goblińsku prawdziwe szambo?

 

– Siku siku sik. Chodźmy do środka, może uda nam się powiadomić Papcia.

 

Vinzent wkrótce znalazł odpowiedni klucz i otworzył drzwi. Weszli do pomieszczenia średnich rozmiarów, którego znaczną część zajmowały poplątane kable. Na stole stał nadajnik ZWIEZDA . Z drewniano-plastikowo-blaszanego pudła poplamionego musztardą wystawało kilka anten. Podłoga pokryta była kablami, śrubokrętami i jakimiś metalowymi kółkami. Sylwanus założył słuchawki, pstryknął paroma przyciskami i pokręcił gałką. Z głośników popłynął sygnał Radia Maryja, jedynego radia, które odbierało na biegunie. Elf poręcił jeszcze trochę, przełączył jakieś kabelki, przestawił antenę i zbliżył usta do mikrofonu.

 

 

 

Znudzony Ariel siedział w fabrycznej rupieciarni i dłubał w nosie śrubokrętem.

 

Zgrzyt, zgrzyt, trzask, pisk.

 

Pierwszy mechanik zerknął w stronę radia, które właśnie dwukrotnie zazgrzytało, raz trzasnęło i raz pisnęło. Wytarł śrubokręt o rękaw i podszedł do urządzenia.

 

Żżrrrrżżrr… uiiizzzzz, uiiizzzzz…

 

– Tu Sylwanus, tu Sylwanus, Ariel, zgłoś się! Odbiór!

 

– Tu Ariel, słyszę cię, odbiór!

 

– Jesteśmy uwięzieni w fabryce Buliona [zgrzyt, trzask, uiiizzzzz ] kolędny grat! Bulion żąda abdykacji Papcia, grozi agresją w wypadku odmowy! Powiadom Papcia! Odbiór!

 

– Co?!!!

 

– To, co słyszałeś. Pospiesz się. Nie ma wiele czasu. Ktoś idzie. Bez odbioru.

 

– Sylwanus?! Vinzent?!!! – wrzasnął Ariel do odbiornika, ale z głośników dobiegały teraz już tylko piski i trzaski. Pierwszy mechanik otrząsnął się ze zdumienia. Tak, to z całą pewnością był Sylwanus, i to Sylwanus w kłopotach. Wszyscy byli zresztą w kłopotach, jeśli Bulion rzeczywiście zamierzał zaatakować. Ariel wybiegł ze swojej kanciapy i pobiegł poszukać Papcia Bubla.

 

 

 

Dum, dum, dum.

 

– Już nadchodzą! – zawołał Vinzent, wychyliwszy głowę ze drzwi. Korytarz rozbrzmiewał odgłosami ciężkich, płaskich stóp. Las Elfas wiedziało już o ucieczce dwóch więźniów.

 

– Zabarykadujmy drzwi! – Sylwanus zatrzasnął wejście i zatknął krzesło pod klamkę. Vinzent przystawił stół, a potem wspólnymi siłami oparli o drzwi ciężką szafkę. Odsunęli się o parę kroków i ujęli jatagany oburącz. Ktoś uderzył parę razy o drzwi.

 

– Hyj tam! Otwirać! Wimy, żeście tam som! – rozległ się ochrypły głos w korytarzu. Zawtórowało mu parę idiotycznych, jednoznacznych chichotów.

 

– Trolle – mruknął Sylwanus. Vinzent przytaknął.

 

– Słyszałem je, jak człapały korytarzem.

 

– Otwirać!!! – trolle walnęły ponownie o drzwi.

 

– Nie ma tu nas! Poszliśmy dalej korytarzem! – odkrzyknął Sylwanus.

 

Uderzenia ucichły. Słowa Sylwanusa najwyraźniej wprawiły potwory w konsternację. Jedna para łap poczłapała parę kroków od drzwi.

 

– Gdzie ty iść, zakuta pała! – warknął jeden z trolli za drzwiami.

 

– No sami ci mówić, że oni pójść korytarz – odezwał się inny chrapliwy głos.

 

– Tu coś być ni tak – powiedział trzeci troll. – Jak oni pójść korytarz, skoro wołać zy środka?

 

– Ja wam mówić, że oni być w środku! – ryknął pierwszy, najwyraźniej najbystrzejszy. – OTWIRAĆ!!!

 

Trolle uderzyły raz jeszcze. Podpory zadrżały. Przy następnym ciosie szafka spadła do tyłu.

 

– Będzie ciężko – wycedził Sylwanus przez zęby. Jeszcze jedno uderzenie. Krzesło pękło, stół odsunął się i do środka wkroczył blady, garbaty śnieżny troll. Elfy jednocześnie zaatakowały go z obu stron. Kilka machnięć jataganami i na bladoniebieskiej skórze trolla pojawiły się ociekające krwią pręgi. Uderzeniem łapy uzbrojonej w długie pazury, charakterystyczne dla tego gatunku trolli, posłał Vinzenta na ścianę. Sylwanus rąbał raz po raz, ale nie zdołał powstrzymać kolejnych dwóch przed wtargnięciem do środka.

 

Vinzent pozbierał się do kupy i jednym rzutem oka ocenił sytuację. Nie było zielono. Gorączkowo rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś drogi ucieczki.

 

– Sylwanus, zsyp! – zawołał nagle i wskoczył przez obracającą się blaszaną pokrywę w rogu pomieszczenia. Sylwanus zadał oburącz poziome cięcie, niemal odcinając łapę najbliższemu napastnikowi. Chlusnęła jasnoczerwona tętnicza krew, ale elf zdążył już dobiec do wlotu zsypu i skoczyć do środka.

 

Lecieli długą, żebrowaną rurą, odbijając się od ścian: Vinzent na dole, a Sylwanus parę metrów wyżej. Rura skończyła się i młodszy elf z pacnięciem wylądował na stercie śmieci. Powiódł wzrokiem dookoła, ale nim obraz został zarejestrowany w jego potylicy, spadł mu na głowę Sylwanus.

 

– Uch – stęknął Vinzent.

 

– Gdzie jesteś? – Sylwanus popatrzył dookoła.

 

– Mnpfhm.

 

– Sorry, Vinz… Coś ci się stało?

 

– Nie – odparł Vinzent ścierając z twarzy ziemniaczane obierki i zdejmując ogryzek z głowy – Ale tu jedzie! Ja kolęduję, co za syf!

 

– Nawet mucha nie siada. Tu jest gorzej niż w twojej szafie.

 

– Jeszcze parę puszek po Pepsi i byłoby zupełnie jak w twojej.

 

Zgrzyt.

 

– Co to było? – spytał Vinzent. Sylwanus nawet nie próbował odpowiadać, wskazał tylko czubkiem nosa na dwie przeciwległe ściany, które zaczęły wyraźnie się przybliżać.

 

– No, to już zupełnie jak w „Gwiezdnych Wojnach\".

 

– Zamknij się, Vinzent…

 

Ściany zbliżały się z głuchym rumorem. Dwóch elfów porwało jakiś długi, żelazny drąg, i ustawiło go w poprzek pomieszczenia. Żelazne mury dotknęły obu jego końców. Drąg zatrzeszczał niepewnie i wygiął się, ale tempo przesuwania się ścian nie zmalało na chwilę. Na czoło elfów wystąpiły krople potu. Nagle Vinzent wrzasnął:

 

– Patrz, tam jest jakaś rura!

 

– Gdzie?!

 

– Tam, po prawej, skąd najbardziej zajeżdża!

 

Sylwanus spojrzał w tamtą stronę i rzeczywiście zauważył mały czarny otwór, z którego zwieszały się jakieś ciemnozielone gluty o konsystencji ciemnozielonych glutów, przez który mógłby się przecisnąć elf.

 

– Kolęda, za wysoko!… Nie dostaniemy!

 

Pręt wygiął się jeszcze bardziej, tworząc jakby literę U odwróconą do góry nogami.

 

– Wejdźmy na tę belkę, może damy radę doskoczyć! – zawołał Vinzent i zaczął wdrapywać się na wygięty drąg, a Sylwanus poszedł w jego ślady. Zręcznie niczym wiewiórka Vinzent skoczył, złapał za krawędź i zniknął w mrocznej, cuchnącej rurze. Sylwanus machnął rękami dla nabrania prędkości i już miał zamiar skoczyć, kiedy żelazny drąg pękł z metalicznym trzaskiem… Sylwanus został wyrzucony do przodu i z wyciągniętymi rękoma leciał w stronę dziury, gdzie widniała przerażona twarz Vinzenta… Ściany po obu stronach zbliżały się coraz bardziej… Sylwanus chwycił za śliską krawędź rury i w ostatniej chwili wgramolił się do środka.

 

STUK.

 

– No, miałeś szczęście, guzdrało. Cały jesteś? – zapytał Vinzent. Sylwanus pomacał się po ciele.

 

– Raczej.

 

– No to chodźmy.

 

– Chciałeś powiedzieć „pełzajmy\".

 

Zaczęli czołgać się wąskim, mrocznym tunelem. Po chwili ogarnął ich taki smród, że aż i zbierało im się na wymioty i Sylwanus zaczął żałować, że Vinzent wyciągnął go spomiędzy żelaznych ścian.

 

– To chyba rura kanalizacyjna – rzucił Vinzent przez ramię.

 

– Co ty powiesz. A myślałem, że BiegunDisneyland.

 

– Nie sil się na sarkazm. Wolałbyś zostać między tymi ścianami?

 

– A wiesz, Vinz, że wolałbym?

 

Młodszy z elfów chciał się czymś odgryźć, ale nagle z góry dobiegł ich szemrzący odgłos jakby płynącej wody. Dźwięk trwał może pięć sekund, a później ucichł.

 

– Ups – powiedział Vinzent.

 

– To NA PEWNO jest rura kanalizacyjna – stwierdził Sylwanus na mgnienie oka przed tym, jak zalała ich fala cuchnącej wody. Kiedy brązowa ciecz popłynęła w dół, starszy z elfów dodał:

 

– Kąpiel kiblowa drugi raz w tym tygodniu… Z radości można się powiesić na spłuczce.

 

– Przestańże wreszcie ględzić! Matka Fabryka w niebezpieczeństwie, a ty się przejmujesz paroma kroplami wody z klozetu – rzekł Vinzent i zaczął ponownie czołgać się śmierdzącym tunelem. Sylwanus westchnął i ruszył za nim.

 

 

 

Święty i Thor zaparkowali swoje pojazdy pod murami fabryki.

 

– Mało nie stratowałeś tamtego zajączka – powiedział bóg gromu z wyrzutem.

 

– Nie moja wina. Sam mi się wpakował pod renifery – odparł Święty i zastukał w wielkie wrota z brązu, stanowiące główne wejście do fabryki. Wrota otworzyły się z przeraźliwym zgrzytem.

 

– RRRJAAAARRGH!!!

 

Coś małego, seledynowego w wojskowym hełmie i wystającą spod niego maskującą gałązką pokrytą sztucznym śniegiem wypadło ze środka i w okamgnieniu znokautowało Thora.

 

– Ktoś ty? – zachrypiało coś.

 

– Ramzes, daj se spokój – Święty delikatnie zdjął elfa szarpiącego dredy Thora. – Co cię napadło? To jest Thor, mój kuzyn, nie pamiętasz?

 

– To raczej na nas napadną – powiedział Świrgiełło, który wynurzył się z czeluści Długiej Sieni z halabardą na ramieniu. – Bulion i jego fabryka. Bo powrócił, i to powrócił z wielkim hukiem. Ariel otrzymał przed chwilą wiadomość od Sylwanusa i Vinzenta, którzy pojechali na negocjacje, i…

 

– Bulion? Ten mały, złośliwy knypek? Od dobrych stu pięćdziesięciu lat był z nim spokój – Święty podrapał się w brodę.

 

– Będzie rozróba? – ucieszony Thor zerwał się na równe nogi, otrzepał ze śniegu i ujął oburącz Mjollnira.

 

Świrgiełło kiwnął głową.

 

– Na to wygląda. Chodźcie do środka, Papcio Bubel wszystko wam zaraz wyjaśni. Ramzes, mógłbyś tutaj zostać i popilnować wrót, tak na wszelki wypadek?

 

– Się rozumie – zaskrzeczał czarodziej i roześmiał się złowrogo. A potem zawołał:

 

– Janosik balanga łubudu! – i z jego wystawionej do przodu dłoni wystrzeliła wielka kula ognia, która pomknęła przed siebie i znikła w oddali. Chwilę potem na horyzoncie pojawił się grzyb atomowy.

 

– Ślicznie – stwierdził dowódca straży. – A teraz chodźcie.

 

W fabryce wrzało. Elfy biegały wokół ciężkich butów Świętego i Thora, tak że kuzyni musieli uważać, by kogoś przypadkiem nie zdeptać. Papcio Bubel stał dumnie u szczytu schodów oparłszy lewą rękę na biodrze, a w drugiej trzymając drewnianą laskę niczym hetman buławę (albo kat topór).

 

– NIE GUZDRAĆ SIĘ, LENIE ŚMIERDZĄCE!!! WSZYSCY DO BRONI, MATKA FABRYKA WAS WZYWA!!!

 

Thor rozejrzał się dookoła.

 

– Nie widzę żadnej matki. To on nią jest? – zapytał Świętego. – Wygląda na ojca fabrykę, albo raczej dziadka. A może on jest tym, no…?

 

– To tylko taka przenośnia, Thori, HOHOHO.

 

Papcio Bubel dostrzegł ich i szybko zbiegł po schodach.

 

– Witaj, Święty. Zjawiasz się w samą porę. Właśnie miałem kogoś posłać, żeby cię sprowadził.

 

– To jest Thor, a to Papcio Bubel – pospieszył Święty z przedstawieniem sobie nawzajem Naczelnego Nadzorcy i boga burzy. Bubel uścisnął oburącz wskazujący palec Thora. – Chcieliśmy wpaść na chwilę, ale widzę, że znowu szykujesz imprezę.

 

Papcio skinął głową:

 

– To będzie cała dyskoteka, bo stary Ramzes zdążył przygotować parę ciekawych zaklęć. Będzie kolorowo.

 

– Głównie czerwono – zauważył Święty i poprawił bazookę. -Kogo bijecie tym razem?

 

Bubel zaczął wchodzić ponownie po schodach, mając Świętego po prawej, a Thora po lewej stronie.

 

– Na razie to nikogo. Ale pamiętasz Buliona, który w 1849 opuścił fabrykę i gdzieś przepadł? Szczwana bestyja z niego, utworzył własną, konkurencyjną wytwórnię prezentów, a do pracy zaciągnął gobliny i trolle. Chciał, by połączyć to jego kolędne „Las Elfas\" z „Elfik & Elfik Corporation\" i współrządzić razem ze mną. Zgadnij, jaką dałem mu odpowiedź, hehehehehe. Oczywiście nalegał: gdybym się zgodził, nie przeczę, połączone fabryki dysponowałyby zapewne ogromnym potencjałem, ale też miałyby dwóch wodzów… a mnie nie zostało wiele czasu. Nie jestem nieśmiertelny, zestarzałem się.

 

– Ducha masz niczym stulatek, HOHOHO!

 

– Dzięki, Święty, ale ciało mam absolutnie trzystuletnie: duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe, jak to mówią. Bulion wkrótce skupiłby całą władzę w swoich wypacykowanych rączkach: Papcio Bulion, to mu się marzyło… albo raczej: Naczelny Nadzorca Gothfrid de Bullion. Tak się teraz nazwał.

 

– Nawet mi nie mów. Ten dwulicowy laluś miałby zostać papciem?! – oburzył się Święty.

 

– Zgodziłem się, aby Sylwanus i Vinzent pojechali jako delegaci i rozejrzeli się po tej jego śmiesznej fabryce…

 

– Dele gaci? – zdziwił się Thor. – Co to są dele gacie?

 

– Szpiedzy – wyjaśnił Święty. Papcio Bubel przytaknął.

 

– Tak właśnie mówiłem. Delegaci. Chłopcy dobrze spisali się rok temu, więc uznałem, że i tym razem podołają zadaniu – kontynuował Papcio. – Udali się z nim do goblińskich tunelów w Wyjowilkach, gdzie Bulion założył swoją fabrykę… tak w ogóle, to wybrał ciekawe miejsce… no i jakieś 20 minut temu Ariel otrzymał nadany skądś przez Sylwanusa radiowy komunikat, że zostali uwięzieni przez tego kolędnego padalca i że Bulion wkrótce przyśle tu kogoś z żądaniem abdykacji… wyobrażasz sobie?… a w razie odmowy zaatakuje.

 

– Czyli rozróba? – rumiana twarz Thora rozjaśniła się uśmiechem.

 

– Oczywiście. Nie przystanę na tak hańbiące warunki. Na żadne inne też nie.

 

Tak rozmawiając przechadzali się po galerii na wysokości pierwszego piętra, gdy z Długiej Sieni do Wielkiego Holu wpadł Ramzes z sadystycznym uśmiechem na twarzy.

 

– Bubel! Przybył poseł od Buliona! Mogę go podpalić?

 

– Nie. Poseł to poseł. Przyprowadź go tutaj.

 

– Nawet troszeczkę? -zmartwił się Ramzes. – Proszęproszęproszę…

 

– Nie.

 

– Tyci, tyci, tylko osmalić włosy…?

 

– NIE. Przyprowadź go TUTAJ… czekaj, jakiej rasy jest ten posłaniec?

 

– To goblin.

 

Papcio skrzywił się na tę wiadomość, a Ramzes ucieszył się, myśląc, że może jednak nie wszystko stracone i da jeszcze gońcowi Buliona popalić. Bubel rozwiał wszystkie jego nadzieje.

 

– Wprowadź. To będzie pierwszy goblin w Wielkim Holu od czasów Wielkiej Bitwy w grudniu 1742. Wtedy pokonaliśmy ich i tak będzie tym razem. Negocjacje będą krótkie – spojrzał na wiszący nad drzwiami do Długiej Sieni wielki obraz największego elfiego malarza wszechczasów, Yanusa Teykę , upamiętniający tamto wydarzenie. Na pierwszym planie wybijała się odziana w purpurę postać Papcia Kapcia z mieczem w ręku, i goblińskiego czarnoksiężnika na parę chwil przed śmiercią. Sztandar goblinów chwiał się, a Kuba Pogrzebacz w czarnej zbroi, największy ówczesny wojownik fabryki, siał spustoszenie w rogu malowidła. Ten widok wypełnił serce Papcia dumą i męstwem. Hardo zadarł czoła i tak oczekiwał na przybycie posłańca.

 

Kiedy goblin wkroczył do holu, zapadła nagle cisza. Ucichły wszystkie rozmowy i wszelkie szmery niczym ucięte mieczem. Poseł ubrany był w skórzaną tunikę z frędzlami, włosy miał postawione na żelu i ufarbowane na lamparta, w ręku trzymał kijek z przyczepionymi u końca białymi majtkami. W jego oczach błyskała inteligencja niezwykła jak na przedstawiciela jego rasy. Na jego widok Święty zmarszczył brwi.

 

– To ich szaman – szepnął do Bubla. – Miejmy się na baczności.

 

– To poseł. Ma białą fla… białe gacie – zaoponował Bubel.

 

– To goblin -odparł Święty i wymienił z Thorem spojrzenia. Bóg deszczu poprawił swój magiczny młot.

 

– Wielki Nadzorca Gothfrid de Bullion z fabryki Las Elfas – zaskrzeczał szaman po polsku – śle pozdrowienia Nadzorcy Bublowi z fabryki Elfik & Elfik Corporation i zapewnia, że wysłani przez was dyplomaci mają się dobrze i na niczym im nie zbywa…

 

– Dziękuję, wiemy już, że uwięziliście Sylwanusa i Vinzenta, ale znając kreatywność i ogromny potencjał moich elfików, są już zapewne wolni i hasają po waszych lochach jak małe liski polarne, wybebeszając twoich współplemieńców – przerwał Papcio Bubel z jadowitym uśmieszkiem. Po Wielkim Holu przebiegł chichot. – Kontynuuj.

 

Twarz czarnoksiężnika wykrzywił grymas zdziwienia i wściekłości, ale w mgnieniu oka stwór odzyskał rezon.

 

– Czcigodny Wielki Nadzorca de Bullion przesyła wam przez mnie tę oto płytę CD…

 

– Wielki Nadzorca Rosół, gnomi syn – warknął ktoś z tłumu.

 

– Wielki bufon!

 

– Uzurpator!

 

– Cisza! – zawołał Papcio.

 

– …tę oto płytę CD – goblin wyciągnął nośnik spod tuniki – na której z swoim nagraniu przedstawił postulaty, po spełnieniu których wasza fabryka stanie przed szansą współpracy z Las Elfas i Wielkim Nadzorcą de Bullionem. Otworzy to przed wami nowe perspektywy i pozwoli uniknąć zaściankowości. Oczywiście, będziecie mieli pewien udział w produkcji i ewentualnych zyskach, pod jednym wszakże warunkiem, który wielki de Bullion raczył przedstawić na nagraniu.

 

– A co, jeśli nie spełnimy tych postulatów? – zapytał Papcio.

 

– Czyżby Naczelny nadzorca Bubel tak nisko cenił sobie życie i zdrowie swych podopiecznych, których posyła na misje dyplomatyczne? – goblin uśmiechnął się chytrze.

 

– Szantażujesz mnie? – Papcio Bubel najeżył brwi.

 

– Ja tylko zakładam… zakładam, że może wydarzyć się pewien nieszczęśliwy wypadek… bardzo nieszczęśliwy – szaman zawiesił głos, a tłum elfów ryknął z wściekłości.

 

– SPOKÓJ!!! – ryknął Bubel i zwrócił się do posła. – Jeśli cokolwiek stanie się Sylwanusowi i Vinzentowi, to Bulion, i ty, przydupasie, i wszystkie te śmierdzące, zasmarkane gobliny, trolle i yeti ulegną nieszczęśliwemu wypadkowi. Pojąłeś?

 

– Wszystkiego można uniknąć. Wystarczy, że spełnicie to, o co prosi was Wielki Nadzorca de Bullion. Nic na tym nie stracicie: jak powiedziałem, przewidywane są nawet pewne zyski, w których mielibyście udział…

 

– Nie chcemy żadnych zysków i nie mamy komputera, żeby odtworzyć płytę -rzekł Papcio Bubel – ale i tak wiemy, co się na niej znajduje: żądanie mojej abdykacji i zagrożenie agresją w razie odmowy.

 

– Nikt nie mówi o abdykacji, a jedynie częściowym zrzeczeniu się wpływów dla wspólnego dobra – wyjaśnił czarnoksiężnik i chytrze oblizał wargi. – Wielki Nadzorca Gothfrid de Bullion także zgadza się na częściowe ograniczenie własnej władzy w celu…

 

– Bulion umie pięknie naginać prawdę do słów – Papcio Bubel przerwał posłańcowi gniewnie. – Myślisz, że mam zamiar układać się z watażkami, którzy roszczą sobie nieuzasadnione pretensje do władzy papciowej i do tego więżą moich przyjaciół?

 

– Jaką więc odpowiedź mam przekazać memu panu?

 

– Powiedz mu – przywódca elfów podrapał się w długą, siwą brodę – żeby zabrał sobie tę kasetę i podtarł się nią. A jeśli tego nie uczyni, ja podetrę go osobiście. To są MOJE postulaty.

 

Wywołało to salwę śmiechu wśród elfów i stłumione przekleństwo po goblińsku.

 

– Przekażę Wielkiemu Nadzorcy de Bullionowi waszą wolę – wysyczał szaman. – Słowo w słowo. I chociaż twoi szpiedzy faktycznie się nam wymknęli, to jednak jeszcze nie opuścili fabryki. Pamiętaj o tym, Bubel. Na każdego liska polarnego znajdzie się myśliwy -cisnął białe majtki na ziemię, obrócił się na pięcie i odszedł. Papcio zawołał za nim:

 

– Kiedy lisków kupa, i myśliwy…!

 

Szaman ryknął i cisnął w Naczelnego Nadzorcę strumieniem żółto-seledynowej magicznej energii. W tym samym momencie otworzył się przed nim lśniący na niebiesko portal w kształcie połowy dysku. Goblin wskoczył do środka, nim fabryczni żołnierze zdążyli do niego dobiec. Papcio Bubel odbił magiczny pocisk swoją laską z powrotem w stronę niknącego przejścia między wymiarami. Energia trafiła w portal na ułamek sekundy przed tym, jak wrota zgasły całkowicie. Ze środka dobiegł jeszcze wrzask bólu i swąd przypalonego goblina.

 

– Mmm… pieczyste! – zaciągnął się zapachem Ramzes.

 

– No to zaczęło się – stwierdził Święty.

 

– Przynajmniej przypaliłeś mu zad – dodał Thor.

 

Papcio w milczeniu opuścił laskę.

 

– Tak – rzekł. – Zaczęło się.

 

 

[1] Przysłowie elfów, którego korzenie sięgają autentycznej historii młodego elfika Filipusa zwanego Akukusem. Miał on zwyczaj krycia się w konopiach i wyskakiwania z nich, gdy jakiś człowiek przechodził obok – zwykle robił przy tym „Akuku\" , skąd wziął się jego przydomek. Przyszedł wszakże czas, gdy posiadanie konopi stało się nielegalne. Filipus mimo wszystko nie zaniechał swego procederu, przez co wielu nielegalnych hodowców i policjantów robiących na tychże hodowców naloty trafiło do szpitala psychiatrycznego, a ci o słabszym sercu także i na OIOM.Na nieszczęście Filipusa jeden z policjantów nie uląkł się jego „Akuku\" ni odstających uszu i spróbował zakuć go w kajdanki. Filipusowi oczywiście udało się zbiec, lecz doświadczenie to było dlań tak wielkim szokiem, że wyjechał do Hajdarabadu, gdzie skrył się w gąszczu konopi indyjskich. Wieść niesie, że przebywa tam do dziś.

 

[2] Na szczęście. Ramzes znowu kucharzył.

 

[3] Dźwięk nie rozchodzi się w próżni.

 

[4] gobl. „Ktoś tutaj kichnął.\"

 

[5] gobl. „Nie przypominam sobie tych posągów\".

Koniec
Nowa Fantastyka