- Opowiadanie: sooskiller - Łapacz snów, cz. II

Łapacz snów, cz. II

Hej, wrzucam drugą część “Łapacza snów”. 

Łapacz snów to historia dziejąca się w Ameryce Północnej, w epoce podbijania Jukonu i Alaski przez poszukiwaczy złota, w epoce, gdy biali niemal wytępili Indian. Miłego czytania.

Oceny

Łapacz snów, cz. II

Przed wysokim na około trzy metry tipi wbito w śnieg drewnianą, prostokątną tabliczkę z napisem STARA INDIANKA PRAWDĘ CI POWIE. ODWAŻYSZ SIĘ STANĄĆ TWARZĄ W TWARZ Z PRZEZNACZENIEM?, jednak miejsce to nie cieszyło się zainteresowaniem mieszkańców Alenwick; zmęczeni szarą codziennością wybierali kolorowe stragany i atrakcje, wokół których śmiano się lub klaskano w zachwycie, wszak widok starej Indianki nie był czymś rzadkim, a wśród białych osadników z południa wzbudzał wręcz niechęć i obrzydzenie.

Kim pośpiesznie ustawiła się na końcu kolejki, tuż za sześciorgiem ludzi w różnym wieku. Zachary przyjrzał im się. Troje młodych ludzi znał. Były to niemal dorosłe dzieci pierwszych osadników Alenwick. Pozostałej trójce przyjrzał się dokładniej. Nie rozpoznał ich twarzy. Pomyślał, że być może komuś udało się w okolicach miasteczka znaleźć kolejną złota i zwiedzeni szybkim bogactwem poszukiwacze osiedlili się tu z nadzieją na odmianę swojego losu.

Po chwili do głowy przyszła mu inna myśl, wyjaśniająca obecność obcych twarzy: bywał rzadko w miasteczku, unikał ludzi.

Kiedy żyła Shantai Zachary spędzał większość czasu w lesie, w odosobnieniu, które tak bardzo sobie cenił; był jednym z najlepszych tropicieli zwierzyny w okolicy. Dorównywał łowczym z rdzennych, północnych plemion Indian, z którymi się przyjaźnił.

Pozostały czas Zachary spędzał z żoną i córką. Niczego więcej do szczęścia nie potrzebował.

Shantai również zapewniała go, że woli mieszkać na uboczu, otoczona przyrodą, z dala od innych ludzi. Wierzył jej. Budowa domu na polanie, wśród wiecznie zielonych świerków, w sąsiedztwie gór, które w upalne, letnie dni zapewniały przyjemny cień, a zimą, gdy wiatr zamrażał nawet słone łzy, stanowiły zasłonę przed mroźnym wiatrem, pędzącym z południa z prędkością galopujących, dzikich mustangów, 

Jej plemię, żyjące na tych terenach od wieków, brzydziło się trybem życia, jakie prowadzili przybysze z południa: wycinali drzewa, zanieczyszczali wodę, zniewalali zwierzęta, trzymając je w brudnych klatkach i ciemnych, przetłoczonych zagrodach, ponadto czcili dziwnego boga, któremu wznieśli w centrum miasteczka ogromną świątynię. Dokładnie co siedem dni dzwon tej świątyni rozbrzmiewał tak głośno, że dźwięk niósł się na wiele kilometrów, a kapłan tego kościoła na każdym kroku straszył swoich wyznawców wiecznym potępieniem.

Stojąca na końcu kolejki Kim starała się dojrzeć co dzieje się w środku, jednak nawet wychodzący z namiotu starszy mężczyzna nie odsłonił wystarczająco wnętrza, by oczy dziecka dojrzały cokolwiek. Grubawy, ubrany w całości na czarno przygarbiony staruszek zrobił w powietrzu znak krzyża.

– Pogańska wiedźma… – syknął.

– Wielebny Nathaniel? – zdziwił się Zachary. Kolejka, w której stał z Kim zmniejszyła się o kolejne dwie osoby. Stojąca z przodu para weszła do namiotu razem. – Prędzej spodziewałbym się ujrzeć tu moją zmarłą żonę niż Wielebnego.

– Muszę wiedzieć z czym mamy do czynienia, żeby uchronić przed tym wiernych – odparł bez zastanowienia głosem pełnym pogardy. – Zło czyha na każdym kroku, Zachary, wiem co mówię! – Wielebny Nathaniel Ringwood uniósł palec wskazujący w górę. Wydawał się poruszony do szpiku kości. Jego pożółkłe ze starości oczy niemal wyszły z orbit. – Powinniśmy przepędzić stąd tych przebierańców i zakazać im powrotu! Niech wracają do siebie!

– Pozwoli Wielebny, że się nie zgodzę – odparł Zachary ze spokojem. – To my tu jesteśmy gośćmi, w dodatku nieproszonymi.

– Coś ci powiem, Zachary: gdyby nie my, cywilizowani ludzie, to to bydło – wskazał palcem na wejście do namiotu – nadal żarłoby łapami zamiast nożem i widelcem! Nauczyli się od nas czytać i pisać! Sprowadziliśmy tu słowo Boże i wybudowaliśmy świątynię! Przynieśliśmy światło do ciemnogrodu, Zachary!

– Przez setki, a może nawet tysiące lat ci ludzie żyli po swojemu, szczęśliwi. My ich okradamy z ziemi i z zasobów naturalnych. Sikamy do wody, którą oni piją, a nasze świnie srają na ścieżki, po których chodzą.

Wielebny rozsierdził się. Zalewający go gniew sprawił, że staruszek bardziej przypominał trupa niż żywego człowieka: żyły na jego twarzy nabrzmiały, skóra zbielała i naprężyła się, jakby miała zaraz pęknąć.

– MY ich okradamy? Zdaje się, że to ty ukradłeś im dziewczynę, Zachary. Zdaje się, że Shantai zamieszkała z tobą, pomimo braku zgody plemienia!

– Oboje byliśmy w takim wieku, że nie musieliśmy nikogo prosić o pozwolenie…

– Według czyich praw? Według naszych może tak, ale wiesz dobrze, że dzikusy nigdy nie pozwalali na mieszanie się krwi! I ta krew nigdy nie powinna zostać zmieszana!

– Nie Wielebnego sprawa, kochaliśmy się z Shantai ponad wszystko i wasze zgody nie były nam potrzebne!

Wielebny Nathaniel Ringwood uśmiechnął się szyderczo.

– Jej widocznie były, skoro teraz nie żyje… – odparł, odchodząc w tylko sobie znanym kierunku.

 

Zachary, zacisnąwszy pięści, wpatrywał się w oddalającą się postać. Wyobrażał sobie jak doskakuje do Wielebnego, skręca mu kark, miażdży czaszkę i rozrywa członki. Widmo zemsty zesłało na niego przyjemną satysfakcję. Pogarda, jaką darzył Wielebnego Nathaniela, sięgała zenitu już od czasu, gdy ten odmówił pochowania Shantai na miejskim cmentarzu pod pretekstem innowierstwa. Pomimo wstawiennictwa kilkorga wpływowych osób z Alenwick Wielebny nie zgodził się na pochówek Indianki wśród bogobojnych mieszkańców miasteczka.

Gdy z tipi wyszła para młodych ludzi, stojących do tej pory przed Zacharym i Kim w kolejce, mordercze myśli ustąpiły miejsca teraźniejszości. Pochłonięty rozmową i projekcją mordu Wielebnego Zachary nie zauważył kiedy ta dwójka weszła do środka, jednak w duchu poczuł ulgę: nie zmarnuje w tym miejscu zbyt wiele czasu; założył, że wraz z Kim szybko opuszczą ciemny, klaustrofobiczny namiot, w którym przebrana starucha naciąga naiwnych, obiecując im niestworzone rzeczy, po czym obejrzą resztę jarmarcznych stoisk, pouśmiechają się do białego niedźwiedzia i wrócą do domu, a gdyby Kim protestowała kupi jej na drogę coś czego do tej pory nie jadła, coś co odwróci jej uwagę.

Od czasu śmierci Shantai dietę Kim stanowiło przede wszystkim pieczone mięso, przyozdabiane surowymi lub gotowanymi warzywami, więc ten niewinny, skierowany przeciwko córce fortel wydawał się Zacharemu dobrym pomysłem.

– Myślisz, że ta staruszka mówiła prawdę? – zapytała dziewczyna, która przed chwilą wyszła z namiotu. Miała na sobie grube białe futro i sprawiała wrażenie śmiertelnie przerażonej. Kurczowo ściskała dłoń swojego towarzysza i nerwowo oglądała się za siebie, w miejsce gdzie dwa ogromne płaty skóry nachodziły na siebie, tworząc wejście do namiotu.

– Uwierzyłaś jej? – chłopak roześmiał się. Wyglądał jakby do pełnoletniości brakowało mu co najmniej trzech lat. Wąsik pod jego nosem przypominał brudną smugę, pozostawioną po kakao, a kilka pryszczy na policzkach odznaczało się na bladej cerze, jakby miał ospę. – Jesteś naiwna jak moja młodsza siostra – dodał. – Będziesz żyła długo i szczęśliwie. Nikt nie poderżnie ci gardła, głuptasie! Ta kobieta zarabia na życie wciskając ludziom ciemnotę, nie przejmuj się.

– Ale przyznasz, że była przekonująca, prawda?

Dziewczyna wtuliła się w chłopaka i podążyła za nim w kierunku wozu tresera kapucynek. Rozmawiali jeszcze o czymś, ale wiatr zagłuszył ich szepty.

Twarz Zacharego stężała. Zapragnął zabrać stąd córkę, jednak ta już zniknęła we wnętrzu szarego namiotu.

Jeżeli ta kobieta zacznie straszyć Kim równie upiornymi opowieściami co tę dziewczynę rozniesie namiot w strzępy. Chrzanić konsekwencje, pomyślał Zachary i wszedł za Kim do środka.

W powietrzu unosił się ciężki zapach kadzideł i dymu z tlących się świerkowych gałązek. Pośrodku płonęło niewielkie ognisko, a wąska smuga mglistego dymu ulatywała przez otwór w sklepieniu namiotu.

 Zachary zmrużył oczy. Stojąc przed namiotem, nie wyczuł żadnej woni, przypominającej zapach palonych gałęzi, a jako łowczy potrafił wyczuwać zapachy, na które przeciętny człowiek nie zwróciłby uwagi.

W namiocie panował mrok. Tuż za ogniskiem stał pokryty indiańskim pledem stół. Zachary rozejrzał się po wnętrzu, jednak poza stołem i tlącym się ogniskiem niczego nie dostrzegł. Zrobił krok do przodu.

Nagle coś się poruszyło. Z ciemności, po przeciwległej stronie, wyłoniły się dwa białe punkty, unoszące się w powietrzu niczym płatki stokrotki. Tajemnicze białe plamy zbliżały się w stronę stołu, wywołując przyśpieszone bicie serca, obserwującego to tajemnicze zjawisko Zacharego.

Po chwili, tak samo niespodziewanie, białe plamy zatrzymały się nad stołem, a z ogniska wystrzelił snop żółtych iskier, rozświetlając na ułamek sekundy wnętrze pomieszczenia. Wówczas Zachary zrozumiał, że zagadkowe obiekty to oczy kobiety. Nie zdążył się jej dokładnie przyjrzeć, gdyż błysk trwał krócej niż by tego pragnął, ale zdążył zauważyć, że kobieta ma na sobie długą, indiańską suknię, a z jej siwych zaplecionych w warkocze włosów sterczało orle pióro. Sprawiała wrażenie bardzo starej.

– Podejdź bliżej, Synu Południa – powiedziała. Miała niski, gardłowy głos. Mówiła wolno i wyraźnie, w języku Indian, który Zachary opanował, będąc w związku z Shantai.

Zachary, niepewnie zrobił kilka kroków w kierunku ogniska. Żar przywarł do jego twarzy, dając przyjemne ciepło. Z mniejszej odległości starsza kobieta nabrała wyraźnych rys. Pokryta głębokimi zmarszczkami skóra jej twarzy przywodziła na myśl wysuszone jabłko. Indianka, oparłszy dłonie o blat stołu, usiadła na krześle, którego Zachary wcześniej nie dostrzegł. Nachyliła się do przodu, jakby bała się, że to co chce powiedzieć, może usłyszeć ktoś jeszcze.

– Duchy domagają się zadośćuczynienia, Synu Południa – kontynuowała. Zachary, niczym zahipnotyzowany, tkwił przed nią. Słuchał, a każde słowo kobiety wywoływało na jego plecach lodowaty dreszcz. – Zabrałeś coś, co nie należało do ciebie, zakłóciłeś pradawny porządek i sprowadziłeś na siebie gniew naszych przodków.

Zachary próbował się odezwać, zaprotestować, ale nawet powieki odmówiły mu posłuszeństwa. Schnące powoli oczy zaczynały boleć i łzawić, ale oplatający jego ciało paraliż nie pozwolił na jakikolwiek, najdrobniejszy ruch.

– Biorąc pod uwagę twoje czyste serce i szczere intencje masz szansę się zrehabilitować i wypełnić powstałą w zaświatach próżnię. – Staruszka zdawała się być ślepą na cierpienie Zacharego. Jej niewidome, trupioblade oczy emanowały pustką, przypominającą wzrok martwej ryby.

Jej ręce, w przeciwieństwie do oczu, zdawały się żyć własnym życiem. Wyjąwszy, z zawieszonej na szyi wełnianej torby, kilka przypominających węgle kamieni zaczęły je rozcierać, pocierając o siebie.

– Pamiętaj, Synu Południa, że czas nie jest twoim sprzymierzeńcem i jeśli nie wykorzystasz danej ci szansy duchy przodków odbiorą ci to co uważasz za najcenniejsze! – krzyknęła.

Jakby dla zaakcentowania ostatnich słów stara Indianka wrzuciła roztarte na pył kamienie do ognia. Z paleniska, w towarzystwie przeraźliwego grzmotu, wypłynęła gęsta chmura dymu, która przysłoniła staruszkę. Zachary zamrugał, paraliżujące jego ciało odrętwienie ustąpiło. Odruchowo zasłonił usta i nos. W chmurze dymu dostrzegł nieruchomą, kobiecą twarz. Jego ręce, pomimo duszącego działania szarej mgły, opadły wzdłuż ciała.

– Shantai? – wyszeptał.

– Mama?

 

Koniec

Komentarze

Zacznę od plusów dodatnich. Nadal mi się podoba – atmosfera, naturalne, niewymuszone dialogi, kolejne postacie zgrabnie wprowadzane na scenę.

Rozmowa z pastorem (?) i pośrednia charakterystyka tegoż – kapitalna. Aż człowiek żałuje, że Zachary  nie miał okazji skopać świątobliwego dupska jego wielebności.

Scena w namiocie – też dobra. To, co według mnie, wymagałoby doszlifowania – zamieszczam poniżej. JAK MOGŁEŚ wrzucić fragment odgryziony akurat w TAKIM momencie! Bardzo nieładnie zrobiłeś, bardzo!

Przed wysokim na około trzy metry tipi wbito w śnieg drewnianą, prostokątną tabliczkę z napisem STARA INDIANKA PRAWDĘ CI POWIE. ODWAŻYSZ SIĘ STANĄĆ TWARZĄ W TWARZ Z PRZEZNACZENIEM?, jednak miejsce to nie cieszyło się zainteresowaniem mieszkańców Alenwick; zmęczeni szarą codziennością wybierali kolorowe stragany i atrakcje, wokół których śmiano się lub klaskano w zachwycie, wszak widok starej Indianki nie był czymś rzadkim, a wśród białych osadników z południa wzbudzał wręcz niechęć i obrzydzenie.

Przekaz zyskałby na jasności, gdybyś tego zdania nie ciągnął przez sześć linijek jak kota za ogon, ale go zwyczajnie podzielił.

Zamiast powtórzenia „stara Indianka” można użyć „squaw” – z dodatkiem np. „wiekowa”. Squaw to nadal powszechnie zrozumiałe słowo (choć poczciwy „Winnetou”, w którym często występuje, został właśnie na amen wykreślony z literatury niemieckiej, a jego autor napiętnowany jako potworna, politycznie niepoprawna szuja i rasistowska zaraza).

Nie sądzisz, że napisanie „wysokie tipi” bez określania jego „wzrostu” w metrach, jest absolutnie wystarczające? Tego typu zbędne dla istoty fabuły informacje paskudnie zachwaszczają tekst.

Końcówka pierwszego akapitu – ta podkreślona – zdecydowanie wymaga uwagi i poprawy. Najprościej rzecz ujmując – nie brzmi dobrze.

Kim pośpiesznie ustawiła się na końcu kolejki, tuż za sześciorgiem ludzi w różnym wieku. Zachary przyjrzał im się. Troje młodych ludzi znał. Były to niemal dorosłe dzieci pierwszych osadników Alenwick. Pozostałej trójce przyjrzał się dokładniej. Nie rozpoznał ich twarzy. Pomyślał, że być może komuś udało się w okolicach miasteczka znaleźć kolejną złota i zwiedzeni szybkim bogactwem poszukiwacze osiedlili się tu z nadzieją na odmianę swojego losu. Po chwili do głowy przyszła mu inna myśl, wyjaśniająca obecność obcych twarzy: bywał rzadko w miasteczku, unikał ludzi.

Ten fragment w całości mi się nie podoba. Znowu te zbędne, chwastopodobne szczegóły – sześcioro, troje, znowu troje, ludzie, dzieci, znane dzieci, nieznane dzieci, osoby, poszukiwacze  = niemiły chaos. Tę rozlezioną myśli dałoby się ująć w dwóch zdaniach, bez wielkiej dla niej szkody, a z wielką korzyścią dla stylu.

Kiedy żyła Shantai Zachary spędzał większość czasu w lesie, w odosobnieniu, które tak bardzo sobie cenił; był jednym z najlepszych tropicieli zwierzyny w okolicy. Dorównywał łowczym z rdzennych, północnych plemion Indian, z którymi się przyjaźnił. Pozostały czas Zachary spędzał z żoną i córką.

Indianie nie mieli zwyczaju obsadzania stanowiska „łowczego”. Łowczy nie jest synonimem łowcy/myśliwego. Dlaczego nie użyłeś jednej z tych najbardziej oczywistych nazw? Dorównywał łowcom/dorównywał myśliwym/dorównywał wytrawnym tropicielom.

Powtórzenia na pewno zauważyłeś, bo je podkreśliłam.

Shantai również zapewniała go, że woli mieszkać na uboczu, otoczona przyrodą, z dala od innych ludzi. Wierzył jej. Budowa domu na polanie, wśród wiecznie zielonych świerków, w sąsiedztwie gór, które w upalne, letnie dni zapewniały przyjemny cień, a zimą, gdy wiatr zamrażał nawet słone łzy, stanowiły zasłonę przed mroźnym wiatrem, pędzącym z południa z prędkością galopujących, dzikich mustangów, 

Zdanie urwane, coś wykasowałeś, ostał się jeno przecinek, a końca nie widać.

Jej plemię, żyjące na tych terenach od wieków, brzydziło się trybem życia, jakie prowadzili  przybysze z południa: wycinali drzewa, zanieczyszczali wodę, zniewalali zwierzęta, trzymając je w brudnych klatkach i ciemnych, przetłoczonych zagrodach, (…)rozbrzmiewał tak głośno, że dźwięk niósł się na wiele kilometrów,(…)

życiem, jakie prowadzili – bez “trybu”, spokojnie wystarczy

przetłoczonych zagrodach – Potocznie mogłoby oblecieć, ale narracji językiem potocznym nie prowadzisz , więc  wyszła ci zagroda uformowana na nowo przy pomocy prasy tłoczącej.

przepełnionych zagrodach/zatłoczonych zagrodach – byłoby lepiej

 

kilometry mi nie pasują, bo ten akapit zawiera treść przekazywaną z punktu widzenia Indianki, czyli przedstawicielki ludu, który odległości w kilometrach z pewnością nie mierzył.

Od czasu śmierci Shantai dietę Kim stanowiło przede wszystkim pieczone mięso, przyozdabiane surowymi lub gotowanymi warzywami(…)

Dieta – nie te czasy, anachronizm paskudny.

 „przyozdabiane warzywami” – dzięki Bogu nie było wówczas pomylonych influenzerek, coachów żywieniowych (cokolwiek by ten anglojęzyczny pryszcz nie znaczył) i mentorek o podejrzanej mentalności, zalecających przyozdabianie kotleta sojowego bukiecikiem stokrotek w celu pobudzenia apetytu i osiągnięcia stanu kulinarno-trawiennej nirwany. Gdybyś się więc wycofał ze swojej koncepcji „estetycznej”, byłabym wielce rada. 

Dziewczyna wtuliła się w chłopaka i podążyła za nim w kierunku wozu tresera kapucynek.

To teraz sobie ich wyobraź! Zobaczysz dziewczynę przyklejoną osobistym popiersiem (odzianym w futerko) do pleców chłopaka, bo tylko w taki sposób mogła podążać „za nim”. Czyż nie?

 

 Stojąc przed namiotem, nie wyczuł żadnej woni, przypominającej zapach palonych gałęzi, a jako łowczy potrafił wyczuwać zapachy, na które przeciętny człowiek nie zwróciłby uwagi. (…) Tuż za ogniskiem stał pokryty indiańskim pledem stół. Zachary rozejrzał się po wnętrzu, jednak poza stołem i tlącym się ogniskiem niczego nie dostrzegł. Zrobił krok do przodu. (…)Tajemnicze białe plamy zbliżały się w stronę stołu, wywołując przyśpieszone bicie serca,( u) obserwującego to tajemnicze zjawisko Zacharego. Po chwili, tak samo niespodziewanie, białe plamy zatrzymały się (zawisły) nad stołem, a z ogniska wystrzelił snop żółtych iskier, rozświetlając na ułamek sekundy wnętrze pomieszczenia.

 

Stół w indiańskim tipi – bruździ mi i skrzypi. :) Przemyśl, czy nie dałoby się go zastąpić czymś bardziej wpisującym się w klimat – może choć w ten sposób: „prowizoryczny, z kilku desek zbity stół, przyrzucony (nie „przykryty” bo to się z niedzielnym obrusem kojarzy) indiańskim/wzorzystym pledem. Stołu w tym dość długim fragmencie o wiele za dużo! I znów ten „łowczy”!

 

(…)Nie zdążył się jej dokładnie przyjrzeć, gdyż błysk trwał krócej niż by tego pragnął, ale zdążył zauważyć, że kobieta ma na sobie długą, indiańską suknię, a z jej siwych zaplecionych w warkocze włosów sterczało orle pióro. Sprawiała wrażenie bardzo starej.

 

ma suknię – czas teraźniejszy, sterczało pióro  –czas przeszły = mus ujednolicić

Powtórzenia podkreślone.

 

(…) Z mniejszej odległości starsza kobieta nabrała wyraźnych rys.

Coś nie poszło jak powinno – kobieta się porysowała!

 

 Pokryta głębokimi zmarszczkami skóra jej twarzy przywodziła na myśl wysuszone jabłko. Indianka, oparłszy dłonie o blat stołu, usiadła na krześle, którego Zachary wcześniej nie dostrzegł. Nachyliła się do przodu, jakby bała się, że to co chce powiedzieć, może usłyszeć ktoś jeszcze

 Za „krzesło”, jako zbyt cywilizowane, spokojnie mógłby “robić” np. zydel.

Nachylamy się – w domyśle do przodu, odchylamy się – do tyłu. Wiadomo, czego się pozbyć.

 

– Biorąc pod uwagę twoje czyste serce i szczere intencje masz szansę się zrehabilitować i wypełnić powstałą w zaświatach próżnię.

No, tylko nie „zrehabilitować”! Z całym szacunkiem dla indiańskiej starowinki, ale tego słowa to ona znać nie mogła!

 

(…) kilka przypominających węgle kamieni zaczęły je rozcierać, pocierając o siebie.

Wiadomo, w czym rzecz.

 

Pzdr. KT

Edit: Zapomniałam nadmienić, że powinieneś tu i ówdzie podrasować interpunkcję. Ja każdego braku przecinka księgować nie lubię, więc i nie księguję. 

Dzięki, fajnie zaczyna się czytać od komplementów. Jak zawsze cenne uwagi, zbieram je skrupulatnie i poprawię gdy przyjdzie pora .

Nowa Fantastyka