- Opowiadanie: ArS_ - Golem

Golem

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Golem

Syk napędzanych parą, wielolufowych karabinów zagłuszał pozostałe dźwięki. Golemy ustawione w tyralierę próbowały przedrzeć się do katedry. Tysiące pocisków wyrzucanych z wizgiem z luf pruło powietrze. Trzymało ogary meness w bezpiecznej odległości. Z każdą chwilą stawała się ona jednak mniejsza. Kolejne bestie o srebrnej skórze, odbijając się łapami od ścian zawalonych budynków, biegły w ich kierunku.

Gint strzelił w ostatnim momencie. Flara, broń rzemieślników, wyrzuciła z siebie drobinki kryształu. Błyszczące srebrzyście ciało spadło w pół skoku i koziołkując, dotoczyło mu się pod nogi. Zanim zdążył się dobrze przyjrzeć tej straszliwej karykaturze psa, truchło zaczęło się rozwiewać. Kryształ był jedyną skuteczną bronią przeciwko meness. Brat Gintautas wolał nie myśleć, jak duże zapasy dziś zużyją.

Wyrzucane przez golemy, przy każdym ruchu i strzale, obłoki pary przesłaniały widok, dlatego Gint dopiero teraz zorientował się, że pomimo osłony oddziału grenadierów Viktora, ogary przedarły się bliżej. Zbyt blisko. Stalowe kły potworów rozszarpywały właśnie pancerz jednego z golemów. Obłoki pary waliły w niebo, gdy odpadały kolejne części maszyny. Oparów było już tyle, że ledwo dało się widzieć. Tylko para i srebrne błyski, i czerwień pod stopami. Potwory przedarły się przez pancerz. Musiały sięgnąć ciała wewnątrz. Gint doskonale zdawał sobie sprawę kto i jaką cenę zapłacił, aby golemy mogły powstać.

Przed walczącymi, spomiędzy białych kłębów, wyłoniły się nagle granatowe mundury grenadierów. Bojarzy błyskawicznie ruszyli w kierunku golema. W stronę kąsających go bestii poleciały dwa granaty. Nie więcej niż absolutnie konieczne. Wiele godzin treningu jaki przechodzili opłaciło się. Pociski zatoczyły wysokie łuki i trafiły, jak zwykle, celnie. Bojarzy zniknęli, stopili się na powrót z otaczającą ze wszystkich stron bielą, najwyraźniej w ogóle nie zauważając Gintautasa. W chwilę potem metalowe ścianki granatów rozerwało tysiące odłamków kryształu uwięzionego wewnątrz.

Nim Gint, otoczony okrzykami i odgłosami niewidzialnych strzałów, dobiegł na miejsce, ciała ogarów już się rozwiały. Na ziemi leżał jedynie dogorywający golem. Krew wypływała spod porozrywanego pancerza, zostawiając na nim czerwone plamy, tak podobne do rdzy. Ludzka twarz widoczna spod zniszczonego hełmu, drgała w spazmach. Gint znał tego człowieka. Był mieszczaninem, nazywał się Radko, jeśli Gintautas dobrze zapamiętał. Człowiekiem, który poświęcił tak wiele, aby bronić ukochanych.

Z wprawą godną prawdziwego rzemieślnika, wsunął rękę pod pancerz umierającego i wyrwał uwięziony tam kryształ. Chciałby móc powiedzieć, że chodziło o skrócenie jego cierpień, ale byłoby to kłamstwem. Kryształ był zbyt cenny aby go zostawić. Nie patrzył już jak gasną oczy golema. Ruszył za dwójką grenadierów, którą widział przed chwilą. Musiał znaleźć resztę oddziału. Niepotrzebnie się oddzielił.

– Gdzie, do cholery, byłeś!? – przywitał go ciepło Viktor, wybiegając zza prowizorycznej osłony. – Wiesz, że czują gdzie jesteś. Mogli cię dorwać w każdej chwili.

Był spocony. Długie, czarne włosy posklejane miał krwią. Szara kurta była przecięta na piersi i podbiegała już czerwienią. Dyszał ciężko.

– Nie przy takiej ilości golemów. Są dla nich wyraźniejsze niż ja. Poza tym widzę, że nieźle sobie radzicie beze mnie – spojrzał wymownie na rany Viktora. – Daj przyjrzę się temu.

– Nie ma czasu, nadchodzą! Strzelać bez rozkazu!

Karabiny otaczających ich golemów znów zafurkotały. Pociski z sykiem przecięły powietrze. Wybuchy granatów co chwilę zagłuszały wizgi wystrzałów. W powietrze uderzyło jeszcze więcej pary. Kolejne fale ogarów odbijały się od oddziału. Viktor raz po raz strzelał, ze swojego pistoletu parowego. Gint raz po raz ze swej wiernej flary. Mimo to ogary docierały coraz bliżej.

– Czy oni nigdy się nie skończą? – wydyszał Viktor, pomiędzy jednym, a drugim strzałem.

– Taka ilość napędzanych kryształami golemów jest dla nich jak wielkie ognisko – odpowiedział Gint. – Przyciągamy je. Musimy spróbować ruszyć do przodu. Tam są ludzie.

– Być może jeszcze są… – powiedział Viktor, tak cicho, że jego przyjaciel nie mógł tego słyszeć.

Brat Gintautas oparł się plecami o kawałek zrujnowanej ściany, która służyła im teraz za osłonę. Po jego obu stronach golemy i ludzie miotali pociski. Wyciągnął zdobyty wcześniej kryształ. Otoczył go dłońmi.

-Co ty… ? – zdziwił się Viktor.

Kryształ zaczął pulsować błękitnym światłem. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Viktor strzelił kilka razy. Gdy znów spojrzał na kryształ ten świecił już jednostajnym światłem. Gint otworzył dłonie. Światło wciąż narastało.

– Rzuć w sam środek – Gint przekrzykiwał kolejną salwę golemów, podając Viktorowi kryształ.

Nie zadając zbędnych pytań bojar cisnął pociskiem, daleko, poza widoczne linie nadbiegających ogarów.

– Kryć się! – zdążył jeszcze krzyknąć, nim fala błękitnego światła oblała wszystko dokoła, a odgłos wybuchu praktycznie ich ogłuszył.

– Ruszamy – zawołał Gint, wstając. – Ruszaj się. Zbieraj ludzi. Mamy chwilę przerwy od nich. Może zdążymy dobiec.

Ogłuszonemu wybuchem Viktorowi chwilę zajął powrót do rzeczywistości. Chciał już wydać komendę, lecz słowa zamarły mu na ustach. Czerwona błyskawica uderzyła w jednego z golemów i rozdarła go na strzępy. Przez sekundę słychać było huk grzmotu rozrywający powietrze, a potem nastała cisza.

Po chwili zniszczone ściany domów poczęły niknąć w nadciągającym z końca ulicy mroku. Wszyscy zamarli sparaliżowani strachem. Nawet golemy czekały.

– Lord… – dał się słyszeć zabobonny szept grenadierów.

Mrok rozlewał się na boczne ulice, otaczał ich niby kokonem. Przekształcał białą parę w czarne obłoki. Nie zajęło długo nim zasłonił niebo. Nikt się nie ruszał, a coś nadchodziło z ciemności. Otoczone czerwoną łuną. Gintowi zdawało się, że w panującej ciszy wyraźnie słyszy dudniące kroki. Jeden za drugim. Pewna swej zdobyczy istota nie śpieszyła się. Nie miała powodu. Nikt jeszcze nie przetrwał konfrontacji z lordem meness.

– Co jest!? Przygotować się – krzyk Viktora przeciął ciszę. – Nie byliście szkoleni do spania. Ruszać się. Osłaniać golemy.

Kiedy wiedzieni wpajanym od maleńkości odruchem, że rozkazów należy słuchać, grenadierzy ruszyli na pozycje, a golemy kierowane przez Ginta poczęły ustawiać się w formacji, uderzyła kolejna błyskawica. W chwili gdy ciała czterech grenadierów i kolejnego golema upadły na bruk, reszta zaczęła strzelać. Pociski leciały w mrok. Na ślepo. Żaden z nich zapewne nie trafił.

Lord, najwidoczniej postanowił nie dawać im drugiej szansy na otrząśnięcie się. Smugi czerwonego światła uderzały raz za razem. Wyrzucały w powietrze równie łatwo grenadierów jak i golemy. Kolejna błyskawica trafiła obok przeładowującego właśnie flarę Ginta. Podleciał w górę i ciężko uderzył głową o bruk.

Zdążył odzyskać przytomność w chwili, gdy resztki oddziału były masakrowane. Zobaczył jak czerwone światło uderza w pierś Viktora. Nawet nie miał siły krzyknąć.

Potem była już tylko cisza i tężejący dokoła mrok. Lord nadchodził. Gint mógł tylko patrzeć na ciała ludzi, których poprowadził do walki wbrew rozkazom. Czy zrobił słusznie? Nie miało to już wielkiego znaczenia. Nie dla nich. Cenę za decyzje wielkich zawsze płacą malutcy.

 

Jeszcze nie tak dawno stali na wzgórzu, tuż przed sektorem dwudziestym trzecim. Kniaź, najważniejszy pośród bojarów i brat Miglius, zastępca wielkiego mistrza rzemieślników przeglądali armię. Chwilę temu przeszli obok golemów Gintautasa, oraz grenadierów Viktora nie zgłaszając żadnych uwag. Żołnierze wyraźnie odetchnęli, kiedy czujne oko głównego dowódcy ich minęło. Viktor podszedł do przyjaciela. Nie mógł nie zauważyć jego podenerwowania. Tego jak niespokojnie poruszał ogoloną głową, jak szarpał za poły ciężkiego, brązowego habitu, jak przechadzał się wzdłuż linii wojsk.

– Wygląda, że to już niedługo – zaczął Viktor.

– Mamy ruszyć jak tylko mieszczanie zaatakują i ściągną na siebie główny siły wroga – Gint jak zwykle przeszedł do konkretów.

– Nie zazdroszczę im tego zadania. Będzie straszna jatka.

– To cena jaką zgodzili się zapłacić za bunt.

– Nie sądzisz, że już i tak jest trochę za wysoka – bojar spojrzał wymownie na stojące za nimi golemy.

– Staram się o tym nie myśleć. Poza tym, my też nie będziemy mieli łatwego zadania Viktor. Musimy przedostać się do katedry, by ożywić kryształ i podnieść barierę. Tylko tak możemy przegonić meness.

– Ty musisz się przedostać, tylko rzemieślnik może to zrobić – poprawił go. – My jesteśmy tam tylko by umożliwić Ci przejście. Ba, cała ta armia stoi tu tylko po to, żeby dać Ci szansę dostania się do środka.

– Nie musisz mi przypominać…

– Wybacz, wiem, że to niełatwe – Viktor na chwilę zawiesił głos. – Nie martw się, nie dam im Cię dopaść. Wielki mistrz by mi tego nie darował – wyszczerzył równe, białe zęby, w typowym dla siebie szelmowski uśmiechu. – Jego ulubiony rzemieślnik, a do tego inkwizytor. Źle by to wyglądało w moich papierach – pokiwał głową z udawaną zadumą. – Poza tym dalej jesteś mi winny pieniądze po ostatniej partii cytadeli.

– Nie zgadzam się! – brat Gintautas się wyraźnie wzburzył. – Ta gra jest nielogiczna. Wszystko zależy od szczęścia i…

Słowa zamarły na ustach rzemieślnika, gdy ziemią za barierą wstrząsnęły wybuchy.

– Zaczyna się – Viktor już się nie uśmiechał. – Lepiej się przygotujmy.

Być może Viktor miał jak przygotowywać swoich ludzi. Gint nie. Golemy były wiecznie gotowe. Zawsze czekały. Gintautas czekał z nimi. Przyglądał się im. To jeszcze chwilę zajmie. Widział Golemy, ale pamiętał ludzi. Pamiętał jak stali w głównej sali Katedry Zero, przed wielkim mistrzem.

 

Małe sylwetki mieszczan ginęły w ogromie wielkiego pomieszczenia. Kulili się do siebie, przerażeni miejscem do którego ich wpuszczono. Zdawali sobie sprawę, że nie pasują tu ni urodzeniem, ni strojem. Brudni, w potarganych portkach i kurtach, często bez butów, miętosząc w rękach ściągnięte z głowy byle jakie czapki.

– Zbliżcie się – głos wielkiego mistrza rzemieślników, jednego z dwójcy sprawującej faktyczną władzę w mieście, odbił się echem od rzędów ocienionych kolumn. Uderzył w grupkę na raz ze wszystkich stron.

Niepewnie ruszyli naprzód, zbliżając się do schodów na szczycie których, na swym fotelu siedział właściciel głosu. Stanęli w snopie światła, które spadało spod powały, zza pleców mistrza i jego doradców, wprost na nich. Oślepiało. Nie pozwalało na dłużej spojrzeć w kierunku rzemieślników. Wszystko było tak skonstruowane, by onieśmielić tych, którzy stawali przed najwyższą władzą religijną w Mieście. Nie należy ukrywać, że działało.

– Słucham was – głos wielkiego mistrza znów odbił się echem po komnacie.

– Panie – zaczął niepewnie jeden z mieszczan, wypchnięty przez innych na przód.

– Jak się nazywasz?

– Zwą mnie Radko Panie.

– Zatem z czym przychodzisz Radko?

– Panie, pomocy prosimy. Nasze rodziny, nasz dobytek, wszystko to we władzy meness teraz. Bariera opadła…

Przerwał mu drżący skrywaną niechęcią głos, należący do zastępcy wielkiego mistrza, brata Migliusa:

– Bariera opadła ponieważ zbuntowaliście się! Podnieśliście rękę na tych, których magowie wybrali, aby wam przewodzić. Tych, którzy nie dali rady uciec z sektora, zabiliście bez litości. Zatem zostaliście ukarani. Magowie odwrócili od was swą twarz.

– Panie, my wiemy, żeśmy źle zrobili. Prosimy o przebaczenie. Poniesiemy karę. Nie każcie naszych dzieci za grzechy ojców.

– Wielcy magowie – odezwał się powracający w setkach odbić głos mistrza – otaczają nas opieką. Ich nieustające poświęcenie, ich wieczna warta na szczycie Katedry, ich wieczny wysiłek w podtrzymywaniu bariery, która odgradza nas od meness, pozwala nam spać spokojnie. Niemniej wyznaczyli zasady, którymi musimy się kierować. Bojarowie mają zapewniać bezpieczeństwo militarne i dostawy kryształu. Rzemieślnicy, obdarzeni mocą, pilnować technologii kryształu, zapewniać funkcjonowanie maszyn i wyszukiwać skażonych dotykiem meness. Wy, mieszczanie, mieliście pomagać tak jak potraficie, dostarczać żywność, pracować w kopalniach. W swej głupocie stanęliście nie tylko przeciwko rzemieślnikom czy bojarom, ale również przeciwko magom.

Sylwetki mieszczan kurczyły się coraz bardziej pod naporem słów mistrza. Ten zawiesił na chwilę głos, by po chwili znów kontynuować:

– Tak doprowadziliście do swego upadku. Magowie odwrócili się od was. Poznaliście co to znaczy, żyć poza ochroną bariery. Teraz cenę za waszą decyzję płacą wasi najbliżsi. Jednakże chcemy wam pomóc. Magowie są litościwi.

Słowa mistrza wywołały poruszenie. Część z mieszczan chyba pierwszy raz naprawdę uwierzyła, że mogą otrzymać pomoc.

– Mimo to – powrócił wcześniejszy, niechętny głos – odbicie terenu z rąk meness nie jest sprawą prostą. Będziemy potrzebować siły militarnej jaką do tej pory nie dysponowaliśmy. Część z was powróci do sektora dwadzieścia trzy, by przygotować powstanie przeciwko meness. Ci, którzy pozostaną, dostąpią zaszczytu wzmocnienia armii jako golemy. Taka jest cena waszego odkupienia.

Szmery znów wybuchły pomiędzy mieszczanami.

Niespodzianie, nieruchoma do tej pory postać, stojąca na lewo od mistrza, poruszyła się.

– Mistrzu – rzemieślnik uklęknął przed siedzącym na fotelu.

Mieszczanie mieli teraz chwilę by obejrzeć jego okrytą ciężkim habitem sylwetkę. Bezbłędnie rozpoznali wyszyte na plecach koło zębate otoczone płomieniami – znak inkwizycji . Wstrzymali oddech pewni najgorszego.

– Tak bracie Gintautas.

– Mistrzu nie wieżę, by to miała być prawda. Ludzkie golemy? Przecież odeszliśmy od tego wieki temu. To bestialskie, zamknąć ich po wieki w maszynach. Obedrzeć z ludzkich uczuć. Zrobić z nich narzędzie!

– Taka jest cena buntu! – brat Miglius przerwał mu swym nieżyczliwym głosem.

– Mistrzu – Gint kontynuował, nie zwracając uwagi na wtrącenie – ci ludzie zbuntowali się, to prawda. Niemniej nikt nie zadał pytania dlaczego. Popełnili błąd to pewne, ale pchnęła ich do tego desperacja. Głodowali, a ci którzy mieli się nimi opiekować, nie robili sobie z tego zgoła nic. Czy teraz chcemy ich jeszcze karać za błędy jakie popełnili ich opiekunowie? Chcemy zamienić ich w bezduszne maszyny? Odebrać coś znacznie więcej niż życie?

– Decyzja została podjęta – głos mistrza powrócił. – Żeby mieć szansę odzyskania sektora musimy to zrobić. Magowie przemówili. A co powiecie wy? -zwrócił się do mieszczan.

W grupie znów wybuchła gwałtowna, acz wyjątkowo cicha dyskusja. Dyskutanci bowiem nie śmieli podnieść głosu w takim miejscu. Po chwili ten zwany Radko, znów został wypchnięty przed szereg.

– Panie, wydaje się, że wyboru nijakiego nie mamy. Jeśli to ma uratować nasze rodziny, to się zgadzamy.

Cena decyzji wielkich musi zostać zapłacona.

 

I znów, pomyślał Gint patrząc na golemy stojące za nim na wzgórzu, decyzję podjęli wielcy, ale rachunek zapłacili malutcy. Zza fioletowej kurtyny bariery widać było kolejne coraz wyraźniejsze rozbłyski. Widocznie bomby kryształowe, które potajemnie wysłano powstańcom naprawdę dotarły.

Golemy poruszały się niespokojnie. Resztki wspomnień z dawnego życia ciągnęły ich by pomóc walczącym. Teraz już niedługo, zaraz ruszą. Tylko czekać rozkazu.

 

Oddział mieszczan, prowadzony przez Mieszka, biegnie korytarzem częściowo zawalonej kamienicy. Spod nóg tryskają im kawałki zniszczonych ścian. Starają się nie oddychać zbyt głośno, by nie zwabić ogarów. I biegną. Biegną tam gdzie prowadzi ich Mieszko, jeden z kurierów. Przed powstaniem transportował broń dostarczoną przez rzemieślników. Był jeden z nielicznych, którym wycieczka za barierę udała się więcej niż raz. To dzięki dowódcy cały oddział był wyposażony w karabiny parowe. Byli mu za to wdzięczni.

Stać! Ręka zwiadowcy podnosi się w sygnale ostrzeżenia. Są na ulicy, w momencie rozumieją powstańcy. Zatem kolejny atak.

Patrzą na siebie wzajemnie. Kiwają głowami ze zrozumieniem i zaczynają.

Pierwszy na środek leci ładunek wybuchowy. Ostatni jaki im został. Potem zaczynają strzelać. Zająć jak najwięcej meness walką. Odciągnąć od katedry. A potem czekać na pomoc zza bariery. Tylko jak długo można czekać, zastanawia się Mieszko celując w ogara. W myśli liczy amunicję. Zostało 5 nabojów. Już powinni wkraczać. Wystrzeliwuje kolejne pociski, ale ogarów nie ubywa. Widzi jednego, szczególnie wielkiego, który pędzi w jego kierunku. Licznik w jego myśli wskazuje zero. Naciska spust mimo to. Co jeśli nie przyjdą, myśli jeszcze, gdy ogar rzuca mu się do gardła.

 

Dalej nie było rozkazu. Żadne z flag sygnalizacyjnych nawet nie zadrgały. W komunikatorze cisza. Golemy były już bardzo niespokojne. Powstrzymywała je tylko wola Ginatutasa. W końcu, po niemiłosiernie długim oczekiwaniu, młody, tykowaty rzemieślnik, o nieprzyjemnie napiętej twarzy przyniósł list. Brat Vilius, zaufany Migliusa jeśli Gint rozpoznał poprawnie. Czemu nie skontaktowali się przez komunikator, zastanawiał się, łamiąc pieczęć. Zaczął czytać. Mimo, że miał wszystko czarno na białym, nie wierzył własnym oczom.

– Co to ma znaczyć? – zapytał.

– Wydaje mi się, że rozkazy są jasne – głos tego, którego Gint pamiętał jako Viliusa był nad wyraz spokojny.

– W żadnym przypadku nie atakować?! – wykrzyczał. Golemy, jakby reagując na te słowa, zaczęły się podnosić do pozycji bojowych.

– Taki jest rozkaz.

– Zostawiamy mieszczan na pewną śmierć! Pozwalamy im się wykrwawić w bezsensownym powstaniu! Co potem? Kiedy meness odejdą, bo nie będzie tam już ludzi, odbijemy katedrę szybkim wypadem?

– Taki jest, jak sądzę, plan dowództwa.

– Głupcy! A co jeśli meness zostawią strażników. Stracimy zaskoczenie. Z resztą nieważne: oni tam giną!

– Zdradzili. Nasze golemy nie będą walczyć za mieszczan – głos Viliusa podnosił się. – Zwłaszcza za zdrajców.

– Zapomniałeś już kto jest w środku? – Ginatautas wskazał na nerwowo poruszające się za nim maszyny.

Myśli galopowały mu w głowie. Jak mogą poświęcić tyle żyć. Nie mógł znieść takiej zdrady. Nie, po prostu nie mógł. Dość, zdecydował. Nie mógł się zgodzić, by wziąć w tym udział.

– Atakować – wrzasnął, jednocześnie odpychając posłańca.

Rzucił się wraz z golemami do ataku. Po chwili dołączył do niego Viktor ze swoimi grenadierami. Ruszyli w dół zbocza. Nagle wielkie, buchające parą cielska golemów zatrzymały się bezsilne. Gintautas rozejrzał się. Na wzgórzu, z którego zbiegli, stała postać. Zaufany Migliusa, młody, ambitny brat Vilius, ścierał krew płynącą po wardze i ściskał kryształowy sterownik. Nie ufali Gintowi, dlatego nie skontaktowali się przez komunikator. Przysłali tego sługusa, żeby go przypilnował. Gintautas wyciągnął swój kontroler. Skoncentrował myśli na krysztale. Kilka golemów ruszyło powoli, łamiąc wstrzymującą je barierę. Poczuł jak z nosa zaczyna kapać mu krew. Musieli założyć blokady. Jeszcze trochę, pomyślał, gdy nagle sterownik zajął się błękitnym płomieniem. Upuścił go. Postać na wzgórzu również odrzuciła swój, po czym zaczęła tarzać się po ziemi próbując ugasić obejmujące ją płomienie. Wstrzymywane dotąd Golemy całkiem zamarły pozbawione energii. Do ataku ruszyła jedynie nieznaczna część, uwolniona wcześniej. Trudno, będzie musiało wystarczyć, myślał Gint ruszając za golemami.

 

Lord nadchodził. Gint nie miał dość siły by się podnieść. Leżał tylko na brzuchu, tempo wpatrując się w miejsce, gdzie znajdował się zniszczony golem i schowany za nim Viktor. Widział tylko głowę przyjaciela opartą na beczkowatym korpusie. Bojar był nieprzytomny, a być może martwy. Nikt dookoła się nie ruszał. Tyle ciał. Ginatutas zastanawiał się czy jest tu jedynym żywym. Zdawał sobie niejasno sprawę, że musi być w szoku, ponieważ nie odczuwał właściwie żadnego strachu. Tylko smutek i żal.

W otaczających wszystko ciemności i ciszy, rozbrzmiewały kroki. Lord nadchodził. Rzemieślnik czekał.

I wtedy niebo zalało fioletowe światło. Czyżby ktoś dotarł do katedry? Bariera podnosiła się. Powoli po niebie toczyła się purpurowa fala, kąpiąc krajobraz w sinym blasku. Cień niechętnie zaczął ustępować. Jednak, pomyślał Gint, jednak ktoś dotarł do katedry. Ktoś ożywił kryształ. Podniósł barierę. Tylko kto, zastanawiał się tracąc przytomność.

 

– Planowałeś to od początku! – Gint w końcu miał okazję powiedzieć staremu Migliusowi co sądzi o wydarzeniach z dwudziestego trzeciego sektora. W końcu byli sam na sam, w jednej z kuźni Katedry Zero. Ogień palenisk buchał mocno, jakby podsycany wściekłością rzemieślnika. Rzucał na ściany skromnego pomieszczenia miliony cieni.

– Powinieneś się cieszyć, że przeżyłeś, a na dodatek nie zostałeś wyrzucony – Miglius odpowiedział swym standardowym, wyniosłym niechętnym głosem. – Podobno zrezygnowano nawet z oskarżeń przeciwko temu bojarowi, który za tobą ruszył. Też coś… – prychnął. – Oboje powinniście trafić pod sąd za niesubordynacje. Gdyby to zależało ode mnie…

– Ale, nie zależy – Gint sam był zdziwiony tym, jak łatwo przeszło mu to nieposłuszeństwo. W związku z tym podejrzewał, że nie wszystkie rozkazy wydane przez Migliusa były aprobowane przez wielkiego mistrza.

– Daj już spokój. W końcu uratowałeś przecież tych swoich mieszczan. Prawie połowa przeżyła.

– Jedna trzecia.

– Nie bawmy się w arytmetykę.

– Mogło przeżyć o wiele więcej.

– Tak – głos starego załamał się, stracił swoją wyniosłość.

Miglius skinął głową. Zdawał się garbić. Gintowi nagle coś wydało się nienaturalne w jego wyglądzie. Szare oczy, normalnie bystre i przenikliwe teraz były przesłonięte mgłą. Żylaste ręce, zwykle spokojne i opanowane, drżały raz po raz.

– Mogło przeżyć więcej mieszczan, ale ktoś inny zapłaciłby cenę. Tak już jest na tym świecie. Ktoś zawsze musi zapłacić cenę za decyzje jakie podejmują wielcy. Nie martw się. Ja nie jestem jednym z wielkich i ja również zapłacę. Gdy ruszyłeś do ataku ze swoim śmiesznym oddzialikiem, przyszedł rozkaz od wielkiego mistrza, żeby ruszyć za tobą. Kiedy dotarliśmy do katedry nie było nikogo z dostateczną mocą by ożywić kryształ – przerwał na chwilę. Zaczął podwijać rękaw. – Byłem tam najpotężniejszym rzemieślnikiem, ale i tak nie miałem dostatecznych zdolności. Użyłem kryształów z golemów, chociaż wiedziałem, że nie zdołam ich w pełni opanować. To nie była moja decyzja. Taki był rozkaz.

Na żylastych rękach starego asystenta widać było wyraźne sine plamy. Choroba rzemieślników, cena jaką płacili wszyscy obdarzeni mocą. Gint zdiagnozował ją od razu, stadium terminalne, góra dwa miesiące życia.

– Ich siła mnie wypaliła. Wszyscy płacimy ceny decyzji większych od nas. Możemy mieć tylko nadzieję, że decyzje były słuszne.

Koniec

Komentarze

Jeśli komuś spodoba się opowiadanie, to zapraszam również do lektury pierwszej opowieści o Gintcie:
http://www.fantastyka.pl/4,1658.html 

dobre

Bardzo dziękuję za pozytywny komentarz.

Drugie opowiadanie z tego samego świata. Bardziej dramatyczne, o ważniejszych sprawach... Niezłe.
Wiesz, czego brakuje? Wyraźniejszego określenia, przeciw komu / czemu podnieśli bunt mieszczanie.
Poza tym zawrzyj bliższą znajomość z przecinkologią.

Jak mogą poświęcić tyle żyć. --- Niby, formalnie, dobrze, ale pomyśl, czy nie lepiej brzmiałoby: istnień.
ze swoim śmiesznym oddzialikiem, --- no własnie, ten oddzialik jest śmiesznawy sam w sobie. Oddziałkiem, proponowałbym.

Dziękuję za uwagi.

Po namyśle przychylam się do stwierdzenia, że należało dokładniej wyjaśnić przyczyny wybuchu powstania.
Co do przecinków: pracuje nad tym, ale tak dalej jest to moja słaba strona.
Faktycznie słowo "istnień", zamiast "żyć" wydaje się tam odrobinę bardziej pasować.
Mimo wszystko pozostał bym przy oddzialiku, a nie oddziałku. Oddziałek wydaje mi się być jeszcze śmieszniejszy, choć jest to oczywiście subiektywne odczucie.

Tak, czy inaczej jeszcze raz dziękuję za uwagi. Na pewno się przydadzą. 

Sprawnie napisane. Dobrze się czytało.

Bardzo dziękuję za pozytywny komentarz.
Na pewno pomoże w mobilizacji do napisania kolejnego opowiadania.

Trzecia część opowieści o Gintcie:
3. Wolna Wiara

Nowa Fantastyka