- Opowiadanie: LabinnaH - POWISIEĆ JAK WINOGRONA...

POWISIEĆ JAK WINOGRONA...

SAMOTNOŚĆ W TŁUMIE.

POCZUCIE WINY.

...WIELKIE DOBRO ZECHCIAŁO, ŻEBYM NIE MIAŁ NA ZAWSZE PŁACZU W SOBIE...

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

POWISIEĆ JAK WINOGRONA...

Nie zatrzymujcie mnie. Biegnę, wpadam na czerwone światła, wstrzymuję rozpędzone samochody, oczy mam roziskrzone, usta otwarte, krzyczę i przeklinam. Muszę dalej, muszę zdążyć. Teraz w prawo, parking, schody, drzwi, korytarz, jestem…

– Andy, jesteś na kolejnej sesji hipnozy, powoli wracamy. Widzę, że byłeś tam, bo cały drżałeś, kiwałeś się na krześle, gałki oczu miałeś rozbiegane. Teraz będę liczył od pięciu do jednego. W tym czasie powoli otworzysz oczy i znajdziesz się tutaj. A teraz na spokojnie opowiedz mi jeszcze raz, po kolei, kim jesteś i co wtedy ci się wydarzyło? Jestem obok ciebie. Możesz zacząć.

Mam na imię Andy, teraz piętnaście lat. Od trzech, przebywam w szpitalu dla nerwowo chorych – nigdy inna nazwa. Tego dnia nie dałem sobie rady z dużą ilością czasu po szkole, chęcią pokazania swojej dorosłości. Nakazałem mu to zrobić. Wystarczy. Pomimo lekarstw nadal zbyt często przypominam sobie co się stało. Bywają noce, w których przeżywam koszmary i szaleńczy bieg tamtego popołudnia. 

 

Mark i ja mieszkaliśmy na tym samym podwórzu, chodziliśmy do jednej klasy. Codziennie nawijałem z chłopakami o onanizowaniu się, a on nie wiedział, o co chodzi. Ja przewodziłem bandą na podwórzu, on nigdy u nas się nie zaplątał. Matka wołała mnie z klatki schodowej z dziesiątym zapytaniem – „Kiedy synku odrobisz lekcje?”, jego matki nikt nigdy nie widział. Nie był i nie mógł być jednym z nas.

Właśnie zakończył się rok szkolny. Za chwilę wakacje. Tylko to się liczyło. Mało znałem Marka. Zawsze był sam. Nieobecny, niechętny do rozmowy, stale patrzący gdzieś w bok. Spaślak. Dziewczyny nie zauważały go, a chłopaki nie poczuli jeszcze, że jak komuś się spuści bańki, to w żołądku jest ciepło i miło. Więc go nie tłukli. I wtedy, w ostatni dzień przed labą, nasza pani wymyśliła, że dobrze będzie zrobić zdjęcie na schodach przed szkołą. Cała klasa. Ja – tak miałem – ustawiłem się obok niej w pierwszym rzędzie i nabzdyczyłem fałszywy uśmiech zdobywcy. Inni też oczy wybałuszyli. Niedługo potem woźny rozesłał zdjęcie i matka mi je pokazała. Mark bez żadnego sensownego powodu stał za mną i trzymał dłonie tuż nad moimi ramionami, nie dotykając ich. Bezsłownie chciał mi dać znać, że chce być moim kumplem. Mój ojciec kiedyś tak powiedział: „Jeśli ktoś wyróżni cię z otaczającej sfory wilków i obdarzy zaufaniem, wiedz, że dostałeś szansę na przyjaźń”. Oglądałem zdjęcie i słowa ojca ułożyły się w sensowną całość. Fajnie tak codziennie kimś się opiekować.

Po powrocie z wypoczynku podszedłem do Marka i bez zbytnich przygotowań spytałem, czy chce być moim kumplem. Zgodził się, choć jego oczy uciekły gdzieś w bok, podpowiadając, że nie powinien mi wierzyć. Po tygodniu były jasne i spokojne, a ja wiedziałem, co robić. Miałem go chronić i nie dopuścić, by stała mu się w szkole krzywda. 

Mark był tłusty, nieruchawy i nieśmiały. Bał się wszystkiego, łatwy cel. Gdy po lecie, siła młodych gówniarzy wzrastała na maksa, szkolni cwaniacy wiedzieli, że można mu spuszczać manto. Biciem w twarz, kopaniem w jaja i ciągnięciem za fiuta. Niejeden raz banda trzeciej klasy, po przegranej wojnie z piątą, chciała mścić się na Marku. Nie robili tego, bo ja byłem obok. Podprowadzałem go do szkoły i wracaliśmy razem, aż sytuacja się uspokoiła. Nic w zamian od niego nie chciałem.

 

Jak się ma dwanaście lat, to nikt, no nikt ci nie podskoczy. Ojciec w grobie, matka w pracy, a ja – tuż po szkole. Tyle czasu do ganiania.

Była jesień, ciemno i ślisko. Piąta po południu. Na głównym placu dzielnicy działo się to, co powinno. Cuchnący pijacy na ławkach. Zamroczone panny obok. Kałuże pełne gołębi. Falujący tłum, walący z tramwajów prosto do domów. Wielki świat, tu warto być. Ja, pełen luzu i bijącego z twarzy optymizmu i on, mój kumpel Mark. Grubas, nie kojarzący, pytający, zawsze potakujący. Taki układ. Postanowiliśmy trochę się pokręcić. Nie, żeby od razu coś wykręcić. 

„Tego dnia” wymyśliłem coś ekscytującego. Dziwne, że wcześniej do głowy mi to nie wpadło – czepianie się nie ludzi, ale tramwajów.

Drzwi w tych stalowych monstrach były ciężkie i ręcznie przesuwane. Oczywiście nikomu nie chciało się ich zamykać, więc pomosty cały czas były otwarte. W godzinach szczytu ci bardziej niecierpliwi i wiecznie się spieszący, wisieli na wysuniętych na zewnątrz klamkach i pałąkach, tworząc „po poetycku” nazywane – winogrona. Gdy masz dziesięć lat, chcesz udowodnić, że jesteś tym, z kim trzeba się liczyć. Tego popołudnia, podobnie do innych facetów, postanowiłem – jak winogrono – powisieć. On, Mark, nie zgłosił sprzeciwu. Zabawę można było rozpocząć.

Zawsze chciałem być odpowiedzialny za mojego kumpla. Stanąłem z nim na skraju trawnika, przysunąłem do siebie, żeby dobrze usłyszał i nakazałem:

– Mark, zapamiętaj, co ci święcie powiem. Jesteś trochę gruby i powolny, a nam potrzeba skrzydeł. Będziemy próbować dostać się na stopnie tego piekielnego giganta, który waży ze dwieście ton. Jest powolny i cholernie ciężki. Masz wskoczyć do ostatniego pomostu, tam gdzie ja. Rozumiesz? Powiedz głośno, prosto do mojego ucha, żebym usłyszał i zapamiętał, że ci o tym mówiłem.

– Tak, Andy. Rozumiem. Zrobię, jak każesz, Andy. Jestem tuż za tobą. Nie boję się. Obiecuję, Andy.

Tramwaj, ten olbrzym – mijałem go codziennie w drodze ze szkoły – zwalniał na zakręcie, prawie stawał, bo zwrotnica szyn musiała być automatycznie przełożona. Numer czternaście. Nic nadzwyczajnego. Nic, po prostu nic. Co czternaście może oznaczać dla normalnego, młodego chłopaka?

 

Rozpoczęliśmy atak. Mark był tuż za mną, pamiętam jego sapanie. Trochę pokrzykiwał, żeby dodać sobie werwy i pozbyć się strachu. Był, był tuż obok. Powoli podchodziliśmy do wolno jadącej czternastki. Na pomostach wisiały ogromne ilości szaleńców, którzy natychmiast chcieli dostać się do żony, mamusi, po córkę do przedszkola. Tłum wiszących samców, informujących błyszczącym wzrokiem, że nie oddadzą ani centymetra przestrzeni do zawiśnięcia. Było gorzej, niż sądziłem. Co zrobić, żeby się docisnąć? Zauważyłem, że na stopniu jest miejsce na but, a na uchwycenie jedną ręką całe dziesięć centymetrów. Wystarczy. Podbiegłem, wskoczyłem i osiągnąłem. W locie kopnąłem sąsiada, żeby odsunąć jego stopę i jestem, sukces, sława, mistrzostwo. Wiszę i jadę, ale kątem oka widzę, że Mark, tuż za mną, raz z lewej, raz z prawej, próbuje znaleźć skrawek „terenu”, jakieś coś, prawie nic. Nie daje rady, waha się, przybliża i oddala. Na sto procent nie załapie się obok mnie. Co teraz zrobi? I co ja mam z tym zrobić? Cholernie mało czasu. Tramwaj za moment opuści zakręt i zacznie przyspieszać. Krzyczę do niego, żeby przestał, żeby odszedł, dał spokój. On tego nigdy nie zrobi. „Mark, spierdalaj, zostaw, nie musisz!” A on się upiera, on coś musi, chce zrobić to, co ja i postanawia się zaczepić. Nie, nie obok mnie na pomoście przy końcu tramwaju. Postanawia wczepić się bliżej motorniczego. Widzę, jak ciężko podbiega, próbuje podskoczyć. Za chwilę zawiśnie. Boże, dlaczego tak wolno mu to idzie, dlaczego chce złapać to, czego nie ma. Ani centymetra na stopniu, ani milimetra na rączce do uchwytu. Gdzie on do cholery zawiśnie? „Mark, kurwa, stop! Nie bądź idiotą! Nakazuję. Stop”.

 

Tramwaj stoi, a Mark leży obok. – Mark. Jestem. Jestem przy tobie. Wszystko jest dobrze. Zaraz cię stąd wyciągnę. Daj chwilę. O Boże…

Patrzę na Marka, a widzę tylko jego oczy. Są tak zaskoczone, że aż odrętwiałe. Nigdy wcześniej nie widziałem tak zadziwionych ludzkich oczu. Dlaczego patrzą w jeden jedyny punkt? To niemożliwe. Chwila. Biegiem do szpitala. Na lekcji biologii o tym było i wiem, co robić. Tylko kilka minut.

Nie zatrzymujcie mnie. Biegnę, wpadam na czerwone światła, wstrzymuję rozpędzone samochody, oczy mam roziskrzone, usta otwarte, krzyczę i przeklinam. Muszę dalej, muszę zdążyć. Teraz w prawo, parking, schody, drzwi, korytarz, jestem… Gdzie ten cholerny szpital? To nie tu. Nie znalazłem. Nie zdążyłem. Co ja teraz zrobię?

Stoję i szlocham. Potwornie się boję. Jestem winny, bo go namówiłem i nie powstrzymałem. Moja wielka, wielka wina. Rozglądam się i kręcę. Ludzie obok tak na mnie patrzą, jakby wiedzieli, kim jestem i co mu zrobiłem. Nie mogę tego już dłużej dźwigać, nie utrzymam… Pełne życia i młodości, obie ręce jedynego mojego kumpla, wrzucam jak niepotrzebne już nic do pudła na odpadki – tuż obok wiszących na krawędzi brudnego kosza, starych, pomarszczonych winogron.

I wtedy… jakieś wielkie dobro, które zechciało, żebym nie miał na zawsze płaczu w sobie, okryło mnie wyrozumiałym ciepłem i szepnęło – popatrz synku, tam w koszu niczego nie ma, wydawało ci się. 

 

Zaufałem…

 

Koniec

Komentarze

Hej!

Mój drogi LabinnaH-u, Twoje teksty są niezwykłą kreacją i Ty sam jesteś niezwykłą kreacją, albo niezwykłą ludzką istotą, jeśli wolisz, która wprost pulsuje od emocji i uczuć i przelewa je w swoją twórczość. Czasami więcej w tym groteski i zgrywy, może trochę to surrealistyczne, ale czasami, tak jak teraz, jest śmiertelnie, dotkliwie wręcz poważne. Rozdzierające. Myślę, że masz w sobie wielki literacki potencjał, może niekoniecznie do fantastyki, która, mam wrażenie, wcale Cię nie przyciąga. Tobie trzeba realizmu, wiernego, dogłębnego realizmu, który tutaj niestety może nie znaleźć tyle zainteresowania i zrozumienia, ile byś chciał, skoro w końcu to portal miłośników fantastyki. Cóż, widzę tam na końcu jakąś nieśmiałą sugestię, boskiej (?), kosmicznej (?) obecności, tego, komu można zaufać. Zapewne chodziło Ci o niejednoznaczność, żeby czytelnik sam się domyślił, czy to właśnie Bóg, kosmita, a może po prostu psychoterapeuta był tą wyższą instancją, do której bohater chciałby się odwołać, której chciałby zawierzyć.

Właśnie to pragnienie zawierzenia, głęboko zakorzenione w naszej chrześcijańskiej kulturze, która przyniosła ludziom sakrament spowiedzi, pierwotnie dogłębnie oczyszczający i wyzwalający, teraz natomiast, obawiam się, bardzo skostniały i nie tak żywy, wydaje mi się centralnym motywem Twojego opowiadania. Pragnienie, które w świetle zaniku roli religii w życiu współczesnych ludzi, przestaje posiadać jasny sposób nasycenia się. Kiedy Bóg odchodzi powoli za mgłę niewiary, pozostawia po sobie wielką pustkę, której ludzie nie potrafią wypełnić. A każdy miał lub będzie miał w życiu takie momenty, kiedy czuje dotkliwie potrzebę zawierzenia czemuś wyższemu od siebie, kiedy sytuacja go przerasta i nie potrafi sobie z nią poradzić. Do pewnego stopnia rolę takiej wyższej instancji pełnią rodzice, ale potem człowiek dorasta i zaczyna dostrzegać, że i jego rodzice, jeśli wciąż ma z nimi taki głęboki kontakt, nie mają na wszystko odpowiedzi, że jedyne co mogą doradzić, to tylko na przykładzie własnych, również bolesnych doświadczeń. 

Mam jedną tylko uwagę techniczną. W jednym miejscu piszesz, że Twój bohater ma piętnaście lat i od pięciu jest w poprawczaku, przed opisem kluczowych wydarzeń natomiast stwierdzasz:

Jak się ma dwanaście lat, to nikt, no nikt ci nie podskoczy.

Nieco dalej natomiast Twój bohater znowu ma dziesięć lat. Myślę, że to szczegół, który wymaga poprawy.

Innym czytelnikom Twoja powaga może wydać się przesadzonym patosem, ale myślę, że te drobne niezręczności, które może gdzieś tam kryją się w narracji to tylko kwestia doszlifowania. To, co najważniejsze, czyli pisarską wrażliwość, już w sobie masz. Jesteś jak diament, który właśnie potrzebuje jeszcze trochę oszlifowania. Musisz też czasami okiełznać rozszalałe konie swojej narracji i (auto)kreacji, co dobrze potrafisz, jak pokazałeś na przykładzie tego tekstu.

Pozdrawiam!

Uff… Nastrój, kreacja świata zupełnie ciekawe, ale co się przede wszystkim rzuca w oczy: jakie rozeznanie w wadze swoich czynów może mieć dziesięciolatek (zakładam, że dziesięcio-, choć w jednym miejscu dałeś mu dwanaście) – i jaki jest sens stosowania wobec niego środków wolnościowych? Owszem, są państwa prawnego trzeciego świata, gdzie takie dzieci trafiają do domów poprawczych (a nawet gorzej), być może mamy szansę dołączyć do tego “elitarnego” grona i warto by to właśnie zgromić w tekście, a nie przyjmować jako obojętną rzeczywistość. Inna rzecz, że gdyby dwóch dorosłych facetów postanowiło przejechać się tramwajem metodą przyczepną (kto tak w ogóle teraz jeździ?) i jednemu odjęłoby łapki, to również chyba nie bardzo byłaby podstawa, aby drugiemu postawić zarzuty kryminalne.

Styl mocno rozbujany:

Gdy po lecie, siła młodych gówniarzy wzrastała na maksa, szkolni cwaniacy wiedzieli, że można mu spuszczać manto.

Mark, zapamiętaj, co ci święcie powiem. Jesteś trochę gruby i powolny, a nam potrzeba skrzydeł.

zechciało, żebym nie miał na zawsze płaczu w sobie, spowiło mnie wyrozumiałym ciepłem i szepnęło

Tu i ówdzie braki w przecinkach, na przykład „Kiedy synku odrobisz lekcje?” – synka wydzielić przecinkami.

Historia o tym, jak przywódca bandy nagle postanowił zaopiekować się klasową ofiarą po obejrzeniu zdjęcia, nie bardzo prawdopodobna psychologicznie. Opisane skrajne formy znęcania się rzadkie wśród dziesięciolatków, choć możliwe. W sumie mogę polecić opowiadanie Niziurskiego Grubas (ze zbioru Trzynasty występek), z grubsza ten sam temat i moim zdaniem lepiej zrealizowany.

 

P.S. W razie czego proszę nie biegać po mieście, wymachując cudzymi kończynami (co może budzić niezdrową sensację), lecz raczej owinąć je jałowym bandażem nasączonym zimną (nie lodowatą) wodą i czekać na przyjazd pogotowia.

Nie bardzo do mnie trafił powód, dla którego Andy zajął się Markiem, ale cieszę się, że to zrobił. Nieźle opisałeś zwyczajną, zdawałoby się, historię dziecięcej przyjaźni z tragicznym finałem i tylko nie udało mi się zrozumieć, dlaczego chłopiec od pięciu lat przebywa w domu poprawczym.

 

Ja prze­wo­dzi­łem bandą na po­dwó­rzu… → Ja prze­wo­dzi­łem bandzie na po­dwó­rzu… Lub: Ja dowodziłem bandą na po­dwó­rzu

 

i na­bz­dy­czy­łem fał­szy­wy uśmiech zdo­byw­cy. → Można nabzdyczyć się, ale nie można nabzdyczyć uśmiechu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Maldi – jesteś niesamowity – ja postawię ci pomn… (jeśli wcześniej, nie odej…).

Techniczne i dom poprawy na szpital zmieniłem.

Przy okazji – w “Siła woli…” – oczywiście nie mogłem być bohaterem (młode latka). A wstawienie osobistych wątków to brak kultury. Starając się niestety nowym tekścikiem ukorzyć Ośmiornicy za Edwarda – tak śmisznie to wyszło.

Trochę mnie martwisz, że „moja powaga” może wydawać się przesadzonym patosem. Podpowiedz mi „jaki rodzaj drobnych niezręczności” – czego wg ciebie jest ciut za dużo – żeby nikt nie sądził, że to jest patos – zależy mi (jak tobie), żeby prawie każdy odbierał to bez tak poważnego znaku zapytania! Możesz mi to krótko (nie wszystko rozumiem, co piszesz ha, ha, dlatego taka prośba), proszę uzmysłowić w tym opowiadaniu np. na priv?

Bardzo pomocne (jak zawsze) były twoje uwagi, za co kolejny raz z dużą pisarską przyjaźnią dziękuję,

LabinnaH

 

Ślimak Zagłady – naprawdę wielkie dzięki za super ważną uwagę o domu poprawy – zamieniłem na szpital i wyszło nieźle.

“Historia o tym, jak przywódca bandy nagle postanowił zaopiekować się klasową ofiarą po obejrzeniu zdjęcia, nie bardzo prawdopodobna psychologicznie”.

Masz kolejną rację, spróbuję się lekko bronić:

1.”przywódca bandy” – raczej podwórkowej – no, sam wiesz…

2.Przypomniał sobie ważne kilka zdań ojca, a sam widząc, co Markowi się przydarza, poczuł nagłą chęć bycia (ho, ho dwanaście lat) ważnym opiekunem – „Jeśli ktoś wyróżni cię z otaczającej sfory wilków i obdarzy zaufaniem, wiedz, że dostałeś szansę na przyjaźń”. Oglądałem zdjęcie i słowa ojca ułożyły się w sensowną całość. Fajnie tak codziennie kimś się opiekować”. Jeśli za mało – BĘDĘ WDZIĘCZNY – w jaką stronę jeszcze ciut to poszerzyć, proszę, ale nie nagabuję.

Znasz już mnie trochę – podpowiedz, co “z twojego” mogłoby mi pasować?

Miło cię poznać

LabinnH 

 

Regulatorzy – naprawdę wielkie dzięki za podpowiedzi, ale też, że się ciut spodobało. 

Kolejny raz jesteś łaskawa być, czuwać i pomagać – wspaniała, kumpelsko-pisarska postawa.

– techniczne oraz ‘dom poprawy’ na szpital wstawiłem.

“Nie bardzo do mnie trafił powód, dla którego Andy zajął się Markiem, ale cieszę się, że to zrobił”.

– Przypomniał sobie ważne kilka zdań ojca, a sam widząc, co Markowi się przydarza, po prostu poczuł chęć bycia (ho, ho dwanaście lat) ważnym opiekunem. „Jeśli ktoś wyróżni cię z otaczającej sfory wilków i obdarzy zaufaniem, wiedz, że dostałeś szansę na przyjaźń”. Oglądałem zdjęcie i słowa ojca ułożyły się w sensowną całość. Fajnie tak codziennie kimś się opiekować”. 

W przyjaźni

LabinnaH

LabinnaHu, bardzo dziękuję za uznanie i za wyjaśnienie – opis zdjęcia i fragment z wypowiedzią ojca oczywiście przeczytałam, ale gest Marka wydał mi się zbyt błahy, aby tak poruszyć Andy’ego, no ale też nigdy nie byłam dwunastoletnim chłopcem. Umieszczenie chłopca w szpitalu uważam za dobre posunięcie.

 Cieszę się, że uznałeś uwagi na przydatne. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I ja myślę, że ze szpitalem jest dużo lepiej. Nie czuję się zbyt pewnie w opisywaniu młodzieżowych zachowań stadnych, ale pod rozwagę – chyba wydałoby mi się to bardziej naturalne, gdyby Andy już wcześniej był niezadowolony ze swoich relacji z tamtą grupą, nie uważał ich za prawdziwych kolegów, coraz mniej lubił z nimi spędzać czas.

Mogę Cię nie znać na tyle, aby wiedzieć, co Ci przypadnie do gustu. Zdaje się, że większość komentujących uznawała za moje najlepsze opowiadanie jak dotąd Sześćdziesiąt cztery, chyba że akurat wolałbyś coś wierszowanego. W każdym razie z pewnością będzie mi miło, jeżeli znajdziesz czas, aby któreś przejrzeć.

Przejmujące. Obawiam się tylko, że dla wielu nie będzie do końca zrozumiałe, dopóki nie zobaczą na jakimś filmie, że jazda ‘na winogrona’ tramwajem, to nie wymysł fantasty. :(

Ponowne dzięki za ‘dom poprawy’, już zamieniłem. 

Masz kolejną rację – “bardziej naturalne, gdyby Andy już wcześniej był niezadowolony ze swoich relacji z tamtą grupą, nie uważał ich za prawdziwych kolegów, coraz mniej lubił z nimi spędzać czas” – mam to zapisane – niedługo w to ‘wejdę’ i spróbuję “dolepszyć”.

Oczywiście, sam grając trochę w szachy – przeczytalem “Sześćdziesiąt cztery”. Będąc SETNYM (co za honor) orędownikiem mistrzostwa tego opowiadania, powtarzam achy i ochy, wyrzucając minusy.

Zgadzam się z twoim założeniem:

“To właśnie był mój podstawowy zamiar – opisać dobrą partię szachów tak, aby nawet osoba zupełnie niezwiązana z tematem mogła docenić jej piękno i poczuć pewne zainteresowanie”.

Lepiej niż Bruce nie podkreślilbym tego, co również zauważam: “Bardzo charakterystyczne nawiązania do scen bitewnych i taktyki prowadzenia walki, przy jednocześnie wyraźnie podkreślonych odniesieniach do ważnego okresu historycznego, także dodają tekstowi istotnego znaczenia”, oraz – język doskonały.

p.s.

Jest coś, co nas trochę łączy (bez zmyłek, proszę – uwielbiam tylko kobiety) – cytat: Posługiwanie się językiem przychodzi mi swobodnie, muszę tylko – jak widać – uważać, aby nie przedobrzyć, ograniczać zbędne przymiotniki, nazbyt kwieciste dopowiedzenia ha, ha (wiem sam coś na ten temat – ale pracuuuję).

Pozdrawiam przyjaźnie

LabinnaH

regulatorzy, czyli REG

“…ale gest Marka wydał mi się zbyt błahy, aby tak poruszyć Andy’ego” – kolejny raz DZIĘK – zapisalem i popracuję.

Pozdrawiam

LabinnaH

Chwalebne postanowienie, LabinnaHu. Tylko pamiętaj, żebyś się zbytnio nie przemęczał. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wspaniale, że przeczytałeś i przypadło Ci do gustu! Potwierdza się jednak zaobserwowana już wcześniej tendencja, że ten tekst najlepiej trafia do czytelników, którzy zetknęli się uprzednio z szachami. Jeżeli miałem zamiar zaciekawić osoby całkiem ich nieznające, był chyba zbyt ambitny jak na moje możliwości literackie.

– Andy, jesteś na kolejnej sesji hipnozy, powoli wracamy. Widzę, że byłeś tam, bo cały drżałeś, kiwałeś się na krześle, gałki oczu miałeś rozbiegane. Utrzymaj to w sobie. Teraz będę liczył od pięciu do jednego. W tym czasie powoli otworzysz oczy i znajdziesz się tutaj. A teraz na spokojnie opowiedz mi jeszcze raz, po kolei, kim jesteś i co wtedy ci się wydarzyło? Jestem obok ciebie. Możesz zacząć.

Nie wysyła się kogoś w koszmar samego. Pacjent w hipnozie na bieżąco opowiada, i w każdej chwili może ów koszmar opuścić. Nie musi siedzieć do końca, utrzymywać czegoś w sobie.

 

Ok, spróbuję rozgryźć, co opowiedziałeś, ale uprzedzam, że moje interpretacje czasem są zaskakujące dla autorów ;)

Hipnoza jest stosowana wówczas, gdy ktoś nie pamięta, co się wydarzyło, a jednocześnie te traumatyczne zdarzenia mają wpływ na jego życie. Zakończenie mówi mi, że wielkie dobro dało bohaterowi dobro zapomnienia, które jednak okazało się wcale nie takie dobre ;) I tu się z Tobą zgadzam, te zapomniane traumatyczne wydarzenia są gorsze, bo póki człowiek pamięta, może coś z tym zrobić: przepracować, odżałować, w przypadku wyparcia – coś dolega, ale cholera wie, co.

Trochę mam wątpliwości do przedstawienia Andego przed wypadkiem. Z jednej strony jest przywódcą podwórkowej bandy, lubi rozrabiać, a z drugiej strony zajmuje się nielubianym kolegą. I nie jest to na zasadzie, że Marek jest kimś w rodzaju podwładnego drugiej kategorii, na którym można się wyżywać, a on i tak będzie patrzył z uwielbieniem. Tu jest autentyczna opiekuńczość, bez chęci upokorzenia drugiej osoby. A to oznacza, że Andy nie jest takim twardzielem, na jakiego chce pozować, że pod tą maską rozrabiaki, kryje się wrażliwiec. Jednocześnie nie widać tego. Coś by się tu przydało jeszcze, żeby czytelnik mógł tę ukrytą wrażliwość dostrzec, inaczej postać będzie się wydawała niespójna.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ho, ho, ho – Irka Luz (Loża) zawitała w moje skromne greenhornowe progi. Bardzo dziękuję.

Hipnoza – bywałem, bywałem, zatem częściowo masz rację – wywalam zdanie “Utrzymaj to w sobie”. Ono oczywiście powinno zabrzmieć po sesji. Tu opisany jest już sam koniec hipnozy.

“Zakończenie mówi mi, że wielkie dobro dało bohaterowi dobro zapomnienia, które jednak okazało się wcale nie takie dobre” – potwierdzam, co napisałaś. A propos wielkiego dobra… – po napisaniu opka, jakiś czas było mi przykro, że Andy-ego pozostawiłem w tak dużym poczuciu winy i, nagle… (dobroć pisarza?), dopisałem ten element zakończenia. To nie dziwne – poczułem się lepiej. 

‘Pisarz – jego dzieło’, jak rzeźbiarze w podobnej sytuacji sobie z tym radzą…?

Wracając do tekstu.

Loża – to Loża. Kolejna racja.

“Tu jest autentyczna opiekuńczość, bez chęci upokorzenia drugiej osoby. A to oznacza, że Andy nie jest takim twardzielem, na jakiego chce pozować, że pod tą maską rozrabiaki, kryje się wrażliwiec” – pięknie ODCZUŁAŚ te emocje.

Twoja rada: “Jednocześnie nie widać tego. Coś by się tu przydało jeszcze, żeby czytelnik mógł tę ukrytą wrażliwość dostrzec, inaczej postać będzie się wydawała niespójna” – tak, tak i tak. Już to dopełniam, mając “u siebie”… ha, ha, sporo cech Andy-ego.

Widzę, że nawet w tak wysublimowanej grupie entuzjastów fantastyki – warto czasem wpleść coś z ludzkich (tu i teraz) emocji. Sporo przyjaciół pisarzy dziękowało mi za to. Thanks.

Nie za często mam farta, żeby LOŻA ‘wpadała’ pomóc mi w ‘emocjonalnych’ tekstach – spróbuj “On czyli ja” czy fantastyka “Pocałowałem swoją dłoń” – masz dobrego czuja, a ja się nadal uczę.

Dziękując, pozdrawiam.

LabinnaH 

 

 

 

 

Nowa Fantastyka