- Opowiadanie: ignisdei - Zapach piasku

Zapach piasku

Tekst miał być opublikowany w innym konkursie, wtedy nie zdążyłem. Ale że pasuje do “Nokturnów” publikuję go tu.

Z góry przepraszam za warsztat ;) 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Zapach piasku

 

Oparty o ścianę mauzoleum Sabiny, liczyłem spadające kasztany.

Raz po raz uderzały głucho w twarde tafle nagrobków, roztrzaskując się z głośnym hukiem. Obeschłe skorupy pękały, wydając ostatnie tchnienie, wypluwały krwiście czerwone potomstwo.

W koronach wysokich, starych drzew, ćwierkały wróble. Chmary motyli unosiły się w powietrzu, tańcząc delikatnie na wietrze. Kolejna ciepła jesień, właśnie takie uwielbiałem. W takie dni w powietrzu, czuć nieśmiało zapach umierania, powolny, słodki jeszcze niedostrzegalny, bo po mistrzowsku wkomponowany w otoczenie. Wszystko zwalnia, gdy słońce „szoruje kolanami” po nieboskłonie.

Kwiaty w wazonach, wabią jeszcze chmary, szykujących się do snu owadów. Trzeba uzupełnić zasoby energii, nim przyjdą przymrozki.

Ciepły, porywisty wiatr, targnął mą siwiejącą czupryną. Ostre, jesienne słońce drażniło twarz, przypiekając stare blizny.

– Hej! – Usłyszałem za plecami.

Parka nastolatków stała tuż za mną. Chłopak głupkowato się uśmiechał, przedeptując z nogi na nogę – jakby coś brał.

– Czekaj tu! – nakazała towarzyszka, popychając go w kierunku ławki.

– Przepraszam pana. Czy wie pan gdzie leży…? – urwała, bo chłopak dogonił ją, chwytając zamaszyście w talii.

– Zostaw! – krzyknęła.

– Niunia zobacz! – odparł chłopak, omiatając ręką przestrzeń. – Zajebiste!

Grobowiec Sabiny był, naprawdę imponujący, niczym hinduski Taj Mahal.

Obróciłem twarz w kierunku pytającej, ukazując swe oblicze w pełnej krasie.

Chłopak cofnął się o krok a dziewczyna wyraźnie pobladła.

– Widziałaś Kotek? Fredy Kruger normalnie – szepnął do towarzyszki.

– Kogo szukacie? – odparłem, ignorując chłopaka a patrząc dziewczynie prosto w oczy.

– Grobu, Haliny Matuszak, nauczycielki – dodała.

– Idąc w kierunku krzyża, skręć wcześniej w lewo, będzie tam wysoka sosna -wyjaśniłem.

– Dziękuję – rzekła dziewczyna, ruszając w drogę.

 – Chwila! – Ale to nic wam nie da! – dodałem, – pogrzeb jutro, za godzinę dopiero ruszam z koparką.

– No to zajebiście, dziękujemy bardzo – odparła, przeklinając pod nosem. Odwróciła głowę, odsuwając z lekka na bok partnera, który trzymał ją w talii, brodząc ustami w bujnych, blond włosach.

– Poczekaj! – zawołałem w stronę dziewczyny. – Jesteś uczennicą Haliny?

Dziewczyna znów przystanęła, obróciła ku mnie twarz.

– Nie, to była moja ciocia – odparła.

Rzeczywiście, pod agresywnym makijażem, lśniły piękne, niebieskie oczy, mojej starej znajomej.

– Jestem córką Beaty Zimniak.

– Dziwne, wujek Piotr nie powiedział ci, kiedy pogrzeb? – spytałem.

– Wujek Piotr, nie rozmawia z nami– rzekła dziewczyna – ciocia Sylwia dzwoniła do mamy, stąd wiem.

-Znał Pan moją mamę? spojrzała pytająco.

-Pewnie, odparłem, chodziliśmy razem do szkoły – ty pewnie jesteś Natalia? – spytałem. – Halina nas oboje uczyła.

-Tak?, to fajnie, że znał pan moją mamę – dodała.

– Co u niej? – spytałem.

– Chora, nie wstaje – odparła.

– No tak, słyszałem, przykro mi. Pozdrów od…– urwałem, bo wtrącił się jej towarzysz, ciągnąc dziewczynę za rękę.

– Idziesz czy zostajesz? – spytał z wyrzutem.

– Od kogo pozdrowić? – zawołała ku mnie – Od Ola! – odparłem.

 

***

Było raz trzech kumpli: Jorge, Zimny i Olo. Przed laty trafili do jednej klasy w liceum w Bobrzenicy. Jorge był przystojny, śniady, dobrze ubrany i szarmancki, choć nędznej postury. Do ich klasy chodziła też ona: Sabina Kostrzewa. Była chodzącym ideałem. Miała ciemne, kręcone włosy, bardzo wyraziste jak na nastolatkę kobiece kształty, ładną buzię i niebieskie oczy. Podobała się niemal każdemu. Gdy szła korytarzem w letniej sukience, stukając obcasami, prawie płynęła w powietrzu. Ludzie odwracali się wpatrując w to nieziemskie zjawisko. Jorge z Zimnym, konkurowali o jej względy. Niestety Zimny mimo postury greckiego herosa, urodą nie grzeszył. Olo zaś, był dla niej tylko przyjacielem, powiernikiem spraw sercowych. Ona wybrała latynoskiego cherlaka o przystojnych rysach i zasobnym portfelu tatusia.

Wołomscy wrócili do kraju, pod koniec lat osiemdziesiątych, Klemens z synem. Co rusz latali do Meksyku w interesach. Jorge mówił, że ojciec po rozwodzie z matką, pozwalał mu się z nią widywać, ilekroć byli w Ameryce. Mieli dziwne układy. Ona mieszkała gdzieś w rezerwacie Nanciyaga w pobliżu jeziora Catemaco, 30 km od wybrzeża Zatoki Meksykańskiej. Miała w sobie krew hiszpańskich plantatorów, ale też Majów, Olmeków i oczywiście ich spadkobierców Azteków.

Stan Veracruz, był jednym z największych ośrodków wydobycia ropy naftowej w Meksyku. Na ropie, właśnie dorobił się Klemens Wołomski.

Matka Jorge Maria, natomiast była kimś ważnym w swym plemieniu. Jorge śmiał się, że podobno wierzyła w swe mistyczne pochodzenie. Jej przodek pochodzić miał ,według legend z prostej linii od prehistorycznej istoty, zwanej: Were-jaguar.

Stwory te w sztuce prekolumbijskiej, przedstawiane były jako ludzkie niemowlęta z charakterystyczną z kocią twarzą, skośnymi migdałowymi oczami, dużymi oczodołami i wielkimi kłami .

Matka dała mu nawet posążek stanowiący kopię monumentu z Tenochtitlan, ukazującego jaguara kopulującego z leżącą kobietą.

– Obleśne – mawiał Olo. Jednak Jorge traktował pamiątkę rodzinną z szacunkiem. On zawsze był obecny duchem tam i tu.

***

Ten cmentarz jest stary, spoczęły tu dziesiątki pokoleń autochtonów, grzebiemy naszych na ich trumnach. Z roku na rok, drzewa gubią liście a te wymieszane z przenoszonym przez wiatr piaskiem, budują glebę. Stojąc więc w wykopie, stoję tam gdzie ludzie, przed wiekami, żegnali zmarłych. Cmentarz leży na falistym terenie, trzeba wciąż obserwować warstwy przekroju wykopu. Korzenie drzew je zniekształcają. Tego dnia, ręcznie wyrównywałem dno, gdy łopata nagle trafiła w deskę. Przyklęknąłem, odgarnąłem rękawicą ziemię.

– Sosna, dobrze zakonserwowana w piaszczystym gruncie – pomyślałem. Dawniej wylewała tu Noteć, piach naniosły targające miasteczkiem powodzie. Deska, pachniała próchnem. Słońce skryło się za chmurą, lekko pociemniało, owiał mnie chłód ziemi, wijąca się na desce dżdżownica, szukała drogi ucieczki, ostrożnie podniosłem robaka i położyłem do piasku, zaczęła się wkopywać. Położyłem dłoń na wiekowej desce, odgarnąłem piasek, mój wzrok przykuła zardzewiała tabliczka, odczytałem napis: Egon K…, reszta nieczytelna. Niegdyś, znaczono tak trumny.

– Witaj Egon – szepnąłem.

Gdy promienie południowego słońca, padną na wykopane drewno, często tworzą się ciche anomalie, impulsy elektryczne, takie iskierki czy ładunki, płynące w rytym uderzeń serca. Jakby wewnętrznym okiem, dostrzegam wtedy szczątki, widzę: spróchniałe kości, pożółkłą, pokrytą pajęczynką, wysuszoną skórę, rastrowe linie konturów, które tańczą niczym plamy światła, po zamknięciu oczu. Słyszę też „śpiących”, jak mówią przez sen.

Mam mgliste wspomnienia z dzieciństwa. Pamiętam, gdy mama na chwile zostawiała mnie samego w łóżeczku, a „Jedynka” grała „Lato z radiem”. Odwracając oczy, od wiszących nad łóżeczkiem, barwnych pajacyków, dostrzegałem czasem postacie, których przed chwilą tu jeszcze nie było. Zazwyczaj były to półprzeźroczyste staruszki o mętnych oczach, klęczące przy łóżeczku i gładzące szorstkimi dłońmi moje dziecięce rączki. Ich siwe, cienkie i poklejone włosy, gładko spływały po pomarszczonych szyjach. Czasem śpiewały. Pamiętam z wykrzywionych uśmiechem bezzębnych ust, sączył się odór. Ubrane na czarno, trzymały me małe rączki w kościstych, owiniętych różańcami szponach. Pamiętam, po ich pomarszczonych twarzach, przeskakiwały jaskrawe iskierki, mocniej i mocniej – wzlatywały w górę, pod sufit, niczym kolorowe gwiazdki, wirowały nad moim łóżeczkiem, jak motylki. Śmiałem się do nich, klaszcząc w dłonie a staruszki zaczynały z wolna swój śpiew. Śpiewały coraz głośniej, zawodząc, jak baby przed mszą. Wtedy mama zawsze, wracała, rozglądając się z niepokojem.

Niemy szept wynurzył się nagle, kształtując w słowo.

– Czy jestem? -spytał Egon.

– Śpij – odparłem łagodnie, gładząc wieko trumny jak włosy małego chłopca, wybudzonego podczas burzy w lepkim koszmarze, podziałało, igiełki interakcji gwałtownie zamarły. Egon zasnął.

– Przepraszam brachu – szepnąłem.

Na Egonie spocznie po południu moja stara znajoma Helena, dzwony obwieszczą pogrzeb, krąg życia skończy kolejny bieg, kto wie na kim jeszcze spoczywa Egon.

***

Na gałęzi usiadł drozd zakwilił i spojrzał w moją stronę, rozbójnik miał w dziobie orzech włoski. Zaczął tłuc nim o ścianę mauzoleum Sabiny. Stuk, stuk! Orzech raz po raz spadał, ale on uporczywie go podnosił i kontynuował tłuczenie. Stuk, stuk! Dla mnie, stukanie przechodziło powoli w łomot, jak bicie stalowego młota w potylicę, trwoga powoli narastała niczym burza.

– Jorge! – nie widzę cię, Jorge! – pulsujący szept wyrywał mi ochłapy mózgu, na zielone sukulenty, pociekła świeża stróżka krwi. Wołanie Sabiny było jak woda, która szuka ujścia, biła z rosnącą siłą. Owady gnilne, larwy muchówek i wszelkie inne badziewie, oblazło mi skórę, gryzło blizny, szarpało twarz.

– Sabina! – krzyknąłem – ten głupi ptak ją obudził! – wołałem w myślach.

 Larwy wchodziły mi do oczu, ust, uszu, wyłem, klęcząc przy kratach okiennych. Szarpałem stal, bez rezultatu, potworna, rozdzierająca rozpacz. Sabina wołała, męża torturując moje neurony. Drzwi krypty były zawarte. Przez okno, czułem znajomy, zapach podziemnej komory, wsadziłem rękę w ciemną czeluść, próbując sięgnąć wewnętrzną stronę ściany, dotknąłem krat.

-Szlag, nie działa! – krzyczałem w bólu – Sabina zabijesz mnie!

Ona nieprzerwanie, histerycznie wołała imię męża a mauzoleum rezonowało jej pisk. Szarpałem kratę do bólu.

– Do cholery nie działa, zero interakcji, co jest grane? – myślałem. Wtem doznałem olśnienia, kraty to nie grób, kraty to element oddzielający, niczym izolator w przewodzie elektrycznym, komora zaś należy do zmarłego. Uczepiłem się więc rzeźbionej głowy satyra, jak tonący brzytwy. Nie puszczałem, mimo że, gorący ołów płynął przez mój rdzeń kręgowy, pomimo trzepotania serca i uścisku w głowie. Skoncentrowałem się na majaczącym w ciemności kształcie trumny, stojącej na katafalku.

– Śpij Sabino, trzeba spać! – wołałem, bliski agonii w zimną czeluść grobowca – puść mnie Motylku!

Chyba podziałało. Sabina powoli luzowała. Czułem się fatalnie. Plułem krwią. Wstałem z ławki, ręce mi drżały a serce waliło jak młotem, choć już wolniej, spokojniej. Spała.

***

Pewnej, chłodnej nocy, obudziły mnie krzyki. Zwlokłem się z pościeli, wprost na drewnianą podłogę, kaszlałem nie mogąc złapać tchu, nie mogłem się podnieść. Bolały mnie flaki.

– To dzieci krzyczą a ja nie mogę tego słuchać, serce pęka, muszę im poczytać, to je uspakaja -pomyślałem. Wrzuciłem na kark kurtkę, parę książek do torby.

– Boją się, szlak by trafił, gdybym miał z kim o tym pogadać – myślałem biegnąc.

 Bibliotekarka patrzy na mnie jak na debila, gdy wypożyczam książki dla maluchów.

Na początku ich projekcje mnie odrzucały, nauczyłem się jednak je znosić. Widzę doskonale, małe ciałka, białe twarzyczki, czasem łyse główki, chyba po chemii, zsiniałe rączki, ściskają widmowe misie, lalki lub samochodziki, czasem dostrzegam pod rękawem wenflon. Otaczają mnie siadając w kółku, słuchają, czasem się psocą i niekiedy dla zabawy straszą.

– Wujek Olgierd! – wyłania się ze zgiełku głosów i śmiechów, moje imię. Echa życiowych potrzeb i fantomowych ról. Pragnienie ciepła rodzica, atrapa rzeczywistego uczucia, lek na ostatnie, zapamiętane lęki. Chodzę do nich z psem „Bandziorem” ,bo one uwielbiają ciągnąć go za uszy i zatapiać dłonie w gęstej sierści. Myślę, że on też je widzi i czuje. Kiedyś mnie to przerastało, teraz wychodzę z założenia skoro mogę to pomagam. Ostatnio dziwnie histeryzują, to pewnie przez tą pluchę i krótkie dni. Zawsze pod koniec roku, to się nasila. Bliscy, rzadziej je odwiedzają. Szybko robi się noc.

– Czego się boicie? – spytałem.

– Węża, węża wujku! – usłyszałem piskliwe, przekrzykujące się głosiki.

– Ależ węże teraz śpią – odparłem – jest zimno a one lubią grzać się na słoneczku.

– Poczytaj wujku, poczytaj! – wołały.

***

Nie bywam, na pogrzebach, bo widząc moją paskudną facjatę, ludzie się odwracają. Tylko kopię groby i dbam o „inwentarz”.

A byłem takim ładnym chłopakiem, chudym i przeraźliwie długim, ale raczej ładnym. Miałem dziewczynę i pracę na uczelni. Dostałem też kawalerkę pod Szczecinem. Za pierwszą wypłatę kupiłem motor, by dojeżdżać do instytutu. Był podobny jak dziś, słoneczny dzień.

Miałem słońce przed sobą, jasne i oślepiające. Wyprzedzałem tira, gdy skręcał na prawy zjazd. Tir gwałtownie odbił w lewo, zmiatając mój motocykl, naczepą z drogi do rowu. Uderzyłem w przydrożny, betonowy słup. Kierowca po prostu odjechał. Zgubiłem kask. Paliwo lało mi się na policzek. Czułem je w ustach. Motocykl stanął w ogniu i moje ciało też. Ktoś mnie zauważył, rzucił koc gaśniczy. Przeżyłem.

Na początku milenium, Wołomscy wyjechali do Meksyku i słuch o nich zaginął. Zrozpaczona Sabina, ku mej radości, na krótko wpadła wtedy w moje ramiona. Nie dbałem o Jorge. Sabina, była jedyną miłością w moim życiu. Świat dla mnie wtedy oszalał, kupiłem nawet pierścionek, nigdy go jej jednak nie dałem, bo zdarzył się ten feralny wypadek.

Lekarze, nie dawali mi cienia szans, leżałem ponad rok w śpiączce jak roślina, drugi rok był powolnym powrotem funkcji motorycznych. Dwa lata po wypadku, ferajna odwiedziła mnie dopiero w szpitalu. Przyszedł Zimny, Sabina i nasz Jorguś – syn marnotrawny.

Sabina była niestety już panią Wołomską. Podobno pobrali się w Meksyku. Wtedy było mi już wszystko obojętne, traktowałem się jak odrzut poprodukcyjny, jadłem przez rurkę, dukałem pojedyncze słowa, śliniąc się. Nie wiem czy Jorge, wiedział o związku moim z Sabiną.

Stojąc tak, nie patrzyła mi w oczy. Dobrze wiedziałem co myśli. Zimny, poirytowany co rusz, wyłaził na papierosa.

Nie ujrzałem już więcej Sabiny. Kiedy przechodziłem w Szczecinie kolejne operacje i uczyłem się na powrót być człowiekiem w Bobrzenicy zdarzyła się straszna tragedia, która na zawsze odmieniła losy, naszej trójki.

W tamtych latach w niedalekiej Leśnicy, otwarto fabrykę półprzewodników. W nasze okolice zjechało sporo obcych ludzi w tym i rodzina Mirgów.

Stary Mirga z pochodzenia Rom, dostał pracę w zakładzie w Leśnicy i zamieszkał z rodziną w bloku zakładowym. Lecz szybko ją stracił, nie stronił bowiem od kieliszka. Pewnego dnia, pod wieczór, syn Mirgi Hubert z kolesiami, na parkingu leśnym, zrzucił z roweru i napastował nastoletnią dziewczynę. Pech chciał, że przejeżdżała tamtędy nasza Sabina, ujrzawszy incydent, nieopacznie postanowiła sama pomóc ofierze, zjechała na parking i wysiadła z auta.

Zbiry zmienili natychmiast obiekt zainteresowania, wywlekli Sabinę z auta. Gdy oprychy plądrowali jej samochód, Mirga zgwałcił ją i zostawił półżywą w lesie, nikt nie wiedział, że była w piątym miesiącu ciąży. Zmarła.

 Napastowana wcześniej nastolatka cudem uciekła zbirom i skryła się w lesie, zatrzymywała samochody, prosząc o pomoc. Zbiry uciekły. W dobę wyłapano wszystkich, prócz Mirgi, który zapadł się pod ziemię. Po tym incydencie wypisałem się ze szpitala, już tam nie wróciłem.

Jak maniak, wracałem jednak co noc pod mauzoleum Sabiny. Mąż ją pochował i przepadł.

***

W oddali na wzgórzu majaczył, wysoki, cmentarny krzyż. Gdy nie muszę, nie chodzę w tamtą stronę, omijam „Gorzki Jar”, bunkier i most, leżą tam żołnierze – czuje ich i słyszę.

– Der bittere Schlucht – mawiali miejscowi.

Ilekroć przekroczę krzyż, słyszę buczenie w uszach, tak silne, że bolą bębenki. Jednego wieczoru wyraźnie słyszałem warkot silników, głosy a nawet krzyki, oraz kilka pojedynczych wystrzałów. Wypadało sprawdzić, wolałem jednak, się nie wtrącać.

Nazajutrz miałem gości. Odwiedził mnie, mój dobry kumpel Zimny w towarzystwie nieznajomego brodacza, który przedstawił się jako Henryk Gajda.

– Olek to pan śledczy ze Szczecina, chce ci zadać kilka nieformalnych pytań.

– Nieformalne zeznania – pomyślałem, zaprosiłem ich do środka, zaproponowałem kawę. Śledczy wyciągnął z kieszeni dyktafon i spytał czy może nagrywać.

– Skoro pan musi – odparłem. Gajda pytał mnie o warsztat ojca, mój dzień pracy oraz o ludzi, których spotykam na co dzień. Czułem, że tracę czas na czcze pogawędki z nieznajomym w końcu jednak brodacz zapytał – Czy wie Pan, co mnie tu sprowadza?

– Nie bardzo? – odrzekłem.

– Wydarzenia przy moście, wczoraj w nocy – patrzył mi prosto w oczy, przenikliwym spojrzeniem. Czułem się nieswojo. Wstał i podszedł do okna. – Panie Olgierdzie – wtrącił po chwili – chcę byśmy się dobrze zrozumieli. Takie rzeczy jak pijackie wybryki, na cmentarzu, jakiejś “guwnażerii”, to nie mój problem.

– O co panu w ogóle chodzi? – spytałem, lekko zirytowany.

– A o tego człowieka, rzekł brodacz, wyjmując zdjęcie z kieszeni. Przedstawiało mężczyznę, kiczowato stylizującego się na mieszkańca orientu, takiego z pokroju: uzdrowicieli i jasnowidzów.

– Niejaki Pwang. A dokładniej Pwang – Lainn – Sai – przeliterował śledczy .

– Widział pan kiedyś tego człowieka?

– Nie przypominam sobie – odparłem.

– Szkoda, – rzekł Gajda – to przywódca "Kościoła Tamtej Strony”, a potocznie „Nekrofitów”.

Potrząsnąłem głową.

– Nie znamy jego prawdziwych personaliów – ciągnął śledczy – domniemamy jednak, że jest Polakiem, romskiego pochodzenia. Rok temu przejął wspólnotę „Tamtej strony” i stworzył z niej kościół, legalnie zarejestrowany i działający w naszym kraju, jednocześnie obwołali go czymś na kształt guru.

– Wierzy pan w duchy – panie Sadowski? – spytał i się uśmiechnął.

Milczałem. Spojrzał na mnie badawczo, po czym odezwał się.

– Było to kiedyś niewinne zrzeszenie dzieciaków. Odwiedzali cmentarze i inne miejsca, używając urządzeń EVP, rejestrując dźwięki, wierzyli w ich paranormalne pochodzenie – rzekł Gajda. Teraz to szajka, trudni się stręczycielstwem i praniem brudnych pieniędzy.

Mnie interesuje Pwang, drogi panie i miejsce zwane przez was „Gorzkim Jarem”.

– I mówi pan to grabarzowi z Dobrzenicy? – spytałem lekko kpiąco.

– Mówię to osobie, która zna tu każdy kamyk.

– Co właściwie mam zrobić? – spytałem.

– Mieć rękę na pulsie – rzekł Gajda. – Zostawiam zdjęcie i telefon. 

Gdy śledczy wyszedł, Zimny patrzył na mnie otępiałym wzrokiem, chwiał się na nogach.

Oczy miał dziwnie wybałuszone. Nagle wstał chwiejąc się. Położył palec na zdjęciu, wyszczerzył zęby jak koń.

– Ooon! – wydał z siebie gardłowy pomruk z trzewi.

– Co on? – spytałem zirytowany sytuacją.

Zimny wstał podszedł do mojej biblioteczki, kątem oka dostrzegł jakąś ulotkę, przedarł ją na pół.

 – Co robisz? – krzyknąłem, można wygrać odkurzacz.

Zupełnie to zignorował. Uderzył ciężką łapą o blat stołu, po czym przyłożył połówkę ulotki do zdjęcia, zasłaniając kruczoczarną grzywę Pwanga, drugą połową zaś, przesłonił owłosiony podbródek, postaci na zdjęciu.

– Patrz ? – rzekł Zimny, bacznie mnie obserwując. Atmosfera w pokoju gęstniała. Nagły podmuch wiatru zamknął z trzaskiem uchylone okno.

– Spojrzałem na zdjęcie i oniemiałem, nogi zatrzęsły się pode mną.

-Mirga! -krzyknąłem.

– A widzisz – dodał Zimny i bez słowa wyszedł.

Wieczorem dostrzegłem go, jak kręcił się koło mauzoleum Sabiny.

– Piotr! – krzyknąłem. Zniknął w strugach deszczu.

Ku memu zaskoczeniu, krypta była otwarta, wyłamano kratę. Zszedłem po śliskich schodach. Dwa portalowe gryfy, ze splecionymi ogonami, wpatrywały się we mnie, kamiennymi oczami. Pchnąłem drzwi. Deszcz bębnił o miedziany dach, na zewnątrz szalała ulewa.

Obmiotłem kryptę latarką. Trumna Sabiny stała na katafalku. Nagle ścięło mnie z nóg. Padłem na kolana, targnęły mną torsje. Cała krypta, sztukaterie, freski, reliefy, witraże, rozety, nagle ożyły. Barwne postacie zwierzęce i roślinne tańczyły a wielkie motyle, zdawały się poruszać w sztucznym światle latarki. Antyczne, gryfy i smoki trzepotały skrzydłami, pędy tropikalnych roślin wiły się i skręcały jak węże.

Katafalk na którym stała trumna, falował niczym morze. Rzeźbione, winne pnącza były jak odnóża ośmiornic. Klęczałem urzeczony tą iluzją.

W cieniu komnaty, powoli narastał cichy pomruk, niskie, basowe buczenie. Jakaś zwalista, ogromna istota rosła w rogu krypty, jej cień zabierał światło. To coś na mnie nagle skoczyło. Dostałem porządnie w głowę. Strzeliło iskrami, latarka i lampa uliczna nagle zgasły. Owładnęła mną ciemność. Przez otwarte okno krypty, słyszałem chłostanie ulewy.

Dostrzegłem w ciemności dwoje, płonących czerwienią oczu, czułem dławiący smród rzecznego mułu. Wtem oknem wpadł blask, lampa widać odżyła. Przede mną stał potwór, na grubych włochatych nogach. Wielki, najeżony haczykowatymi kłami pysk, jak u piranii, dyszał. Z całego ciała, sterczały mu długie kolce niczym dzidy. Wywijał kolczastym ogonem i walił w ścianę krypty – Łup, łup! – raz po razie.

Wyciągnął przed siebie wielkie, sękate łapy, zakończone długimi, zakrzywionymi pazurami, były jak sztylety prehistorycznych, jurajskich gadów. To był ogromny, niebieski, kot. Jednym susem skoczył mi na pierś i gniótł do utraty tchu. Wyłem z bólu, pazury raniły mi tors, ciężar bestii był nie do zniesienia. Do mej twarzy, zbliżała się zwolna, rozwarta, zębata paszcza.

– To koniec – pomyślałem. Zamknąłem oczy, czekając na śmierć. Gdy nagle, za plecami bestii, coś pojaśniało i kryptę wypełnił, przeraźliwy jęk a raczej pisk. Narastał wibrując. Potwór puścił mnie. Obrócił potężny łeb. Zobaczyłem jak monstrualny kot tłucze w głowę łapami, ten pisk go obezwładniał.

I wtedy ją dostrzegłem, Sabinę. Waląc ogonem, potwór nieopacznie ją obudził. Zawieszona w powietrzu, była jak ze szkła, cała lśniła, miała bose, naprężane stopy, suknia furkotała na niej, jak chorągiew na wietrze, pod lewą pachą trzymała małe zawiniątko, prawą zaś dłoń wyciągnęła w kierunku potwora. Jej twarz była świetlista, nieziemska i wściekła, lewitowała nad posadzką, usta miała szeroko rozwarte w przeraźliwym krzyku. Niczym u Meduzy na obrazie Caravaggia, włosy falowały jej jak węże. Kolczasty potwór, puścił mnie, odskoczył jak oparzony i zaczął kulić się w kącie krypty. Nie czekając, obolały, wypełzłem na czworakach, po śliskich schodach. Nikt mnie nie gonił i wtedy znów zamajaczyła mi postać Zimnego. Szedł w stronę Krzyża. Bardzo chciałem uciec, jednak coś w środku, jakiś tajemny nakaz, kazał mi podążać za kumplem.

– Olo to ty? -zawołał – Ta suka mnie puściła! – krzyczał i tłukł łbem o krzyż.

Stąd dobrze widać było Gorzki Jar. Dostrzegłem ruch, kilka terenówek z włączonymi reflektorami. Wygrzebałem komórkę, Gajda nie odpowiadał.

– Kurwa! – krzyknąłem w bezsilności. Zimny próbował stanąć na nogi.

– Coś ty do diabła zrobił Zimny, przypomnij sobie?

– Zabierz mnie stąd, Olo! – prosił.

Po kwadransie byliśmy u mnie. Zimny siedział pod kocem, trzymał kubek z gorącym naparem, włosy miał poklejone krwią.

– Masz coś mocnego, prócz tej kuźwa herbaty? – spytał.

– Trzymała mnie za gardło – relacjonował.

– Kto? -spytałem.

– Maria, matka Jorge – odparł Zimny.

– Oszalałeś? – wybałuszyłem oczy – ona jest w Polsce?

– Jorgę odezwał się do mnie po latach, mówił, że ojciec mu zmarł i matka przylatuje po jego rzeczy z Meksyku.

Po alkoholu Zimny się rozkleił. – Ja pierdziele! – zawołał. – Jak widziałem ciebie pod tymi maszynami, wtedy w Szczecinie i Sabinę z nim.– Znienawidziłem go, pieprzony metys , durny Pedros,– szklanka drżała mu w palcach – miałem gdzieś tego fiuta i jego fanaberie – ciągnął. – Pytałem czemu nie przyjedzie osobiście, wykręcił się interesami, prosił by jechać po nią i zawieźć do domu. Szanowałem Klemensa, równy gość, nie wypadało odmawiać.

– I co zawiozłeś ją?

– Tak, ale ona nie była wcale stara, przeciwnie była cholernie seksowna, normalnie ogień. Coś w deseń Penelope Cruz.

– I co – spytałem?

– Nic, spędziłem z nią noc.

– Kurwa Zimny! – zakląłem – szanowałeś Klemensa a wdowę po nim puknąłeś? Gdzie tu sens?

– Olo – ciągnął Zimny – nie chciałem, ale było w niej coś takiego, uwierz, mówiła po polsku z akcentem, zaproponowała drinka, zmiękłem jak plastelina, potem muzyka, tańczyliśmy pijąc, uwierz, nie wiele pamiętam.

Wróciłem nad ranem, Sylwia spała. Przekroczywszy próg domu, od razu poczułem, jak coś chwyta mnie za gardło. I ten szept, niczym syk węża, pulsujący w uszach! – Masz mnie słuchać, bo padniesz tu zaraz trupem – ścierwo. – To była ona, to jej głos słyszałem, tej wiedźmy.

Rzygałem jak kot, suka mnie wciąż podduszała. Miałem chwile świadomości i demencji. Sylwia mówiła, że przegiąłem z wódą, że się wreszcie doigrałem. Miałem atak padaczki. Kamilka wsadziła mi ołówek do gęby, bym języka nie pogryzł, tak teraz uczą w szkole… – Sylwia – ciągnął dalej Zimny, ona po śmierci Haliny ciągle dzwoniła, do mojej pieprzonej siostrzyczki, mi też kazała z Beatą gadać, odmówiłem. Podobno Bea była dziwnie wystraszona, nawijała że Natalia, nie wróciła z pogrzebu Haliny z tym swoim… Miałem to gdzieś, rzuciłem o ścianę flaszką. Sylwia chwyciła wtedy małą za rękę i wybiegła!

– Byś to normalnie widział – Olo– rozbita butelka nagle złożyła się sama w powietrzu, jak by ktoś cofnął taśmę i ugodziła mnie w głowę. Padłem na twarz, krew zalała mi oczy a potłuczone szkło uformowało się w szklistą pętlę, która zaczęła mi podrzynać gardło.

Wiedźma torturowała mnie, dopóki nie przysiągłem, że zrobię co każe. Kazała mi iść do jaru.

– No wreszcie. I co dalej? – spytałem.

– Był tam Jorge z grupą jakiś zakapturzonych świrów, bili go i kopali. Ta suka, jego matka, kazała mi tam stać, trzymając w uścisku. Patrzył na mnie tymi latynoskimi oczami, gdy strzelali mu w głowę, kilka razy. Potem zwłoki oblali benzyną i podpalili.

– Masakra – pomyślałem. Zimny płakał – chyba jednak mówił prawdę.

– Gdy ogień dogasał – ciągnął Zimny – jeden z nich wylał coś na truchło. To coś stopiło się w bezkształtną, brunatną masę z czerwonymi żyłkami, jak budyń z sokiem.

Głos czarownicy kazał mi to pozbierać i zanieść w wiadrze, sam wiesz gdzie, wyłamać kratę brechą.

– Olo, albo zeschizowałem od wódy, albo mam normalnie raka mózgu – rzekł Zimny, pociągając nosem.

– Gówno tam masz – dodałem – zostań tu, zarygluj drzwi.

– Nigdzie się nie wybieram – odparł.

 

***

Siedziałem w jarze, ukryty w zaroślach. Na pace pickupa, stał Pweng, ubrany w białą tunikę. Nieopodal leżał stos metalowych krzyży, które ci debile, wyrwali ze zbiorowych mogił. Pweng raz krzyczał a raz śpiewał, zakapturzona grupa zaś odkrzykiwała słowo – Xibalba!

Na stosie wyrwanych krzyży, siedziała para nastolatków, wyglądali na odurzonych. Poznałem ich, to starzy znajomi spod mauzoleum. Natalia i jej chłopak. Pweng krzyczał coraz donośniej a tłum wciąż wtórował. Coś musiałem zrobić. Ale jak?

– Oto nadchodzi – krzyczał Pwang – nadchodzi Hun-Came, sędzia śmieć !

Siedziałem tak w krzakach, przy krzyżach, próbując dać młodym znak, by uciekali. Nie reagowali, coś im musieli chyba dać.

– To jednak Mirga -pomyślałem, poznałem go, zmienił się, założył fatałaszki, ale to na pewno on.

Nagle coś pociągnęło mnie do tyłu i zatkało usta – Ciii! -szepnął, uzbrojony wielkolud w kamuflażu.

To ludzie Gajdy, zajmowali cicho pozycje. Brodacz podpełzł do mnie.

– Sadowski żyjesz? – spytał.

– Nie wie pan, jak miło mi pana widzieć! – zawołałem.

– Ciii! – szepnął brodacz – nie krzycz, patrz !

Pweng stał na pace i darł ryja. Nagle klasnął w dłonie i jakiś bezkształtny kłąb ruszył w naszą stronę.

– Teraz! – krzyknął Gajda i zza naszych pleców, wystrzeliły granaty dymne

– Zabieraj ich i uciekaj! – krzyknął.

Nie czekałem na finał, ciągnąc półprzytomnych, w stronę wzgórza. O dziwo, dali się prowadzić. Biegliśmy co tchu, dopadliśmy krzyża. Wtem ziemia zadygotała i drogę zastąpiło nam potężne, czarne monstrum. Nie mogłem uwierzyć w to co widzę, to był wielki wąż. Miał purpurowe oczy i ogromne szczęki. Patrzył na nas sycząc. Przyciągnąłem nastolatków do siebie, para hipnotycznych źrenic nas świdrowała. Wtem coś wyskoczyło z zarośli. Mój znajomy kocur z krypty. Chwycił węża szponami, ten wyślizgnął mu się niczym piskorz. Wąż ściął ogonem słup krzyża, niczym słomkę. Kolczasty kocur, chwycił bestię za ogon. Wąż, zadał mu silny cios w korpus, kolce kota, pękały z trzaskiem jak zapałki, mimo to nasz obrońca, wciąż trzymał szponami ogon gada

– Uciekajcie! – z gardzieli kota, dobył się chrapliwy, nieludzki głos. Nie czekałem więc na rozwój wydarzeń. Biegliśmy dalej. Za nami nagrobki wylatywały w powietrze. Potworna siła wzbijała tumany piachu, rzucała granitowymi płytami, jak klockami lego. Gad przeciął nam ponownie drogę, kolebał się, górując nad drzewami, rozwarł paszczę. Zasłaniałem ciałem, półprzytomnych, gdy ktoś nagle ujął mą dłoń.

– Zostaw wujka Olgierda wężu! – zawołał głosik. Zewsząd ściągali moi mali podopieczni, były ich naprawdę setki, objęli nas i zasłonili kokonem ciał. W niebo strzelało tysiące kolorowych iskierek, krążyły, tworząc świetlisty pęcherz, który pęczniał i pęczniał, jak bańka aż do czubków bezlistnych drzew. Gdy pęcherz dosięgnął węża, zaczął go oplatać. Wąż szalał, próbował uciekać, nie mógł. Wił się i ryczał, jak poparzony. Poczułem swąd, gdy ciemny obłok strzelił w górę i zastygł, po czym opadł jak sadza z komina. Wszystko zniknęło.

Na kamieniu, w gęstej mgle, siedział okrakiem Jorge, nagi i pomalowany w jakieś figury, grał na flecie.

Zobaczywszy mnie, odłożył instrument i uśmiechnął się.

– Jorge, to ty? – spytałem.

– I tak i nie – odparł zagadkowo – pozdrawia cię Xbalanque, inkarnacja księżyca, nocny łowca Jaguar.

– Gdzie ja do diabła jestem? – spytałem.

 – Diabeł nie ma nic z tym wspólnego – rzekł Jorge – To Balami-ha – „Dom Jaguarów”– moja komnata – odparł.

– Należą ci się wyjaśnienia przyjacielu – ciągnął, – Moja rodzicielka, wierzyła że powiła demona Cuchumaquica – Władcę Krwi. Nie wiedziała jednak, że z dobrego ojca, może się zrodzić tylko dobry bóg.

Nasza nemezis, to plugawe wcielenie lorda Hun-Came, najpotężniejszego z Xibalbów, zapiekłych wrogów ludzi. Manipulowała Mirgą, siedziała w głowie kierowcy tira, zabiła Sabinę i moje nienarodzone dziecko, wreszcie spaliła mi ciało.

Przyjacielu nie wiem jak, pokonałeś ziemską karnację plugawego lorda. Nie wiem, kim ty naprawdę jesteś. Nigdy nie widziałem by istota ludzka, tak wpływała na zmarłych. Oni są zupełnie poza kontrolą. Czasem, potrzebują jednak pasterza. Podobne do ciebie istoty, istnieją na Haiti, ale ty jesteś kimś zupełnie innym, przyjacielu. Dowiem się i ci powiem – obiecuję, rzekł Xbalanque i znów zaczął grać.  

Koniec

Komentarze

Witaj.

Opowieść bardzo pomysłowa, sporo horroru i grozy, makabryczne wydarzenia bohaterów także są na plus, podobnie jak świetny humor.

 

Niestety, musisz zwrócić uwagę na kwestie językowe oraz zapisy dialogów, bo one umniejszają wartość całości. Tych usterek jest zbyt dużo, nie zdołam ich wszystkich wypisać, bo to obszerny (acz – bardzo dobry) tekst. Zauważyłam brak wielu spacji, czasem przecinki są tam, gdzie być nie powinny, a znowu innym razem brakuje ich wyraźnie. Po kropce musi być spacja i dopiero zaczynasz nowe zdanie. 

 

Generalna zasada zapisu wypowiedzi:

– (spacja) słowo mówione (spacja) – (spacja) didaskalia. (spacja) – słowo mówione (spacja) – (spacja) didaskalia. 

np.:

– Nie, nie – powiedziała. – Nie zgadzam się! – powtórzyła.

Najlepiej jednak zaznajomić się ze wszystkimi zasadami poprawnego zapisu dialogów. 

 

Trzeba pamiętać i o tym, że w przekleństwie słowo szlag piszemy przez “g”, bo przez “k” oznacza drogę, szlak (np. górski). 

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Zgadzam się z Bruce, z Jej obiema opiniami. Tekst należy do dobrych, angażujących czytelnika, lecz usterki przeszkadzają w lekturze, co sprawia, że całościowa ocena (gdyby taka wystawiać) “idzie” w dół.

 

Cytat. » Wiedźma Torturowała mnie dopóki nie przysiągłem, że zrobię co karze. Kazała mi iść do jaru.

-No wreszcie i co dalej? – spytałem.

Był tam Jorge z grupą jakiś zakapturzonych świrów, bili go i kopali. Ta suka jego matka, kazała mi tam stać, trzymając w uścisku. Patrzył na mnie, tymi latynoskimi oczami, gdy strzelali mu w głowę, kilka razy. Potem zwłoki oblali benzyną i podpalili.

– Masakra – pomyślałem – Zimny płakał – chyba jednak mówił prawdę. « 

Poprawki. ---> Wiedźma torturowała mnie, dopóki nie przysiągłem, że zrobię co każe. Kazała mi iść do jaru.

– No wreszcie. I co dalej? – spytałem.

– Był tam Jorge z grupą jakiś zakapturzonych świrów, bili go i kopali. Ta suka, jego matka, kazała mi tam stać, trzymając w uścisku. Patrzył na mnie tymi latynoskimi oczami, gdy strzelali mu w głowę, kilka razy. Potem zwłoki oblali benzyną i podpalili.

-– Masakra –– pomyślałem. Zimny płakał – chyba jednak mówił prawdę. <---

 

Interpunkcja i ortografia są ważne dla odbioru tekstu.

Pozdrawiam

Zgadzam się z Bruce, z Jej obiema opiniami.

 

Dziękuję, AdamKB i pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Bardzo Wam dziękuję za uwagi. Oczywiście w pełni się z nimi zgadzam, niezależnie jaki jest tekst, jeżeli ma się braki warsztatowe, to autor wciąż musi się uczyć. Co też zamierzam czynić :) Pozdrawiam Serdecznie.

Każdy się uczy. Tekst jest doskonały, zatem szkoda go zmarnować. :)

 

Pozdrawiam serdecznie, Ignisdei. :)

Pecunia non olet

Co mogłem, poprawiłem. :) 

Świetnie. Powodzenia, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Niestety językowo, a zwłaszcza przecinkowo, jest to bardzo słabe, nawet najlepsza fabuła nie pomoże, bo tekst wymaga większego dopieszczenia.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Dołączę się. Miałam wrażenie, że to strumień, który wypłynął wprost z mózgu, przez palce, na klawiaturę. Surowy, nie filtrowany;)

Znalazłam w tym teście sporo smaczków, które mnie ujęły, ale również zdania zaczynające się małej litery, czy myśli ustrzelone w locie.

Zachęcam do betowania.

"...poniżej wszelkiego poziomu"

Przeczytawszy.

Mamy tu niestety językowo-fabularny chaos. Niestety, bo sądzę, że wstępne założenia pomysłu były bardzo dobre. Doceniam ciekawe nawiązania do mitologii azteckiej i pomysł na osadzenie większości akcji na cmentarzu. Wydaje mi się jednak, że chciałeś zmieścić w dość zwięzłej formie opowieść, której potrzeba znacznie więcej miejsca, żeby wybrzmieć. Wrażenie strumienia świadomości to zdecydowanie trafne porównanie, więc jak przedpiścy zachęcam do bet. 

Doceniam, że choć przeczytałeś Dziękuję za uwagi i pozdrawiam Ignisdei.

Nie czytało się zbyt dobrze, ale pomysł fajny :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka