Stałem przy otwartych drzwiach pokoju, próbując mazakiem oznaczyć swój wzrost na framudze. Marker chwiał się w palcach, za każdym razem wychodziła smutna buźka zamiast prostej kreski. Kolejny obrazkowy smutek wykazał, że nieco urosłem, a to oznaczało jedno… Dostęp do miejsc zakazanych. Zaśpiewałem pod nosem chichrając się:
– Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta. Bombka, rybka śnięta… dziad Mikołaj stęka.
Na mojej twarzy zagościła inna buźka. Na pewno nie smutna! Złośliwy uśmieszek rozgrzał mnie na nadchodzący wielki świat świątecznych atrakcji. Skreśliłem stare smutne kreseczki z ogromną satysfakcją.
Korzystając z okazji, czyli tradycyjnej rodzicielskiej drzemki, zakradłem się do kuchni. Drzwiczki szafek pod sufitem wypełniały prostokątne szybki, prezentując wiele nudnych naczyń i szklanek, ledwo widocznych zza szklanej mgły. Wśród tych nudów jedna obszerna półka była zamknięta na ślepo. Jednak ja już wiedziałem co oni tam kiszą! Kiedyś schowałem się w szafie na korytarzu i lekko otwierając ją od środka, obserwowałem jak rodzice pakują w ślepą szafkę kolorowe paczki. Byłem pewien, że za drzwiczkami coś znajdę i tym razem. Wysunąłem jedno z krzeseł zza stołu i postawiłem je pod szafką. Strasznie trzeszczało, ale rodzice w nocy tak zatykali uszy jakimś woskiem, że mógłbym wydzierać się na głos, oznajmiając: Patrzcie rodzice, wchodzę na krzesło, zaraz spadnę i będziecie płakać!
Krzesło bujało się na boki, a ja ze śmiechem sprawdzałem na ile można rozbujać ten stary mebel. Skrzypienie układało się w dźwięki piosenki z radia, wybrzmiewając niczym "tudum, tudum". Złapałem uchwyt od szafki, przypominał ucho od kubka. Wciąż się chwiejąc usłyszałem straszny trzask w krześle. Zatkało mnie, a pot zalał czoło jak z konewki. Stałem się sztywnym manekinem. Otworzyłem wreszcie drzwiczki, właściwie nie wykonując żadnego nadmiarowego ruchu. Skarby świąt zajaśniały w moich oczach! Za drzwiczkami piętrzyły się kolorowe paczki, wśród których wystawała paczuszka z wypisanym moim imieniem. Z radością wyciągnąłem ją z piramidy kartonów i toreb. Niestety, nie zauważyłem, że paczuszka zahaczała zbyt mocno o inny podarek. Nie musiałem długo czekać. Wszystko runęło na podłogę niczym świąteczny wodospad. Zdążyłem zeskoczyć z krzesła, dostając w głowę tylko jakimś kartonem. Musiał być prawie pusty. Pociągnąłem powietrze nosem szykując się do płaczu, ale moją uwagę przejął wyczuwalny zapach kobiecych perfum. Znanych perfum. Tych perfum mamy, których zakup przez tatę stał się początkiem końca wręczania mi tygodniówki. Cholerka… Teraz pewnie przestaną mnie karmić.
Przerażony powrzucałem w trybie ekspresowym paczki z powrotem do szafki. Mój prezent odłożyłem na bok, żeby nie zapomnieć. Jeszcze ten zapach… nie znikał. Chwilę podumałem, drapiąc się za uchem, po czym przyniosłem z łazienki odświeżacz powietrza i wytraciłem chyba całą buteleczkę. Zaczęło śmierdzieć jakimś lasem czy morską bryzą. Dobrze, że kuchnia wyglądała nadal dobrze. Odsunąłem krzesło, zapominając o trzeszczącym drewnie, i wyposażony w moją paczuszkę ruszyłem do pokoju. W korytarzu stanąłem odgrywając pozę polującego kota, na jednej nodze. Miarowe chrapanie zza rodzicielskich drzwi uspokajało. Wszedłem do mojego pokoju, usiadłem na podłodze przy radyjku na kasety i otworzyłem podkradzioną paczkę. Nerwy mnie ściskały na widok tej malizny, ale pomyślałem, że może jeszcze coś dla mnie mają w innej skrytce. Jakiś mega prezencior.
Z rozdartego świątecznego papieru, ozdobionego cukrowymi laskami, wyłonił się karton z grą. To była gierka elektryczna. Na opakowaniu dostrzegłem piorun ostrzegawczy i napisy ze słówkiem, który mnie zainteresował. Było tam napisane dokładnie "Your Electric Light Teacher". Znałem już takie słowa, znałem też wiele innych. Otworzyłem pudełko patrząc jak wypadają na podłogę zafoliowane bateryjki, wyfruwa instrukcja i jakaś reklama. Z opakowania wyciągnąłem najważniejsze elementy, grubą prostokątną tabliczkę z dziurkami i lampkami oraz pliczek prostokątnych kartoników. Przy każdej dziurze znajdowała się czerwona lampka, a dwie pałeczki z zestawu miały służyć do połączenia strony lewej z prawą. Kartoniki pełne były obrazków i słówek. Po lewej słówko z otworem, po prawej obrazek również z otworem. Nałożyłem pierwszy kartonik. Nie było to dla mnie zbyt trudne. Kartoniki tak pocięto, żeby nie dało się ich włożyć w nieprawidłowy sposób. Tego się nie dało zepsuć!
Pierwszy kartonik dotyczył zwierząt. Włożyłem baterie i zacząłem zabawę. Jedną pałeczką wybrałem słówko "Pig", a drugą wizerunek psa. Zabrzmiał brzęczek ostrzegawczy, niski i wibrujący. Po wybraniu "Pig" oraz świni, zapaliła się lampka i usłyszałem wysoki pisk. Fajna zabawka. Sprawdziłem tak inne plansze i uznałem, że już wszystko wiem. Nudziłem się.
Spojrzałem na swoje radyjko, stało takie ciche. Nie mogłem go teraz włączyć, mimo głuchoty rodziców. Miałem przecież jeszcze sąsiadów. Wpadłem na pomysł. Na jednej z plansz zabawki zauważyłem namalowaną wtyczkę. Nie znałem poprawnego angielskiego słówka. Zamiast tego poszedłem po rozum do głowy. Wyciągnąłem wtyczkę radyjka z kontaktu i mając jedną pałeczkę włożoną przy rysunku wtyczki, drugą pałeczkę wsadziłem do kontaktu. Nic się nie wydarzyło. Dla pewności wsadziłem obydwie pałeczki do kontaktu, jedną w jedną dziurkę, drugą w drugą dziurkę… Strzeliło wszystko, iskry poleciały z kontaktu, coś wystrzeliło w gierce. Przestraszyłem się i padłem tuż obok.
– Nie żyję, umarłem, zabiło mnie….
Mówiłem do siebie, ale nadal żyłem. Nic wielkiego się nie stało. Podniosłem głowę, a przede mną stał jakiś człowiek. Postać nie była w pełni widoczna, iskry idące z urządzenia wyrysowały jego kontury przed wzrokiem. Powoli się materializował. Zobaczyłem twarz, był to jakiś dziadeczek z jednym okularkiem. Powiedział do mnie:
– Can I have some tea, please?
Nic mi to tiii nie mówiło. Rozumiałem, że nic złego mi nie chce zrobić. Mimo to odsunąłem się szybko uderzając plecami o kaloryfer. Obolały leżałem patrząc jak postać zbliża się do mnie. Zamknąłem oczy czując rękę, która dotykając mojej twarzy strzeliła lekko prądem.
– Don't be so frightened! Będę już speak Polish jak wolisz.
Otworzyłem oczy. Słysząc normalny język, taki jak od ludzi z ulicy, uspokoiłem się trochę. Zapytałem, mniej przestraszony:
– Kim pan jest? Jak pan tu wszedł?
Mężczyzna pogodnie wyjaśnił:
– Wezwałeś mnie przecież. Wy tutaj macie dziwne gniazdka, ale jakoś udało mi się przejść bez kłopotu. Wezwałeś nauczyciela, oto jestem. Od czego zaczniemy?
Zmroziło mnie w środku. Po to się męczyłem, odkopywałem prezenty, rozbiłem perfumy mamy, żeby teraz się uczyć? O nieee!
– Ja chcę się bawić! Nie chcę jeszcze się uczyć, są święta.
Starzec głośno się zaśmiał i poklepał mnie po ramieniu:
– Nauka przez zabawę, to lubię! Odmień…
Próbowałem uciec, ale nie miałem gdzie. Zdesperowany wcisnąłem głowę pod biurko. Poczułem coś jak kopnięcie. W tyłek…
– Co to ma znaczyć!? – wykrzyczałem urażony.
Starzec odpowiedział:
– Ach, prąd cię kopnął. To jak, odmieniamy?
Usiadłem już normalnie zrezygnowany i zacząłem odmieniać te nudy, które znałem już perfekcyjnie. Ciągle mnie o to męczyli. Starzec był widocznie zadowolony.
– Widzę, że znasz podstawy. Myślę, że czas na naukę przez zabawę. Chodź ze mną.
Okno otworzyło się, zawiało zimne powietrze. Na podłogę padła kartka. Sięgnąłem po nią. Był to mój list do Mikołaja. Rodzice zamiast go zabrać, najwyraźniej tylko mocno wcisnęli papier w szczelinę. Partacze! Za oknem coś zabłyszczało, elektryczna poświata stworzyła portal. Starzec pociągnął mnie za sobą i wpadliśmy w jakiś wir.
– Here we go, to England! – powiedział.
***
Wylądowaliśmy na jakiejś ciemnej, zimnej ulicy. Był wieczór, zza zakrętu wyjechał czerwony autobus piętrowy, z którego wyszły chmary pijanych ludzi. Przewracali się na siebie, potykali o własne nogi. Tłukło się szkło, a część osób wchodziła do budynku, gdzie pili więcej. Widziałem przez szybkę rozochocone miny i twarze ledwo patrzące na oczy. Straszny widok. Starszy mężczyzna wyraźnie zadowolony pokazywał mi wszelkie rzeczy:
– Patrz, ta leżąca na ziemi pani. To jest jej torebka. Powiedz torebka po angielsku… A to, zobacz tam. Pan kopie taką skrzynkę, jak ta skrzynka się nazywa? A tam w domu rozbite jest… Jak to nazwiesz?
Przeszliśmy parę kroków w stronę innej ulicy. To wszystko wyglądało jak u mnie przed blokiem. Prawie niczym się nie różniło, może to dlatego, że było ciemno? Właściwie jak oglądałem bajkę o Żółtej Łodzi Podwodnej, to widziałem też smutasów, dziwaków. Więc jest to kraj smutasów i dziwaków! A może oni są właśnie tymi wesołymi? Co w takim razie robi dziadek z okularkiem? Starałem się odpowiadać na jego pytania, ale sam w końcu zapytałem:
– A pan co tu robi taki wesoły, kulturalny?
Odpowiedział patrząc na zegarek:
– Ach, ja tylko jestem elektryczny. Jestem jakimś tam zapisanym impulsem. Możesz mnie spotkać na filmie, na taśmie. Przybywam dzięki kontaktom, ale ja nie istnieję tak jak ty. Mnie nie ma. Już czas na nas. Za chwilę dwudziesty czwarty grudnia. Musisz zmierzyć się ze swoim światem!
***
Wpadłem przez okno do pokoju. Od razu wskoczyłem do łóżka. Zamknąłem oczy i po sekundzie obudził mnie wrzask. Może wcale nie spałem? Wbiegłem do kuchni. Ojciec leżał na podłodze wśród części zrujnowanego krzesła, a matka krzyczała:
– Mówiłam ci, żebyś naprawił to krzesło! Tobie coś dać do roboty…
Zapach świątecznych potraw wypełniał powoli mieszkanie. Skoro już ojciec dostał za swoje, to co będzie jak dowiedzą się o perfumach! Podszedłem do nich w pidżamie i powiedziałem:
– Nie korzystajcie z kontaktu w moim pokoju. Jest zepsuty…
Matka schyliła się do mnie i zapytała:
– A co się stało synku…
– No… chyba go zepsułem i wystrzeliło.
Ojciec, nie wstając ze szczątków krzesła, spojrzał na mnie z przerażeniem. Matka pobiegła do mojego pokoju. Ojciec w końcu się zebrał i skoczył za nią.
Tymczasem ja ruszyłem za nimi, wyciągnąłem klucz z pokoju i zamknąłem ich w środku. Jeszcze się nie zorientowali w sytuacji. Pobiegłem z powrotem do kuchni, chwyciłem drugie krzesło i tym razem ostrożnie przebierając w paczkach, trafiłem na torbę podpisaną imieniem mamy. W środku było pudełko, ale okazało się, że nie pękły perfumy. Uszkodziła się mała plastikowa buteleczka z próbką. Wyciągnąłem ją i wyrzuciłem do śmieci. Nikt się nie zorientuje. Co za głupota, a tak się martwiłem. Odłożyłem wszystko na miejsce i zszedłem z krzesła. Tymczasem w garach na kuchni zaczynało kipieć, woda wylewała się. Z patelni leciał dym. Nie wiedziałem, czy tak ma być, czy nie. Usłyszałem walenie rodziców w drzwi. No tak, trzeba im otworzyć. Krzyknąłem:
– Zaraz wam otworzę! Nie krzyczcie!
Sięgnąłem ręką do kieszeni. Wtedy mi się przypomniało, że w tej pidżamie nie mam kieszeni. Gdzie jest więc klucz?
Szukałem go na podłodze. Położyłem się nawet i zaglądałem w różne zakamarki. Śladu po nim nie było. Wszedłem do pokoju rodziców, a tam stał staruszek.
– O widzę, że wstałeś! Możemy przejść do naszej lekcji.
Wkurzyłem się strasznie, chciałem krzyczeć, ale wiedziałem, że to nie ma sensu. Staruszek dodał:
– Jak to u was mówią? Ucz się ucz, bo nauka to jest potęgi klucz.
Mężczyzna wysunął klucz do mojego pokoju z kieszeni i pokazał go.
– Musisz nauczyć się ponosić konsekwencje swoich czynów. To też jest nauka. Dostaniesz swój klucz, ale najpierw pokaż mi gdzie rodzice trzymają pieniądze.
Zamurowało mnie, jak to pieniądze!? Elektryczny nauczyciel chce pieniędzy?
– Pan przybył przez kontakt, czy przez tę gierkę. Jak Dżin z Aladyna, z lampy. A teraz trzeba płacić?
– Wszystko ma swoją cenę synku…
Zdenerwowałem się, ale wpadłem na pomysł. Przyniosłem mu stare pieniądze z szafki, gdzie trzymaliśmy szpargały. Ojciec mówił, że da mi za nie jakieś grosze. Nigdy bym się na to nie zgodził.
– Proszę, oto pieniądze.
Oczy zaświeciły się staruszkowi.
– Ohoho. Kilka tysięcy za krótką lekcję. Dobry biznes! Będzie na niejedną pintę! Łap klucz i spadaj mały! Pamiętaj, człowiek uczy się całe życie.
Nauczyciel zniknął, a ja pobiegłem otworzyć drzwi pokoju. Rodzice wybiegli jak dwa zagubione osobniki z roju os, mijając mnie wściekle. Z kuchni unosił się dym, ale też wiele różnych przekleństw. Bojąc się o siebie, wskoczyłem do pokoju i zamknąłem się na klucz. Tym razem położyłem go na biurku, mając na oku. Czekałem, aż sytuacja się uspokoi. Spojrzałem na kontakt, wyglądał na naprawiony. O ile w ogóle się zepsuł. Podłączyłem radio i próbując nastawić fale, usłyszałem wśród zaszumionych dźwięków wołanie:
– Ty mały gnojku! Te pieniądze nie są nic warte, dopadnę cię! Seek and destroy!
Zaśmiałem się tylko i powiedziałem do radyjka:
– Człowiek się uczy całe życie. Jak lubisz uczyć odmiany, to sobie odmień tę kasę. Wesołych Świąt panie nauczycielu! Merry Christmas!
Za drzwiami padło pytanie:
– Z kim rozmawiasz mały gnojku, łobuzie?
Odpowiedziałem złośliwie:
– Z wami nie rozmawiam.
Przestawiłem na stację z kolędą i puściłem na cały głos, samemu też śpiewając.
Zdecydowałem, że nie wyjdę, aż mnie nie zaproszą do stołu. Klucz leżał w zasięgu wzroku i miałem nadzieję, że starzy nie zechcą wyważać drzwi przed pierwszą gwiazdką.