Nie wiodło się na wojnie carowi, oj, nie wiodło. Wojsko, niegdyś tak bitne i najliczniejsze na świecie, marniało w oczach, jakby nieprzyjaciel miał magiczne pociski i wojowników o nadzwyczajnych zdolnościach. A przecież wszyscy doradcy zapewniali, że wróg to pchełka: wystarczy tupnąć, a ucieknie; nadepnąć, a zginie!
Z dnia na dzień pochmurniał więc car coraz bardziej, generałów chłostać kazał, a kilku ministrów wtrącił do tiurmy. Nie pomogło to jednak armii, która nadal kurczyła się, znikała w nieprzyjacielskich ostępach i grzęzła na bagnach, jakby sama przyroda pomagała wrogom.
Zafrasował się wszechwładca na widok najnowszych doniesień z frontu i kazał przynieść sobie księgi o magicznych istotach. Skoro wróg wzywa siły nieczyste na pomoc – rozumował – to i my tak uczynimy.
Generałowie i doradcy dziwili się, lecz co car każe, to dworzanie robią bez mrugnięcia okiem. Przyniesiono więc księgi, które zajęły cały wielki stół w sali narad, i przez następne dni car czytał, a wszyscy chodzili cichutko, na palcach, w obawie przed gniewem władcy.
Trzeciego dnia car wezwał jednego z ministrów i posłał go na poszukiwanie Żar-ptaka.
– Najpierw – powiedział – pióro ogniste znajdziesz, a potem schwytasz dla mnie raroga. Jeśli to uczynisz, a on spełni moje żądania, zrobię cię pierwszym ministrem.
Pojechał więc minister na poszukiwanie, a po siedmiu dniach powrócił z Żar-ptakiem w złotej klatce. Car nie chciał słuchać opowieści o tym, czego musiał dokonać minister, by złapać magiczne stworzenie, lecz kazał postawić klatkę na wielkim stole, po czym odprawił wszystkich dworzan.
– Od dziś – oznajmił – będziesz słuchał moich rozkazów.
Żar–ptak przechylił głowę, zdumiony słowami cara.
– Jutro polecisz nad miasta wroga i spalisz je ogniem swych piór.
Złote oko wpatrywało się w cara, on zaś w rozpierającej go pysze nie widział, że pióra Żar–ptaka płoną nie ogniem, lecz blaskiem.
Skoro świt wypuścił stworzenie z najwyższej wieży kremla i patrzył, jak złoto-czerwony pocisk leci na zachód, ku ziemiom wroga, gdzie żółte pola stykały się z błękitnym niebem. Radowało się serce cara na myśl o spustoszeniach, jakich dokona deszcz ognistych piór w nieprzyjacielskich szeregach.
Wieczorem jednak donieśli mu doradcy, że miasta wroga nie tylko nie spłonęły, lecz w mieszkańców wstąpiła nowa odwaga.
Rozgniewał się car, kazał powiesić ministra, a potem spędził kolejne godziny na wertowaniu starych ksiąg. O północy wezwał jednego z generałów.
– Weźmiesz najodważniejszych adiutantów i schwytacie Żelaznego Wilka! Jeśli przyniesiecie mi go w klatce, zostaniesz głównodowodzącym mojej armii.
Generał wiedział o losie, jaki spotkał ministra, wierzył jednak, że jemu się powiedzie, wyruszył więc do pradawnej puszczy i po trzech dniach przywiózł na kreml ogromnego wilka o kłach i futrze z żelaza. Uradował się car, odprawił dworzan i przemówił do zamkniętego w klatce stworzenia:
– Jutro pobiegniesz co sił w łapach do miast i wiosek wroga, by pożreć wszystkie jego dzieci!
W swej pysze car nie poczuł, że myśli wilka przenikają w głąb jego duszy. Skoro świt wypuścił straszliwe zwierzę przez pałacową bramę i patrzył, jak pomyka ku zachodowi, gdzie słońce złoci promieniami skały nad błękitnym morzem.
Wieczorem zaś przerażeni doradcy donieśli, że hordy nieprzyjacielskie galopują na żelaznych rumakach i odpierają ataki carskiej armii jeszcze skuteczniej niż wcześniej.
Rozzłościł się car, kazał rozstrzelać generała i kolejną noc spędził nad księgami. Następnego dnia wezwał popa.
– Pojedziesz za siódmą górę i za siódmą rzekę – oznajmił – i odnajdziesz Wasylisę Przemądrą. Jeśli ona udzieli mi rady, jak wykorzystać magiczne stworzenia, uczynię cię najwyższym patriarchą.
Pop skłonił się; nie w smak było mu szukać księżniczek, lecz nie śmiał się przeciwstawić rozkazowi cara, wyruszył więc w podróż, by po zaledwie jednym dniu powrócić, niosąc siedzącą na liściu żabę.
Na ten widok złość ogarnęła cara, wezwał więc sługi i kazał im utopić popa. Zanim jednak wyszli z komnaty, żaba przemówiła ludzkim głosem.
– Nie karz tego człowieka – powiedziała. – Znalazł mnie, bo sama się tu wybrałam, by uchronić ciebie i twoje królestwo przed wielkim nieszczęściem.
Car kazał tylko zamknąć popa w tiurmie, sam zaś odezwał się do żaby:
– Posłałem po Wasylisę Przemądrą, by udzieliła mi rad, a nie po bezsilną gadzinę.
Złote oczy spojrzały na niego ze smutkiem. Światło w komnacie zamigotało i chwilę później na stole siedziała niezwykłej piękności kobieta.
– Widzisz, królu – powiedziała – czytasz i czytasz stare księgi, lecz nic z nich nie rozumiesz.
Uniosła dłoń, by uciszyć gniewne uwagi, które cisnęły się carowi na usta.
– Nie doczytałeś, że i w postaci żabki potrafię pomóc temu, kto potrzebuje mojej pomocy, nie zaufałeś mi.
Car spurpurowiał, ale milczał, nie chcąc rozgniewać księżniczki.
– Tak samo nie zrozumiałeś innych istot, które przyzwałeś na pomoc. Nie, nie przyzwałeś… kazałeś pojmać i uwięziłeś!
Car zacisnął pięści.
– Mogę dać ci radę, o którą prosisz, a jest ona prosta. – Wasylisa nie przejmowała się oznakami gniewu władcy. – Zakończ wojnę, odbuduj miasta tych, których uważasz za nieprzyjaciół, i dożyj przeznaczonych ci dni w spokoju, a uratujesz swoje królestwo i może nawet własną duszę.
Słowa te rozwścieczyły cara, bo nie takiej rady oczekiwał.
– Wezwałem cię, wiedźmo, żebyś powiedziała mi, jak mam pokonać wroga, a nie nakłaniała do okazania słabości!
Złote oczy spoglądały na niego ze smutkiem. Ludzka postać zamigotała i na stole znów siedziała zielona żabka.
Car nachylił się nad Wasylisą, z trudem powstrzymując gniew. Było mu już obojętne, jaki przybrała kształt, byle zgodziła się pomóc.
– Powiedz mi, jak mam zmusić Żar–ptaka i Żelaznego Wilka, aby mi służyli, inaczej obedrę cię z żabiej skóry i upiekę na ruszcie! – zagroził.
Ku jego zdumieniu żaba się zaśmiała.
– Nadal nic nie rozumiesz, królu?
Zamachnął się pięścią, lecz żabka odskoczyła zwinnie na drugi koniec wielkiego stołu, a dłoń cara uderzyła boleśnie w twarde drewno.
– Nie rozumiesz, że Żar–ptak broni tego, co piękne? Ty niszczysz, zamiast budować! – zaskrzeczała Wasylisa. – Nie wiesz, że Żelazny Wilk karze krzywoprzysięzców? Ty jako władca przysięgałeś chronić ludzi!
Rzucił się za nią rozzłoszczony car, lecz wymykała się uderzeniom, aż w końcu skoczyła na tron stojący u jednego z krańców stołu i zamieniła się z powrotem w niezwykłej urody kobietę.
– Dobrze – powiedziała – dam ci radę, dzięki której możesz zwyciężyć.
Car zatrzymał się w pół kroku.
– Istnieje magiczna istota, która, jeśli się jej nie ulękniesz, zapewni ci zwycięstwo nad każdym wrogiem. Jeśli jednak ogarnie cię lęk, przegrałeś na wieki.
Zaśmiał się car, bo nie przerażały go armie nieprzyjaciela, nie uląkł się ognistego ptaka ani nawet wilka z żelaza, kto więc miałby być dość straszny, by napełnić go śmiertelnym lękiem?
– Dobrze, wiedźmo, wezwij tę istotę. Z jej pomocą pokonam wrogów i zapanuję nad całym światem!
W wypełniającej go pysze nie zauważył igrającej w złotych oczach Wasylisy iskierki pozbawionego radości triumfu.
Zaczęła szeptać tak cicho, że car nie rozumiał słów, czuł jedynie ich straszliwą moc. Zamigotało światło, za oknami pociemniało, jakby nad kreml nadciągnęła burza. Pod ścianami pojawiały się cienie dziwacznych istot, w głębi pałacu rozległ się pogłos ciężkich kroków, a jednocześnie na środku komnaty mrok zaczął gęstnieć.
W demonicznych kształtach przemykających na obrzeżach pola widzenia car dostrzegł zalążek armii, którą będzie mógł poprowadzić na wroga, uradowało się więc jego serce. Jak urzeczony przyglądał się coraz wyraźniejszej postaci, powstającej w samym sercu ciemności.
Wasylisa zamieniła się w żabę i zeskoczyła z tronu, ustępując miejsca carowi.
– Usiądź – powiedziała – i patrz. Jeśli się nie przelękniesz, cały świat legnie u twoich stóp.
Car zasiadł na tronie, który nigdy wcześniej nie wydawał mu się tak wysoki i tak wygodny. Żelazne kroki ucichły i wszechwładca ujrzał przed sobą pokraczną postać: niedużego człowieczka o ciele oblepionym grudami ziemi i kończynach przypominających poskręcane korzenie. W pierwszej chwili chciał wyśmiać gnoma i Wasylisę, lecz dostrzegł twarz przybysza – a raczej to, co zastępowało mu twarz: opadające do samej ziemi żelazne powieki – i na jedno uderzenie serca car pobladł. Lecz że serce miał kamienne, nie uląkł się.
Na oparcie tronu wskoczyła żabka i przemówiła carowi do ucha:
– To ostatnia chwila, by zaniechać próby, o królu. Istota, którą przed sobą widzisz, jest wcieleniem przerażenia, strachu, lęku. Kiedy słudzy Wija podniosą jego powieki, on zobaczy wszystko. Wszystko! Niczego nie zdołasz przed nim ukryć! Jeśli zaś ty spojrzysz na niego i się przelękniesz, wszystko utracisz.
Car zaśmiał się gardłowo.
– Nareszcie mam właściwego dowódcę! – zakrzyknął. – Jeśli Wij poprowadzi moją armię na wroga, a poprzedzać ją będzie strach i ból, nikt i nic nigdy mi się nie oprze!
Demony otoczyły Wija i poruszyły lekko jego powieki.
– Masz jeszcze czas – szepnęła Wasylisa.
Car machnął ręką i słudzy Wija podfrunęli i unieśli całkowicie żelazne powieki.
Za ich zasłoną ziała czarna pustka. Car niemalże poczuł rozczarowanie, lecz wtem w otchłani zaczęły kłębić się kształty: matek usiłujących wydostać dzieci z płonących domów, żołnierzy padających pod gradem pocisków, pięknych budowli rozjeżdżanych przez wojenne machiny, psów wyjących nad ciałami poległych. Z głębi oczu Wija dochodziły okrzyki przerażenia, bólu, rozpaczy.
Car jednak zaśmiał się tylko i klasnął w dłonie.
– Tego mi było trzeba! – zawołał. – Tym pokonam wroga!
Powieki opadły na mgnienie oka, lecz demoniczni słudzy szybko unieśli je znowu. Tym razem pustka skierowała wzrok ku źródłu głosu i carskiemu tronowi. Kiedy miejsce nieprzyjacielskich żołnierzy i kobiet zajęli jego właśni ludzie, car nie przestał się śmiać.
– Jeszcze możesz ocalić duszę – rozległ się nad jego uchem szept Wasylisy.
– Nie jesteś Przemądra, wiedźmo, ale głupia! Moje królestwo jest wielkie! – odpowiedział. – Nawet jeśli utraciłem już połowę armii, z Wijem jako dowódcą pokonam sto razy silniejszego wroga, choćby wszystkie magiczne istoty stanęły po jego stronie!
– Nic nie zrozumiałeś! – zaskrzeczała żabka i zeskoczyła z tronu, by zniknąć w mroku.
Wij tymczasem uniósł po raz trzeci powieki, kierując przeraźliwy wzrok na kamienne serce władcy i wtedy car ujrzał samego siebie. Małego, bezsilnego człowieczka, stojącego na górze popiołów. Nie było już sług, którzy szeptaliby pochlebstwa do jego ucha, nie było żołnierzy gotowych umrzeć, by go rozweselić, urzędników gnących przed nim karki ze strachu; nie było kobiet, których uległość kupiłby za złoto królestwa, ani wrogów, nad którymi mógłby triumfować. Był on sam, lecz nie budził już przerażenia, jedynie śmiech.
Do wtóru głuchego, drwiącego śmiechu wydobywającego się z żelaznych ust Wija car osunął się martwy na ziemię u stóp własnego tronu.
Kiedy w błękitno–złotej godzinie przedświtu na kreml wjechał na Żelaznym Wilku zwycięski wódz, nie zauważył rozsypującego się truchła leżącego w tronowej komnacie. Tylko Żar–ptak podfrunął i potężnym uderzeniem skrzydeł rozwiał popiół na cztery strony świata.