- Opowiadanie: Paweł Rzeszowiak - Nie bój się, mała Celinko

Nie bój się, mała Celinko

EDYTUJ

Cześć Wszystkim!

 

Wstawiam napisane (pod wpływem czytania Lovecrafta) jakiś czas temu opowiadanie, mając świadomość, iż błędów jest najprawdopodobniej równie dużo, co poprzednim razem.

 

Chętnych zapraszam do lektury i wyrażenia opinii. Te krytyczne jeszcze milej widziane :)

 

Pozdrawiam!

PR

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Nie bój się, mała Celinko

– Nie bój się, mała Celinko.

Słyszałam te słowa zawsze przed snem. Brzmiały… niezwykle kojąco? Tak! Nic mnie równie mocno nie uspokajało, chociaż sama do końca nie wiedziałam, czego się boję. Gdy tylko wślizgałam się wieczorem pod równo ułożoną kołdrę a światła gasły, od razu zamykałam oczy; wtedy rozpoczynało się oczekiwanie.

Ile trwało? Różnie, lecz wiedziałam, że praktycznie zawsze po chwili spędzonej z nią zasnę. Mając mniej niż dziesięć lat zdawało mi się, że miną wieki, zanim do mych uszu dobiegną te charakterystyczne, lekkie kroki na schodach. Zaraz po usłyszeniu pierwszego skrzypnięcia dębowego panelu czułam, jak w moim ciele zaczynają narastać emocje. Z początku ciężko było mi określić, czy mają pozytywny lub negatywny wydźwięk. Wiedziałam jednak, że prócz mnie – tylko ona wchodzi tutaj na górę. A jak wchodzi, to w jednym celu – by utulić mnie do snu.

Z perspektywy czasu zdaję sobie jednak sprawę, że wcale nie tak długo musiałam na nią czekać. Godzinę? Czasem dwie, lecz myślę, że jedynie w najskrajniejszych przypadkach dłużej. Tutaj, gdzie teraz jestem, wiele dziewczynek nie ma na kogo czekać; a spora część z nich nigdy nie doświadczyła tego, co chociaż ja połowicznie mogłam odczuć.

Dopiero ostatnio było mi dane przejrzeć na oczy. Dostrzeżenie całego obrazu sytuacji dziejącej się wokół mnie kiedyś, a ściśle związanej z tematem nazwanym przez ogólnopolskie media jako Pogrom w Zawrożcu utwierdziło mnie w przekonaniu, iż nie mam na co czekać. Historię – ujętą z mojej perspektywy – najlepiej pisać na bieżąco. Chrzanić emocje; wyłączę je na tyle, na ile tylko będę mogła. Mimo że czas owulacji to nie najlepszy moment na zdroworozsądkowe myślenie, to czekać dłużej nie mogę i nie chcę.

Moje pisemne zeznanie wniesie niewiele więcej do sprawy. Śledczy zdążyli już zapewne rozgryźć temat do końca, a informacji ode mnie potrzebują najprawdopodobniej jedynie ze względów formalnych. Co by mnie chociaż połowicznie mogło ukoiło? Zrzucenie z siebie ciężaru tej sprawy oraz… bycie wysłuchaną.

W dzisiejszych czasach ludzie w znacznej większości nie słuchają tego, co mówisz, a jedynie czekają, by sami zabrać głos. Detektyw Konopnicki wydaje się nieco odbiegać od właśnie takiego opisu człowieka; jest na tyle miłym i przyjaznym facetem – wspominał mi podczas ostatnich odwiedzin, że ma córkę podobną do mnie – iż wierzę w jego intencje poznania mojej wersji wydarzeń.

Z początku wszystko wyglądało wyśmienicie. Normalna, zdrowa rodzina. Było nas troje i zdawać by się mogło, że nie potrzebowaliśmy nikogo i niczego więcej do szczęścia, prócz samych siebie. Nie! Przepraszam, zapomniałabym o Feliksie – w końcu moja pisemna relacja ma zawierać wszystko, co mogło mieć związek z najsławniejszą ostatnimi laty sprawą kryminalną w Polsce. Nie gwarantuję oczywiście, że wszystko co napiszę jest odzwierciedleniem stuprocentowej prawdy, ponieważ w czasie kluczowych dla tego tematu wydarzeń byłam emocjonalnie nacechowanym dzieckiem; choć dopiero w tym roku kończę siedemnaście lat to uważam, iż niedawno dorosłam na tyle, by mówić o pewnych rzeczach tak, jak należy.

Feliks to oczywiście kot. Bo kto by inny? Takie imię idealnie pasuje do tego rudzielca, którego zresztą bardzo kocham, a tęsknię za nim tym mocniej, im więcej wskazuje na to, że zaginał.

Dobrze, tak więc było nas czworo i mieściliśmy się bez problemu w Jeepie parkowanym przy wjeździe na podwórko. Zabijcie mnie teraz, ale za żadne skarby świata nie wiem, jaki to był model. Wagner? Wrangler? Coś takiego, ale myślę, iż to niedopatrzenie zostanie mi wybaczone przez miłego detektywa. Może po zakończeniu tej sprawy zaprzyjaźnię się z jego córką?

Jeździliśmy często i długo na różnego rodzaju wycieczki. Z Feliksem siedziałam na tylnym siedzeniu, podziwiając krajobraz – jaki by on nie był – ponieważ im byłam starsza, tym bardziej doceniałam naturalne piękno świata. On kierował, a ona zawsze siedziała obok niego. Miała długie, krucze włosy przeplatane pojedynczymi, siwymi pasemkami. Gustowała w wygodnych i zwiewnych ciuchach. W zimie nosiła to, co pozwalało ogrzać jej drobne ciało; w dresach i obwisłych kurtkach wyglądała nieraz jak moja bezzębna, utykająca sąsiadka. Za to w lecie potrafiła każdy słoneczny dzień przechodzić w sukienkach naznaczonych najróżniejszymi barwami i kształtami. Najczęściej jednak miała na sobie tę błękitną z czerwonymi tulipanami, które tak jakby rozlewały przez czarne kontury na resztę jasnej części tkaniny.

– Tak się wtedy dzieje, gdy użyjesz nie tego proszku do prania, co trzeba – tłumaczyła, gdy tylko zagabywałam o genezę pokracznych kwiatów.

Coraz bardziej widzę, że jestem do niej podobna. Szczególnie z wyglądu; tutaj gdzie obecnie przebywam, mam mnóstwo czasu na rozmyślania. Od mojego ojca natomiast nie przejęłam nic więcej niż zbioru genów. Przynajmniej tak mi się wydaje, bowiem niemal cały mój wygląd zewnętrzny jest kopią matki. Nie, przepraszam! Oczy. Tak, one z pewnością nie pochodzą od niej. Gdy patrzę w lustro, dostrzegam w nich jedynie otchłań; kolor źrenic musiał rozlać się na peryferia, przez to razem z tęczówką tworzą jednolity, nieprzenikliwie czarny obiekt.

Podczas podróży Jeepem koncentrowałam swoją uwagę na otaczającym mnie świecie nie tylko z powodu zachwytu nad pięknej natury. Muszę być tutaj szczera… bałam się spojrzeć w wewnętrzne lusterko; jednak pomimo dziwnego uczucia towarzyszącego każdorazowemu spoglądnięciu przed siebie w samochodzie, zawieszałam co jakiś czas wzrok w miejscu, gdzie pojawiały się czasem jego oczy – hipnotycznie ciemne i beznamiętne – które zdołały dziwnym trafem zapobiec całkowitej dominacji matczynych genów w moim ciele.

Wiele można wyczytać z oczu. Czy jednak dwa czarne obiekty umiejscowione na twarzy mogą definiować człowieka jako całość? Oczywiście, że nie. Mój ojciec dbał o rodzinę… na swój sposób.

Był zimny dla obcych a ciepły dla nas; uwielbiałam się w niego wtulać, nawet gdy nosił te brudne i przepocone po całym dniu pracy koszule. Pracował jako konserwator w przemyśle stoczniowym. Nie będę się tutaj rozpisywała na temat zawiłości związanych z wykonywaniem tego fachu, ponieważ i tak nie spamiętałam większości tego, co mi opowiadał; wiem jednak, że od wielu lat konserwuje frachtowce dalekiego zasięgu pewnej japońskiej firmy z filią w gdańskim porcie – a specjalna farba mająca chronić kadłub statków ma kolor czerwony ze względu na zawarte w niej pierwiastki – dlatego właśnie tak wiele razy wracał do domu zalany tą dziwnie pachnącą cieczą.

Mama z kolei była otwartą na świat osobą z uosobieniem iście nieziemskim; bardzo rzadko miewała wahania nastroju – to cecha wspólna jej i taty – lecz gdy już władzę nad nią obejmowały negatywne emocje, to dziwnym trafem równie stoicki przestawał być jej małżonek.

Wrócę jednak do tematu wycieczek. Był bowiem trzeci powód, przez który podziwiałam wszystko to, co otaczało mnie podczas jazdy czterokołowcem. Ciężko mi obecnie o tym mówić, ponieważ jest to rzecz, którą jeszcze do końca nie przetrawiłam – a proszę mi uwierzyć, informacje jakie do mnie docierają z różnych źródeł świadczą, że prawda nie musi być tak oczywista, na jaką się wydaje.

Na pewno każdy chociaż raz w życiu wpadł na pomysł zwiedzenia opuszczonego budynku. Jakikolwiek by on nie był – drewniany, ceglany czy betonowy – każdego z nich charakteryzuje zupełnie inna, niekiedy owiana głęboką mgłą historia. A wtedy my, najczęściej jako nastolatkowie, chcemy wkroczyć przez wyłamane drzwi i okna do środka. Pragniemy odkryć to, co znajduje się na parterze. Następnie ruszyć w górę, na kolejne piętra, by w końcu wylądować na stychu – miejscu najdalej oddalonym od wyjścia, skąd ucieczka przed ewentualnym niebezpieczeństwem byłaby bardzo utrudniona. Co nam daje podróż tak wiele pięter w górę?

Odpowiedź jest prosta. Chodzi o zastrzyk adrenaliny wygenerowany przez strach. Jaki by on nie był – realny czy wyimaginowany – to my go czujemy; to on kusi nas każdym kolejnym krokiem w zapomnianych miejscach, szczególnie gdy w wędrówce towarzyszy nam słoneczne światło bądź też jego kuszący półcień.

Wiadomo jednak, że krew w żyłach można poczuć najmocniej w miejscu, w którym jeden z naszych zmysłów jest niemal totalnie bezradny – chyba, że mamy odpowiednie narzędzia do rozświetlenia naszego otoczenia. Zapewne już wiadomo, iż chodzi o piwnice. Czasem ten jeden minusowy poziom potrafi napędzić pietra mocniej aniżeli kilka pięter razem wziętych ulokowanych wyżej.

Z jakiego powodu? Takiego, który bardzo dobrze znam. Pod parterem bowiem z rzadka funkcjonują okna (a jak już to zakurzone, zabrudzone czy też zasłonięte), lub też ich nie ma w ogóle – a w podobnym scenariuszu przyszło mi funkcjonować wiele nieciekawych lat. Dom moich rodziców położony był na odludnej drodze w Zawrożcu; byliśmy jedynymi mieszkańcami w okolicy, skąd do Gdańska było niespełna trzydzieści kilometrów.

Tak więc dom z numerem 98 przypominał jeden z tych opuszczonych budynków chętnie penetrowanych przez rządnych emocji nastolatków – z tym wyjątkiem, że każde jego piętro było odzwierciedleniem piwnicznego poziomu, na który nikt nie chciał się zapuścić.

Wszędzie panowała nienaturalna atmosfera, gdzieniegdzie mieszając się z tak jakby ukrywającym się mrokiem. Okna były niemal zawsze zaryglowane przez drewniane, czerwone osłony. Żyłam większość dnia w całkowitym odcięciu od świata zewnętrznego a towarzyszące mi lampy i żarówki nie pozwalały oszukać wzroku domagającego się zbawczych promieni słońca; szczególnie przykro mi się zrobiło, gdy szkole zajęcia przestały dla mnie istnieć; zostałam bowiem zakwalifikowana – na wniosek rodziców – do programu edukacji zdalnej.

Nie twierdziłam, że coś może być nie tak z ich postępowaniem. Nie było to wtedy dla mnie takie jasne. Spędzać większość dnia przy świecach, lampkach i żarówkach marnie naśladujących promienie słoneczne? Dobrze, jeżeli jest ku temu powód.

A podobno był. Jestem dziewczyną, która mocno przeżywa informacje bezpośrednio dotyczące mnie bądź mojej rodziny. To, czego nasłuchałam się z radia i telewizji nie odbiega przekazem od treści wypowiadanych przez policję czy rówieśników ukradkiem szepczących w tym obskurnym domu dziecka.

Nie wierze w nie… może dlatego, że nie chcę? To wszystko wydaje się tak absurdalne, lecz gdyby połączyć kropki… stop. Do tego – jeżeli w ogóle będę w stanie – przejdę później.

Tak więc żyłam większość dni przy zamkniętych oknach i nie dziwie się, że lekarz pierwszego kontaktu rozmawiający ze mną kilka dni temu postawił mi diagnozę: albinizm.

Zgadzam się. Nie było to normalne. Życie w takim zamknięciu… lecz przed wieczorem mogłam swobodnie wychodzić na podwórko, ganiać się z Feliksem (któremu jakiś czas temu odbiło, bowiem stronił od drzwi piwniczych w naszym domu) i zapraszać koleżanki do siebie. Tłumaczenie rodziców przyjęłam z pokorą; ich stanowisko w sprawie niemal całodobowego zamknięcia okiennic było dla mnie jasne i klarowne. W okolicy czaiły się rysie, które zresztą nieraz widzieliśmy w czasie naszych samochodowych podróży; miały mieć zdolność wybijania szyb i dostawania się do domostw. Podobno ich aktywność trwa od zmroku aż do późnego popołudnia.

Zrozumiałym w takim razie był fakt, że staraliśmy się ograniczać kontakt z tymi zwierzętami do minimum – co niekiedy było trudne, lecz ojciec zadbał o dobre zabezpieczenie posesji. Mimo wszystko koleżanki z biegiem czasu zaczęły szeptać między sobą, jakie to dziwne i niespotykane zwyczaje panują w moim domu, a ja sama wiedziałam – tłumacząc im jednocześnie zasadność użycia zasłon na okna przez większość dnia – iż moi rodzice za nic się nie przeprowadzą, bowiem odziedziczyli tę ziemię po przodkach z linii ojca.

W świetle medialno-policyjnych deklaracji na temat poczynań mojej rodziny wyjaśnienia rodziców wypadają niezbyt przekonująco, lecz ja im wierzę. W końcu jak można okłamywać latami swoją jedyną córkę?

– Kochamy cię, Celinko.

Jak wiele razy słyszałam to z ich ust. Nawet kilkukrotnie chciałam nakłonić tatę, by to on tym razem przyszedł do mnie na górę zamiast mamy – lecz bezskutecznie. Zawsze wtedy ginął gdzieś na podwórku czy też głośno urzędował w piwnicy, zasłaniając się ważnymi obowiązkami. Nie trudno było mi zasnąć czując jej obecność obok, a do naprawdę rzadkich przypadków można zaliczyć bezsenne wieczory, gdy ona wychodziła z pokoju. Zdawało mi się również sporadycznie słyszeć dziwne dźwięki dobiegająca z podwórka czy z piwnicy.

Nie były to odgłosy przyprawiające o pozytywne czy negatywne odczucia. Miałam wrażenie, że… otaczający nas las budzi się do życia właśnie w nocy – nawet słyszałam parę razy ryk rysia. Do mych uszu dobiegały kilkukrotnie jakby stłumione przez rozmiar domu ludzkie głosy, lecz po chwili dochodziłam do wniosku, że to po prostu wynik napiętej wymiany zdań między rodzicami.

Któregoś dnia jednak tata oznajmił koniec wycieczkowego eldorado; od tego momentu mieliśmy spędzać niemal cały wolny czas w domu. Zasmuciło mnie to mocno, lecz nadal mogłam zapraszać koleżanki (a wtedy już tylko część z nich chciała przebywać na posesji 98, nie mówiąc o chłopakach; mieli mnie za dziwną kujonko-kociarę). Mama jednak zapewniła, iż znajdziemy sobie nowe, wspólne zajęcie.

Od tamtego momentu moje odczuwanie rzeczywistości musiało ulec zmianie. Kilka lat życia w niemal całkowitym oderwaniu od naturalnego światła i bycia pod psychiczną presją znajomych spowodowało u mnie zaburzone odbieranie bodźców. Wtedy bowiem odgłosy dobiegające z dolnych partii domu oraz z podwórka przestały przypominać to, co zawsze słyszałam. Mój umysł pogrążył się w długiej, niejasnej zadumie. Czy aby na pewno w tym domu żyje czwórka żywych istot?

 

& & &

 

Wraz z decyzją ojca o coraz to ciaśniejszym budowaniu kordonu ochronnego wokół domostwa (i nas samych) nastała zima. Już pierwsze dni grudnia okazały się na tyle surowe, że w ramach dodatkowego docieplenia rodzice postanowili, iż zasłony okienne będą w użytku całodobowo podczas najchłodniejszych mrozów.

Nie dziwiła mnie ta decyzja ani trochę; już od wielu lat srogie przymrozki zaczęły przedzierać się przez solidnie ocieplone ściany, tak więc postanowienie taty przyjęłam bez większego zastanowienia – w końcu i tak byliśmy przez większość dnia uziemieni w czterech kątach, a lepiej spędzać czas niż spędzać czas i marznąć.

Pierwsze, zimowe dni przybliżyły mnie mocno do rodziców i Feliksa. Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, chociaż nieraz ubolewałam, że ojciec musiał niemal codziennie wskakiwać w Jeepa i kierować się do japońskiego pracodawcy.

A właśnie! Przypomniała mi się jedna rzecz odnośnie tej firmy skośnookich. Niedługo po dekrecie taty o zasłonach okiennych, dostaliśmy wyśmienitą wiadomość. Nie, przepraszam. Wyśmienitą dla rodziców, bo ja i tak czasem czułam za mało ich obecności w moim życiu.

Awans na kierownika zmiany. A co się z tym wiąże? Więcej obowiązków i pracy. Tak też ojciec, który na sporą część dnia wyruszał do Gdańska, teraz przynosił sterty ubabranych czerwoną mazią dokumentów ze sobą nawet do domu! Miałam wtedy nadzieje, że będzie to warte swojej ceny. Może więcej wycieczek? Nie, co ja gadam! Przecież na tego typu aktywności zostało nałożone embargo już wcześniej. Tak więc nowy szef ekipy konserwatorów począł pracować po powrocie z miasta w piwnicy, gdzie miał względny spokój.

Zaczął harować nawet w nocy. Podobno nie wyrabiał się z analizą najnowszych procedur BHP, prowadzeniem dokumentów załadunkowych i rozładunkowych oraz aktualizowaniem akt personalnych pracowników. Po pewnym czasie nakłonił mamę do pomocy – tak więc gdzieś od końca grudnia zaczęłam spędzać czas w większości sama.

Nie! Gdzie sama…miałam mojego kochanego rudzielca, który począł przesiadywać prawie jedynie u mnie w pokoju na piętrze. Przeniosłam mu tam kuwetę i zabawki, bowiem jak tylko na siłę ściągałam go na dół, to migiem uciekał okrężną drogą na piętro, omijając szerokim łukiem piwniczne drzwi.

Tragedii jednak nie było, ponieważ aksamitne kroki stawiane na dębowych szczeblach zwiastowały cowieczorne nadejście mojego kojącego leku na…wszystko? Nie, na prawie wszystko. Ten wspólnie spędzony czas, gdy opowiadała najróżniejsze, ciekawe i śmieszne a zarazem pouczające historie z życia był bezcenny. Niekiedy nawet wplatała opowieści przesycone powierzchowną zgrozą, co z czasem poczęłam naprawdę lubić (chociaż przyznam się bez bicia – wtedy ciężej zasypiałam). Jezu, że dopiero teraz mi się to przypomniało!

– Nie bój się, mała Celinko.

Na początku tekstu stwierdziłam, że nie wiem dokładnie, czego się boje. To prawda, choć niedawno zostało to rozgryzione przez psychologa. W takim razie ktoś spyta: jak to nie wiesz, skoro specjalista od psychiki wyłożył jak kawa na ławie twoją przypadłość?

Ano, nie wiem. Po prostu nie wierzę we wszystko, czego nie doświadczyłam w pełni. A zaufajcie mi; praktycznie żadna z wolno ujawnianych przez szpakowatego psychologa treści nie przydarzyła mi się w takiej intensywności i całości, w jakiej została przedstawiona.

Stop! Skłamałabym, zostawiając poprzednie zdanie w tak zapisanej formie. Jeden jedyny raz uwierzyłam w to, o czym trąbi od niedawna cały kraj. Miało to miejsce na przełomie starego i nowego roku – w sylwestra.

Rozpoczęliśmy przygotowania do nowego roku od samego ranka dnia poprzedniego. Ja – wraz z towarzyszącym mi Feliksem – miałam za zadanie upiec makowca, sernik i sękacza. Trzy ciasta na trójkę (niestety rudzielec mógłby nie przeżyć starcia z tymi słodkościami) mogą wydawać się przesadą, lecz sama zasugerowałam pomoc mamie, która już kilka dni wcześniej rozplanowała – co gdzie jak i kiedy – należy zrobić. Moja propozycja została przyjęta z entuzjazmem, a wtedy też dowiedziałam się, że pewni goście wpadną do nas późnym wieczorem. Dopytywałam kto to taki; liczyłam na to, iż owi przybysze będą nazywać się Kozłowscy i przybędą całą rodziną – ponieważ z Klaudią i Marzeną chodziłam wtedy do klasy.

Chodziłam – brzmi co najmniej śmiesznie. Z bliźniaczkami prawię nie widzieliśmy przez moją naukę zdalną i odizolowanie od świata, ale to w tym wątku nie ma tak istotnego znaczenia. Po wielu minutach usilnego nakłaniania krucza kobieta pozostała niewzruszona na moje prośby; postanowiłam więc czekać i traktować tę tajemnicę jako swego rodzaju prezent-niespodziankę.

Wstałam naprawdę wcześnie z dziwnym uczuciem w żołądku, które jednak przeszło niemal tak szybko, jak się pojawiło; niecałe pół godziny po porannej toalecie zabrałam się za robienie ciasta i przygotowywanie mas do wypieków, przy okazji pochłaniając niemal pół talerza pozostałych z wigilii świątecznych pierniczków.

Były wyśmienite; przesiąknięte konfiturą ze śliwek do tego stopnia, że…nie, przepraszam! To ma zerowy związku ze sprawą, lecz samo pisanie o jedzeniu wyzwala we mnie narastające uczucie głodu, a uwierzcie mi – nie jadłam jeszcze nigdy tak obrzydliwego jedzenia, jakie serwują w domu dziecka.

Dobrze, wracam więc do głównego tematu. Trzy rozgrzane, stalowe tacki wyciągnęłam punkt dwunasta z piekarnika. Mama w tym czasie zajmowała się przygotowywaniem kremowych, nasiąkniętych alkoholem deserów; było ich kilkanaście, przez co przeszyło mnie momentalnie uczucie szczęścia.

Endorfiny nie opanowały mojego ciała z powodu nadziei na to, że uda mi się opędzlować jeden z tych deserów dla dorosłych – nic z tych rzeczy. Sam fakt, że na tacce ułożone było tak wiele pucharków świadczył o jednym (od razu mówię – moi rodzice sporadycznie pili) – na imprezę przyjdzie więcej niż dziesięć osób i pewna część z nich będzie pełnoletnia.

Tak więc chwyciłam mocno Feliksa – który zamiast pomagać mi przy doglądaniu ciasta, ciągle uciekał na piętro – i poszłam do salonu przyszykować zawczasu zastawę stołową. Sądziłam, że w ten sposób dowiem się dokładnie, ile osób przybędzie.

Nic bardziej mylnego; mama nakazała rozstawienie wszystkiego na wzór szwedzkiego stołu. Do godziny czternastej docelowe miejsce wieczornego zgromadzenia wyglądało na perfekcyjnie przyszykowane. Żeby jednak było jasne jedno – nie jestem taką ślamazarą, że przez niemal dwie godziny szykowałam talerze, sztućce, kubki, kieliszki, szampanki i tego typu akcesoria sylwestrowe. Sporą część czasu poświęciłam na krojenie ostygłych już nieco ciast, przygotowywanie sałatki jarzynowej oraz tej buraczanej, wyglądającej najmniej apetycznie. Sprawiała wrażenie pomalowanego bordową farbą masywu skalnego, z którego gdzieniegdzie przebijały się konserwowe ogórki i cebula; widać je było jedynie dlatego, że mama zapomniała majonezu, przez co całość potrawy – zamiast przybrać fioletową barwę – nabierała z wolna krwistego odcienia.

Chwilę po drugiej po południu, gdy właśnie szykowałam się do krótkiej drzemki w pokoju, usłyszałam znajomy warkot silnika. Jeep wtoczył się na podwórko z niezwykłą wręcz prędkością; najwidoczniej dzisiaj parking przed bramą okazał się nieatrakcyjny. Ojciec – niczym wystrzelona przez łucznika strzała – przeleciał przez ganek, kuchnie i salon znikając tak szybko w piwnicy, iż nie zdążyłam złapać kota i zejść na dół, prosząc go o skosztowanie moich wypieków.

Gdy jednak usłyszał mój spóźniony tupot na schodach, piwniczne drzwi zaskrzypiały nieprzyjemnie a on wytoczył się z nich niezwykle zdenerwowany i blady. Stanęliśmy naprzeciw siebie tuż przy zejściu do ciemnej, domowej pieczary. Spojrzałam mu w oczy, co odebrało mi mowę; wyglądał bowiem jak wyciągnięty z trumny nieboszczyk.

– Nic się nie dzieje, Celinko – pogładził mnie po twarzy. Miał niesamowicie zimne dłonie. – Tata jest przemęczony, ale zaraz skończy papierkową robotę i wróci do was na górę.

– Dokładnie – uśmiechnęła się kruczowłosa kobieta. – A wtedy wybierzemy piosenki na wieczór, dobrze?

Zgodziłam się, chociaż z niepokojem powędrowałam z powrotem na górę. Coś w aparycji taty nie spodobało mi się; na dodatek wizerunek mamy począł się zmieniać. Jestem dobra w odczytywaniu mowy niewerbalnej; obydwoje sprawiali wrażenie nieco wzburzonych, lecz ich barwa głosu pozostała niezmieniona. Te gesty i nerwowe, nietypowe ruchy…coś musiało być na rzeczy, lecz stwierdziłam, że w końcu praca oraz przygotowania sylwestrowe niejedną osobę potrafiłyby wytrącić z emocjonalnych i zachowawczych nawiasów.

Wraz z otwieraniem drzwi do mojego pokoju coś dźwięcznego przeszyło powietrze. Wiadomo, że nienaoliwione zawiasy wydają dziwny, wywołujący ciarki na plecach dźwięk. Znane jest przeciągłe syczenie kota, który dopiero co opuścił pojmowany przez siebie jedynie obszar ewentualnego zagrożenia. Nieraz również dudnienie zimowego wiatru o stalowy dach rozbrzmiewało w ścianach domostwa o numerze 98.

A pomimo faktu, że te trzy dźwięki zmiksowały się ze sobą w jedną, przedziwną całość, ja wtedy uznałam, że znam odpowiedź na pytanie, które kiedyś wbiło się we mnie niczym nóż w roztopione masło: w tym domu musi żyć więcej niż czwórka żywych istot.

 

& & &

 

Pędem zatrzasnęłam za sobą drzwi i w akompaniamencie głośnych kroków siadłam na łóżku. Spojrzałam w lustro; nie wiem, co spodziewałam się ujrzeć. Zobaczyłam dziewczynę w błękitnej sukience z wylewającymi się poza kontury czerwonymi tulipanami.

Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że ubrałam się dzisiaj tak samo jak moja mama. Nawet więcej! Nie wiedziałam, iż mam taką część garderoby idealnie na mnie pasującą. Wyglądałam naprawdę pięknie. Brakowało mi jednak jednej rzeczy do piastowania podium zaraz za grecką Afrodytą.

Cała się trzęsłam. Moje palce dudniły o stalowe obicie łóżka, roznosząc sekwencyjne echo na cały pokój. Feliks, którego nie mogłam utrzymać na kolanach, zeskoczył na parkiet i nastroszył się w stronę drzwiczek.

Dopiero po dobrej minucie zdałam sobie sprawę, jakiego rumoru mogłam narobić, trzaskając za sobą drzwiami i nerwowo tupiąc. Nie chciałam niepotrzebnie denerwować rodziców; w końcu mają tyle rzeczy na głowie…nie, skąd! Nie chciałam mieć z nimi teraz ani krzty kontaktu!

To, co usłyszałam…a co najprawdopodobniej było po prostu efektem najścia na siebie kilku rozbieżnych ze sobą natężeniem dźwięków, dobitnie wygryzło ze mnie ostatnie chęci spędzenia sylwestra na dole.

Mam oczywiście na myśli parter. Za żadne skarby nie zejdę – choćby mnie kusił rozebrany do cna Zac Efron – do nowego miejsca pracy ojca. Istnieje minimalna szansa, że to właśnie z piwnicy dobiegł ten ohydny, niski dźwięk. Przypominał bliżej nieokreślone wycie, jakby wołanie o pomoc…

Nie! Nie mogę o tym dalej pisać. Boże, ale w końcu ma to pomóc wyjaśnić całą sprawę…dobrze, skoro detektyw prosił, to nie będę się wymigiwać. Najwyżej szpakowaty psycholog przepisze mi kilka ekstra dawek alprazolamu.

Nagle usłyszałam charakterystyczne, lekkie kroki na schodach. Czyli jednak mnie usłyszeli, a przynajmniej mama. Mój umysł przeszyła jeszcze większa panika, bowiem zaczęłam brać po uwagę ten najmniej prawdopodobny scenariusz, w który z pewnością musieliby być zamieszani rodzice.

– Hej, Celinko? Mogę wejść? – po trzykrotnym zapukaniu o drzwi nastała chwila ciszy.

Nie odzywałam się. Nie wiedziałam, co mam robić. Chować się? Uciekać? Czy może po prostu przesadzałam, a zmartwiona, kruczowłosa kobieta chciała się po prostu upewnić, czy wszystko ze mną dobrze?

– Wiem, że mnie słyszysz. Wchodzę.

Po skrzypnięciu weszła do pokoju, a gdy ogarnęła do tyłu włosy pomyślałam, że zemdleję. Oglądałam kiedyś stary, japoński horror. Właśnie! Jak to się dziwnie składa, że mój tata pracuje pod skośnookimi, a ja teraz sobie przypominam o tym filmie. Moich myśli nie potrafi opuścić jednak dziwne podobieństwo pomiędzy wychodzącą na czworakach z telewizora postacią a moją mamą; chodzi oczywiście o cielesną zgodność.

Była już blada w takim samym stopniu, co tata. Zauważyła mój przestrach i z niezmiennie kojącym głosem usiadła obok mnie, wtulając moją głowę w swoje piersi.

– O co chodzi, Celinko? – wyszeptała, lecz ja nie miałam odwagi lub też ochoty na jakąkolwiek odpowiedź. – Połóż się, odpocznij. Do wieczora jeszcze trochę czasu. My z tatą również musimy nieco odetchnąć, bo jak sama widzisz, zaczyna rozkładać nas jakieś choróbsko.

Odruchowo ułożyłam się na łóżku. Wzrok wbiłam w sufit; obok mnie migiem wylądował rudzielec, który nie wiadomo gdzie zniknął. Feliks zaczął stroszyć się na mamę, gdy ta opowiadała o tym, jak super spędzimy dzisiejszy wieczór. Kruczowłosa pogłaskała go jednak kilka razy, co zadziałało na kota niezwykle uspokajająco; ułożył się obok mojej głowy i zasnął momentalnie. Poczułam, jak upływa ze mnie wcześniejsze napięcie i emocjonalne rozerwanie.

Słuchałam, jak dużo fajerwerków ma tata w Jeepie, które odpalimy w chwili nastania nowego roku; jak będziemy jeść ostygłe już ciasta i doprawione sałatki; jak wybierzemy za niedługo listę noworocznych utworów.

– Nie bój się, mała Celinko.

Po tych słowach uwolniłam strop od mojego spojrzenia. Rozejrzałam się; nie było nikogo obok mnie. Jak to możliwe? Jeszcze chwilę temu siedziała na skraju łóżka. Gdzie się podziała? Nie dało się wyjść niezauważenie z pokoju. Drzwi skrzypiały, a parkiet zdradzał każdego, kto na nim stawał. Usiadłam na łóżku, a futrzany zwierzak wskoczył mi na kolana.

Nie potrafiłam sobie tego logicznie wytłumaczyć i przestałam o tym myśleć, ponieważ omiatając wzrokiem wnętrze pokoju, zatrzymałam się mimochodem na ściennym zegarze; wskazywał osiemnastą.

Jakim cudem cztery godziny słuchania minęły tak szybko? Mniejsza z tym, w końcu zaraz powinna zacząć się impreza. Ruszyłam w stronę wyjścia, przypominając sobie jednak, jak rozdarta byłam zaledwie kilka godzin temu.

Wtedy za żadne skarby nie odważyłabym się zejść na dół; chciałam chować się i uciekać. A teraz? Zejdę tam i pomogę mamie z resztkami przygotowań; w końcu jeżeli ktoś z gości zjawiłby się, to bez wątpienia dałaby mi znać. Feliksa próbowałam nakłonić za podążaniem moim śladem jego ulubionymi Dreamies, lecz nie dał się skusić. Tak wiec zostawiłam go w pokoju i doszłam do wniosku, że ostatnio ten kocur zachowuje się naprawdę ekstrawagancko.

Jak tylko otworzyłam drzwi, poczułam zapach nie do końca doprawionego, ledwie co wyciągniętego z piekarnika dania; mogły to być żeberka, chociaż nie gustuje w mięsie, wiec mogłam się pomylić. Zbiegłam po schodach prosto do kuchni. Rozejrzałam się w poszukiwaniu zajęcia dla siebie; mama zapewne poszła odpocząć albo pomóc tacie kończyć ponadnormatywną pracę, tak więc chciałam zrobić rodzicom niespodziankę i wyręczyć ich z resztek pozostałych zadań. Tacka ze sporym kawałkiem mięsiwa (był to jednak wielki, pieczony kogut) mocno doprawionym ostrymi przyprawami z bliska zaczęła bez litości penetrować moje receptory węchowe. Nie, przepraszam! To od pozostawionego obok sosu bił ten nieziemsko piekielny zapach. Zastanawiałam się, dlaczego też potrawa została pozostawiona sama sobie w asyście nożycy do krojenia, widelców i talerzy, a rękawice ochronne były niedbale pozostawione pod szklaną tacką do pieczenia, przez co rozgrzały się do tego stopnia, że nie sposób było je wyciągnąć.

Całokształt mięsnej sceny przypominał przerwaną czy też porzuconą czynność. Nie spodobało mi się to; rozumiem zmęczenie mamy, lecz nigdy nie zdarzyło jej się pozostawić niedoprawionej potrawy do wystygnięcia ani zapomnieć o poprawnym odłożeniu rękawic kuchennych.

Nagle na zewnątrz zadudniło; tak jakby zerwała się ostra, śnieżna nawałnica i poczęła bić w zamknięte okiennice z całych sił. Zdawałam sobie sprawę, jak przydatne są w takich momentach zasłony na szyby. Wolałam nie widzieć tego, co się dzieje na zewnątrz i liczyłam tylko, że żaden z domowników nie znajduje się obecnie poza terenem domu; nie widziałam ani nie słyszałam nikogo od dłuższej chwili.

Wtedy musiałam to wykrakać. Wichura na zewnątrz osłabła, a z miejsca, do którego za żadne skarby nie chciałabym się udać, zaczęły dobiegać nerwowe, ludzkie szepty. Ciężko było rozpoznać ich właścicieli, ponieważ po chwili ustąpiły one miejsce ciszy. Nagle poczułam, że coś ociera się o moją nagą łydkę.

Wzdrygnęłam się i aż pisnęłam, zatykając natychmiast usta. Rudzielec potrafił naprawdę zaskoczyć; począł pchać się natarczywie na ręce, tak więc wzięłam go i stwierdziłam, że pójdę spytać mamę, czy mam dokończyć za nią przyrządzanie pozostawionego kurczaka.

Gdy jednak zbliżyłam się na odległość kilku metrów do sporych rozmiarów metalowych drzwi, zamarłam; nawet ścisnęłam odruchowo kota, który chyba cudem nie wydał z siebie jakiegokolwiek odgłosu.

Zauważyłam coś przedziwnego. Szczelina pomiędzy drzwiami a futryną miała blisko trzy centymetry, przez co – przy odpowiednim oświetleniu – rzucała widoczny z mojej perspektywy cień. A to, co zobaczyłam, za żadne skarby nie mogło należeć do osoby mieszkającej pod tym dachem. Wraz z pojawieniem się przedziwnego, karykaturalnego kształtu na panelach klamka w drzwiach poczęła powoli wędrować w dół.

Chciałam wtedy zerwać się i biec do pokoju na piętrze; zdałam sobie jednak sprawę, że to zda się na nic. Co ja wtedy zrobię? Schowam się w swojej szafie z milionem bluzek, dżinsów, sukienek i spódnic? Wskoczę pod łóżko? Przecież przez okno nie dam rady uciec; do ziemi było ponad cztery metry, jedynie zrobiłabym sobie krzywdę.

Nagle – w połowie ruchu potrzebnego do otworzenia drzwi – ktoś trzymający klamkę po drugiej stronie puścił ją i tak jakby rozpłynął się w powietrzu; cień bowiem nie zaczął rozpraszać się wraz z odejściem obiektu, który go generował. On po prostu zniknął, a chrzęst, jaki wydała puszczona nagle klamka do drzwi wybił mnie z otumanienia.

Tak jak wspomniałam kilka stron wcześniej – nie wątpię, że nabawiłam się zaburzonego odbierania bodźców. Bardzo możliwe, że to co widzę, słyszę i czuje jest mocno zniekształcone przez moje de facto oderwanie od zewnętrznego świata.

Z myślą tłumaczącą widziany przeze mnie obraz jako najzwyczajniejsze zwidy podeszłam i trzymając coraz usilniej szamoczącego się kota, zapukałam do drzwi; co jak co, ale nie odważyłabym się zejść tam do środka. Piwnica to ciemne, zimne i ogólnie strasznie miejsce, a ufając – nie wiedzieć czemu wtedy tak mocno – intuicji, spodziewałam się ujrzeć rodziców właśnie tam; aż dziwie się, że tata wybrał właśnie tę kondygnacje domu na nadrabianie zaległości pracowniczych.

Wtedy usłyszałam nerwową rozmowę rodziców. Zdałam sobie sprawę, że wcześniejsze szepty najprawdopodobniej należały do nich; o ile treści uprzednich dywagacji taty i mamy nie potrafiłam rozgryźć, o tyle tym razem było zupełnie inaczej. Przylgnęłam więc do zimnych drzwi i zamknęłam oczy.

– Nie mów, że…

– Jest! Stało się! – przerwał ojciec, szamocząc jakimiś przyrządami.

– Dlaczego dzisiaj? Prosiłam, żebyś to przełożył.

– Na nic by się to nie zdało. Tych ssaków jest coraz mniej w okolicy, a my mieliśmy…

– Wiem! Nie musisz mi przypominać jeszcze raz całego schematu. Nie chodzi mi o rysie. Dobrze wiesz, że ich mięsa mamy pod dostatkiem.

– A o co? – w jego głosie dało się dosłyszeć nutkę irytacji. – Dostaliśmy to, co chcieliśmy. Byle się nie wyrywał i był cicho.

– A będą kolejni?

– Masz na myśli…

– Tak! – głos matki przerodził się pisk; ewidentnie nie mogła poradzić sobie z napływem emocji. – A niby o co innego?!

– Nie drzyj się! Chyba nie chcesz, by…

– Spokojnie, nie ma jej na parterze.

– Skąd wiesz?

W tym momencie dziwną rozmowę pomiędzy rodzicami przerwało coś ohydnie wyjącego; znajomy odgłos został po chwili uciszony cichym ukłuciem czy też uderzeniem, ciężko mi dokładniej określić. Zdałam sobie sprawę, że to właśnie ten dźwięk słyszałam wcześniej dzisiejszego dnia, gdy wracałam do pokoju. Ogarnęła mnie trwoga nie do opisania. Czy oni oprawiają tam rysie? Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogłoby to być cokolwiek innego i aż teraz wzdrygam się na samą myśl, wiedząc jakie stanowisko w sprawię moich rodziców wystosowały media i policja.

– Widzisz? Budzi się, jak podnosisz głos.

– Dobra. Zajmij się resztą, ja wytrę sukienkę i sprawdzę co z Celiną.

– Pamiętaj, że…

– Wiem – ucięła mu, a jej kroki dało się słyszeć na schodkach prowadzących do wyjścia na parter. – Będzie więcej, niż miało być?

– Nie. Dokładnie tyle, co się umawialiśmy.

Na tym ich rozmowa się ucięła. Gdy odgłos lekkich kroków stał się głośniejszy, oddaliłam się na palcach do kuchni. Feliks wierzgał się tak mocno, że w końcu wyskoczył z moich objęć na podłogę i popędził w stronę drzwiczek dla kota prowadzących na zewnątrz, zostawiając mnie z niemałym przestrachem.

Usłyszałam dźwięk nienaoliwionych zawiasów; utkwiłam wzrok w mięsie, które zdążyło już nieco ostygnąć. Chwilę potem poczułam kojący głos mamy; zdaje mi się, że nie podejrzewała, iż przysłuchiwałam się jej ostatniej rozmowie z tatą. Nie mogłam ukryć swojego strachu, lecz szybko oznajmiłam, że przeszywająca mnie trwoga powstała z powodu Feliksa, który zaginął.  

Kruczowłosa dziewczyna przytuliła mnie i wyszeptała, żebyśmy go razem poszukali.

– W końcu co dwie głowy to nie jedna, prawda Celinko? Na pewno nie wiesz gdzie poszedł?

Pokręciłam głową.

– Nie martw się – dostałam całusa w policzek.

Zlękłam się jeszcze bardziej, czując jakby całował mnie wyjęty dopiero z kostnicy trup. Bałam się spojrzeć na mamę, a gdy już to zrobiłam, odetchnęłam z niemałą ulgą. Musiała nałożyć makijaż jakiś czas temu, bowiem kremowy podkład skutecznie przemienił blady odcień twarzy w ciepły beż.

– Chodź za mną. Sprawdzimy, czy nie ma go na górze. Za niedługo przyjdą goście.

Te słowa wzbudziły we mnie niemałą trwogę. Głos mamy przypominał barwą dźwięk wydany przez wspomnianego wcześniej wyjca. Z drugiej strony jednak po chwili znormalniał a ja mogłam zwariować do końca, ponieważ z aparycji i dialogu rodziców nie dało się wyczytać czegoś wielce odbiegające od panujących w naszym domu standardów.

Schodki charakterystycznie zadźwięczały pod wpływem naszych kroków. Czułam zimno bijące od mamy przez sukienkę; zauważyłam, że nosi ona ledwie widoczne ślady bordowej cieczy. Co to mogło być? Już chciałam spytać, lecz wtedy uprzedziła mnie kruczowłosa, otwierając drzwi i sugerując, byśmy najpierw sprawdzili, czy rudzielca nie ma u mnie w pokoju.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że ja…sama mam sukienkę niemal identycznie ubarwioną, co ona. Jakim cudem?

– Nie ma go. Ale z niego niegrzeczny kocur. Gdzie się podziałeś? Feliks?! Feliks?!

Siadłam na łóżku, wsłuchując się w nawoływania mamy i jednocześnie zastanawiając się, czy aby na pewno nie mam objawów derealizacji. Wiele na to wskazywało…ostatnie lata, miesiące i dni. Szczególnie właśnie sylwestrowy dzień.

– Może jest pod łóżkiem – oznajmiła, zajmując miejsce obok mnie i schylając się na tyle, by móc objąć wzrokiem przestrzeń pod metalowymi sprężynami. – Eh, tutaj również go nie ma. Nie martw się, Celinko. Znajdziemy go.

Kolejny całus był równie zimny, co poprzedni.

– Połóżmy się chwilę, póki mamy czas przed nadejściem gości.

Wyciągnęliśmy się na łóżku. Mama zaczęła opowiadać o czymś, czego początku kompletnie nie pamiętam; wtopiłam bowiem wzrok w sufit, chcąc odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ja – do jasnej cholery – nie mam schizofrenii czy też innego dziadostwa. W końcu ten szpakowaty facet twierdzi, że wszystko ze mną dobrze, ale ja wtedy czułam, że coś jest nie tak…czułam to! Nie mógł to być mój racjonalizujący sytuację wymysł!

Wsłuchałam się w opowieść mamy; gdy barwa jej głosu na moment przybrała tę dobiegającą z piwnicy, nie wiem sama dlaczego, ale nie przestraszyłam się i nie zareagowałam jakkolwiek. Pozwalałam jej kontynuować o tym, że z tatą wybrali już połowę piosenek na wieczór i moim zadaniem będzie wybrać resztę. Mówiła, że po ustaniu zimny zniesiemy całkowicie zasłony okiennie, ponieważ wtedy zagrożenie ze strony rysi ustanie. Mamy też od wiosny wrócić do naszych starych wycieczek, co rozlało we mnie wewnętrzny gar szczęśliwości.

Usłyszałam kroki na schodach prowadzących na piętro. Czyżby to był tata? Chciałam podnieść głowę, lecz emocjonalny basen bujał się we mnie tak mocno, że nie mogłam poruszyć jakąkolwiek częścią ciała.

Zdobyłam się jedynie na to, by obrócić głowę w stronę drzwi. Pół obrazu zakrywała sylwetka mamy; jej kruczoczarne włosy z końcówkami umoczonymi w bordowej mazi – zauważyłam to dopiero wtedy – gładko leżały na tulipanowej sukience. Jej piersi, niewielkie lecz wystarczające, unosiły się miarowo, raz zezwalając na spojrzenie w stronę otwartych drzwi, raz całkowicie to miejsce zakrywając.

Zdążyłam to zobaczyć zaledwie raz – o ile można mówić o dojrzeniu czegokolwiek prócz moich wyimaginowanych kształtów. Jeżeli to coś było prawdziwe to zarzekam się na własne życie, że żaden człowiek nigdy nie widział takiego okropieństwa. Miało zbliżony wygląd do tego, który przytoczył mi detektyw Konopnicki. Nie będę go tutaj przybliżała, ale wystarczy wyobrazić sobie generatora cienia, który widziałam wcześniej tego dnia, stojąc przed drzwiami do poziomu pod parterem. Wyglądał jak yeti skąpany we krwi; miał twarz rysia i oczy mojego ojca.

– Nie bój się, mała Celinko.

Kolejną rzeczą jaką pamiętam, były wybijające ze snu syreny policyjne. Wszystko wtedy potoczyło się tak szybko, że…aż ciężko mi o tym pisać. Zawinęli rodziców, zabezpieczyli cały dom a mnie umieścili w domu dziecka. Tak teraz siedzę tutaj i kończę przytaczać coś, co zapewne było niemal w całości moim chorym wymysłem. Wiadomo nie od dziś, jak media żerują na ludzkich uczuciach. Jak szukają sensacji. Jak swego rodzaju „kozioł ofiarny” musi być znaleziony.

Dlatego nie wierzę w powszechnie przyjmowane wyjaśnienie Pogromu w Zawrożcu. Nie wierzę w to, by tej nocy, moi rodzice wraz z…tym czymś uczynili tak ohydne rzeczy, niedające objąć się jakimkolwiek rozsądnym rozumowaniem. Myślę, że czytający te słowa będą wiedzieć, co mam na myśli, pisząc „ohydne rzeczy”. To, co czytam – a czego za nic nie pojmuję – jest nawet bardziej niż ohydne!

Jeżeli to wszystko było prawdą – jak sugeruje sam detektyw, szpakowaty psycholog i media – to nie ma dla mnie miejsca na tym świecie. Nie zniosłabym ani jednej minuty życia w świadomości, że takie nieludzkie stworzenia mogą przemierzać człowieczy świat.

W mojej pamięci zachowam kojące, matczyne słowa, które wiele razy przypominały mi, że należy iść przed siebie, nie zważając na negatywne uczucia; że mam się nie bać. Nie bój się, mała Celinko. Nie będę, mamo.

Trzymajcie się z tatą, gdziekolwiek jesteście. Mam nadzieje, że się spotkamy. A nawet jeśli nie, to wiedźcie, że ja wiem, jak było naprawdę – lub chce wierzyć, że tak było.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

 

Zatem na początek sprawy techniczne:

Brzmiały…(brak spacji) niezwykle kojąco?

Podobnie tutaj:

Zrzucenie z siebie ciężaru tej sprawy oraz…bycie wysłuchaną.

Zatem musisz jeszcze pod tym kątem poprawić całość.

 

 

Nic mnie równie mocno nie uspokajało, chociaż sama do końca nie wiedziałam, czego się boje. – literówka; ten błąd powtarza się, np. tutaj:

Z perspektywy czasu zdaje sobie jednak sprawę, że wcale nie tak długo musiałam na nią czekać.

I tutaj:

Mimo że czas owulacji to nie najlepszy moment na zdroworozsądkowe myślenie, to czekać dłużej nie mogę i nie chce.

Zatem na takie literówki warto zwrócić uwagę, bo to błędy gramatyczne.

 

 

Dostrzeżenie całego obrazu sytuacji dziejącej się wokół mnie kiedyś, a ściśle związanej z tematem nazwanym przez ogólnopolskie media jako Pogrom w Zawrożcu uświadomiło mnie w przekonaniu, iż nie mam na co czekać. – może lepiej utwierdziło mnie w przekonaniu?

 

Przepraszam, zapomniałabym o Feliksie – w końcu moja pisemna relacja ma zawierać wszystko, co mogło mieć związek z najsławniejszą ostatnimi laty sprawą kryminalną w Polsce. Nie gwarantuję oczywiście, że wszystko co napiszę jest odzwierciedleniem stuprocentowej prawdy, ponieważ w czasie kluczowych dla tej sprawy wydarzeń byłam emocjonalnie nacechowanym dzieckiem; choć dopiero w tym roku kończę siedemnaście lat to uważam, iż dopiero niedawno dorosłam na tyle, by mówić o pewnych sprawach tak, jak należy. – tutaj mamy sporo powtórzeń, należy starać się ich unikać; najlepiej samemu sobie na głos przeczytać zdania sąsiednie i zastąpić powtarzające się wyrazy innymi lub je pousuwać, jeśli nie są konieczne.

 

Na razie pod kątem takich usterek ponaprawiaj to i owo.

Regulatorzy przy poprzednim Twoim tekście radziła, aby zamieścić nieco krótsze opowiadanie, bo tak na pewno będzie Ci łatwiej znaleźć w nim wszelkie usterki, a dodatkowo zachęcisz większe grono Czytelników do lektury. :)

 

Jak widzę na podstawie samego początku, temat dotyczy ogromnego problemu przemocy oraz molestowania. Nie wiem, jak z fantastyką w dalszej części, bo na razie warto głównie spojrzeć na kwestie techniczne. Z zaznaczeń wynika, że to horror, jest też tag tajemnica i choroba psychiczna, zatem zapowiada się całkiem ciekawie. :)

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

 

 

Pecunia non olet

Wstawiam napisane […] jakiś czas temu opowiadanie, mając świadomość, iż błędów jest najprawdopodobniej równie dużo, co poprzednim razem.

Pawle, zaskakujące jest Twoje wyznanie. Skoro masz świadomość, że w opowiadaniu jest dużo błędów, czemu nie zrobiłeś nic, aby było ich przynajmniej mniej? Dlaczego nie skorzystałeś z betowania?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem, a teraz zastanawiam się, czy pisemne zeznanie siedemnastoletniej dziewczyny może mieć jakąkolwiek wartość dowodową. Relacja momentami jest wprost drobiazgowa, momentami niejasna, a nawet Celina oznajmia, że opisywać nie chce, nie może. Dlaczego mi to przeszkadza? Nie pozwala na postawienie hipotezy czytelniczej, co tam się w końcu stało. Oraz kim byli rodzice Celiny. Przyjąć można, że “rysiołakami”, ale tylko można. W opozycji do tego przypuszczenia stoi fakt (ale czy wiarygodny?), że ojciec pracował. Czy na pewno pracował? Kim byli zaproszeni na Nowy Rok goście? Za wielu ich, aby mieli stanowić “przekąskę”… No cóż, całość wygląda albo na sprytny zabieg Autora – weźcie się pomęczcie z domysłami, informacji dałem dosyć – albo na brak u Autora całościowej koncepcji – nastraszę, na ile się da, bez wyjawiania, co, kto, jak i kiedy, bo sam do końca tego nie wiem.

No i te błędy różnego rodzaju, różnych kategorii… Dlaczego, szanowny Autorze, nie poszedłeś za dobrą radą regulatorzy?

@Bruce, dziękuję za tak szybki i konkretny komentarz!

Kwestię spacji po “…” poprawiłem; nie byłem świadomy, że to błąd.

Dostrzeżenie całego obrazu sytuacji dziejącej się wokół mnie kiedyś, a ściśle związanej z tematem nazwanym przez ogólnopolskie media jako Pogrom w Zawrożcu uświadomiło mnie w przekonaniu, iż nie mam na co czekać. – może lepiej utwierdziło mnie w przekonaniu?

Skorygowane wedle sugestii, brzmi lepiej.

 

Co do powtarzalności słów/gramatyki, staram się nad nią pracować. Czytam raz, drugi to co napisałem i nie jestem w stanie wychwycić wszystkiego…

Dostrzeżenie całego obrazu sytuacji dziejącej się wokół mnie kiedyś, a ściśle związanej z tematem nazwanym przez ogólnopolskie media jako Pogrom w Zawrożcu uświadomiło mnie w przekonaniu, iż nie mam na co czekać. – może lepiej utwierdziło mnie w przekonaniu?

Pamiętam o tej poradzie. To jest opowiadanie napisane jeszcze przed publikacją poprzedniego tekstu, a chciałem je dodać, ponieważ po prostu – subiektywnie mi się podoba, mimo że ma błędy których nie jestem w stanie odczytać “od tak”.

 

@regulatorzy 

Pawle, zaskakujące jest Twoje wyznanie. Skoro masz świadomość, że w opowiadaniu jest dużo błędów, czemu nie zrobiłeś nic, aby było ich przynajmniej mniej? Dlaczego nie skorzystałeś z betowania?

Mam świadomość o błędach których nie widzę – bardzo o coś takiego mi chodziło laugh Proszę nie traktować takiego wyznania jako chęć wrzucenia tutaj “byle czego”; zapewne nie widać, ale (na swoją miarę) staram się pisać najlepiej jak mogę i poprawiać na tyle, ile widzę.

 

@AdamKB, dziękuję za komentarz!

Przeczytałem, a teraz zastanawiam się, czy pisemne zeznanie siedemnastoletniej dziewczyny może mieć jakąkolwiek wartość dowodową.

Zapewne nie. Niemniej jednak obrałem żeński punkt widzenia w pisaniu i jakoś tak wyszło. Nie starałem się trzymać ogólnie zgodnej z prawem i faktami formy.

Dlaczego mi to przeszkadza? Nie pozwala na postawienie hipotezy czytelniczej, co tam się w końcu stało.

Taki był mój zamysł, by prawdziwe zakończenie powstało w głowie osoby czytającej.

No cóż, całość wygląda albo na sprytny zabieg Autora – weźcie się pomęczcie z domysłami, informacji dałem dosyć – albo na brak u Autora całościowej koncepcji – nastraszę, na ile się da, bez wyjawiania, co, kto, jak i kiedy, bo sam do końca tego nie wiem.

Starałem się skrzętnie ukryć jawne zakończenie, pozostawiając je w sferze domysłów. Jak wyszło? Zapewne źle.

 

Mam świadomość o błędach których nie widzę – bardzo o coś takiego mi chodziło laugh Proszę nie traktować takiego wyznania jako chęć wrzucenia tutaj “byle czego”; zapewne nie widać, ale (na swoją miarę) staram się pisać najlepiej jak mogę i poprawiać na tyle, ile widzę.

Rozumiem, Pawle. I zważ, że nie zarzuciłam Ci wrzucenia „byle czego”. No i dziwię się, że – skoro masz problemy z dostrzeżeniem błędów – nie korzystasz z bety.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rozumiem, Pawle, sama popełniam mnóstwo gaf, nikt nie ma pewności, że zamieszcza opowiadanie bezbłędne, lecz tym bardziej lepiej na razie pracować na tekstach krótszych, do tego, kilkakrotnie samodzielnie przeczytanych oraz – jak tutaj radzi Regulatorzy – betowanych.

 

Pozdrawiam Cię serdecznie. :)

Pecunia non olet

Rozumiem, Pawle. I zważ, że nie zarzuciłam Ci wrzucenia „byle czego”. No i dziwię się, że – skoro masz problemy z dostrzeżeniem błędów – nie korzystasz z bety.

Przyznam szczerze, że nie zagłębiałem się w aspekt betowania. Po prostu coś, co napisałem i wedle siebie poprawiłem wrzucam, kierując się w stronę kolejnego tekstu (mając skromną nadzieję, że każdy kolejny jest o choć odrobinę mniej kujący w oczy indecision).

Pozdrawiam Cię serdecznie. :)

Również pozdrawiam smiley

Przyznam szczerze, że nie zagłębiałem się w aspekt betowania. Po prostu coś, co napisałem i wedle siebie poprawiłem wrzucam, kierując się w stronę kolejnego tekstu…

A szkoda. Bo nim z czegoś zrezygnujesz, warto byłoby wiedzieć, czym to się je i czy rezygnacja jest uzasadniona. Zwłaszcza że Twój warsztat wymaga jeszcze wiele pracy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyznam szczerze, że nie zagłębiałem się w aspekt betowania. Po prostu coś, co napisałem i wedle siebie poprawiłem wrzucam, kierując się w stronę kolejnego tekstu (mając skromną nadzieję, że każdy kolejny jest o choć odrobinę mniej kujący w oczy indecision).

 

Wiem, wiem, postępowałam podobnie, a potem – kiedy już się zdecydowałam – długo nie umiałam znaleźć właściwej drogi zaproszenia do betowania. :)) Każdy się tu uczy, nikt nie wiedział wszystkiego od razu. :)

Teraz staram się korzystać, Betujący to osoby z dużym doświadczeniem, często nagradzani już i znający wymogi oraz ogólne zasady dobrego pisania. Naprawdę warto. To się bardzo przydaje. Jako Betujacy możesz także sprawdzić swoje rady wobec innych. A usterki u siebie znależć zawsze najtrudniej. :)

Oczywiście, nie wolno podchodzić do betowania jako do wygodnego oddania tekstu pełnego błędów, aby ktoś inny je wyłapał, wskazał i poprawił od A do Z. Tutaj raczej chodzi nie tyle o kwestie techniczne (chociaż też, oczywiście), ile o podejście do tematu, dyskusje nad logicznym układem treści, uporządkowanie opowiadania. Nakreśla się kierunki, a Autor sam musi podjąć decyzję, jak (i czy w ogóle) zamierza zmienić to i owo. Bardzo jest to przydatne przy tekstach konkursowych, a teraz mamy prawdziwy wysyp konkursów (patrz – “HydePark”). :)

 

Pozdrawiam serdecznie, Pawle. :)

 

 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka