Na głowie miał zawadiackiego, chociaż nieco już klapniętego irokeza. Na plecach starą i wytartą skórzaną kurtkę z tysiącem agrafek. Ubłocone glany świeciły plamami po tanim winie i spermie, a nogawki dżinsów przyozdabiały resztki rzygów.
Było południe, pierwszy listopada. Od choroby trzęsło mnie jak skurwysyn, a na domiar złego nie miałam żadnej szprycy, żeby temu zaradzić. Obok mnie leżała Anka, ta pierdolona ździra, i ją trzęsło jeszcze mocniej. Dłonie tak jej latały, że nie mogła odpalić szluga. Nie miałam jednak siły na kłótnię, więc udawałam, że nic nie widzę. Patrzyłam na tego obcego, który wyglądał jak jeden z nas.
Nie tylko wyglądał, ale i cuchnął. Płynął za nim fetor, na który składała się woń niemytych od tygodni stóp, moczu i jątrzących się ran po igle. Dzięki temu wszyscy wiedzieli, że może i był obcy, ale swój. I że nie wrzuci do puszki drobniaków, nie dołoży się do korbola, nie zapłaci dyszki za szybką laskę przy śmietniku.
Po wiadukcie nad nami jeździły samochody, hałasując i zanieczyszczając powietrze. Mimo wczesnej godziny betonowe podpory rzucały głęboki cień, a wszędzie wokół panował półmrok. Coś dymiło z wielkiej beczki po oleju, którą przytargali tu Beniu i Szczurek w wyniku upierdolenia czystszym niż zwykle towarem. Przybysz nie wyglądał na zdegustowanego, więc musiał być przyzwyczajony do takich miejsc. Dziwne, że patrzył na wszystko z zainteresowaniem.
Byłam na niejednej melinie, pod niejednym mostem, w wielu ruderach. Grzebałam w śmietnikach, waliłam w żyłę na dworcowym kiblu, spałam w kontenerze, kiedy padał śnieg. Jedyne spojrzenia, którymi zaszczycałam te wszystkie miejsca, miały na celu oszacowanie, kto będzie chciał mnie okraść, kto podzieli się zawartością samarki, a kto zarazi syfem.
Nieznajomy wyciągnął zza pazuchy pełną flaszkę wódki, odkręcił, wyrzucił korek przez ramię.
– Żeby nie kusiło – mruknął. Dziabnął wielkiego łyka, po czym powiódł wzrokiem po towarzystwie. Chciwy błysk w wielu oczach wskazywał, że niebawem irokez zamiast butelki w dłoni może nieć tulipana w brzuchu. Ale nie wyglądał na przestraszonego. Przeciwnie: z własnej inicjatywy puścił flaszkę w obieg, a potem – widząc, ilu spragnionych przybyło – wyciągnął kolejną.
Dzień zmienił się z chujowego w całkiem znośny. Przybysz wyjął jeszcze paczkę szlugów i puścił w złote rozdanie.
Już wtedy powinnam poczuć, że coś jest nie tak.
– Przybywam do was… – zaczął. – Przybywam do was – powtórzył. – Do was.
– Szybko go wzięło – parsknął Beniu.
– Nie. To nie to – zaprzeczył nieznajomy. – Jestem synem miłości i gniewu. Nikt nigdy nie umarł za moje grzechy. Centrum całego świata jest właśnie tutaj.
Popatrzyłam na niego zszokowana. Anka poderwała się ze swojego miejsca, ale nie była w stanie utrzymać się na nogach. Przeszła chwiejnie kilka kroków, ale przez chorobę wyrżnęła przed nieznajomym, rozbijając sobie mordę.
– Ugh – jęknęła, ocierając krew. – No, ale skoro już tak leżę, to może byś skorzystał? Pewnie masz jeszcze butelkę czy dwie? A może i coś mocniejszego?
Przez twarz irokeza nie przeszła pogarda, którą zwykle wyrażali klienci. Dotknął rozciętego nosa, a z jego dłoni wypłynęło światło.
– Kurwa! – wrzasnęła Anka i odskoczyła. Złapała się za twarz i stanęła w idiotycznej pozie, a nieznajomy uśmiechnął się delikatnie. Dziewczyna powoli odsunęła ręce, pod którymi skrywała się niezbyt czysta, ale cała skóra.
– Jak… – urwała, kiedy dostrzegła, co wyjął nieznajomy. Wszyscy jak na komendę wyciągnęli łyżki, zapalniczki, watę i całą resztę sprzętu. Obleźli irokeza niczym proroka. A kilka minut później leżeli skurwieni jego towarem jak kompletne szmaty, niezdolne do ruchu, niezdolne do myślenia, z błogimi uśmiechami na krzywych mordach i na wpół przymkniętymi z rozkoszy powiekami. Sam nieznajomy również przyładował, i to dawkę, po której nawet starzy narkomani sztywnieliby na stole studentów medycyny. Ale przybysz stał i głupio się szczerzył.
I ja też się szczerzyłam. Słuchaj, takiego strzału nie miałam nigdy. Nigdy wcześniej. Wypierdoliło mnie to na orbitę, w kosmos, ściągnęło starą, zaśmierdłą i brudną skórę, wrzuciło do pralki z płynem do płukania tkanin, a potem delikatnie otuliło świeżą i pachnącą niczym kaszmirowym kocem. Pierwszy raz od dawna zrobiło mi się naprawdę ciepło, nie tylko na chwilę. Towar irokeza był prawie biały, pewnie dałoby radę go nawet wciągnąć przez nos. Nie jak to, co zwykle grzaliśmy.
I po raz pierwszy od dawna poczułam się szczęśliwa. Tak naprawdę, naprawdę szczęśliwa i wolna. I widziałam, zezując leniwie na resztę, że oni mieli tak samo. Że Anka, Benio, Szczurek i cała reszta tej skurwiałej hałastry nie czuli się malutcy, niepotrzebni i słabi. Po raz pierwszy od czasu zajęcia domu przez komornika, wypadku samochodowego, ucieczki z domu czy wyjścia z pierdla, albo innej smutnej historii, którą miałam głęboko w piździe.
A potem helka weszła jeszcze mocniej.
ja
pierdolę
to
nie
mogło
równać się
=
Nie
Nawet
Tak
Tak, nawet
Z tym pierwszym razem
nawet z tym pierwszym razem
kiedy po szkole poszłam do mojego
chłopaka i liczyłam na to że w
końcu ogarnie pizdę ten pierdolony wymoczek maminsynek i laluś i w końcu przestanie mnie całować lekko i głaskać pod
szyjką tylko wreszcie zdejmie ze mnie ciuchy zobaczy kurewską bieliznę ukradzioną mamie i nie będę musiała wieczorem robić tego sama tylko on wreszcie się
mną zajmie ale nie on nic takiego nie zrobił bo był zwykłym szesnastolatkiem jak inne szesnastolatki głośnym w szatni szybkim w słowach niedoświadczonym w łóżku bo doświadczenie miało dopiero nadejść i miał po
czuć zobaczyć posmakować jak działają dziewczyny kobiety żony że nie jest jak na filmach do których trzepał i które oglądał od jedenastego roku życia że też czują i chcą i istnieją dłużej niż te cztery sekundy przyjemności i nie jak na reklamach soku pomarańczowego więc jedyne co wtedy zrobił to wsad
ził mi dłonie pod bluzkę i pobrudził sobie bokserki kleistym rozlewającym się poczuciem wstydu a ja po tych kilku minutach zawinęłam się do domu gdzie był mój brat z kolegami którzy przynieśli coś nowego nietypowego emo
cjonującego czego nigdy wcześniej nie mogli zdobyć i wtedy siadłam razem z nimi nie miałam jeszcze własnej łyżki tylko jeden z nich umiał ładować więc ładował po kolei każdemu a na koniec mi i kiedy igła szła w
przedramię pocałował mnie ukradkiem tak żeby mój brat nie widział i wyobrażałam sobie nie wiadomo co chociaż tak naprawdę czuł
am że to był całus jak dla młodszej siostry i on wcale mnie nie pragnął nie
a ja od tego momentu bym mu dała gdzie i jak by chciał i wtedy
wtedy
wtedy
wtedy towar
we mnie
przypierdolił
.
pierwszy raz i
wiedziałam
czułam
nic nie mogło tego zmienić
że całe życie będę już chciała tylko tego uczucia rozlewającego się we mnie jak gorące nasienie ciepła pizza zimne piwo latem ciepła herbata zimą mrożona kawa cukierki i ciasteczka dla dwulatki
a potem towar zszedł
a ja chciałam więcej
poczułam GŁÓD
a nie było
a potem było
mijały dni
pojawiła się choroba
nikt mnie nigdy nie bił, nie krzyczał na mnie, nie skrzywdził
po prostu nie chciałam zwykłego życia
I skończyłam tu, pod wiaduktem, w ten zimny dzień pierwszego listopada, a wokół mnie powoli wstawały ćpuny, brudne, chore, ale nie chore, każdy jaśniał wewnętrznym blaskiem, każdy był wspaniały, czuł się jak bohater, jak bohaterka, jak najsławniejszy aktor i aktorka na świecie, najważniejsza osoba we własnej opowieści, i każdy po towarze od nieznajomego odzyskał siebie, przypomniał sobie, po co to robi, dlaczego tak skończył i że było warto.
Benio i Szczurek pokazali irokezowi pobliską Biedronkę, która stała tam od dawna, od pokoleń, od kilku lat prędzej, na którą zawsze się dla jaj zmawiali, że kiedyś ją obrobią i będą wynosić przez okna zgrzewki browarów, skrzynki wódki, czipsy i bagietki czosnkowe jeśli ludzie nie wykupią. Market tego dnia był zamknięty, a parking pusty. Nieznajomy uśmiechnął się zachęcająco, a tym dwóm degeneratom nie było trzeba niczego mówić, niczego powtarzać, wybili okno, jakimś cudem nie zawył alarm, więc wzięli wózki i załadowali. Nie myśleli o więzieniu i nie liczyli czy biorą za pięć stówek towaru na pakę czterdzieści osiem czy za dziewięć tysięcy z kodeksem i nawet dychą pierdzenia przy recydywie. I podzielili się wszystkim i przez chwilę było jak dawniej, chociaż nigdy tak nie było, bo każdy zawsze patrzył po sobie i nie dbał o innych.
Dla Anki spełnieniem był zwierzak, który przyszedł znikąd i zaczął się do niej łasić. Taka głupia kurwa i idiotka bez połowy zębów, a jednak wiedziała, o co prosić. Pies był zwykłym burkiem jamnikiem osiedlową parówą z krótkimi łapkami brązową sierścią bystrymi oczkami. Żałowałam go, bo z Anką nie czekała go dobra przyszłość. A sen musiał kiedyś minąć.
Pod wiadukt zabłądziła jakaś elegancko ubrana kobieta, na szpileczkach, w szykownym płaszczyku, tylko jej kurwa pereł na szyi i beretu na lśniących platyną, długich włosach brakowało. Normalnie ktoś by ją rozdarł na strzępy, perły opierdolił w lombardzie za stówę zajechałaby kabaryna bagiety obiły dwójkę z nas zmacały tę tą tom smutną nastolatkę o którą nikt nie dbał. Po aferze zostałby płaszczyk, który by pozwolił komuś przetrwać zimę albo i nie, a kobieta by miała kolejny powód, żeby nienawidzić biedy, biedaków, opowiadać o patologii i martwić się czy jej starczy na urlop na Hawajach czy tylko na biedackie Bali gdzie już raz była.
I ta kobieta podeszła do irokeza i zapytała o kokainę. Tacy ludzie mają swoje dojścia swoich ludzi swój towar nie trują się gównem z ulic, a już na pewno nie spod wiaduktu przy Biedronce, od ćpunów, których się brzydzi i którymi gardzi. Gdyby ją jacyś znajomi zobaczyli to by się ze wstydu spaliła, a jej kołnierz z norek by prześmierdł rzygiem biedą piwem Tatra i byłby do wyrzucenia. Ale to był dziwny dzień. Przybysz uśmiechnął się i rozłożył ręce, więc zadziałała Anka. Prawo ulicy. Powiedziała jej:
– Kokaina to jest narkotyk imprezowy. Wie pani? Ze znajomymi się go bierze, żeby było miło, albo na koncercie dla energii, najlepiej z emką wtedy, albo do seksu jak ma być siła. Kokainy nikt nie wali samemu w domu. Nie do tego służy. A pani jest sama, nie ma nikogo, dom pusty, nawet kot nie czeka. Kokaina pani niepotrzebna. Tylko to.
Kobieta odeszła spod wiaduktu z nieszczęśliwą miną i działką brudnej, zasyfiałej helki z ulicy. Anka, ta ździra, musiała chować działkę, ale przy tym, co miał irokez, syfu już nie potrzebowała. Kurwa, wiedziałam, że coś ma, ale nie wyciąga, żeby się nie dzielić, bo GŁÓD nie pozwala. A choroba ją tak trzepała, że wszyscy wierzyli, że jest pusta.
I Anka, i ja wiedziałyśmy, że ta elegancka wróci.
Nieznajomy stanął na środku, uśmiechnął się szeroko i przemówił ponownie.
– Nikt nigdy nie umarł za moje grzechy. Ja umrę za wasze. Nie potrzebujemy kolejnych opowieści o zrujnowanych domach. Przegranych życiach. Po prostu uciekacie przed bólem. Dobrze. Biorę to wszystko na siebie.
Machnął ręką. GŁÓD zniknął.
tak po prostu
Rozejrzałam się i poznałam: w innych też. Zawsze potrafię wyczuć, czy ktoś nie czuje GŁODU, czy nie jest potajemnie taki jak ja. Jak my.
A teraz pod wiaduktem stało stado brudnych ćpunów, którym irokez wyrwał z serc uzależnienie.
– I to tak… – zapytał Szczurek – i to tak na zawsze?
– Na chwilę. Ale może być już na zawsze. Możecie być wolni. Ale…
– Ale? – podchwyciła Anka.
– Musicie mnie zabić. Muszę zginąć za wasze grzechy.
Nie pamiętam, kto zaczął. Czy Benio cisnął cegłówką, czy Szczurek butelką po wódce, czy Anka wyciągnęła kosę? Może ktoś z innych, bezimiennych w tej opowieści, odszukał chowany po ciuchach łom?
Tysiąc dłoni podniosło się nad nieznajomym i opadło, dzierżąc noże widelce łyżki piły młoty gwoździe. Krew trysnęła wysoko, oblepiając agrafki na skórzanej kurtce glany dżinsy lekko klapniętego irokeza.
Wtedy pierwszy raz dostrzegłam, że wszyscy – całe towarzystwo spod wiaduktu – nie żyje. Jest martwe, nie oddycha, chociaż widać parę uchodzącą z ust, bo pierwszy listopada i zimno. Nie ma pulsu, poza tymi krótkimi momentami, gdy żyły muszą ponieść kupiony za ukradzione wysupłane zarobione ustami ubłocone ułamki gramów. Z Anki, z Benia, ze Szczurka, ze wszystkich uciekło życie, już dawno, a ja tego nie zauważyłam. Zmienili się w zombie, w żywe trupy, a ich skóra gniła od tygodni. Rzucili się na nieznajomego jak na chleb, rozdzierali między siebie mięso, które żarli jak na grillu, i chłeptali krew. A ich ciała zaczęły powoli odżywać, nabierać kolorów, pozbywać się sepii, w której tkwiły od lat i miesięcy.
I to trwało, aż po irokezie została tylko kurtka.
Pierwsza odeszła Anka. Zawołała psa, skrzywiła się na mój widok i poszła w chuj. Benio i Szczurek przez chwilę ładowali porozwalane fanty do wózków, ale w końcu dotarł do nich bezsens tych działań, więc mi kiwnęli i zniknęli we mgle, która pojawiła się wraz ze zmrokiem. Reszta bezimiennych upiorów rozmyła się szybciej i ciszej, tak, że ledwo to zauważyłam.
Zostałam tylko ja, oderwany od czaszki przyklapły irokez i kurtka z agrafkami.
Zrobiło się zimno, naprawdę zimno. Nie było komu rozpalić w beczce, więc wrzuciłam tam szmaty po Ance, polałam wódką i podpaliłam. Takiej ekstrawagancji nikt normalnie by się nie dopuścił, ale zostałam sama.
Nadal jednak nie czułam GŁODU. Nie byłam też chora.
Podniosłam skórzaną kurtkę i zarzuciłam sobie na ramiona. W wewnętrznej kieszeni coś mnie uwierało. Sięgnęłam tylko po to, by odnaleźć woreczek z towarem. Było go dużo. Bardzo dużo.
– Nie wstydzę się niczego, dlatego nie przeproszę – rzuciłam w przestrzeń. – Po prostu nie mam dokąd iść. Nie uciekam przed niczym. Nie jestem ofiarą. To mój dom, zniszczony, zrujnowany, spierdolony i powalany przez wszystkich. Wspaniały. Nigdy nigdzie nie czułam się lepiej. Nie chcę innego.
Przyładowałam więcej niż powinnam. Był pierwszy listopada, moje święto, więc mi się należało. Czułam na ustach nieśmiałe pocałunki kolegi brata nie takie jak dla siostry tylko gorętsze ostrzejsze mocniejsze wręcz wyuzdane o których myśli się całe życie że gdyby gdyby wtedy to byśmy tylko my i my przez całe życie razem przeciwko światu we dwoje
Wokół mnie, pośród mgły, zabłyszczały na czerwono oczy pierwszych drapieżników. Wybiła północ. Wróciła Anka, już bez psa, wrócili Szczurek i Benio, wróciła pani w płaszczu z kołnierzem, i każdy po kolei brał igłę, łyżkę, watę i zapalniczkę, i zabierał mój towar, tracąc kolory i ponownie zsuwając się w sepię, apatyczną i bladą, ale dobrze znaną i wygodną.
Nad ranem zostały już jedynie martwe ciała,
zimne i otępiałe,
obojętne
chore
ale szczęśliwe.
Jakże szczęśliwe.